Dan Randolph poczuł, jak paski uprzęży wpijają mu się w ramiona; patrzył z przerażeniem przez okno ze swojego fotela za dwoma pilotami. Czuł, jak boli go głowa, a zatyczki filtrów w nosie uciskają. Prawie nie zauważył, jak helikopter trzęsie się i podskakuje na silnym wietrze; obserwował gęsty strumień uchodźców pełznący autostradą. To jak na wojnie, pomyślał. Tylko że wrogiem jest Matka Natura. Już powódź była wystarczającą katastrofą, ale trzęsienie ziemi całkiem pognębiło ludzi.
Dan ponownie przyłożył do oczu elektroniczną lornetkę i patrzył, szukając w tłumie zrozpaczonych, przemokniętych ludzi jednej twarzy, kobiety, po którą tu przyleciał. Niemożliwe. Tam musi być pół miliona ludzi, pomyślał. Może więcej. Znalezienie jej to byłby cud.
Helikopter podskoczył i opadł pod naporem nagłego podmuchu wiatru, a lornetka boleśnie uderzyła Dana w czoło. Zaczął krzyczeć coś do pilota i zauważył, że wpadli w kolejną falę deszczu. Grube, ciężkie krople rozpryskiwały się o okna helikoptera i Dan prawie przestał cokolwiek widzieć.
Pilot przesunął przezroczyste przepierzenie sanitarne, które odcinało przedział pasażerski. Dan stłumił w sobie nagłą chęć, by zasunąć je z powrotem. Po co sterylne przegrody, jeśli i tak są narażone na kontakt z powietrzem z zewnątrz?
— Proszę pana, musimy zawrócić! — przekrzykiwał wycie silników pilot.
— Nie! — odkrzyknął Dan. — Musimy ją znaleźć! Odwracając się w fotelu tak, by znaleźć się twarzą w twarz z Danem, pilot wskazał palcem zalaną wodą szybę. — Panie Ran-dolph, może pan mnie zwolnić, jak wylądujemy, ale nie zamierzam się pakować w coś takiego.
Usiłując zobaczyć coś za poruszającymi się wycieraczkami, Dan ujrzał cztery ciemne, przerażające, lejkowate kształty wijące się po drugiej stronie wezbranej Missisipi, pył i odłamki unoszące się wszędzie tam, gdzie dotknęły ziemi. Wyglądały jak spiralne, wijące się węże przemieszczające się po ziemi, niszczące wszystko, czego dotknęły: budynki eksplodowały, drzewa wylatywały w powietrze z korzeniami, samochody fruwały jak suche liście, parki, osiedla mieszkaniowe, centra handlowe, wszystko zniszczone jednym uderzeniem bezlitosnego, bezmyślnego huraganu, rozniesione w strzępy całkowicie i bezlitośnie, jak uderzone pociskiem wroga.
Комментарии к книге «Urwisko», Бен Бова
Всего 0 комментариев