Dan usiadł za wielkim, pustym biurkiem, mając nadal na sobie pomięte spodnie i sweter, w których przyleciał ze Stanów. W biurze pachniało mchem i pleśnią z powodu niekończącego się deszczu, mimo działającej klimatyzacji. Nie miał już filtrów w nosie; powietrze w jego biurze było rutynowo filtrowane i poddawane działaniu lamp ultrafioletowych.
Opierając się o miękki obrotowy fotel ze skóry o barwie karmelu, Dan spojrzał na smagany wiatrem kompleks startowy. Rakiety odholowano do hal montażowych. Podczas takiej burzy nie ośmieliliby się wystrzelić nawet potężnych, niezawodnych kliprów rakietowych. Widać było jak wieże startowe trzęsą się pod naporem wiatru i pod uderzeniem poziomych fal deszczu; niektóre z mniejszych budynków już zostały pozbawione dachów. Za wieżami startowymi szalało dzikie, spienione morze, fale o białych grzywach. Wiatr ryczał jak dzika bestia, wprawiając w drżenie nawet grube podwójne szyby biura Randolpha.
To już trzecia burza, a jeszcze nie mamy nawet czwartego lipca. Jakby interesy nie szły już wystarczająco źle, to jeszcze mamy te huragany. W tym tempie do Święta Pracy będę bankrutem.
Przegrywamy, pomyślał Dan. Toczymy wojnę i przegrywamy ją. Do licha, prawie już przegraliśmy. Po co udawać, że jest inaczej?
Wilgoć przyprawiała go o ból głęboko w kościach, wspomnienie o artretyzmie i chorobie popromiennej, którą przeszedł całe lata temu. Powinienem wracać do Selene, powiedział sobie w duchu. Człowiek ze zrujnowanym systemem immunologicznym nie powinien przebywać na Ziemi, jeśli nie musi.
Siedział jednak przez wiele godzin, patrząc na szalejącą burzę, ale widząc tylko twarz Jane Scanwell, przypominając sobie dźwięk jej głosu, dotykjej palców, miękką jedwabistość jej skóry, jej zapach i wygląd, który rozpromieniał każde pomieszczenie, to, jak wypełniała jego życie, choć nigdy naprawdę nie byli razem, tylko przez parę godzin od czasu do czasu, zanim zdarzyła im się ta przykra kłótnia. Tyle ich dzieliło. Kiedy już opuściła Biały Dom, udało im się spędzić kilka godzin na tropikalnym atolu. Które też zakończyły się kłótnią.
Kiedyś jednak postrzegali wszystko w ten sam sposób, mieli ten sam cel, walczyli po tej samej stronie. Efekt cieplarniany oznaczał wojnę, wojnę zmuszającą ludzką cywilizację do walki ze ślepymi siłami przyrody. Jane rozumiała to równie dobrze jak Dan. Chcieli walczyć w tej wojnie razem.
I to ją zabiło.
Комментарии к книге «Urwisko», Бен Бова
Всего 0 комментариев