«Urwisko»

1349

Описание

Na Ziemi następuje przełom efektu cieplarnianego: zatapianie kontynentów, wybuchy wulkanów i ruchy sejsmiczne. Przeludnienie, głód, brak surowców powodują, że dla Ziemi nie ma już chyba nadziei. Są jednak obrotni ludzie, którzy uważają, że ratunek tkwi w kosmosie, w Pasie Asteroid, z jego bogactwem we wszystkie surowce. Naukowcy dokonują odkrycia napędu fuzyjnego, który pozwoli tę ideę zrealizować. Potrzebne są jednak olbrzymie inwestycje, rozpoczyna się przepychanie korporacji, które doprowadzi do pierwszej wojny w kosmosie, Wojny o Asteroidy. W Urwisku czytelnik ponownie spotka się z bohaterami innych książek Bovy — Martinem Humphriesem (Wenus) czy Dougiem Stavengerem (Wojna o Księżyc). Wyśmienita, trzymająca w napięciu od pierwszej do ostatniej strony fantastyka.



Настроики
A

Фон текста:

  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Аа

    Roboto

  • Аа

    Garamond

  • Аа

    Fira Sans

  • Аа

    Times

Ben Bova Urwisko

Na współczesnym obszarze tropików i jego obrzeżach żyje ponad połowa populacji świata, liczącej miliardy ludzi. Wielu już egzystuje na granicy przetrwania i jest uzależnionych od pomocy żywnościowej dostarczanej z „pasów zbożowych” bardziej umiarkowanych stref. Nawet mała zmiana klimatu (…) zmniejszyłaby fizycznie ograniczenia geograficzne zbioru plonów (…). Pozostawiam Państwa wyobraźni skutki, jakie taka zmiana klimatu miałaby dla większości ludzi.

Stephen Drury Stepping Stones: Evolving the Earth and Its Life

(…) niektórzy ludzie już podjęli śmiałe, nowe wyzwanie, podbój kosmosu. To zdrowy objaw, wyraźny znak, że niektórzy z nas nadal są nieokiełznanymi istotami, niechętnymi, by poddać się udomowieniu w jakichkolwiek więzach, nawet ograniczeniach przestrzennych powierzchni naszej planety.

Carleton S. Coon The Story of Man (Wydanie trzecie)

PODZIĘKOWANIA

Dla Irvinga Levitta, rzadkiego skarbu pośród ludzi.

Dla Barbary, która wnosi do mego życia piękno.

Specjalne podziękowania dla Jeffa Mitchella, prawdziwego specjalisty w dziedzinie rakiet; dla Chrisa Fountaina, metalurga i optymisty; oraz dla Lee Modesitt, ekonomistki z wyobraźnią; prawdziwych przyjaciół.

Memphis

— Jezu — mruczał pilot. — Jezu, Jezu, Jezu.

Helikopter pędził na północ, szarpiąc, podskakując między postrzępioną ziemią w dole, a grubą warstwą szarych chmur kłębiących się tuż nad nim, próbując trzymać się autostrady międzystanowej numer 55, od międzynarodowego portu lotniczego Memphis do tego, co zostało ze zniszczonego miasta.

Nie było widać skrawka autostrady; była od horyzontu po horyzont zatłoczona uciekinierami, samochody przesuwały się zderzak w zderzak, niekończący się sznur samochodów, ciężarówek, furgonetek, autobusów, pieszych rojących się jak mrówki, przedzierających się z mozołem odnogami drogi w zacinającym, drobnym deszczu, kobiety pchające dziecinne wózki, mężczyźni i chłopcy ciągnący dwukółki wysoko załadowane uratowanym z domów dobytkiem. Woda podchodziła pod obwałowania drogi, podnosząc się nieprzerwanie, sięgając po nieszczęśników porzucających swoje domy, swoje nadzieje, swój świat w rozpaczliwej próbie ucieczki przed powodzią.

Dan Randolph poczuł, jak paski uprzęży wpijają mu się w ramiona; patrzył z przerażeniem przez okno ze swojego fotela za dwoma pilotami. Czuł, jak boli go głowa, a zatyczki filtrów w nosie uciskają. Prawie nie zauważył, jak helikopter trzęsie się i podskakuje na silnym wietrze; obserwował gęsty strumień uchodźców pełznący autostradą. To jak na wojnie, pomyślał. Tylko że wrogiem jest Matka Natura. Już powódź była wystarczającą katastrofą, ale trzęsienie ziemi całkiem pognębiło ludzi.

Dan ponownie przyłożył do oczu elektroniczną lornetkę i patrzył, szukając w tłumie zrozpaczonych, przemokniętych ludzi jednej twarzy, kobiety, po którą tu przyleciał. Niemożliwe. Tam musi być pół miliona ludzi, pomyślał. Może więcej. Znalezienie jej to byłby cud.

Helikopter podskoczył i opadł pod naporem nagłego podmuchu wiatru, a lornetka boleśnie uderzyła Dana w czoło. Zaczął krzyczeć coś do pilota i zauważył, że wpadli w kolejną falę deszczu. Grube, ciężkie krople rozpryskiwały się o okna helikoptera i Dan prawie przestał cokolwiek widzieć.

Pilot przesunął przezroczyste przepierzenie sanitarne, które odcinało przedział pasażerski. Dan stłumił w sobie nagłą chęć, by zasunąć je z powrotem. Po co sterylne przegrody, jeśli i tak są narażone na kontakt z powietrzem z zewnątrz?

— Proszę pana, musimy zawrócić! — przekrzykiwał wycie silników pilot.

— Nie! — odkrzyknął Dan. — Musimy ją znaleźć! Odwracając się w fotelu tak, by znaleźć się twarzą w twarz z Danem, pilot wskazał palcem zalaną wodą szybę. — Panie Ran-dolph, może pan mnie zwolnić, jak wylądujemy, ale nie zamierzam się pakować w coś takiego.

Usiłując zobaczyć coś za poruszającymi się wycieraczkami, Dan ujrzał cztery ciemne, przerażające, lejkowate kształty wijące się po drugiej stronie wezbranej Missisipi, pył i odłamki unoszące się wszędzie tam, gdzie dotknęły ziemi. Wyglądały jak spiralne, wijące się węże przemieszczające się po ziemi, niszczące wszystko, czego dotknęły: budynki eksplodowały, drzewa wylatywały w powietrze z korzeniami, samochody fruwały jak suche liście, parki, osiedla mieszkaniowe, centra handlowe, wszystko zniszczone jednym uderzeniem bezlitosnego, bezmyślnego huraganu, rozniesione w strzępy całkowicie i bezlitośnie, jak uderzone pociskiem wroga.

Wrogiem jest Matka Natura, powtarzał Dan po cichu, tępo gapiąc się na nadciągające tornada. Nie mógł nic zrobić i doskonale o tym wiedział. Ich nie da się kupić, przekupić, oswoić pochlebstwem, posiąść, groźbą zmusić do posłuszeństwa. Po raz pierwszy od czasów dzieciństwa Daniel Hamilton Randolph czuł się całkowicie bezsilny.

Zamknął przepierzenie i przeszukał kieszenie w poszukiwaniu antyseptycznego spreju; helikopter zawrócił, lecąc w kierunku czegoś, co kiedyś było międzynarodowymi lotniskiem; było to ostatnie połączenie Memphis z resztą kraju. Powódź odcięła elektryczność, zniszczyła mosty, pokryła drogi warstwą brązowej, błotnistej wody. Większa część miasta pozostawała pod wodą od paru dni.

Potem przyszło trzęsienie ziemi. Solidna dziewiątka w skali Richtera, tak potężna, że zrównała z ziemią budynki od Nashvil-le do Little Rock, a na północy aż po St. Louis. Nowy Orlean był pod wodą od lat, bo podnoszący się poziom wód Zatoki Meksykańskiej zmienił linię brzegową od Florydy po Teksas. Missisipi przekroczyła poziom powodziowy w okolicach Cairo i nadal rosła.

A teraz, przy braku środków łączności, milionach bezdomnych w niekończącym się deszczu, wstrząsach wtórnych zdolnych obalić drapacze chmur, Dan Randolph szukał jedynej osoby, która coś dla niego znaczyła, jedynej kobiety, którą kiedykolwiek kochał.

Poczuł, jak lornetka wyślizguje mu się z palców i oparł głowę o fotel. To beznadziejne. Znalezienie Jane wśród tych wszystkich ludzi…

Drugi pilot odwrócił się w fotelu i zaczął stukać w przezroczyste przepierzenie.

— Co? — wrzasnął Dan.

Nie próbując nawet przekrzykiwać ryku silników, drugi pilot wskazał na słuchawkę w hełmie. Dan zrozumiał i podniósł słuchawki, które rzucił na podłogę. Spryskał je środkiem antybak-teryjnym, kiedy je dostał, teraz jednak powtórzył operację.

Nałożył je na głowę i usłyszał metaliczny, pełen trzasków głos spikera wiadomości:

— …bez wątpienia zidentyfikowane jako zwłoki Jane Scanwell. Była pani prezydent, dziwacznym zrządzeniem losu została znaleziona na Wyspie Prezydenta, gdzie najprawdopodobniej próbowała pomóc rodzinie uchodźców uciec przed wzbierającymi wodami Missisipi. Ich łódź przewróciła się, została porwana przez nurt i roztrzaskała się o wystające z wody drzewa.

— Jane Scanwell, pięćdziesiąta druga prezydent Stanów Zjednoczonych, zginęła, próbując ratować poszkodowanych wskutek powodzi i trzęsienia ziemi na gruzach Memphis, stan Tennessee.

La Guaira

W Wenezueli też padało, gdy Dan Randolph wreszcie dotarł do swojego biura. Kolejny huragan szalał po Karaibach, pustosząc Barbados i Wyspy Zawietrzne, zrzucając dwadzieścia pięć centymetrów wody na La Guaira i Caracas, na kontynent, a miało być jeszcze więcej.

Dan usiadł za wielkim, pustym biurkiem, mając nadal na sobie pomięte spodnie i sweter, w których przyleciał ze Stanów. W biurze pachniało mchem i pleśnią z powodu niekończącego się deszczu, mimo działającej klimatyzacji. Nie miał już filtrów w nosie; powietrze w jego biurze było rutynowo filtrowane i poddawane działaniu lamp ultrafioletowych.

Opierając się o miękki obrotowy fotel ze skóry o barwie karmelu, Dan spojrzał na smagany wiatrem kompleks startowy. Rakiety odholowano do hal montażowych. Podczas takiej burzy nie ośmieliliby się wystrzelić nawet potężnych, niezawodnych kliprów rakietowych. Widać było jak wieże startowe trzęsą się pod naporem wiatru i pod uderzeniem poziomych fal deszczu; niektóre z mniejszych budynków już zostały pozbawione dachów. Za wieżami startowymi szalało dzikie, spienione morze, fale o białych grzywach. Wiatr ryczał jak dzika bestia, wprawiając w drżenie nawet grube podwójne szyby biura Randolpha.

To już trzecia burza, a jeszcze nie mamy nawet czwartego lipca. Jakby interesy nie szły już wystarczająco źle, to jeszcze mamy te huragany. W tym tempie do Święta Pracy będę bankrutem.

Przegrywamy, pomyślał Dan. Toczymy wojnę i przegrywamy ją. Do licha, prawie już przegraliśmy. Po co udawać, że jest inaczej?

Wilgoć przyprawiała go o ból głęboko w kościach, wspomnienie o artretyzmie i chorobie popromiennej, którą przeszedł całe lata temu. Powinienem wracać do Selene, powiedział sobie w duchu. Człowiek ze zrujnowanym systemem immunologicznym nie powinien przebywać na Ziemi, jeśli nie musi.

Siedział jednak przez wiele godzin, patrząc na szalejącą burzę, ale widząc tylko twarz Jane Scanwell, przypominając sobie dźwięk jej głosu, dotykjej palców, miękką jedwabistość jej skóry, jej zapach i wygląd, który rozpromieniał każde pomieszczenie, to, jak wypełniała jego życie, choć nigdy naprawdę nie byli razem, tylko przez parę godzin od czasu do czasu, zanim zdarzyła im się ta przykra kłótnia. Tyle ich dzieliło. Kiedy już opuściła Biały Dom, udało im się spędzić kilka godzin na tropikalnym atolu. Które też zakończyły się kłótnią.

Kiedyś jednak postrzegali wszystko w ten sam sposób, mieli ten sam cel, walczyli po tej samej stronie. Efekt cieplarniany oznaczał wojnę, wojnę zmuszającą ludzką cywilizację do walki ze ślepymi siłami przyrody. Jane rozumiała to równie dobrze jak Dan. Chcieli walczyć w tej wojnie razem.

I to ją zabiło.

Czy powinienem ciągnąc to dalej? — zastanawiał się Dan. Jakie to ma znaczenie? Jaki sens? Chciał płakać, ale łzy nie nadeszły.

Dan Randolph zawsze wydawał się większy, niż był w rzeczywistości. Był solidnie zbudowanym mężczyzną wagi lekkośredniej, nadal w dobrej kondycji, choć teraz, po sześćdziesiątce, utrzymanie tego stanu wymagało wielu godzin ciężkiej pracy na siłowni. Jego włosy, kiedyś blond barwy piasku, były teraz całkiem siwe; jego pracownicy nazwali go za plecami „srebrnym lisem”. Miał twarz boksera, o mocno zarysowanej szczęce, z nosem rozpłaszczonym wiele lat temu w bójce, kiedy był robotnikiem budowlanym w kosmosie. Mimo olbrzymiego majątku, jaki od tych czasów zgromadził, nigdy nie poprawił chirurgicznie kształtu nosa. Niektórzy mówili, że to jakiś perwersyjny sposób na zgrywanie twardziela. Miał jasnoszare oczy, które często błyszczały z rozbawieniem, a stawały się puste i smutne, gdy spotykał się z ludzką głupotą.

Rozległ się brzęczyk, a z powierzchni biurka wyłonił się zgrabny ekran.

Dan przekręcił się w fotelu tak, by lepiej widzieć. Ujrzał młodą, poważną twarz swojej asystentki administracyjnej. Teresa pochodziła z Caracas, była wysoka, długonoga, o skórze barwy kakao ze śmietanką i ciemnobrązowych, migdałowych oczach. Parę lat wcześniej Dan pewnie próbowałby zaciągnąć ją do łóżka i ani chybi udałoby mu się. Teraz był zwyczajnie rozdrażniony tym, że przeszkadza mu we wspomnieniach.

— Już prawie pora obiadowa — rzekła.

— I co z tego?

— Martin Humphries czeka na pana przez cały dzień. Zack Freiberg chce, żeby pan się z nim spotkał.

Dan skrzywił się. Zack był pierwszym, który ostrzegał go przed zbliżającym się efektem cieplarnianym.

— Nie dziś, Tereso — odparł. — Nie chcę dziś widzieć się z nikim.

Młoda kobieta zawahała się przez sekundę, po czym spytała cicho, prawie nieśmiało:

— Czy mam przynieść panu obiad? Dan potrząsnął głową.

— Nie jestem głodny.

— Musi pan coś jeść.

Spojrzał na jej obraz na ekranie — młoda, zaangażowana kobieta, zmartwiona tym, że jej szefowi przydarzyło się coś niemiłego. Poczuł, jak wzbiera w nim gniew, bezsensowna, ślepa, nieopanowana furia.

— Nie, do jasnej cholery — warknął. — To ty musisz jeść. Ja mogę robić, co tylko przyjdzie mi do głowy, a jeśli chcesz nadal dostawać wypłatę, daj mi święty spokój.

Zobaczył, jak oczy otwierają jej się szeroko ze zdumienia. Otworzyła usta, ale nic nie powiedziała. Dan strzelił palcami i ekran zgasł. Kolejne pstryknięcie i schował się z powrotem do niszy w biurku z różanego drewna.

Oparł się w fotelu i zaniknął oczy. Próbował uciec przed wspomnieniami, ale było to niemożliwe.

A miało być tak wspaniale. Jakieś sto czy dwieście lat temu zapowiadano, że globalne ocieplenie doprowadzi do przełomu cieplarnianego. Nie stopniowego ocieplenia, ale nagłej, gwałtownej zmiany światowego klimatu. Całe ciepło zgromadzone w oceanach miało przedostać się do atmosfery. Czapy lodowe Grenlandii i Antarktyki miały się roztopić. Poziom morza miał gwałtownie wzrosnąć w ciągu dziesięciu czy dwudziestu lat. Wielkie burze w dużych ilościach. Zmiany klimatu zmieniające żyzne lądy w nieużytki.

No i co z tego? Użyjemy kosmicznych zasobów do rozwiązania wszystkich problemów. Energia? Zbudujemy satelity zasilane energią słoneczną, energią promieniowania kosmicznego i starczy na wszystkie potrzeby. Surowce? Będziemy je pozyskiwali z Księżyca i asteroid; w kosmosie jest więcej bogactw naturalnych, niż może dostarczyć cała Ziemia. Produkcja żywności?

Cóż, to będzie niełatwy problem. Wszyscy o tym wiemy. Ale mając dość energii i dość surowców możemy nawadniać tereny rolnicze zdewastowane zmianą klimatu.

Tak, jasne. A kiedy połowa większych miast świata zostanie zalana, co zrobimy? Co możemy zrobić? Co uczynimy, kiedy sieć przesyłowa energii elektrycznej zostanie zniszczona? Kiedy trzęsienia ziemi i fale tsunami zniszczą serce Japonii? Zabawimy się w chowanego. A kiedy trzęsienie ziemi zrówna z ziemią stany środkowego zachodu, co zrobimy? Będziemy próbowali pomóc ocalałym, a Jane zginie.

Drzwi biura otwarły się z hukiem i wszedł wielki mężczyzna z radą brodą, niosąc pięknie rzeźbioną tacę z tekowego drewna wyładowaną parującymi naczyniami. W jego wielkich dłoniach taca wyglądała jak dziecinna zabawka.

— Teresa mówi, że musisz coś zjeść — oznajmił wysokim, przyjemnym tenorem, stawiając tacę na biurku Dana.

— Powiedziałem, że nie jestem głodny.

— Do diaska, nie możesz się głodzić. Zjedz coś.

Dan spojrzał na tacę. Parująca miska zupy, sałatka, danie główne ukryte pod pokrywą z nierdzewnej stali, dzbanek z kawą. Żadnego wina. Nic alkoholowego.

Odepchnął tacę w stronę rudobrodego olbrzyma.

— Zjedz to sam, George.

Przysuwając do biurka jedno z wyściełanych krzeseł, Wielki George spojrzał swojemu szefowi prosto w oczy i odepchnął tacę z powrotem do Randolpha.

— Jedz — odparł. — Dobrze ci to zrobi.

Dan spojrzał na George’a Ambrose’a. Znał Wielkiego George’a z czasów, gdy ten był uciekinierem na Księżycu, ukrywając się przed władzami Selene City razem z garstką innych niebieskich ptaków, którzy chcieli uchodzić za Księżycowe Podziemie. Wielki George był teraz osobistym ochroniarzem Dana; nosił zamiast połatanych kombinezonów szyte na miarę garnitury. Dalej wyglądał jednak na ledwie ucywilizowanego człowieka pogranicza: wielki, nieokrzesany typ, który chętnie wtłoczy ci głowę do klatki piersiowej, nie żywiąc nawet specjalnie nieprzyjaznych uczuć.

— Coś ci powiem — rzedł Dan, czując, jak usta wykrzywia mu niepewny uśmiech. — Podzielimy się.

George wyszczerzył się w odpowiedzi.

— Dobry pomysł, szefie.

Przez kilka minut jedli w milczeniu, George pożarł całe danie główne, które okazało się niewielką porcją żeberek. Dan siorb-nął parę łyżek zupy i przeżuł sałatkę.

— Lepiej niż za dawnych czasów, nie? — rzekł George, nadal żując kawałek żeberka. — Pieprzone sojaburgery i recyklowane szczyny do picia.

Dan zignorował tę podjętą przez młodszego mężczyznę próbę rozchmurzenia go.

— Czy Teresa poszła do domu? — spytał. — Nie.

Zirytowany Dan spojrzał na zegarek.

— Do cholery, ona nie jest moją niańką. Nie chcę, żeby wisiała nade mną jak…

— Ten facet, Humphries, dalej czeka na wizytę — przypomniał George.

— O tej porze? On tam jeszcze siedzi? Na litość boską, jest prawie dziewiąta. Odbiło mu? Czy utknął tu z powodu burzy? Czy Teresa nie może sama wpaść na to, żeby go wpakować do któregoś apartamentu dla gości?

George potrząsnął kędzierzawą głową.

— Powiedział, że będzie tu tkwił, dopóki go nie przyjmiesz. Umówił się, no wiesz.

Dan z irytacją wypuścił powietrze. Właśnie wróciłem z pogrzebu, a oni chcą, żebym trzymał się jakiegoś planu wizyt sprzed tygodni.

— Teresa mówi, że on ją drażni.

— Drażni?

— No, startuje do niej. Sam zobacz. Marszcząc brwi, Dan mruknął:

— Teresa sobie poradzi.

— Przemawia przez ciebie doświadczenie? — uśmiechnął się George.

— Startuje do niej przez cały czas, jak tu siedzi?

— Mam mu przemówić do rozumu? — spytał George.

Przez chwilę Dan napawał się obrazem George’a wyrzucającego gościa z budynku. Wtedy jednak przyszła refleksja, że ten człowiek wróciłby jutro. Trzeba brać się z powrotem do pracy, powiedział sobie w duchu. Nie mogę jej unikać na zawsze.

— Zabierz tacę — powiedział Wielkiemu George’owi — i wpuść tego całego Humphriesa.

George oblizał usta.

— Mogę przynieść deser i kawę.

— Świetnie — rzekł Dan, nie chcąc się wykłócać. — Przynieś.

Uśmiechając się, George uniósł jedną ręką zasypaną resztkami jedzenia tacę i ruszył do drzwi. Dan zobaczył, że okruchy są także na biurku. Zirytowany zmiótł je na dywan.

W drzwiach pojawiła się Teresa.

— Pan Martin Humphries — ogłosiła. Wygląda na spiętą, pomyślał Dan. Humphries musiał nieźle dać sięjej we znaki.

Martin Humphries wyglądał dość młodo. Był raczej niski, o parę centymetrów niższy od Teresy, i wyglądał jakoś miękko, miał zaokrąglone ramiona i linię talii, przez co było widać, że zaczyna tyć, mimo starannego drapowania bordowego blezera. Wydawał się tryskać energią, gdy przemierzył gabinet i usiadł przy biurku Dana.

Dan wstał i wyciągnął rękę nad biurkiem.

— Przepraszam, że musiał pan czekać — rzekł, zmuszając się do uśmiechu.

Humphries ujął dłoń Dana i odwzajemnił mocny uścisk.

— Rozumiem — odparł. — Strasznie mi przykro, że nachodzę pana w takim nieszczęściu.

Jego oczy powiedziały Danowi, że słowa te nie były niczym więcej jak rytuałem, który gość powinien wykonać. Twarz Mar-tina Humphriesa była okrągła, prawie chłopięca. Oczy jednak były twarde jak diamenty, zimne i szare jak smagane wiatrem morze na zewnątrz.

Usiedli, a George wszedł ponownie do gabinetu z tacą ciastek, dzbankiem z kawą i kilkoma porcelanowymi filiżankami i talerzykami. Przy całych swoich rozmiarach Wielki George poruszał się lekko jak tancerz — albo nocny włamywacz. Ani Dan, ani Humphries nie powiedzieli jednego słowa, gdy George ostrożnie stawiał tacę na biurku i szybko, po cichu opuszczał gabinet.

— Mam nadzieję, że nie uniemożliwiłem panu zjedzenia obiadu — rzekł Dan, wykonując gest w stronę ciastek.

Humphries zignorował tacę.

— Nie ma problemu. Miło się gadało z pańską sekretarką.

— Naprawdę? — upewnił się cicho Dan.

— Pracowita osóbka. Chętnie bym ją panu podkupił.

— Nie ma szans — warknął Dan. Humphries beztrosko wzruszył ramionami.

— Nieważne. Przyszedłem porozmawiać o obecnej sytuacji. Dan machnął ręką w stronę okna.

— Ma pan na myśli przełom cieplarniany?

— Mam na myśli to, że możemy pomóc światowej gospodarce wygrzebać się ze strat, jakie ciągle ponosi — i zgarnąć przy tym niezłe zyski dla siebie.

Dan poczuł, że brwi unoszą mu się do góry. Sięgnął po jedno z delikatnych ciasteczek, po czym zdecydował, że lepiej będzie najpierw nalać sobie kawy. Firma Dana, Astro Manufactu-ring Inc., była bliska bankructwa i cały finansowy światek o tym wiedział.

— Niezłe zyski to by mi się przydały — rzekł ostrożnie. Humphries uśmiechnął się, ale Dan nie dostrzegł w tym uśmiechu ciepła.

— Co ma pan na myśli? — spytał.

— Ziemia jest pogrążona w chaosie z powodu nagłej zmiany klimatu — rzekł Humphries.

— Tak, przełomu cieplarnianego — przytaknął mu Dan.

— Selene i inne społeczności księżycowe jednak jakoś sobie radzą.

Dan skinął głową.

— Na Księżycu nie brak energii ani surowców. Mają wszystko, czego im trzeba. Teraz są samowystarczalni.

— Mogliby pomagać Ziemi — rzekł Humphries. — Budując satelity zasilane energią słoneczną. Wysyłając surowce na Ziemię. Nawet produkując rzeczy potrzebne ludziom na Ziemi, ale niedostępne, bo fabryki zostały zniszczone.

— Próbowaliśmy to robić — rzekł Dan. — Nadal próbujemy. To za mało.

Humphries pokiwał głową.

— To dlatego, że ograniczacie się do zasobów, jakie możecie pozyskać z Księżyca.

— I asteroid bliskich Ziemi — dodał Dan.

— I asteroid, tak — zgodził się Humphries, jakby oczekiwał takiej odpowiedzi.

— Co pan więc proponuje?

Humphries obejrzał się przez ramię, jakby się bał, że ktoś posłuchuje.

— Pas — rzekł prawie szeptem.

Dan patrzył na Humphriesa przez długą chwilę w milczeniu. Następnie odchylił głowę do tyłu i śmiał się, długo, głośno i gorzko.

Stacja kosmiczna GALILEO

Doganiali ją.

Nadal w skafandrze kosmicznym, Pancho Lane, pozbawiona wagi, przemieszczała się przez moduł laboratoryjny, zadziwiając japońskich techników, gdy przesuwała się szybko środkową nawą, co kilka metrów odpychając się od laboratoryjnego sprzętu szybkimi ruchami mocnych rąk. Słyszała, jak mężczyźni za nią pokrzykują ze złością.

Gdyby któryś z tych durni miał na tyle jaj, żeby włożyć skafander i wyjść na otwartą przestrzeń, żeby odciąć mi drogę, to byłby koniec ze mną, pomyślała.

Na początku była to zabawa, wyzwanie. Który z pilotów przebywających na pokładzie stacji potrafi najdłużej oddychać w próżni? Na stacji przebywała szóstka pilotów Astro Corporation czekających na transport skoczkiem do Selene City: czterech facetów, Pancho i nowa dziewczyna, Amanda Cunningham.

Jasne, to Pancho ich podpuściła. Dlatego tak się złościli. Wszyscy snuli się po mesie, praktycznie unosząc się w powietrzu tam, gdzie nie dało się przyczepić pętlami na stopy do podłogi dookoła stołu i jego pojedynczej, cienkiej jak łodyżka nogi. Rozmowa zeszła na oddychanie w próżni: jak długo można wstrzymać oddech w kosmosie, żeby nie zrobić sobie krzywdy?

— Rekord to cztery minuty — ogłosił jeden z facetów. — Ustalił go Harry Kirschbaum.

— Harry Kirschbaum? A któż to jest, u licha? Nigdy o nim nie słyszałem.

— Umarł młodo. Zaśmiali się.

Amanda, która właśnie dołączyła do zespołu wprost ze szkoły technicznej w Londynie, miała anielską twarzyczkę uczennicy, okoloną delikatnymi blond lokami i wielkie, niewinne, błękitne oczy, ale krzywizny jej figury sprawiały, że wszyscy mężczyźni dookoła zaczynali się ślinić.

— Kiedyś musiałam poprawić hełm — powiedziała. — Podczas szkolnych ćwiczeń w zbiorniku próżniowym.

— Ile to trwało?

Wzruszyła ramionami i nawet Pancho zauważyła, jak układa się jej kombinezon.

— Dziesięć sekund. Może piętnaście.

Pancho nie przepadała za Amandą. Wkurzająca smarkula ze starannym akcentem wyższych klas. Jedno spojrzenie i wszyscy faceci zapominali o Pancho, co było wkurzające, bo niektórzy faceci byli dość sympatyczni.

Pancho była smukła i żylasta, z długimi, szczupłymi nogami, które zdradzały jej afrykańskie pochodzenie. Jej skóra nie była ciemniejsza niż u mieszkanek zachodniego Teksasu, ale twarz miała bardzo pospolitą, z wysuniętą-jej zdaniem — szczęką i małymi, półprzymkniętymi brązowymi oczami. Nosiła zawsze krótkie fryzury, przez co ludzie zaczęli plotkować, że jest lesbijką. Nie była to prawda. Jej długie, umięśnione nogi i ramiona miały jednak siłę mężczyzny i nigdy nie pozwoliła, aby jakiś facet w czymś ją pokonał — chyba że sama tego chciała.

Skoczek, który miał ich zabrać na Selene, spóźniał się. Pęknięta dysza jednego z wyrzutnikow, a ostatnią rzeczą, jakiej by życzyli sobie kontrolerzy lotu, to katastrofa podczas transferu szóstki pilotów. Pewnie od niedzieli przebudowali już tę rakietę z czterdzieści pięć razy, a ich znosiło w stronę Księżyca.

Cała szóstka czekała w mesie i gadała o oddychaniu w próżni. Jeden z chłopców chwalił się, że wytrzymał w próżni całą minutę.

— To już wiemy, skąd twoje IQ — rzucił jego kolega.

— Nikt nie wytrzymał całej minuty.

— Sześćdziesiąt sekund — upierał się mężczyzna.

— Płuca by ci wybuchły.

— Mówię wam, sześćdziesiąt sekund. Co do sekundy.

— Bez żadnych skutków? Zawahał się, nagie zawstydzony. — To jak?

Próbując beztrosko wzruszyć ramionami, przyznał::

— Lewe płuco mi się zapadło.

Zaśmiali się z zakłopotaniem.

— Pewnie mogłabym wytrzymać sześćdziesiąt sekund — ogłosiła Pancho.

— Ty? — najbliżej ulokowany mężczyzna ryknął śmiechem.

— Może Mandy, ona to ma czym oddychać.

Amanda uśmiechnęła się nieśmiało. Ale wszyscy zauważyli, kiedy wciągnęła powietrze.

Pancho stłumiła w sobie gniew na ich zwierzęce zachowanie.

— Dziewięćdziesiąt sekund — rzekła obojętnie.

— Dziewięćdziesiąt sekund? Niemożliwe!

— Chcesz się założyć? — spytała Pancho.

— Nikt nie może wytrzymać w próżni przez dziewięćdziesiąt sekund. Gałki oczne by ci eksplodowały.

Pancho zaprezentowała zęby w uśmiechu.

— Ile chcesz na to postawić?

— A jak odbiorę forsę, kiedy będziesz martwa?

— Albo z uszkodzonym mózgiem.

— Ona już ma uszkodzony mózg, skoro mówi, że może wytrzymać w próżni przez dziewięćdziesiąt sekund.

— Przeleję pieniądze na konto powiernicze, żeby wasza piątka mogła pobrać pieniądze w przypadku mojej śmierci albo niezdolności — rzekła spokojnie Pancho.

— Taa, jasne.

Wskazała na telefon wiszący na ścianie obok automatu z kanapkami.

— Przelew elektroniczny. Wystarczą dwie minuty. Zamilkli.

— Ile? — spytała Pancho, obserwując ich oczy.

— Tygodniówka — warknął jeden z mężczyzn.

— Miesięczna pensja — odparła Pancho.

— Cała?

— Czemu nie? Jesteście tacy pewni, że mi się nie uda, czemu więc nie miesięczna pensja? Wrzucę na konto powiernicze pięć pensji, więc każdy coś dostanie.

— Miesięczna pensja.

W końcu zgodzili się. Pancho wiedziała, że są przekonani, że stchórzy po dwudziestu trzech sekundach, oni dostaną pieniądze, a jej nic się nie stanie.

Była zupełnie innego zdania.

Użyła więc telefonu na ścianie i zadzwoniła do swojego banku w Lubbock. Parę naciśnięć klawiszy telefonu wystarczyło, by założyć nowe konto i przelać na nie równowartość pięciomiesięcznych zarobków. Cała piątka obserwowała malutki ekran telefonu, by upewnić się, że Pancho nie próbuje żadnych sztuczek.

Następnie każdy z pozostałej piątki zadzwonił do swojego banku i przelał miesięczną pensję na nowe konto Pancho. Pancho słuchała melodyjki w telefonie i układała plany nadchodzącej próby.

Pancho zaproponowała, żeby użyli śluzy na końcu modułu konserwacyjnego.

— Tam żaden jajogłowy nie wpadnie na nas i nie nakręci się, żeby uruchomić alarm — powiedziała.

Wszyscy się zgodzili. Przemieszczali się więc przez dwa moduły laboratoryjne i niechlujny moduł mieszkalny, gdzie rezydowali naukowcy przebywający na stacji przez dłuższy czas, aż wreszcie znaleźli się w przypominającym jaskinię module konserwacyjnym. Tam, przy śluzie, Pancho wybrała jeden spośród sześciu skafandrów ustawionych wzdłuż grodzi, duży model ze względu na swój wzrost. Szybko wciągnęła go na siebie. Pomogli jej włożyć buty i sprawdzili systemy skafandra.

Pancho włożyła hełm i poczuła, jak zatrzaskuje się uszczelka wokół szyi.

— Dobra — zwróciła się do nich przez otwarty wizjer skafandra. — Kto mierzy czas?

— Ja — powiedział jeden z chłopców, unosząc nadgarstek ze skomplikowanym cyfrowym zegarkiem.

— Idziesz do śluzy — powiedział mężczyzna za nim — wypompowujesz powietrze i otwierasz zewnętrzną klapę.

— A wy patrzycie przez bulaj — rzekła Pancho, stukając w okrągłe okienko wewnętrznej klapy śluzy odzianymi w rękawicę kostkami palców.

— Zgadza się. Kiedy mówię „już”, otwierasz wizjer…

— A ja mierzę czas — powiedział facet ze skomplikowanym zegarkiem.

Pancho skinęła głową wewnątrz hełmu. Amanda wyglądała na zatroskaną.

— Czy jesteś absolutnie pewna, że chcesz to zrobić? Możesz się zabić, Pancho.

— Teraz nie może się wycofać!

— Bez utraty pięciomiesięcznej pensji nie może.

— Ale tak serio… — wtrąciła Amanda — to ja chcę odwołać ten zakład. W końcu…

Pancho wyciągnęła rękę i zburzyła jej blond loki.

— Daj spokój, Mandy.

Przeszła przez otwartą klapę śluzy i zamknęła wizjer. Pomachała im, gdy zamykali klapę. Usłyszała, jak zaczyna pracować pompa; dźwięk szybko cichł w miarę, jak powietrze było wypompowywane z komory o metalowych ścianach. Kiedy złowieszcze światełko wewnętrznej klapy zmieniło kolor na czerwony, Pancho dotknęła przycisku otwierającego zewnętrzną klapę.

Przez chwilę zapomniała, co ma zamiar zrobić, gdy przed jej oczami rozpostarło się niewypowiedziane piękno Ziemi. Jasna, aż jaskrawa, z oceanami w intensywnym błękicie i olbrzymimi kłębami obłoków tak białych, że patrzenie na nie było prawie bolesne. Zwycięska, obezwładniająca panorama, która zawsze przyprawiała ją o bicie serca.

Masz robotę, przypomniała sobie z powagą dziewczyna.

Zwracając się w stronę wewnętrznej klapy, widziała twarze całej piątki przyciśnięte do malutkiego okrągłego bulaja. Żadne z nich nie było na tyle pomysłowe, żeby znaleźć radio i Pancho wiedziała o tym, więc odzianym w rękawicę palcem wskazała na zamknięty wizjer hełmu. Pokiwali ochoczo głowami, a facet z zegarkiem uniósł go tak, by Pancho mogła go zobaczyć.

Reszta cofnęła się od bulaja, a facet gapił się na zegarek. Podniósł cztery palce, potem trzy…

Odlicza, zrozumiała Pancho.

…dwa, jeden. Wycelował w Pancho dłoń, która przybrała kształt pistoletu i to miał być sygnał do podniesienia wizjera.

Tymczasem Pancho wystrzeliła ze śluzy prosto w przestrzeń.

La Guaira

Martin Humphries wyglądał na rozdrażnionego.

— Co jest śmiesznego w Pasie Asteroid? Dan potrząsnął głową.

— Nie, to nie jest śmieszne. Tylko… Nie spodziewałem się tego po panu. Ma pan opinię poważnego biznesmena.

— Wierzę, że tak jest w istocie — rzekł Humphries.

— Więc proszę zapomnieć o Pasie Asteroid — warknął Dan. — Byłem, widziałem. Za daleko, koszty znacznie przekroczyłyby zyski.

— Ktoś to już zrobił — upierał się Humphries.

— Raz — odparł Dan. — Ten świr Gunn. I o mało nie zginął.

— Ale ta asteroida była warta prawie bilion dolarów, kiedy znalazła się na orbicie okołoksiężycowej.

— Tak, a przeklęta GRE przejęła kontrolę i doprowadziła Gunna do bankructwa.

— Tym razem do tego nie dojdzie.

— Czemu nie? GRE może przejąć dowolne zasoby sprowadzane na Ziemię. W tym celu powstała przecież Globalna Rada Ekonomiczna — by kontrolować cały nieuporządkowany handel zagraniczny Ziemi.

Humphries uśmiechnął się chłodno.

— Z GRE sobie poradzę. Proszę mi zaufać w tej kwestii. Dan przez długą, trudną chwilę patrzył na młodszego mężczyznę. W końcu potrząsnął głową i odparł:

— To bez znaczenia. Nawet chętnie pozwoliłbym GRE na wkroczenie do akcji.

— Tak?

— Do licha, tak. Zagrożenie ma skalę globalną. Ktoś musi przydzielać zasoby, kontrolować ceny, doglądać tego, by nikt nie napchał sobie kieszeni pieniędzmi zarobionymi na tym kryzysie.

— Pewnie tak — rzekł powoli Humphries. — A mimo to, nadal jestem przekonany, że na pozyskiwaniu surowców w Pasie Asteroid można zarobić masę pieniędzy.

Kiwając głową, Dan przytaknął.

— Tam jest wielkie bogactwo, to nie ulega wątpliwości. Metale ciężkie, związki organiczne, surowce, których nie ma na Księżycu.

— Bogactwa, których potrzebuje Ziemia, a za które GRE chętnie zapłaci.

— Surowce z asteroid — zastanawiał się Dan. — To poważne przedsięwzięcie. Bardzo po ważne.

— Dlatego właśnie tu jestem. Astro Manufacturing ma wystarczające środki, by tego dokonać.

— Astro Manufacturing stoi na krawędzi bankructwa i pan doskonale o tym wie.

— Nie mówiłem o środkach finansowych — Humphries beztrosko machnął ręką.

— Nie?

— Nie — wskazując palcem smaganą wichrem wieżę startową za oknem, Humphries rzekł: — Ma pan wiedzę techniczną, zespoły wyszkolonych pracowników, rakiety i infrastrukturę pozwalającą na loty kosmiczne.

— Która wysysa ze mnie wszystkie soki, bo rynek na loty się kurczy. Ludzi nie stać na kupowanie elektroniki produkowanej na Księżycu, skoro z domu wygnała ich powódź i trzęsienie ziemi.

Brwi Humphriesa uniosły się pytająco.

— Wiem, wiem — rzekł Dan. — Jest jeszcze rynek energii. Pewnie. Tylko, ile satelitów energetycznych można wynieść na orbitę? Dwakroć przeklęta GRE właśnie założyła szlaban. Teraz budujemy przedostatniego. Jeszcze te dwa i koniec.

Zanim Humphries zdołał spytać o powód, Dan podjął wątek:

— Pieprzone Konsorcjum Energetyczne Azji poskarżyło się, że satelity energetyczne powodują spadek ich cen. A po dwakroć przeklęci Europejczycy ich poparli. Dobrze im zrobi, jak odmrożą sobie tyłki, kiedy Golfsztrom się załamie.

— Golfsztrom? — Humphries wyglądał na zaskoczonego. Dan pokiwał ze smutkiem głową.

— To jedna z prognoz. Efekt cieplarniany już teraz wpływa na prądy oceaniczne. Kiedy Gojfsztrom się załamie, Europa trochę zmarznie; klimat w Anglii będzie taki sam, jak na Labradorze.

— Kiedy? Jak szybko?

— Pewnie za jakieś dwadzieścia lat. Może sto. Można pytać pięciu naukowców i dostanie się dwadzieścia różnych odpowiedzi.

— To prawdziwa szansa — rzekł z ekscytacją Humphries. — Epoka lodowcowa w całej Europie. Proszę tylko pomyśleć! Jaka to okazja!

— Bardzo zabawne — odparł Dan. — Ja myślałem o tym jak o katastrofie…

— Widzi pan tylko pustą połowę szklanki. Ja widzę tę pełną. Dan nagle zapragnął wyrzucić tego młodego łowcę okazji z gabinetu. Zamiast tego rozsiadł się wygodnie w fotelu i mruknął:

— To jakaś chora grecka tragedia. Globalne ocieplenie zamienia Europę w zamrażarkę. Co za ironia.

— Mówimy o rynku energii — odparł Humphries, odzyskując postawę. — A księżycowy hel-trzy?

Dan zaczął się zastanawiać, czy jego gość nie próbuje go po prostu zmęczyć. Odparł niechętnie:

— Ledwo wystarcza na zaspokojenie lokalnych potrzeb. Nie ma wielu elektrowni opartych na fuzji, a jeszcze mniej pracuje — dzięki idiotom protestującym przeciwko energii atomowej. A uzyskiwanie helu-3 z księżycowego regolitu nie jest tanie. Pięćdziesiąt części na milion może wygląda dobrze dla chemika, ale nie daje oszałamiającego wskaźnika zysków, zapewniam pana.

— Więc potrzebny panu zastrzyk kapitału, żeby zacząć kopać na asteroidach — rzekł Humphries.

— Pełna transfuzja — mruknął Dan.

— To się da zrobić. Dan uniósł brwi.

— Naprawdę?

— Ja mogę dostarczyć kapitał — rzekł po prostu Humphries.

— Mówimy o jakichś czterdziestu, pięćdziesięciu miliardach. Co najmniej.

Humphries machnął ręką, jakby odganiał intruza.

— Na lot demonstracyjny tyle nie potrzeba.

— Nawet krótki lot demonstracyjny będzie kosztował parę miliardów.

— Pewnie tak.

— Skąd ma pan zamiar zdobyć te pieniądze? Nikt nie chciał ze mną gadać o inwestowaniu w Astro.

— Są ludzie, którzy będą chcieli zainwestować te pieniądze w rozwój rynku asteroid.

Przez chwilę Dan poczuł przypływ nadziei. To mogło się udać! Otworzyć Pas Asteroid. Przywieźć bogactwa na Ziemię dla ludzi w potrzebie. I wtedy w jego głowie rozbłysły liczby, nieprzejednane jak zasady dynamiki Newtona.

— Wie pan — rzekł nieśmiało — gdybyśmy tylko byli w stanie pokryć koszty własne, mógłbym się tego podjąć.

Humphries wyglądał na rozczarowanego.

— Tylko pokryć własne koszty?

— Tak, u licha. Te bogactwa są ludziom potrzebne. Gdybyśmy zdołali je tu ściągnąć, nie doprowadzając się do bankructwa, poleciałbym na przeklętego Plutona, gdybym musiał!

Z widoczną ulgą Humphries odparł:

— Wiem, że możemy tego dokonać i jeszcze nieźle na tym zarobić.

Wbrew sobie, Dan poczuł zainteresowanie. — Jak?

— Rakiety z napędem fuzyjnym.

Na wszystkie siedem miast hrabstwa Cibola, pomyślał Dan, ten facet to fanatyk. A nawet gorzej: entuzjasta.

— Nikt dotąd nie zbudował rakiety z napędem fuzyjnym — wyjaśnił Humphriesowi. Generatory fuzyjne są za duże i za ciężkie do zastosowań kosmicznych. Wszyscy o tym wiedzą.

Z uśmiechem kota, który właśnie pożarł kilka kanarków, Humphries odparł:

— To się mylą.

Dan zastanowił się przez kilka sekund, po czym oparł obie dłonie na biurku, wnętrzami do dołu.

— Proszę mi to udowodnić.

Humphries w milczeniu wyjął z kieszeni marynarki moduł pamięci i podał go Danowi.

Stacja kosmiczna GALILEO

Pozostawiając piątkę kumpli-astronautów gapiących się w zdumieniu w śluzie modułu konserwacyjnego, pozbawiona wagi Pancho popłynęła w stroną metalowego ramienia dźwigu-ro-bota służącego do przenoszenia ładunków; na końcu ramienia nie było teraz żadnego obciążenia, które mogłoby je ustabilizować, więc długie, wiotkie ramię ugięło się lekko, gdy Pancho chwyciła je obydwoma rękami i odepchnęła się jak akrobatka w stronę uchwytów przyczepionych do zewnętrznego pancerza modułu.

Zastanawiając się, czy reszta już wpadła na to, na czym polegał jej numer, Pancho przewędrowała na rękach wzdłuż pancerza modułu, łapiąc się jednego pierścieniowatego uchwytu za drugim. Dla kogoś, kto obserwowałby tę scenę zza stacji, wyglądałoby to, jakby Pancho chodziła głową w dół, ale dla niej wydawało się raczej, że to stacja kosmiczna wisi jej nad głową, a ona huśta się jak dzieciak na drabinkach przy zerowej grawitacji.

Zaśmiała się w środku hełmu. Dotarła do końca modułu konserwacyjnego i z łatwością przepchnęła się przez sekcję łączącą przyczepioną do modułu mieszkalnego.

— Hej, Pancho, co ty tam u licha robisz?

W końcu znaleźli radio, uświadomiła sobie. Dopóki jednak nie wiedzieli, co się dzieje, nic jej nie groziło.

— Idę na spacer — rzekła, trochę zdyszana z wysiłku.

— Co z naszym zakładem? — spytał jeden z mężczyzn.

— Wracam za parę minut — skłamała. — Poczekajcie.

— Co ty knujesz, Pancho? — spytała Amanda, głosem napiętym od podejrzliwości.

Pancho zdecydowała się na swoją odpowiedź z czasów dzieciństwa.

— Nic.

Radio zamilkło. Pancho dotarła do śluzy na końcu modułu mieszkalnego i wstukała standardowy kod. Zewnętrzna klapa otworzyła się. Zanurkowała do środka, zamknęła klapę i nawet nie poczekała, aż śluza wypełni się powietrzem. Otworzyła wewnętrzną klapę i szybko ją zamknęła. Alarm zawył, ale szybko zamilkł, gdy ciśnienia w module się wyrównały. Ściągając niewygodne rękawice skafandra, Pancho otwarła wizjer i podeszła do ściennego telefonu śluzy.

Obdarzona słuchem doskonałym i znakomitą pamięcią, Pancho wystukała numery kont wszystkich astronautów po kolei, a po nich ich personalne numery identyfikacyjne. Mama zawsze mówiła, że powinnam zostać muzykiem, powtarzała sobie w duchu Pancho, gdy przelewała prawie całą zawartość wszystkich kont na swoje własne. Każdemu zostawiła dokładnie jednego międzynarodowego dolara, by komputery banku nie uruchomiły złożonego procesu zamykania rachunków.

Gdy skończyła, klapa po drugiej stronie modułu mieszkalnego otworzyła się z hukiem i piątka astronautów zaczęła się przez nią przepychać, wszyscy naraz.

— Co się dzieje? — dopytywał się pierwszy z facetów.

— Nic — powtórzyła Pancho i zanurkowała przez klapę po drugiej stronie wąskiego i długiego modułu.

Skoczyła do modułu Japończyków, odpychając się od regałów ze sprzętem stojących po obu bokach centralnej nawy, przyprawiając o zdumienie pracujących tam techników. Śmiejąc się do siebie, zastanawiała się, ile czasu zajmie im domyślenie się, że opróżniła ich konta.

Nie zajęło im to dużo czasu. Zanim ponownie dotarła do mesy, wrzeszczeli za nią, dysząc żądzą zemsty.

— Jak cię tylko dopadnę, połamię ci wszystkie kości, ty chuda szczapo! — to była jedna z łagodniejszych gróźb.

Nawet Amanda była tak wściekła, że zaczęła mówić swoim rodzimym akcentem.

— Powiesimy cię za kciuki, zobaczysz!

Dopóki trzymam się z dala od nich, nic mi nie grozi, powiedziała sobie Pancho, przeciskając się przez europejską sekcję modułu i dalej, do obserwatorium, nurkując pod bulwiastymi teleskopami i elektronicznymi pulpitami oraz między nimi. Wrzeszczeli za nią, zastanawiała się jednak, czy cała piątka nadal ją ściga. Mieli dość czasu na to, żeby jedno czy dwoje z nich wskoczyło do skafandra i przemknęło po zewnętrznym pancerzu stacji, mającej kształt litery T, żeby odciąć jej drogę.

Kiedy jednak wpadła do modułu rosyjskiego, na końcu stało dwóch facetów w skafandrach, z wizjerami uniesionymi, czekając na nią jak para uzbrojonych gliniarzy.

Pancho zatrzymała się. Jedna z rolet przedziałów osobistych uniosła się i wyjrzała zza niej nieogolona, zmęczona, opuchnięta męska twarz, po czym szybko schowała się z powrotem, zatrzaskując roletę z mruknięciem, które zabrzmiało jak słowiańskie przekleństwo.

Pozostała trójka — Amanda i dwaj mężczyźni — weszła przez klapę za nią. Pancho tkwiła w pułapce.

— Do ciężkiej cholery, Pancho, co ty próbujesz zmajstrować?

— Wyczyściłaś nasze konta!

— Powieśmy ją, do diaska!

Uśmiechnęła się i pojednawczo rozłożyła ręce.

— No co wy, nie da się nikogo powiesić w mikrograwitacji. Przecież wiecie.

— To nie jest zabawne — warknęła Amanda, wracając do swojej udawanej oksfordzkiej wymowy.

— Przecież wam oddam, nie? — zaproponowała Pancho.

— Spróbowałabyś nie oddać!

— I przegrałaś zakład, więc płacisz każdemu miesięczną pensję.

— Nie — odparła Pancho tak spokojnie, jak tylko zdołała.

— Nigdy nie rozmawialiśmy o oddychaniu w próżni, więc zakład jest nieważny.

— To oddaj nam pieniądze z tego pieprzonego konta powierniczego!

— Jasne. W porządku.

Amanda wskazała na telefon obok śluzy.

— Miałaś przelać pieniądze z powrotem.

Pancho posłusznie podpłynęła do telefonu i wystukała swój numer.

— Podajcie mi numery kont — zaproponowała — to wam przeleję wszystko z powrotem.

— Sami je wpiszemy — oparła stanowczo Amanda.

— Nie ufacie mi? — Pancho z trudem zachowywała powagę. Wszyscy zaczęli pomrukiwać.

— Przecież to był tylko żart — zaprotestowała. — Nie miałam zamiaru zatrzymywać waszych pieniędzy.

— Tak, pewnie — warknął któryś z mężczyzn. — Całe szczęście, że Mandy wpadła na to, co masz zamiar zrobić.

Pancho skinęła głową w stronę Amandy.

— Jesteś najbardziej błyskotliwa z nas wszystkich, Mandy — rzekła takim tonem, jakby w to wierzyła.

— Nieważne — odparła ostrym tonem Amanda, po czym zwróciła się do mężczyzn. — Teraz wszyscy będziemy musieli zmienić kody identyfikacyjne, skoro już je zna.

— Ja tam zmienię numer konta — powiedział jeden z nich.

— A ja zmienię bank — zapewnił gorąco drugi.

Pancho westchnęła i robiła co mogła, żeby wyglądać na zmartwioną i pokonaną. W środku jednak trzęsła się ze śmiechu. Ale numer! I żaden z tych cwaniaków nie zauważył, że przez te pół godziny, które spędzili na polowaniu na mnie, na moim koncie narastały odsetki od ich pieniędzy. Niewiele, ale też się przyda.

Miała nadzieję, że nie wpadną na to, kiedy będą wszyscy stłoczeni w skoczku lecącym na Księżyc.

Cóż, pomyślała, a jak się wezmą do rękoczynów, to przedstawimy im Elly.

Chengdu, prowincja Sichuan

Dan musiał krzyczeć przez maskę sanitarną, żeby cokolwiek dało się usłyszeć przez tłumiącą dźwięki konstrukcję.

— Zack, ja tylko pytam, czy on jest w stanie to zrobić, czy nie?

Znał Zacka Freiberga od ponad dwudziestu lat, z czasów, gdy Zack był młodym, zapalonym geochemikiem planetarnym zamierzającym badać asteroidy i Dan zatrudnił go, podkupując uniwersytetowi. Pochodzący z akademickich kręgów przyjaciele Freiberga ostro go skrytykowali za pracę dla wielkiego, niedobrego Dana Randolpha, chciwego kapitalisty, założyciela i szefa Astro Manufacturing. W ciągu lat wzajemny szacunek powoli przekształcił się w pełną zaufania przyjaźń. Zack był pierwszym, który ostrzegł Dana przed nadciągającym przełomem cieplarnianym i jego skutkami dla klimatu Ziemi.

Przełom cieplarniany nadszedł, a ziemscy politycy i liderzy biznesu prawie nie zauważyli, kiedy planeta znalazła się na drodze do katastrofalnego ocieplenia. Zack nie był już grubiutkim dzieciakiem o różowych policzkach, którego poznał Dan. Jego włosy barwy truskawek poszarzały, choć nadal były grube i mocno skręcone. Ostatnie kilka lat wzmocniły go, sprawiły, że wyszczuplał, stwardniał, zgubił niemowlęcy tłuszczyk. Rysy twarzy też mu stwardniały, może od patrzenia, jak jego wykresy i równania zmieniają się w ludzkie cierpienie.

Dwóch mężczyzn stało na brzegu zerodowanej grani, patrząc na nagą, czarną jak węgiel dolinę, w której niezmordowanie uwijały się tysiące chińskich robotników. Na wszystkich bogów, myślał Dan, wyglądająjak armia krzątających się mrówek. W środku doliny sterczały cztery wielkie kominy potężnej elektrowni, wyrzucając w zamglone niebo ciemnoszary dym. Wielkie jak góry hałdy węgla zalegały wzdłuż linii kolejowej ciągnącej się przy elektrowni. Na horyzoncie, za najdalszym nagim pasmem górskim, w zamglonym słońcu poranka lśniła rzeka Jangcy, jak śmiercionośny boa dusiciel wolno podpełzający do ofiary. Lekki ciepły wiatr przynosił zapach węgla i spalin z silników Diesla.

Dan drżał, zastanawiając się, ile miliardów bakterii właśnie przedziera się przez jego maskę sanitarną i zatyczki nosowe, by pokonać jego osłabiony system immunologiczny i zagościć w jego ciele.

— Dan, ja naprawdę nie mam na to czasu — odkrzyknął Freiberg, pokonując ryk wielkiej ciężarówki wiozącej dwadzieścia ton piasku i kamieni do doliny, na kołach wyższych niż obaj mężczyźni.

— Poświęć mi tylko parę godzin — rzekł Dan, czując, jak w gardle drapie go od krzyku. — Jezu, przejechałem taki kawał drogi, żeby spytać cię o jedną rzecz.

Skierowana do Freiberga prośba chińskiego rządu o osobisty nadzór nad wielkim programem budowlanym była oznaką, że rząd Chin z pewnym opóźnieniem zdał sobie sprawę z tego, że efekt cieplarniany zdziesiątkuje Chiny tak samo jak resztę świata. Na jednym końcu doliny chińscy inżynierowie budowali tamę mającą ochronić elektrownię przed wzbierającą Jangcy. Na drugim końcu ekipa Yamagata Industries budowała skomplikowaną pompownię, która miała usuwać dwutlenek węgla emitowany przez elektrownię i składować go głęboko pod ziemią, w wyrobiskach złoża węgla, które dostarczało paliwo dla elektrowni.

Z grymasem zniecierpliwienia Freiberg odparł:

— Posłuchaj, wiem, że Astro dalej płaci mi pensję, ale to nie znaczy, że podskoczę na każde klaśnięcie.

Dan spojrzał w błękitne oczy drugiego mężczyzny i zobaczył tam ból, rozpacz i nieskrywany strach. Zack obwinia się za tę katastrofę. Dan wiedział o tym. Odkrył przełom cieplarniany i zachowuje się, jakby to była jego wina. Jakby zamiast zastrzelenia posłańca przez jakiegoś głupiego króla, posłaniec próbował zastrzelić sam siebie.

— Posłuchaj, Zack — rzekł, tak spokojnie, jak tylko zdołał — musisz czasem coś jadać, prawda?

Freiberg skinął niechętnie głową. Już wielokrotnie Danowi zdarzało się namawiać go do robienia rzeczy, na które nie miał ochoty.

— Przywiozłem ci lunch — rzekł Dan, machając ręką w stronę wielkiego samochodu kempingowego, którym przyjechał. — Kiedy zagwiżdżą w południe, przyjdź i przełam się ze mną chlebem. O nic więcej nie proszę.

— Chcesz, żebym przyjrzał się tej propozycji podczas lunchu? Myślisz, że potrafię podjąć decyzję techniczną w ciągu godziny albo jeszcze szybciej?

Dan rozbrajająco wzruszył ramionami.

— Jak nie możesz, to nie możesz. Proszę tylko, żebyś rzucił okiem.

Freiberg rzucił Danowi spojrzenie dalekie od zadowolonego.

Pięć minut po wybiciu południa pojawił się jednak w otwartych drzwiach wielkiej furgonetki kempingowej Dana.

— Powinienem był to przewidzieć — mruknął, mijając Wielkiego George’a stojącego w drzwiach.

Furgonetka była luksusowo wyposażona. George był ma-jordomusem i ochroniarzem Dana. Śliczna młoda Japonka, malutka i milcząca, mieszała parujące jarzyny w elektrycznym woku. Składany stół w jadalni otaczała kanapa ze sztucznej skóry, na której siedział w zamszowej marynarce zarzuconej na ramiona, choć jak dla Freiberga w furgonetce było nieznośnie gorąco. Zack zobaczył na twarzy Dana odciski od maski sanitarnej.

— Drinka? — spytał Dan, nie wstając. Do połowy opróżniony kufel z czymś musującym stał na stole przed nim.

— Co pijesz? — zapytał Freiberg, opadając na kanapę przy zaokrąglonym rogu stołu. Stół był już zastawiony na dwie osoby.

— Piwo imbirowe — odparł Dan. — George mnie do niego przekonał. Bezalkoholowe i dobrze robi na trawienie.

Freiberg wzruszył zaokrąglonymi ramionami.

— Dobrze, poproszę o to samo.

George szybko wyjął brązową butelkę z lodówki, otworzył ją i nalał Freibergowi szklankę piwa imbirowego.

— Wiesz, pasuje też do brandy — wyjaśnił, podając mu szklankę. Naukowiec przyjął szklankę w milczeniu, a George wrócił na swoje stanowisko przy drzwiach, zakładając potężne ramiona na piersi jak profesjonalny bramkarz. Pociągnąwszy łyk, Dan spytał:

— Co takiego miałbyś przewidzieć?

Freiberg zatoczył ręką, wskazując na wnętrze furgonetki.

— Że nawet tutaj żyjesz w luksusie. Dan roześmiał się.

— Wiesz, udając się w dzikie rejony należy zabierać ze sobą podstawowe udogodnienia.

— Trochę tu ciepło — poskarżył się Freiberg. Dan uśmiechnął się lekko.

— Przyzwyczaiłeś się do życia w dziczy, Zack. Ja nie.

— Tak, pewnie tak — Freiberg spojrzał na obraz wiszący nad głową Dana: mała dziewczynka pod figowcem. — Czy to jest prawdziwe?

— Holodruk — odparł Dan. — Vickrey.

— Ładne.

— A ty gdzie tutaj mieszkasz?

— W namiocie — odparł Freiberg.

— Tak właśnie myślałem — rzekł Dan, kiwając głową.

— To całkiem dobry namiot, jak na namiot, ale tego na pewno nie przypomina — Freiberg potoczył wzrokiem po części jadalnej. — Ile tu masz pokoi?

— Tylko dwa: biuro i sypialnię. Łóżko oczywiście pełnowymiarowe.

— Oczywiście.

— Jak ci się podoba, to sobie weź.

— Holodruk?

— Furgonetkę. Cały ten kram. Wyjeżdżam dziś po południu. Jeśli znajdziesz kogoś, kto zawiezie mnie i George’a na lotnisko, możesz ją sobie zatrzymać.

— Możesz sobie pozwolić na to, żeby mi ją dać — wyrzucił z siebie zaskoczony Freiberg. — Z tego, co słyszałem…

— Dla ciebie, Zack — przerwał mu Dan — oddałbym ostatni grosz. Gdyby do tego doszło.

Freiberg zrobił niechętną minę.

— Próbujesz mnie przekupić.

— Tak. Czemu nie?

Z westchnieniem rezygnacji, naukowiec odparł:

— Dobrze, daj mi tę propozycję do przejrzenia.

— Hej, George — zawołał Dan — przynieś notebooka, dobrze? Prawie godzinę później Freiberg podniósł wzrok znad ekranu notebooka i rzekł:

— Cóż, nie jestem inżynierem rakietowym i prawie nic nie wiem o reaktorach fuzji wodorowej, ale nie znajduję tu niczego, co byłoby oczywistym nonsensem.

— Sądzisz, że to się uda?

— Skąd, u licha, miałbym wiedzieć? — warknął z irytacją Freiberg. — Po to przejechałeś taki kawał drogi, żeby zapytać mnie o zdanie na temat czegoś, co przekracza moją wiedzę?

Dan zawahał się przez kilka sekund, po czym odpowiedział:

— Bo ci ufam, Zack. Ten facet, Humphries, jest jakiś… oślizgły i nie potrafię mu zaufać. Wszyscy eksperci, z którymi się kontaktowałem, mówią, że napęd fuzyjny jest realny, ale skąd mam wiedzieć, że on ich wszystkich nie przekupił? On coś trzyma w rękawie, jakieś ukryte atuty, a ten pomysł z fuzją rakietową to tylko wierzchołek góry lodowej. Myślę, że chce dostać Astro w swoje łapska.

— Niezła mieszanka metafor — rzekł Freiberg, uśmiechając się mimowolnie.

— Mniejsza o składnię. Nie ufam Humphriesowi. Ufam tobie.

— Dan, moja opinia nic tu nie znaczy. Równie dobrze możesz spytać George’a, albo swoją kucharkę.

Pochylając się nad stołem, Dan rzekł:

— Zack, ty potrafisz gadać i gadać. Możesz skontaktować się ekspertami, z których korzysta Humphries i wysondować ich. Możesz pogadać z innymi ludźmi, prawdziwymi specjalistami w tej dziedzinie, i sprawdzić, co oni sądzą. Powiedzą ci, a ty będziesz rozumiał co mówią. Możesz…

— Dan — odparł chłodno Freiberg — ja już pracuję dwadzieścia sześć godzin na dobę.

— Wiem — rzekł Dan. — Wiem.

Freiberg całkowicie poświęcił się pracy przy globalnych działaniach mających na celu zmniejszenie emisji dwutlenku węgla z opalanych paliwem kopalnym elektrowni, fabryk i pojazdów.

Postawione w obliczu katastrofalnych zmian klimatu, spowodowanych efektem cieplarnianym, narody świata powoli, z ociąganiem próbowały jakoś zaradzić katastrofie. Pod przywództwem Globalnej Rady Ekonomicznej producenci na całym świecie podejmowali rozpaczliwe próby przerobienia samochodów i innych pojazdów na zasilanie elektryczne. To jednak oznaczało zwiększenie światowego zapotrzebowania na energię elektryczną, a elektrownie na paliwo kopalne budowało się szybciej i taniej niż atomowe. Ropy naftowej nadal nie brakowało, a przy światowych zasobach węgla rezerwy ropy wydawały się przecież niewielkie. Elektrownie atomowe nadal były obłożone klątwą, bo opinia publiczna bała się energii jądrowej. Nowe generatory fuzji wodorowej były kosztowne, złożone i także niechętnie przyjmowane z powodu oporów wobec wszystkiego, co nuklearne.

Budowano więc coraz więcej elektrowni na paliwa kopalne, zwłaszcza w krajach, gdzie rozwijał się przemysł, na przykład w Chinach i RPA. GRE nalegała, by nowe elektrownie obniżały emisję dwutlenku węgla, wychwytywały niebezpieczny gaz i bezpiecznie przechowywały go pod ziemią.

Zachary Freiberg poświęcił całe życie na walkę z cieplarnianą katastrofą. Brał niezliczone urlopy ze swojego stanowiska głównego badacza Astro Manufacturing i przemierzał świat, prowadząc duże projekty budowlane. Żona go opuściła, z dziećmi widywał się najwyżej raz w roku, ale czuł jakiś impuls, żeby to robić, musiał coś robić, by powstrzymać efekt cieplarniany.

— To jak leci? — spytał go Dan. Freiberg potrząsnął głową.

— Walka z wiatrakami. Nie ma szans, żebyśmy zmniejszyli emisję dwutlenku węgla na tyle, żeby to miało jakikolwiek sens.

— Myślałem, że…

— Urabiamy sobie ręce po łokcie… jak długo? Od dziesięciu lat? Ani śladu. Kiedy zaczęliśmy, spalane paliwa kopalne corocznie emitowały do atmosfery sześć miliardów ton dwutlenku węgla. Wiesz, ile jest teraz?

Dan potrząsnął głową.

— Pięć przecinek trzy miliarda ton — rzekł Freiberg, prawie ze złością.

Dan prychnął.

Wskazując przez okno furgonetki na przejeżdżające obok potężne ciężarówki, Freiberg mruknął:

— Yamagata próbuje przerobić cały park maszynowy na elektryczność, ale Chińczycy ciągle używają diesli. Niektórzy ludzie po prostu mają wszystko gdzieś! Rosjanie zaczynają coś mówić o uprawianiu „dziewiczych lądów” na Syberii, gdzie topi się wieczna zmarzlina. Wydaje im się, że potrafią przekształcić cały ten region w nowe zagłębie zbożowe, jak Ukrainę.

— Może z tego będzie coś dobrego — podsunął Dan.

— Rany, Dan — warknął Freiberg. — Oceany ciągle się ogrzewają. Klatraty[1] się rozpadną, jeśli nie powstrzymamy wzrostu temperatury oceanów. Kiedy już uwolni się zamarznięty metan…

Dan otworzył usta, by odpowiedzieć, ale Freiberg straszył dalej.

— Wiesz, ile metanu jest zamknięte w klatratach? Dwa razy dziesięć do szesnastej tony. Wystarczy, by wywołać taki efekt cieplarniany, że rozpuszczą się lody Grenlandii oraz Antarktyki. Wszystkie lodowce na Ziemi. I wszyscy się utopimy.

— To jeszcze jeden powód — rzekł Dan — żeby pakować się w Pas Asteroid. Możemy stamtąd ściągnąć wszystkie metale i minerały, jakich potrzebuje Ziemia, Zack! Możemy przenieść światowy przemysł w kosmos i przestać niszczyć środowisko Ziemi.

Freiberg obdarzył Dana niedowierzającym spojrzeniem.

— Możemy to zrobić! — upierał się Dan. — Jeśli tylko uda nam się wprowadzić fuzyjne silniki rakietowe. To jest klucz do tej całej historii: wydajny napęd może obniżyć koszty eksploatacji asteroid do takiego poziomu, że będzie to ekonomicznie opłacalne.

Przez długą chwilę Freiberg milczał. Tylko patrzył na Dana, ponury i zły.

A w końcu odezwał się.

— Wykonam dla ciebie parę telefonów, Dan. Tyle mogę zrobić.

— O nic więcej nie proszę — Dan zmusił się do uśmiechu. — No, może o odwiezienie mnie i George’a na lotnisko.

— A twoja kucharka?

— Ona jest na wyposażeniu furgonetki — odparł Dan. — Mówi tylko po japońsku, ale jest świetna w kuchni. I w łóżku.

Freiberg spłonął rumieńcem, ale przyjął prezent Dana.

Selene City

Inspektor celny wyglądał na zdumionego, gdy zobaczył plastikową klatkę z czterema myszami skulonymi wśród luźnych bryłek karmy.

Przybrał groźny wyraz tworzy i podniósł wzrok na Pancho.

— Do Selene nie wolno wwozić zwierząt domowych.

Pozostali astronauci przepłynęli przez kontrolę celną błyskawicznie, zostawiając Pancho sam na sam z ponurym celnikiem. Przylecieli na Księżyc bez żadnych problemów, nikt z pozostałych nie uświadomił sobie, że Pancho oskubała ich konta z odsetek za pół godziny. Pancho doszła do wniosku, że jeśli nawet wpadną na to, co się stało, kwota była za mała, żeby robić o nią szum. Dla niej ważna była nie tyle kwota, co sprytnie wykonany dowcip.

— To nie są zwierzęta domowe — wyjaśniła chłodno. — To żywność.

— Żywność? — brwi mężczyzny uniosły się i zatrzymały w połowie drogi do linii włosów.

— Tak, żywność. Dla mojej ochrony. — Większość celników ją znała, ale ten facet był nowy; Pancho nie spotkała go dotąd. Nie wygląda źle, uznała. Błękitny, zapinany na zamek kombinezon pasował mu do koloru oczu. Może trochę za stary. Zaczyna siwieć na skroniach. Ale pewnie zarabia tyle, że stać go na kurację odmładzającą.

Inspektor chyba zorientował się, że ktoś próbuje nim manipulować i zapytał wprost:

— Pani ochrona jada myszy? Pancho skinęła głową.

— Tak jest.

Inspektor nastroszył się.

— A gdzie ona jest?

Pancho uniosła długą nogę i oparła stopę odzianą w miękki but na stole inspektora. Podciągnęła mankiet nogawki kombinezonu, ukazując coś, co wyglądało jak bransoletka z jasnego, błękitnego metalu.

Inspektor wlepił w nią oczy, a Pancho odwinęła Elly z kostki i rozpostarła ją tuż przed rozszerzonymi ze zdziwienia oczami inspektora. Wąż mierzył około trzydziestu pięciu centymetrów od głowy do ogona. Uniósł głowę i patrząc na inspektora swoimi oczami jak koraliki, zasyczał złowieszczo. Mężczyzna cofnął się prawie o metr.

— Elly to genetycznie zmodyfikowany niemrawiec. Większa już nie urośnie. Jest bardzo dobrze ułożona i bardzo jadowita.

Trzeba przyznać, że inspektor błyskawicznie odzyskał panowanie nad sobą. Prawie.

— Nie może pani… nie może pani wwozić węża — powiedział, a głos drżał mu tylko trochę. — To wbrew przepisom, a poza tym…

— W przepisach jest jeden szczególny wyjątek — rzekła spokojnie Pancho. — Może pan sprawdzić. Paragraf siedemnaście de, podpunkt jedenasty.

Marszcząc brwi, inspektor odszukał odpowiednią stronę w swoim palmtopie. Pancho wiedziała, że wyjątek istnieje; przebyła długą drogę do władz Selene odpowiedzialnych za zdrowie i bezpieczeństwo, żeby się tam znalazł. Kosztowało ją to małą fortunę, jeśli chodzi o czas i wysiłki; wiele kolacji z facetami tak starymi, że mogliby być jej dziadkami. Najzabawniejsze było to, że jedyna propozycja seksualna padła od kobiety, która była przewodniczącą rady.

— Niech mnie diabli… — Inspektor uniósł wzrok znad małego ekraniku. — Jakim cudem udało się pani doprowadzić do zmiany przepisów?

Pancho uśmiechnęła się słodko.

— Łatwe to nie było.

— To maleństwo jest jadowite, prawda?

— Jej jad został zmodyfikowany, żeby zmniejszyć śmiercio-nośność, ale ukąszenie jest nadal śmiertelne, jeśli nie poda się antidotum. — Pancho wyjęła cienką ampułkę z otwartej torby podróżnej i pomachała nią przed wytrzeszczonymi oczami inspektora.

Potrząsnął głową w zadumie, a Pancho owinęła węża wokół kostki.

— I on jada myszy?

— Ona — poprawiła Pancho, wyprostowawszy się. — Gdybym musiała zostać tu dłużej niż miesiąc, muszę zamawiać myszy z Ziemi. Kosztuje to majątek.

— Na pewno.

— Myszy nigdy nie wychodzą z klatki — dodała Pancho. — Raz w tygodniu Elly dostaje jedną.

Inspektor wyraźnie zadrżał. Wziął formularze wjazdowe Pancho i przeciągnął je przez elektroniczny czytnik. Maszyna zapiszczała. Odprawa Pancho była zakończona. Inspektor włożył klatkę z myszami z powrotem do jej torby podróżnej i zapiął zamek.

— Witamy w Selene — powiedział, jakby sam nie mógł w to uwierzyć.

— Dziękuję.

Gdy zakładała torbę na ramię, odezwał się:

— Hm… co pani robi dziś wieczorem?

Pancho obdarzyła go najsłodszym ze swoich uśmiechów.

— Chętnie zjadłabym z panem kolację, ale już jestem umówiona.

Odziana w elegancki biały garnitur, urozmaicony omotaną wokół szyi kwiecistą apaszką, Pancho ruszyła na spotkanie z Martinem Humphriesem, zgodnie z podanymi jej wwideomailu instrukcjami.

W miastach za Ziemi wysokość oznaczała prestiż. W hotelach i eleganckich budynkach mieszkalnych cena rosła wraz z numerem piętra. Najbardziej pożądane były penthouse’y, stąd też ich wysoka cena. Na Księżycu, gdzie ludzkie siedziby były wkopane głęboko w ziemię, prestiż rósł wraz z głębokością. Pozbawiona powietrza powierzchnia Księżyca była niebezpieczna, występowały tam różnice temperatur rzędu czterystu stopni Fah-renheita między miejscami nasłonecznionymi i zacienionymi, ponadto uderzało w nią twarde promieniowanie z głębokiego kosmosu i meteory. Dlatego więc w Selene i innych społecznościach Księżyca im głębiej znajdowały się kwatery mieszkalne, tym bardziej były pożądane i kosztowne.

Martin Humphries musi być obrzydliwie bogaty, pomyślała Pancho, jadąc windą na najniższy poziom Selene. Jeśli wierzyć archiwum biograficznemu w sieci, Humphries był prawdopodobnie jednym z najbogatszych ludzi w układzie Ziemia/Księżyc, ale to mogą być propagandowe przechwałki, pomyślała. Szmatławce i strony poświęcone skandalom zawierały jeszcze więcej informacji na jego temat. Nazywały go „Hump” lub „Humper”. Miał reputację podrywacza, ożenił się dwukrotnie i widywano go z gwiazdami mediów oraz z panienkami odpicowanymi od czubka głowy po buty. Przeglądając zdjęcia jego „sympatii”, Pancho zobaczyła galerię wysokich, wiotkich, nieziemsko pięknych kobiet, ze skomplikowanymi fryzurami i w skąpym przyodziewku.

Pancho czuła się całkowicie bezpieczna: Humper nie będzie zainteresowany chudym babochłopem o końskiej twarzy. A gdyby nawet był, Elly ją obroni.

Zadzwonił do niej osobiście. Naprawdę: Martin Humphries we własnej osobie zadzwonił do Pancho i zaprosił ją na spotkanie w celu omówienia pewnej propozycji biznesowej. Może chce mnie kupić od Astro, pomyślała. Praca dla Astro była niezła, jeśli jednak Humphries zaproponuje większe pieniądze, przenoszę się do niego. Nie ma się co zastanawiać. Należy zawsze podążać za pieniędzmi.

Ale dlaczego sam do mnie zadzwonił, zamiast kazać swojemu personelowi przeprowadzić ze mną rozmowę?

Na tej głębokości było tylko kilka modułów mieszkalnych wkopanych głęboko w skałę. Wielkie mieszkania, uświadomiła sobie Pancho, ślizgając się dobrze oświetlonym korytarzem wypraktykowanym krokiem na zgiętych kolanach, którego używało się w niskiej grawitacji Księżyca. Ściany korytarza były pokryte skomplikowanymi płaskorzeźbami, przedstawiającymi głównie motywy astronautyczne, ale było też parę ziemskich krajobrazów z gwiazdami i kometami. Naliczyła, że drzwi były oddalone od siebie o sto kroków, co oznaczało, że moduły mieszkalne po drugiej stronie korytarza były większe niż cała sekcja sypialna na wyższych piętrach. Drzwi też były niezwykłe: większość z nich była podwójna, wszystkie zdobione. Niektóre wyglądały na prawdziwe drewno, aż się chciało krzyknąć z podziwu.

Wszystko to zrobiło na Pancho wrażenie, ale nie przygotowało ją na widok domu Humphriesa. Na samym końcu korytarza znajdowały się gładkie metalowe drzwi, wyglądające, jakby zrobiono je z polerowanej stali. Przypominały raczej klapę śluzy albo drzwi bankowe do skarbca niż eleganckie drzwi, jakie mijała na korytarzu. Otworzyły się z cichym sykiem, gdy Pancho zbliżyła się na odległość ramienia.

Przekroczyła próg i natychmiast poczuła się, jakby się znalazła w innym świecie. Znajdowała się w szerokiej i wysokiej jaskini, naturalnej jaskini głęboko pod powierzchnią Księżyca. Wszędzie kwitły kwiaty, czerwone i żółte, pod obu jej stronach było pełno zielonego listowia. Drzewa! Aż się zagapiła na widok tych olch i klonów, smukłych brzóz o białych pniach i plumerii o delikatnych, palmowych liściach. Jedyne drzewa, jakie widywała na Selene, znajdowały się w Grand Plaża, i w porównaniu z tymi były to maleństwa. Po zamkniętych, szarych przestrzeniach zatłoczonych korytarzy Selene i ciasnych kwaterach mieszkalnych, otwarta przestrzeń, kolory, oszałamiający zapach kwiatów rosnących w takiej obfitości prawie obezwładniły Pancho. Porozrzucane tu i ówdzie kamienie; odległe ściany jaskini i sufit wysoko w górze były z gołej skały. Sufit był upstrzony lampami dającymi pełne spektrum światła. Jezu, to jak w Krainie Oz, powiedziała sobie w duchu.

I jak w Krainie Oz, przez zagajnik prowadziła wijąca się ścieżka, upstrzona płatkami kwiatów. Pancho podobało się to o wiele bardziej niż żółte cegły.

Uświadomiła sobie, że w gałęziach nie śpiewają ptaki. Wśród kwiatów nie bzyczały owady. Cały ten piękny ogród był jedynie wielką, pięknie urządzoną szklarnią, uznała Pancho. Musiał kosztować obłąkaną fortunę.

Długimi ślizgami podążyła ścieżką, aż za ostatnim zakrętem zobaczyła dom zbudowany pośrodku jaskini, otoczony kolejnymi drzewami i starannie wytyczonymi rabatami róż, irysów i piwonii. Żadnych stokrotek, zauważyła Pancho, Żadnych nagietków. Zbyt prostackie w tym otoczeniu.

Dom był olbrzymi, niski, lecz szeroki, z pochyłym dachem i ścianami z wygładzonego i zabezpieczonego księżycowego kamienia. Wielkie przesuwane okna. Na szerokim dziedzińcu znalazła drzwi frontowe, obok cicho szemrała fontanna. Fontanna! Pancho podeszła wolno do drzwi, wyciągnęła dłoń, by dotknąć rzeźbionej powierzchni. To plastik, uznała, udający drewno. Przez chwilę stała przy drzwiach, po czym odwróciła się, by spojrzeć jeszcze raz na dziedziniec, ogrody, drzewa, fontannę. Kto wydałby tyle pieniędzy na taki prywatny pałac? Kto miałby tyle pieniędzy do wydania?

— Witam, pani Lane.

Drgnęła na dźwięk głosu. Otworzył drzwi, gdy się odwróciła i patrzyła na ogród. Zobaczyła mężczyznę mniej więcej w jej wieku, o kilka centymetrów niższego od niej, trochę pulchnego. Miał na sobie jasnożółtą, otwartą przy szyi tunikę, która opadała mu na biodra. Nosił doskonale skrojone spodnie barwy cynamonu. Jego nogi skrywały eleganckie skórzane buty. Skórę miał białą jak ciasto, ciemne włosy zaczesał do tyłu.

— Jestem umówiona z panem Humphriesem — rzekła. — Zostałam zaproszona.

Zaśmiał się lekko.

— To ja. Dałem mojemu personelowi wolny wieczór.

— Ach, tak.

Martin Humphries zaprosił ją gestem do domu. Czując Elly wygodnie owiniętą wokół kostki, Pancho poszła za nim.

Dom był równie luksusowy, co otaczający go ogród, może jeszcze bardziej. Wielkie, przestronne pokoje były wypełnione najpiękniejszymi meblami, jakie Pancho widziała w życiu. Salon był wielki jak boisko do hokeja, sofy obite wspaniałym materiałem, holookna przedstawiały piękne widoki z Ziemi: Wielki Kanion, górę Fudżi, pejzaż Manhattanu sprzed powodzi.

W jadalni mogło zasiąść dwadzieścia osób, ale nakryto tylko dla dwóch: Humphriesa na głównym miejscu i Pancho po jego prawej stronie. Humphries przeszedł jednak przez jadalnię i zaprowadził ją do pełnej książek biblioteki, gdzie pojedyncze ho-lookno przedstawiało upstrzoną gwiazdami otchłań kosmosu.

Wzdłuż jednej ze ścian biblioteki znajdował się bar.

— Czego się pani napije? — spytał Humphries, uprzejmie podsuwając jej jeden z barowych stołków wyściełanych pluszem.

— Wszystko jedno — wzruszyła ramionami Pancho. Dobrym sposobem na ocenianie intencji faceta jest pozwolić mu wybrać drinki.

Patrzył na nią przez chwilę, krótko, intensywnie. Jakby mnie prześwietlał, pomyślała. Miał szare oczy, zauważyła, zimnoszare, jak kamień księżycowy.

— Mam doskonałego szampana — zaproponował.

Pancho uśmiechnęła się.

— Chętnie.

Nacisnął przycisk na powierzchni barku i rozległ się stłumiony szum elektrycznego silnika, a następnie na barze pojawiła się srebrna taca z otwartą butelką szampana w schłodzonym kubełku i dwa smukłe kieliszki. Pancho zauważyła, że schłodzona butelka szybko pokryła się kropelkami wilgoci. Kieliszki wyglądały na prawdziwy kryształ, pewnie wykonane w fabryce w Selene.

Bąbelki łaskotały ją w nos, ale wino było naprawdę dobre: cierpkie i chłodne, z delikatnym posmakiem, który bardzo przypadł Pancho do gustu. Sączyła je, siedząc na miękko wyściełanym barowym stołku obok Martina Humphriesa.

— Musi pan być bardzo bogaty, skoro ma pan takie miejsce tylko dla siebie — stwierdziła.

Jego usta wygięły się w wąskim uśmiechu.

— Tak naprawdę nie należy do mnie. — Nie?

— Z prawnego punktu widzenia to centrum badawcze. Jego właścicielem jest Trust Humphriesa i zarządza nim wspólnie konsorcjum ziemskich uniwersytetów i zarząd w Selene.

Pancho pociągnęła kolejny łyk szampana i próbowała sobie to wszystko uporządkować. Humphries mówił dalej:

— Mieszkam tu, kiedy jestem w Selene. Pracownicy naukowi korzystają z drugiej części domu.

— Ale tu nie mieszkają. Zaśmiał się.

— Istotnie, mieszkająparę poziomów wyżej, w… hm, bardziej zwyczajnych mieszkaniach.

— A pan korzysta z tego miejsca, nie płacąc czynszu. Machnąwszy wolną ręką, Humphries odparł:

— Jedna z zalet bycia bogatym.

— Bogaci bogacą się jeszcze bardziej.

— Albo tracą to, co mają. Kiwając głową, Pancho spytała:

— Więc co się tutaj bada?

— Ekologię lunarną — odparł Humphries. — Próbuje się opracować sposoby budowania ziemskich systemów ekologicznych na Księżycu, pod ziemią.

— Jak Grand Plaża na górze.

— Tak. Ale w cyklu całkowicie zamkniętym, żeby nie trzeba było dostarczać słodkiej wody.

— I po to te wszystkie drzewa i kwiaty?

— Właśnie. Zbudowano tu przepiękny ogród i świetnie, ale jest niebywale kosztowny. Wymaga ogromnego wkładu pracy, bo nie ma ptaków ani owadów, które zapylałyby rośliny. Ci idioci zarządzający wydziałem bezpieczeństwa ekologicznego Selene nie pozwalają mi ich sprowadzić. Jakby mogły się stąd wydostać! Są tak ograniczeni, że wydaje się, jakby patrzyli obydwoma oczami przez dziurkę od klucza.

Pancho uśmiechnęła się do niego, pamiętając o tym, jak trudno było jej uzyskać zezwolenie na wwóz Elly i jej pożywienia na Księżyc. Chyba jestem sprytniejsza od niego, pomyślała. Albo władze Selene nie przepadają za megazylionerami próbującymi wydawać im rozkazy.

— Elektryczność do tych wszystkich lamp o pełnym spektrum też kosztuje majątek — mówił dalej Humphries.

— Elektryczność jest przecież tania?

Humphries pociągnął długi łyk szampana, po czym odpowiedział:

— Jest tania, kiedy już zbuduje się farmy słoneczne na powierzchni… i nadprzewodnikowe akumulatory do przechowywania energii słonecznej w nocy. Duże koszty inwestycji.

— Tak, ale kiedy sprzęt już działa, koszty operacyjne są niskie.

— Z wyjątkiem konserwacji.

— Ma pan na myśli oczyszczanie farm słonecznych na powierzchni. Tak, to pewnie nie jest tanie.

— Wszelkie prace na powierzchni są paskudnie drogie — mruknął, unosząc do ust kieliszek z szampanem.

— To ile pan ma tych pieniędzy?

Humphries nie rozlał szampana, ale przełknięcie przyszło mu z trudem.

— To znaczy — dodała Pancho — jest pan właścicielem tego wszystkiego czy tylko pan tu mieszka?

Zanim odpowiedział, namyślał się przez chwilę.

— Mój dziadek zrobił majątek na boomie dotcomów na przełomie stuleci. Dziadzio był na tyle cwany, że wszedł na rynek, kiedy się on jeszcze rozwijał i uciekł z niego, zanim bańka pękła.

— Co to jest dotcom? — spytała Pancho. Ignorując jej pytanie, Humphries mówił dalej:

— Dziadek skończył biologię i prawo. Kupił pół tuzina firm biotechnologicznych i zbudował jedną z największych fortun na Ziemi.

— A pan co studiował?

— Mam MBA uniwersytetu Wharton i tytuł doktora praw z Yale.

— Więc jest pan prawnikiem.

— Nigdy nie praktykowałem jako prawnik.

Pancho poczuła niepokój. To nie jest bezpośrednia odpowiedź, uświadomiła sobie. Czego wszak można spodziewać się od prawnika? Przypominała sobie stary dowcip: po czym poznać, że prawnik kłamie? Po tym, że porusza ustami.

— Co pan takiego praktykuje? — spytała, starając się nadać głosowi nonszalanckie brzmienie.

Znów się uśmiechnął, tym razem z odrobiną ciepła.

— Och, głównie robienie pieniędzy. W tym chyba jestem najlepszy.

Rozglądając się po luksusowej bibliotece, Pancho odparła:

— W wydawaniu też jest pan nienajgorszy. Humphries roześmiał się głośno.

— Tak, chyba tak. Dużo wydaję na kobiety.

Jakby na zawołanie, w drzwiach jadalni pojawiło się hojnie obdarzone przez naturę rude stworzenie z pustą szklanką po aperitifie w wypielęgnowanej dłoni.

— Humpy, kiedy kolacja? — padło z wydatnych ust. — Umieram z głodu.

Twarz zbielała mu z gniewu.

— Powiedziałem ci — wycedził przez zaciśnięte zęby — że mam spotkanie w interesach i przyjdę do ciebie, jak skończę.

— Ale ja umieram z głodu — powtórzyła ruda. Spoglądając na Pancho, Humphries rzekł cicho:

— Będę za parę minut.

Ruda obejrzała Pancho od stóp do głów, uśmiechnęła się i znikła.

Próbując utrzymać złość na wodzy, Humphries rzekł:

— Bardzo przepraszam za tę przerwę.

Pancho wzruszyła ramionami. Więc nie jestem zaproszona na kolację, pomyślała. Powinnam się domyślić.

— Czy to pańska żona? — spytała chłodno. — Nie.

— Ale był pan żonaty?

— Dwukrotnie.

— A teraz?

— Z prawnego punktu widzenia tak. Nasi prawnicy pracują nad ugodą rozwodową.

Pancho spojrzała prosto w jego zimne szare oczy. Był tam nadal gniew, ale już nad nim panował. Wydawał się całkowicie spokojny.

— Dobrze — powiedziała. — Kończymy spotkanie, żeby państwo mogli zjeść kolację.

Humphries uniósł kieliszek, osuszył go, po czym odstawił ostrożnie na blat baru. Spoglądając na Pancho, rzekł:

— Dobrze. Chcę panią zatrudnić.

— Ja już mam pracę — odparła.

— Jako pilot w Astro Manufacturing. Wiem. Pracuje tam pani od sześciu lat.

— No i?

— Nie będzie pani musiała rzucać pracy w Astro. W rzeczywistości chciałbym, żeby pani tam dalej pracowała. Zadanie, o którym myślę, wymaga pracy na stanowisku w Astro.

Pancho zrozumiała natychmiast.

— Mam być szpiegiem.

— Trochę brutalnie to pani ujęła — rzekł Humphries, na przemian patrząc na nią i odwracając wzrok. — Cóż, zgadza się, potrzebuję kogoś do pewnych zadań związanych ze szpiegostwem przemysłowym i pani jest do tego idealna.

Pancho nie zastanawiała się dwa razy.

— O jakich pieniądzach mówimy?

Cuenca

Dan Randolph poczuł lekki zawrót głowy, gdy stanął w oknie hotelu i spojrzał na postrzępiony wąwóz rzeki Jucar.

To głupie, pomyślał. Byłem w znacznie wyższych budynkach. Byłem na szczycie wieży startowej. Byłem w Wielkim Kanionie, byłem w otwartym kosmosie, na litość boską, miliony mil nad powierzchnią Ziemi, nieprzyczepiony nawet do liny.

Mimo to, stojąc przy oknie czuł się roztrzęsiony i oszołomiony. Tu nie chodzi o wysokość, powiedział sobie. Na chwilę wystraszył się, że to powrót choroby popromiennej. Potem jednak uświadomił sobie, że prawdziwa przyczyna jest taka, że hotel zwieszał się nad wąwozem, sześć pięter od krawędzi.

Stare miasto Cuenca zostało zbudowane w średniowieczu na brzegu głębokiej, przyprawiającej o zawroty głowy rozpadliny. Od ulicy hotel wyglądał na budynek jednopiętrowy, jak wszystkie domy tej wąskiej uliczki. Po wejściu do środka schodziło się coraz niżej, po wąskich schodach, patrząc przez wąskie okna wychodzące na kanion wyżłobiony przez płynącą w dole rzekę.

Odwróciwszy się od okna, Dan podszedł do łóżka i rozpiął swą torbę podróżną. Był tu, w samym sercu Hiszpanii, próbując znaleźć rozwiązanie trapiącego świat problemu, klucza uwalniającego bogactwa Układu Słonecznego. Jak rycerz na wyprawie, powiedział sobie, potrząsając sarkastycznie głową. Poszukiwanie świętego Graala.

Jak stary, zmęczony człowiek, próbujący zmusić się do czegokolwiek, bo nie ma już w życiu nic do roboty, powiedział gorzki głos w jego głowie.

Lot z Madrytu sprawił, że zaczął myśleć o starych rycerskich opowieściach i odważnych wyprawach. Lot kliprem rakietowym z La Guaira przez Atlantyk trwał zaledwie dwadzieścia trzy minuty, ale nie dało się niczego obejrzeć, w solidnym korpusie klipra nie było iluminatorów, a wiadomości przelatujące przez ekran obok jego fotela równie dobrze mogły być wykładem z astronomii. Natomiast lot z Madrytu do Cuenca odbył się starym wiropłatem, krztuszącym się, podskakującym nad krajobrazem, który był stary już wtedy, gdy przemierzały go armie Hannibala.

Don Kichote jeździł wśród tych brązowych wzgórz, powiedział sobie Dan. A wkrótce okaże się, czy wygram walkę z olbrzymem o wiele większym niż jakikolwiek wiatrak, z którym musiał sobie radzić rycerz z La Manchy.

Zadzwonił telefon. Dan pstryknął palcami, po czym uświadomił sobie, że hotelowy telefon nie był zaprogramowany na rozpoznawanie dźwięku. Pochylił się nad łóżkiem i wcisnął klawisz odbioru.

— Pan Randolph?

Twarz, którą Dan ujrzał na małym ekraniku telefonu, przypominała Mefistofelesa: gęste, czarne włosy, które prawie stykały się z grubymi, czarnymi brwiami; wąska twarz w kształcie litery V, wystające kości policzkowe i sterczący podbródek; czarne jak węgiel oczy, które błyszczały odważnie, jakby ten mężczyzna wiedział o czymś, czego nie wie nikt inny. Mała, czarna kozia bródka.

— Tak — odparł Dan. — A pan…?

— Lyall Duncan. Przyjechałem zabrać pana na stanowisko testowe — powiedział rozmówca z wyraźnym szkockim akcentem.

Dan wypuścił powietrze z płuc. Nie tracą czasu. Jeszcze nie zdążyłem się rozpakować.

— Czy jest pan gotów? — spytał Duncan.

Dan rzucił na łóżko kosmetyczkę z przyborami do golenia.

— Tak, jestem gotów — odparł.

Duncan był niski, chudy jak szczapa i nieprawdopodobnie gadatliwy, kiedy przyszło do rozmowy o pracy. Gadał niezmordowanie, gdy jechali zakurzonym Volkswagenem przez wysuszoną słońcem wieś, mijając nieregularne szachownice pól i pokryte tarasami zbocza, wspinając się ku odległym, nagim szczytom gór Sierra. Ziemia wyglądała na wyeksploatowaną, marną, a przecież uprawiano ją od tysięcy lat. Przynajmniej te tereny są na tyle daleko od morza, pomyślał Dan, że nie grozi im zalanie. Wyglądają jednak, jakby zamieniały się w brązową, zakurzoną pustynię.

— …wiele razy próbowaliśmy znaleźć kogoś, żeby rzucił okiem na naszą pracę, kogokolwiek — opowiadał Duncan. — Uniwersytety były zbyt zajęte projektami dotyczącymi dużych reaktorów, wszystkie wysysały jeden grant rządowy za drugim. Prywatne firmy nawet nie chciały z nami rozmawiać, bo nie stał za nami żaden modny uniwersytet.

Dan skinął głową i dalej walczył z sennością. Szkocki akcent towarzysza działał na niego hipnotyzująco podczas jazdy wijącą się drogą przez wzgórza. Na drodze prawie nie było innych samochodów, a szum opon po asfalcie kołysał Dana do snu. Silniki elektryczne nie robiły wiele hałasu, rozmyślał, próbując walczyć ze skutkami zmiany strefy czasowej. Przypomniał sobie, jak producenci samochodów, jak GM czy Toyota próbowali instalować w samochodach systemy dźwiękowe imitujące pracę potężnego silnika spalinowego, żeby przyciągnąć nabu-zowanych testosteronem młodzieńców. Zakazała tego GRE; ciche, wydajne, czyste samochody elektryczne miały być przedstawiane jako godne pożądania, a nie kiepska alternatywa samochodów spalinowych.

— …i nikt z nich nie chciał zobaczyć, że mały, lekki, przenośny reaktor fuzji wodorowej może działać równie dobrze, jak te giganty, które oni budują — brzęczał dalej Duncan. — Nikt nie zwracał na nas uwagi, dopóki nie pozyskaliśmy pana Martina Humphriesa.

Dan podskoczył, gdy usłyszał to nazwisko.

— Dotarliście aż do niego? Znajduje się dość wysoko w korporacyjnym łańcuchu pokarmowym.

Duncan uśmiechnął się chytrze.

— Przez kobietę, a jak inaczej? Przyjechał do Glasgow wygłosić mowę. Rocznica ufundowania przez jego dziadka nowego budynku dla wydziału biologii czy coś takiego. Zainteresowała go pewna młoda dama w osobie naszej studentki. Studiowała biologię i niezła była z niej laska.

— Więc załatwiła dla was robotę Dalili? — spytał Dan ze śmiechem.

— Jeden z chłopaków pracujących przy projekcie poznał ją — w sensie biblijnym. Spytał, czy poświęci się dla nauki.

— I ona się zgodziła?

— Z ochotą. Nie co dzień panienka z Birmingham idzie do łóżka z miliarderem.

— Och, więc była Angielką?

— Taa. Nie mogliśmy o coś takiego prosić szkockiego dziewczęcia.

Obaj mężczyźni jeszcze się śmiali, gdy samochód wtoczył się na parking stanowiska testowego.

Imponujące to stanowisko nie jest, pomyślał Dan, wysiadając z samochodu. Płaski, otwarty, pokryty pyłem teren, na którym stało parę niewielkich baraczków i konstrukcja, wyglądająca, jakby miała się za chwilę zawalić. Wszędzie otaczały go wystrzępione wzgórza, a w pewnej odległości lśniły zjawiskowo w upalnej mgiełce góry Sierra. Dan czuł ciepły i przyjemny dotyk słońca na ramionach. Niebo było cudownie błękitne i bez jednej chmurki. Dan nabrał do płuc czystego górskiego powietrza; było chłodne i ostre, z zapachem sosen, który przebijał się nawet przez jego zatyczki nosowe. Dan zapragnął przez moment je wyjąć; ależ to byłaby ulga funkcjonować bez nich. Ale nie zrobił tego.

W baraku robiącym za „biuro” było ich sześcioro, dwie kobiety, wszyscy, oprócz jednego mężczyzny młodzi, w ponaciąganych swetrach i luźnych spodniach albo dżinsach, które od lat nie widziały żelazka. Dan czuł się za dobrze ubrany w swoich ciemnych spodniach i sportowej, zamszowej marynarce. Jedna z kobiet była wysoka, z długimi, prostymi włosami blond, które opadały jej na ramiona; wyglądała jak z plaży w Kalifornii. Albo ze Szwecji. Druga była Japonką albo Koreanką; niska, mocno zbudowana, ale kiedy się uśmiechała, jaśniała jej cała twarz.

Wszyscy wyglądali na podekscytowanych, aż palili się, żeby udzielić Danowi wszelkich informacji na temat swojej pracy, Dan jednak wychwycił nutę strachu. A jeśli dziś też się nie uda? Jeśli coś pójdzie nie tak jak trzeba? Jeśli Randolph nie zrozumie wartości i znaczenia tej pracy? Dan czuł tę atmosferę w laboratoriach badawczych na całym świecie, nawet na Księżycu.

Jeden starszy mężczyzna miał wygląd profesora. Nosił workowate, tweedowe spodnie i taką samą kamizelkę, rozpiętą. Jego długą twarz otaczała przycięta, szpakowata broda. Duncan przedstawił go jako doktora Vertientesa.

— Miło mi pana poznać — rzekł Dan, automatycznie przechodząc na hiszpański, gdy ujął dłoń mężczyzny.

Brwi Vertientesa uniosły się w zdumieniu.

— Bardzo dobrze pan mówi po hiszpańsku.

— Mam biuro w Wenezueli. — Dan o mało nie dodał, że kiedyś miał żonę Wenezuelkę, ale było to zbyt krótkie i bolesne doświadczenie, żeby wspominać o tym w zwykłej rozmowie.

— Nasza grupa jest raczej międzynarodowa — rzekł Yertientes, przechodząc na brytyjski angielski z lekkim kastylijskim akcentem. — Między sobą mówimy po angielsku.

— Wyjątkiem są przekleństwa — dodała Japonka. Wszyscy się zaśmiali.

Ku zaskoczeniu Dana, liderem grupy był Duncan. Wysoki, dystyngowany Vertientes okazał się fizykiem plazmowym. Duncan był inżynierem specjalizującym się w napędach i to on był siłą sprawczą w grupie.

— Wie pan, jak działa fuzja nuklearna — rzekł Szkot, wyprowadzając całą grupę z szopy biurowej i prowadząc ją do nieco większego baraku, który służył za laboratorium.

— Cztery atomy wodoru łączą się, tworząc atom helu i uwalniając energię — odparł Dan, kiwając głową.

— Jądra — poprawił Dan. — Nie atomy, jądra. Plazma jest całkowicie zjonizowana.

— Tak. Oczywiście.

— Siedem dziesiątych jednego procenta masy tych czterech początkowych atomów wodoru zamienia się energię. Słońce i wszystkie gwiazdy ciągną na tych siedmiu dziesiątych procenta od miliardów lat.

— Dopóki mają wodór i tworzą hel — rzekł Dan. Aby pokazać, że nie jest zupełnym ignorantem, dodał: — A potem zaczynają przetwarzać hel na inne pierwiastki.

Duncan rzucił mu długie spojrzenie spod grubych, czarnych brwi i odparł:

— Tak, ale jesteśmy zainteresowani wyłącznie fuzją wodoru na hel.

— Taaa — mruknął Dan.

Barak laboratoryjny nie był duży, ale znajdujący się w nim sprzęt wyglądał na nowoczesny. Dla wyćwiczonego oka Dana wyglądał bardziej na stację monitoringu niż laboratorium badawcze. Za nim stał większy budynek, którego nie było widać z parkingu. Grupa przemknęła przez laboratorium, rzucając mu tylko obowiązkowe spojrzenie, po czym udała się do drugiego budynku.

— Tutaj właśnie odwalamy brudną robotę — rzekł Duncan z diabelskim uśmieszkiem.

Dan pokiwał głową, rozejrzawszy się dookoła. To był hangar konstrukcyjny. Obrabiarki i suwnica na potężnych stalowych szynach. Ostry zapach oleju maszynowego w powietrzu, kawałki drutu i metalowe strużyny na podłodze. Tak, tutaj się pracowało.

— A tam jest efekt — Duncan machnął ręką w stronę pokrytego pyłem okna.

Nie wyglądało to szczególnie imponująco. Nawet kiedy wyszli na zewnątrz i wspięli się na rusztowanie, Dan widział tylko dwumetrową kulę z metalu, obwieszoną wychodzącą z niej plątaniną kabli i węży. Metal wyglądał jednak na czysty i błyszczący.

Dan postukał w niego kostkami palców.

— Stal nierdzewna? Kiwając głową, Dan odparł:

— Zewnętrzna powłoka komory ciśnieniowej. Kula wewnętrzna to stop berylowy.

— Berylowy?

— Stop jest zastrzeżony. Złożyliśmy wniosek o patent międzynarodowy, ale wie pan, ile to trwa.

Dan zgodził się z ponurą miną, po czym zapytał:

— To już wszystko?

— Najlepsze rzeczy sprzedaje się w małych opakowaniach — uśmiechnął się demonicznie Duncan.

Wrócili do laboratorium i sześcioro kobiet i mężczyzn bez słowa zajęło stanowiska przy konsoletach stojących pod ścianami baraku. Była tam mieszanina krzeseł i taboretów, żadnego podobnego do siebie, ale nikt nie siadał. Dan widział, że są zdenerwowani, spięci. Wszyscy z wyjątkiem Duncana, który wyglądał na dość pewnego siebie. Rzucił Danowi zabawne spojrzenie, jak szuler, który zaraz wyciągnie karty ze spodu talii.

— Jest pan gotowy zobaczyć bestię w akcji? — spytał Duncan.

Dan, zmęczony podróżą, przyciągnął sobie małe krzesło biurowe i usiadł na środku pomieszczenia. Zakładając ramiona na piersi, skinął głową i rzekł:

— Odpalaj, gdy będziesz gotów, Gridley.

Reszta wyglądała na zdziwioną, zastanawiając się, kim może być Gridley i co to oznacza. Duncan jednak przekrzywił głowę i uśmiechnął się, jakby wszystko zrozumiał.

Zwrócił się do Vertientesa i rzekł cicho:

— No to odpalaj.

Dan usłyszał, że zaczęła pracować pompa, a odczyty na konsoli Vertientesa zaczęły pełznąć w górę. Reszta konsoli ożyła, na ekranach pojawiły się kolorowe wykresy i cyfrowe odczyty.

— Ciśnienie zbliża się do optimum — zaśpiewała blondynka. — Gęstość w obrębie krzywej.

— Ogniwa paliwowe przyłączone.

— Bateria kondensatorów gotowa.

Duncan stał za Danem, omiatając oczami wszystkie konsole.

— Zbliżamy się do punktu zapłonu. Pochylając się lekko w stronę Dana, Duncan rzekł:

— Jest tak ustawiony, że zapłon następuje automatycznie, ale awaryjne sterowanie ręczne też mamy.

Dan wstał i patrzył przez okno na znajdującą się na rusztowaniu kulę ze stali nierdzewnej. W powietrzu laboratorium czuło się napięcie; prawie czuł, jak stają mu włosy na głowie.

— Zapłon! — zawołał Vertientes.

Dan niczego nie zobaczył. Metalowa kula na zewnątrz nie drgnęła. Nie było huku, chmury dymu ani wibracji. Spojrzał na Duncana, potem na pozostałą szóstkę, wszyscy stali sztywno przy konsolach. Liczby przelatywały przez ekrany, krzywe pełzały po wykresach, ale o ile Dan był w stanie to stwierdzić — nic innego się nie działo.

— Wyłączamy — oznajmił Vertientes.

Wszyscy odprężyli się, rozluźnili, wypuścili powietrze.

— Trzydzieści sekund, co do sekundy — powiedział ktoś.

— Wydajność energetyczna? — spytał Duncan.

— Maksymalna przewidziana. Osiągnęliśmy pięćdziesiąt megawatów po czterech sekundach i to się utrzymało do wyłączenia.

Vertientes promieniał. Odwrócił się do Duncana i chwycił go za oba ramiona.

— Perfectol Zawsze była grzeczną dziewczynką.

— Chce pan powiedzieć, że to wszystko? — spytał podejrzliwym tonem Dan.

Duncan także się uśmiechał. Wszyscy się uśmiechali.

— Ale nic się nie wydarzyło — upierał się Dan.

— Nic? — spytał Duncan, łapiąc Dana za łokieć i odwracając go w stronę rzędu konsol. — Proszę spojrzeć na wykresy mocy wyjściowej.

Marszcząc brwi, Dan przypomniał sobie naukowca, który kiedyś powiedział mu, że fizyka sprowadza się zasadniczo do odczytywania pieprzonych mierników.

— Ale to nigdzie nie poleciało — rzekł niepewnie Duncan. Wszyscy się roześmiali.

— To nie rakieta — rzekł Duncan. — Jeszcze nie. Testujemy tylko reaktor fuzji wodorowej.

— Tylko! — rzekła Japonka.

— Trzydzieści sekund to żaden test — protestował Dan.

— Nie, trzydzieści sekund to masa czasu — zaoponował Duncan.

— Plazma stabilizuje się po pięciu sekundach albo jeszcze szybciej — rzekł Vertientes.

— Tylko żeby to mogło znaleźć zastosowanie w silnikach rakietowych — upierał się Dan — reaktor musiałby pracować godzinami… ba, tygodniami i miesiącami.

— Si, tak, wiemy — odparł Vertientes, stukając palcem we wnętrze drugiej dłoni. — Ale w trzydzieści sekund dostaniemy wystarczająco dużo danych, żeby obliczyć parametry przepływu ciepła i plazmy. Może ekstrapolować godziny, tygodnie i miesiące.

— Nie ufam ekstrapolacjom — mruknął Dan. Blondynka wkroczyła między nich.

— Oczywiście, że zbudujemy pełnowymiarowy model i uruchomimy go na całe miesiące. Na pewno. Doktor V chce tylko powiedzieć, że jak dotąd wykonaliśmy wystarczająco dużo testów, żeby mieć pewność, że to działa.

Dan spojrzał na nią. Kalifornia, uznał. Może ma szwedzkich przodków, ale stanowczo jest z Kalifornii.

— Mamy zamiar podpiąć reaktor do generatora MHD — rzekł Vertientes, usilnie próbując przekonać Dana. — W ten sposób plazma będzie wylatywać z reaktora, przez co będziemy mieli i energię elektryczną, i odrzut.

— Magneto… — Dan zająknął się.

— Magnetohydrodynamicznego — dokończył za niego Vertientes.

— Interakcja przewodzących prąd elektryczny zjonizowanych gazów z polem magnetycznym — dodała blondynka.

Dan uśmiechnął się do niej.

— Dziękuję.

Popisuje się, uznał. Chce mi pokazać, że jest inteligentną blondynką, mimo wyglądu surferki.

Wtedy pochwycił ukradkowe spojrzenie Duncana i przypomniał sobie studentkę z Birmingham, która przekonała Humph-riesa, by zwrócił uwagę na ich pracę. Potrząsnął głową, jakby chciał powiedzieć Duncanowi, że jego nie trzeba w ten sposób przekonywać.

Kiedyś chętnie zagarnąłby każdą dostępną młodą kobietę i cieszył się każdą spędzoną z nią chwilą. Ale nie teraz. Skrzywił się w duchu i zadumał nad dziwnymi kolejami losu. Kiedy Jane żyła, polowałem na wszystkie kobiety, jakie zobaczyłem, próbując o niej zapomnieć. A teraz nie żyje, a ja nikogo nie chcę. Nie teraz. Może już nigdy.

Selene City

— Nie zamierzasz wracać na Ziemię?

Martin Humphries rozsiadł się wygodnie na luksusowo wyściełanym szezlongu i próbował ukryć strach, który poczuł, zobaczywszy swojego ojca na ekranie ściennym.

— Ja tu pracuję, tato — odparł.

Fale radiowe czy świetlne pokonują odległość między Ziemią a Księżycem w prawie trzy sekundy. Humphries wykorzystał ten czas do studiowania bladej, pomarszczonej, tracącej jędrność twarzy ojca. Choć staruszek zrobił fortunę na biotechnologii, odmawiał poddania się kuracji odmładzającej jako „zbyt nowej, zbyt ryzykownej, obarczonej zbyt wieloma niewiadomymi”. Nosił jednak śnieżnobiałą peruczkę, by ukryć łysinę. Martinowi przypomniał się George Washington, choć o George’u chodziły słuchy, że nigdy nikogo nie okłamał, a każdy, kto kiedykolwiek rozmawiał z W. Wilsonem Humphriesem wiedział, że po podaniu ręki staremu draniowi należy starannie policzyć palce.

— Jesteś mi tu potrzebny — przyznał ojciec niechętnie.

— Ja ci jestem potrzebny?

— Ci dranie z Nowej Moralności usiłują przepchnąć w Kongresie nowe przepisy podatkowe. Nie ustąpią, dopóki nie doprowadzą do bankructwa każdej korporacji w tym kraju.

— I to jest kolejny powód, żeby tu zostać — odparł Martin. — Bo tu mogę chronić mój majątek.

— A co z moim majątkiem? Co ze mną? Potrzebuję twojej pomocy, Marty. Nie mogę sam walczyć z tymi fundamentalistami śpiewającymi psalmy!

— Och, daj spokój, tato. Masz więcej prawników od nich.

— Oni mają za sobą cały przeklęty Kongres — poskarżył się ojciec. — I Sąd Najwyższy.

— Tato, gdybyś tu przyleciał, uwolniłbyś się od tego wszystkiego.

Twarz ojca stężała.

— Nie zamierzam stąd uciekać!

— Czas powiedzieć sobie wprost, tato: statek tonie. Uciekaj, póki możesz. Tutaj, na Księżycu, buduję nową organizację. Tworzę Humphries Space Systems. Mógłbyś brać w tym udział. Jako ktoś ważny.

Starszy mężczyzna patrzył na niego dłużej, niż trwała transmisja słów. W końcu mruknął:

— Jeśli będziesz tam za długo siedział, mięśnie ci zwiotczeją i nie będziesz mógł wrócić na Ziemię.

Nie wysłuchał ani słowa z tego, co powiedziałem, uświadomił sobie Martin. Zawsze tylko mówi, zamiast słuchać.

— Tato, przeprowadzam właśnie dość skomplikowaną transakcję. Nie mogę wyjechać. Nie teraz — zawahał się. — Może nigdy nie wrócę na Ziemię.

Po tej deklaracji obraz ojca zmienił wyraz z normalnego niezadowolonego grymasu na prawdziwą wściekłość.

— Chcę, żebyś był tutaj, do licha! Tu jest twoje miejsce i tu masz być. To moje ostatnie słowo.

— Tato — odparł Martin, czując, jak wszystkie stare strachy i frustracje wzbierają w nim jak wir, który ściąga go w dół, by go utopić. — Tato, przyleć tutaj i bądź ze mną. Proszę. Zanim będzie za późno.

Ojciec tylko patrzył na niego.

— Tato, daj sobie z tym spokój — błagał Martin. — Ziemia jest skończona. Na Ziemi wszystko się wkrótce zawali. Nie rozumiesz tego?

— Do diabła, Marty — wybuchnął starszy mężczyzna — czemu mnie nie słuchasz? — zamilkł, zatrzymał się, nie wiedząc, co powiedzieć dalej.

— A może posłuchałbyś mnie dla odmiany? — warknął Martin. Nie czekając na odpowiedź, mówił dalej: — Próbuję zbudować tu imperium, tato, imperium, które będzie się rozciągać aż do Pasa Asteroid i jeszcze dalej. Teraz gromadzę elementy układanki. Będę najbogatszym człowiekiem w Układzie Słonecznym, bogatszym niż ty i twoi bracia razem wzięci. Może wtedy będziesz mnie traktował z szacunkiem.

Zanim ojciec zdołał odpowiedzieć, Martin uniósł się na szez-longu i wcisnął przycisk w oparciu przerywający połączenie wi-deofoniczne. Twarz starszego mężczyzny znikła z ekranu, ukazując holookno z obrazem Jowisza przekazywanym w czasie rzeczywistym z obserwatorium Farside.

Przez dłuższą chwilę Humphries po prostu siedział sam w biurze, w domu położonym głęboko pod powierzchnią Księżyca. Potem wziął głęboki oddech, by uciszyć szalejące w nim furie. Staruszek nie miał pojęcia o prawdziwym świecie. Nadal żył przeszłością. Wolał pójść na dno ze statkiem niż przyznać, że to ja miałem rację, nie on.

Nieokiełznana pamięć znów podsunęła mu historię z czasów, kiedy miał dziewięć lat i o mało się nie utopił. Ojciec upierał się, że trimaranowi nie grozi żadne niebezpieczeństwo, choć silny burzowy wiatr solidnie rzucał łódką. Fala zmyła go z pokładu. Spienione wody zamknęły się nad nim. Rozpaczliwie trzymał się powierzchni, ale tonął, tonął, tracił oddech, wszystko pogrążało się w ciemnościach.

Martin Humphries umarł w wielu dziewięciu lat. Kiedy go ocucono, dowiedział się, że jeden z członków załogi wskoczył do cieśniny, żeby go ratować. Patrząc, jak chłopiec tonie, ojciec został na pokładzie i zaproponował nagrodę pieniężną temu z załogi, kto uratuje jego syna. Od tej chwili Humphries wiedział, że na świecie nie ma nikogo, komu mógłby zaufać; był sam ze swoimi wewnętrznymi lękami i tęsknotami, które nim kierowały. A ochronić go mogły tylko jego pieniądze.

Rozmowa z ojcem zawsze przypominała mu o tych strasznych chwilach. I wypełnionym dyszeniem i dławieniem się paraliżu, który ściskał mu pierś jak bezlitosne imadło. Sięgnął do szuflady biurka po inhalator i nerwowo pociągnął chłodne, kojące lekarstwo.

Już dobrze, uspokajał się Humphries, czekając, aż zacznie znów normalnie oddychać, próbując się wyciszyć. On tam zostanie i będzie próbował walczyć z Nową Moralnością, aż spalą go na stosie. Mogę sobie gadać co chcę, a on się nie ruszy nawet o milimetr. Trudno, świetnie.

Ja zostanę w Selene, gdzie jest bezpiecznie i wszystko jest pod kontrolą. Żadnych burz, żadnego deszczu; świat stworzony dla mnie. Stąd mogę pociągać za sznurki równie skutecznie, jakbym był w Nowym Jorku lub Londynie. A nawet lepiej. Nie ma powodów, żebym leciał na Ziemię.

Z wyjątkiem przesłuchania rozwodowego, przypomniał sobie. Mam się stawić w biurze sędziego. Ale mogę to załatwić stąd, moi prawnicy oświadczą, że nie mogę wracać na Ziemię, jestem na Księżycu tak długo, że zagroziłoby to mojemu zdrowiu. Mogę znaleźć dziesięciu lekarzy, którzy to poświadczą. Bez obaw.

Humphries zaśmiał się na głos. Nie będę musiał przebywać w jednym pokoju z tą dziwką! Dobrze! Wspaniale!

Rozsiadł się wygodnie i patrzył na sufit. Wyświetlał się tam obraz z planetarium, niebo, jakie widać było nad Selene. Przez chwilę miał ochotę obejrzeć jakiś film porno, ale doszedł do wniosku, że lepiej będzie przejrzeć ostatni raport Międzynarodowej Komisji Astronautycznej o mikropróbnikach działających w Pasie Aste-roid.

Motywem, który skłonił MKA do badania asteroid było wyszukiwanie skał, które kiedyś mogą uderzyć w Ziemię. Mieli tory lotów dla całych setek asteroid i badali te, które mogły przelecieć blisko. Teraz przeszukiwali tysiące skał Pasa, które były na tyle duże, że mogły spowodować poważne szkody, gdyby zostały wyrzucone z Pasa i uderzyły w Ziemię.

Dobre wieści były takie, że jak dotąd nie znaleźli na orbicie żadnych skał, które mogłyby zagrozić ojczystej planecie — choć asteroidy w Pasie były zawsze pod wpływem Jowisza i innych planet, które mogły w nieprzewidywalny sposób zakłócić ich orbitę. Należało prowadzić nieustanne obserwacje.

Jeszcze lepsza nowina była taka, że produktem ubocznym obserwacji MKA były szczegółowe dane o składzie większych asteroid. Żelazo, węgiel, nikiel, fosfor, azot, złoto, srebro, platyna, nawet woda występowały tam w dużych ilościach. Czekają, żeby je zebrać. Czekają, aż zamienię je na pieniądze, powiedział sobie Humphries z radosnym uśmiechem.

Dan Randolph wyśle do Pasa ekipę rakietą napędzaną fuzją wodorową. Misja oczywiście zakończy się niepowodzeniem i wtedy Randolph znajdzie się tam, gdzie ja chcę, żeby był. Przejmę kontrolę nad Astro Corporation, a Randolpha wyślemy na pastwisko, gdzie jest jego miejsce.

I wtedy jakaś myśl zgasiła jego zadowolenie. Minęło już prawie sześć cholernych miesięcy, odkąd wynająłem Pancho Lane, żeby nie spuszczała Randolpha z oka. Czemu się nie odzywa?

La Guaira

— Denerwujesz się? — spytała Amanda Cunningham. Siedząc przy niej w kliprze wracającym na Ziemię, Pancho, potrząsnęła głową.

— Nie. A ty?

— Trochę.

— Aha.

— To znaczy… spotkanie z szefem korporacji. To dość ekscytujące, nie sądzisz?

Pancho i Amanda zostały wezwane do centrali korporacyjnej Astro Manufacturing w La Guaira, na wyspie oddzielonej cieśniną od Caracas. Coś związanego z nowym przydziałem, o czym, miał zdecydować sam Dan Randolph.

— Cóż, spotkanie wielkiego szefa jest pewnie ważne — odparła Pancho najbardziej nonszalanckim tonem, na jaki było ją stać.

Leciały kliprem rakietowym ze starej stacji kosmicznej Nu-eva Fenezuela na lądowisko La Guaira, podróżując sobie wygodnie w prawie pustej kabinie pasażerskiej z nieliczną garstką płacących pasażerów, a nie w zatłoczonym kokpicie, gdzie pracowała załoga. Amanda napawała się luksusem obszernych foteli i rozrywkowych filmów; Pancho zastanawiała się, co takiego ważnego czekało je po lądowaniu, skoro Astro poniosło koszty ściągnięcia ich na dół z Selene.

Cóż, powiedziała sobie, piloci w kokpicie muszą się dopiero nudzić. Klipry były sterowane z Ziemi; załoga na pokładzie była w nich tak potrzebna, co w pocisku balistycznym. Mimo upływu lat, ba, całych dziesięcioleci, politycy nie chcieli wyrazić zgody na przewożenie pasażerów całkowicie zautomatyzowanymi statkami kosmicznymi. Piloci musieli tam być; musiał być kokpit i pełny zestaw urządzeń sterujących, choć nie mieli absolutnie nic do roboty.

Nie narzekaj, powiedziała sobie w duchu. Gdyby kosmiczne linie lotnicze nie zatrudniały pilotów, przede wszystkim nie miałabyś pracy. Siedziałabyś przed jakimś ekranem w boksie w Lubbock i robiła za pomoc techniczną, zarabiając zaledwie tyle, by utrzymać Sis przy życiu.

Amanda pstrykała po kanałach rozrywkowych z oczami utkwionymi w małym rozwijanym ekranie. Pancho usadowiła się w wygodnym fotelu pasażera i zamknęła oczy.

Dlaczego ja, pytała w duchu. Dlaczego dyrektor zarządzający Astro Manufacturing ściąga mnie aż z Selene, żeby osobiście się ze mną zobaczyć? Amanda, to rozumiem. Wystarczyło jedno spojrzenie na jej zdjęcie z akt osobowych i Wielki Szef pewnie zaczął się ślinić jak napalony pies. Mimo to, w ciągu sześciu miesięcy od ich pierwszego spotkania, Pancho nabrała zdrowego szacunku do umiejętności pilotażowych Amandy, nie zapominając o cyckach. Tojej pierwsza praca i jest prawie równie dobra jak ja… no, prawie. Jestem najlepszym pilotem w Astro, ale co to ma wspólnego z szefem? Po co chce się ze mną spotkać?

Czy Humphries ma z tym coś wspólnego? Chce, żebym szpiegowała w Astro, co prawdopodobnie oznacza szpiegowanie samego Randolpha. Może tak wszystko zaaranżował, żebym spotkała się z Randolphem twarzą w twarz. Czy to Humphries pociąga za sznurki wewnątrz firmy Randolpha?

Pancho nigdy nie przyszło do głowy, że Dan Randolph mógł mieć własne powody, żeby się z nią spotkać.

Kliper wszedł gładko w atmosferę, turbulencje trwały tylko kilka chwil, gdy nurkował w atmosferze jak krępy, szyszkowaty meteor, pędząc tak szybko, że powietrze na zewnątrz rozgrzewało się do białości. Jesteśmy spadającą gwiazdą, powiedziała do siebie Pancho, siedząc mocno przypięta do siedzenia, a statek dygotał i podskakiwał. Słyszała stłumione wycie torturowanego powietrza po drugiej stronie kadłuba, parę centymetrów od jej fotela. Spadająca gwiazda. Jakiś dzieciak pewnie wypowiada życzenie na trasie naszego przelotu.

Dygotanie i potępieńcze wycie wejścia w atmosferę skończyły się nagle, a statek wyrównał lot.

— Za parę minut lądujemy — ogłosił z interkomu ciepły baryton kapitana. — Proszę się nie przerazić wybuchami i hukiem. To tylko rakiety hamujące i amortyzatory ładownicze.

Pancho uśmiechnęła się. Więc do tego jest potrzebna załoga: do wygłaszania uspokajających komunikatów.

Miała wrażenie, że spadają, dopóki nie odpaliły rakiety hamujące, wgniatając Pancho w fotel. Kolejne spadanie, tak krótkie, że ledwo miała czas je poczuć, i druga, dłuższa seria odpalanych rakiet. Potem wszystko znieruchomiało i ucichło.

— Wylądowaliśmy — ogłosił kapitan z ulgą w głosie.

Panchp sądziła, że ona i Amanda zostaną wysłane bezpośrednio do biura Randolpha, gdzie dyrektor spotka się z nimi albo przynajmniej do działu personalnego, gdzie ktoś ich poinformuje, czego mogą się spodziewać. Zamiast tego, kiedy pokonały rękaw do terminalu, powitał je przystojny Latynos w formalnym garniturze i poprowadził je do garażu, gdzie stał sportowy sedan.

— Bagaż zostanie odebrany i będzie na panie czekał w kwaterach korporacyjnego hotelu — odezwał się nienagannym amerykańskim angielskim, otwierając obu kobietom tylne drzwi.

Pancho i Amanda usadowiły się na siedzeniu; Pancho zauważyła, że za kierownicą siedzi kierowca. Młody człowiek usiadł obok nich.

Uśmiechnęła się złośliwie.

— Co, nie będzie limuzyny? Młodzieniec obrócił się lekko i rzekł:

— Pan Randolph nie wierzy w zbędne luksusy. Czy tu nie jest wystarczająco wygodnie?

— Ależ jest — odparła Amanda.

Zanim dojechali na stanowisko testowe, Amanda już zdołała się umówić na kolację z ich przystojną młodą eskortą.

Stanowisko testowe znajdowało się na grzbiecie zielonego wzgórza opadającego łagodnie w stronę ciepłego Morza Karaibskiego. Popołudniowe słońce przeświecało ukośnie przez potężne cumulusy, które rosły z każdą minutą, tworząc spiętrzenia burzowe, coraz ciemniejsze i groźniejsze. Pancho czuła w powietrzu posmak soli, słyszała rozbijające się poniżej fale, czuła ciepłą, lekką bryzę na twarzy. Tropikalny raj, pomyślała.

Czy raczej byłby to raj, gdyby nie dziwne żelastwo porozrzucane na środku pola.

Podążając za latynoską eskortą, przeszły od samochodu do grupki ludzi otaczającej coś, co wyglądało jak grupa pokrytych szronem naczyń Dewara wielkości człowieka, mały dźwig, mnóstwo kabli i rur, średnich rozmiarów ciężarówka, przewożąca coś podobnego do pary dużych ogniw paliwowych, mniejsza ciężarówka załadowana baterią kondensatorów i szopa z blachy falistej gdzieś z boku. Po drugiej stronie szopy zaparkowało kilka samochodów i półciężarówek.

Gdy się zbliżyli, Pancho dojrzała, że ludzie stoją wokół małego samolotu o schowanych skrzydłach, który stał na dwóch belkach. To jakiś antyczny pocisk, pomyślała, bezzałogowy samolot odrzutowy. Wiedziała, że zostały zakazane przez traktaty rozbrojeniowe. Taką broń miały tylko siły pokojowe, a ta wyglądała na zbyt starą, by do nich należeć. Oznaczenia wyblakły, numer seryjny na ogonie był ledwo widoczny.

Zanim zdołała zadać choć jedno pytanie, zgrabny mężczyzna o srebrnych włosach i pobrużdżonej twarzy wojownika odłączył się od grupy oglądającej pocisk. Miał na sobie lekką wiatrówkę ciemnej barwy, zapiętą pod szyję mimo upału, bejzbolową czapeczkę, niechlujnie przekrzywioną, sprane dżinsy i kowbojskie buty. Ich eskorta wyprężyła się prawie jak żołnierz do raportu.

— Seńor Randolph — rzekł — chciałbym przedstawić…

— Pani musi być Amanda Cunningham — rzekł Dan Randolph z chytrym uśmieszkiem. Wyciągnął rękę i Amanda krótko ją uścisnęła. — Jestem Dan Randolph.

Następnie zwrócił się do Pancho.

— A pani musi być Priscilla Lane.

— Pancho — poprawiła go, ujmując wyciągniętą dłoń. Miał mocny, przyjazny uścisk. — Priscilla jest zbyt pretensjonalne, a jeśli ktoś spróbuje nazwać mnie Pru albo Prissy, uduszę.

— Pancho — rzekł Randolph, a jego uśmiech stał się jeszcze szerszy. — Zapamiętam.

— O co w tym wszystkim chodzi? — spytała Pancho. — Po co nas tu ściągnięto?

Oczy Randolpha zdradziły lekkie zdumienie z powodu jej bezpośredniości, potem jednak wzruszył ramionami i rzekł:

— Będziecie panie świadkami tworzenia historii… jeśli ten dwakroć przeklęty, drutem poskręcany grat zadziała.

Przedstawił Amandę i Pancho Lyallowi Duncanowi i innym osobom zebranym wokół pocisku. Prawie sami mężczyźni, inżynierowie albo technicy. Jedna z kobiet była wysoką blondynką; konkurencja dla Amandy, pomyślała Pancho. Duncan, nawet uśmiechając się, wyglądał jak jakiś nerwowy gnom, a może troll.

Zdumiona i zaintrygowana Pancho pozwoliła, by Randolph zaprowadził ją i Amandę do szopy. Była wypełniona aparaturą pomiarową i konsolami, stało tam też jedno chwiejne biurko i niesymetryczne krzesło.

— Zostańcie i patrzcie — oznajmił. — Jeśli się uda, będzie co oglądać, jeżeli wybuchnie, tu powinno być wystarczająco daleko, aby było bezpiecznie.

Ciemnowłosy troll zwany Duncanem, zachichotał.

— Wiedzą panie, fizyka eksperymentalna. Zawsze istnieje ryzyko wybuchu.

Dźwig poruszał się na gąsienicach. Para techników za jego pomocą podniosła pocisk i odholowała go o jakieś pół kilometra. Postawili go delikatnie na trawiastym gruncie, pod wiatr wiejący od morza.

Konsole w szopie ożyły. Inżynierowie gadali między sobą w jakimś zakręconym żargonie. Pancho obserwowała Randolpha. Wydawał się całkowicie zrelaksowany; stał z obydwoma rękami wetkniętymi w kieszenie wiatrówki i patrzył na pocisk, gdy tymczasem dźwig jechał z powrotem w ich stronę.

Duncan miotał się po szopie jak pszczoła po kwietniku. Napięcie rosło; Pancho czuła, jak promieniuje z pleców załogi stojącej przy konsolach.

— Jak myślisz, będzie padać? — szepnęła Amanda. Pancho uniosła wzrok, patrząc na nadciągające chmury.

— Prędzej czy później tak.

— Dobrze — odezwał się Randolph. — Zróbmy to, zanim zacznie lać.

Duncan rzucił krótko:

— Start!

Pancho skierowała uwagę na stojący na trawie pocisk. Przez chwilę nic się nie działo, potem u dołu pocisku pojawił się ogień i wyprysnął do przodu. Gdy doleciało do niej wycie silnika odrzutowego, wdarł się w nie inny, głębszy, potężniejszy huk. Pocisk podskoczył z ziemi i ruszył pod ostrym kątem w wypełnione chmurami niebo, zostawiając za sobą smugę dymu.

Coś odpadło od wspinającego się w górę pocisku. Pakiet rakietowy, uświadomiła sobie Pancho. Używają go do podnoszenia ptaszka z ziemi.

— Lot nominalny — zawołał jeden z inżynierów.

— Napęd fuzyjny gotowy? — zapytał Duncan.

— Uzbrojony i gotowy.

— Odpalamy.

Wyglądało to, jakby pocisk zawahał się na chwilę, zatrzymany w powietrzu. Pancho zobaczyła, jak lekki dym gazów odrzutowych zanika, a silnik cichnie. Pocisk przez chwilę leciał lotem ślizgowym, tracąc wysokość.

Następnie wgryzł się w powietrze, unosząc nos i wspinał się ostro w górę wydając cichy, zgrzytliwy, eteryczny jęk.

— Zaprogramowana trajektoria lotu — usłyszała czyjś głos Pancho. — Jak w pysk strzelił.

Ptaszek poleciał nad morze, gdzie był ledwie widoczny, następnie zawrócił i zaczął pędzić w ich stronę, wspinając się prawie do podstawy chmur burzowych, a jego upiorny świst był prawie niesłyszalny. Minął ich i pędził w głąb lądu. Następnie znów zawrócił i ruszył w stronę morza. Trasa wyścigowa, uświadomiła sobie Pancho.

W chmurach pojawiły się błyskawice.

— Zbliża się do dwóch minut! — powiedział jeden z inżynierów. — Jest! Dwie minuty.

— Ściągaj go — zarządził Duncan.

— Trajektoria automatyczna — nadeszła odpowiedź.

Pancho patrzyła, jak pocisk znów zawraca w ich stronę, wypuszcza klapy, zwalnia, a następnie z wdziękiem zbliża się do miejsca, z którego wystartował. Trawa była tam wypalona od gorących gazów odrzutowych rakiety.

Odwracając się lekko, Pancho zobaczyła, że Randolph stoi tuż przy drzwiach, z oczami utkwionymi w zbliżającym się pocisku, lekko otwartymi ustami i zaciśniętymi pięściami.

Pocisk nadal przemieszczał się szybko, a gdy dotknął gruntu, podskoczył w powietrze, zatoczył się i zarył nosem w pył, wyrzucając fontannę bryłek ziemi i kamyków, a następnie opadł do tyłu i uderzył w ziemię tak potężnie, że odpadło jedno ze skrzydeł. Rozległ się odgłos, jakby z nieba spadł skład złomu.

Inżynierowie i technicy wszakże podskakiwali z radości, wiwatowali, poklepywali się po plecach, wrzeszczeli i machali rękami jak zespól, który właśnie zdobył złoty medal na olimpiadzie. Randolph zerwał swoją czapeczkę i cisnął ją w stronę morza.

— Och, co za skucha! — krzyczał Duncan. Podbiegł do otwartych drzwi, w których stał Randolph, i rzucił się w ramiona starszego mężczyzny, obejmując go nogami w pasie. Randolph zatoczył się do tyłu i upadli razem na ziemię, śmiejąc się jak wariaci.

Pancho patrzyła na Amandę. Wydawała się równie zdziwiona co ona.

Wzruszając ramionami, Pancho odezwała się:

— Chyba każde lądowanie, po którym można wstać i wyjść, to dobre lądowanie.

Amanda potrząsnęła głową.

— Po tym lądowaniu nie zdołałabyś wstać i wyjść.

Randolph wyplątywał się z ramion Duncana i wstawał. Strzepując brud z wiatrówki i radośnie się uśmiechając, podszedł do Pancho i Amandy, zaś Duncan popędził do szopy.

— To działa! — oznajmił Randolph. — Właśnie byłyście panie świadkami tworzenia historii. Pierwszy prawdziwy lot pojazdu z napędem fuzyjnym.

— Fuzyjnym? — Pancho wpatrzyła się w niego. — Chce pan powiedzieć, że ten ptaszek ma w środku napęd fuzyjny?

— Przecież generatory fuzyjne to wielkie bydlęta — wtrąciła się Amanda. — Jak elektrownie.

Duncan podbiegł do nich, machając trzymaną w jednej ręce butelką. Reszta załogi zgromadziła się dookoła niego. Pancho zastanawiała się, czemu nikt nie podszedł do biednego, małego samolociku, roztrzaskanego i porzuconego na trawie.

Ktoś przyniósł jednorazowe kubki i Duncan zaczął rozlewać do nich trunek. Z początku Pancho myślała, że to szampan, ale butelka miała jakiś inny kształt. Szkocka, pomyślała. Dar Szkocji dla ludzkości.

— Hej — rzekł Randólph. — Przydałby się lód. Duncan zadrżał.

— Lód? W dobrej whisky? Ech, ci Amerykanie! Pancho ostrożnie pociągnęła łyk.

— O rany! — ledwo zdołała wymówić.

— Za napęd Duncana! — wzniósł toast Randólph, podnosząc swój kubek.

— Za gwiazdy! — zaoponował Duncan. — Kiedyś polecimy z tym silnikiem do Alfy Centauri!

Randólph zaśmiał się.

— Pas Asteroid jest wystarczająco daleko.

Paru mężczyzn opróżniło swoje drinki jednym haustem, po czym ruszyło w stronę strzaskanego pocisku. Inni udali się do szopy.

— Sprawdźcie też kamery — zawołał za nimi Duncan. Pancho znów zwróciła się do Randolpha:

— To maleństwo ma w sobie silnik fuzyjny? Kiwając głową, Randólph odparł:

— Tak, na miejscu głowicy bojowej.

— To tylko silnik testowy — wtrącił się Duncan. — Żeby pokazać, że może zapewnić kontrolowany odrzut.

— A teraz możemy zbudować na tyle duży, żeby zaniósł spory ładunek do Pasa Asteroid.

— Jak tylko znajdziesz pieniądze — dodał Duncan. Pancho rzuciła spojrzenie Amandzie i zwróciła się do Randolpha.

— Dlaczego więc ściągnął pan tu mnie i Mandy? Żeby mieć o dwóch świadków więcej?

Randólph uśmiechnął się jeszcze szerzej:

— Do diabła, skąd! Chciałem, by panie to zobaczyły, bo to wy będziecie pierwszymi pilotkami, które zaprowadzą pierwszy statek napędzany silnikiem fuzyjnym do Pasa Asteroid.

Nowe Kioto

Siedziba rodowa rodziny Yamagata mieściła się na postrzępionym zboczu, wysoko nad biurowcami-drapaczami chmur i blokami apartamentowców Kioto. Zbudowane jak średniowieczna japońska forteca, solidne, lecz pełne wdzięku budowle, zawsze przywodziły Danowi na myśl poezję zaklętą w drewno i kamień. Dan wiedział, że bardzo ucierpiały podczas trzęsień ziemi, ale nie było już po tym śladu. Naprawy przeprowadzono tak, że idealnie wtopiły się w pierwotną konstrukcję.

Większą część wewnętrznego dziedzińca zajmował starannie utrzymany ogród zen. Z każdej strony roztaczał się widok pełen zieleni: ogrody i lasy, a w oddali przez stare, wysokie drzewa, dało się dostrzec jezioro Biwa, lśniące w słońcu późnego popołudnia.

Wiropłat opadł z chrzęstem turbin na zewnętrznym dziedzińcu. Dan zdjął swą sanitarną maskę i rozpiął pasy. Przeszedł przez drzwi, zanimpilot wyłączył silnik. Osłaniając się od pyłu wzniecanego przez podmuch, Dan zobaczył Nabuhiko Yamagatę czekającego w bramie prowadzącej na wewnętrzny dziedziniec, odzianego w wygodne, ciemnoniebieskie kimono w białe czaple, emblemat rodziny Yamagata.

Przez sekundę Danowi wydało się, że widzi Saito Yamagatę, ojca Nobuhiko, człowieka, który był szefem Randolpha za dawnych czasów, gdy pracował jako inżynier przy budowie pierwszego japońskiego satelity energetycznego. Nobo był ascetycznie smukły za młodych lat, teraz jednak nabrał ciała, a twarz mu się zaokrągliła. Był jednak wysoki, jakieś trzydzieści centymetrów wyższy od ojca.

Dwaj mężczyźni ukłonili się równocześnie, po czym chwycili się za ramiona.

— Do licha, Nobo, jak dobrze cię widzieć.

— Ciebie też — odparł Nobuhiko z szerokim uśmiechem. — Już dawno tu nie przyjeżdżałeś. — Mówił niskim, mocnym, sugerującym pewność siebie głosem.

— Dobrze wyglądasz — rzekł Dan, gdy Yamagata prowadził go obok kwitnących krzewów na wewnętrzny dziedziniec, w stronę skrzydła starego domu z drewna i kamienia, gdzie mieszkała rodzina.

— Jestem za gruby i doskonale o tym wiem — rzekł Nobo, klepiąc się po brzuchu. — Za dużo czasu za biurkiem, za mało ćwiczeń.

Dan wydał z siebie współczujący pomruk.

— Zastanawiam się, czy nie polecieć na Selene i poddać się nanoterapii.

— No co ty, Nobo — żachnął się Dan. — Nie jest aż tak żle.

— Lekarze na mnie naciskają.

— Z dwakroć przeklętymi doktorami tak już jest. Uczą się tego na studiach medycznych. Bez względu na to, jak bardzo jesteś zdrowy, zawsze znajdą coś, czym będziesz się zamartwiał.

Szli wijącą się kamienną ścieżką przez sam środek zadbanego ogrodu zen. Dan zauważył w jednym z rogów ogrodu miniaturowe drzewko oliwne, które podarował ojcu Nobo wiele lat temu. Wyglądało na zielone i zdrowe. Zanim uderzył przełom cieplarniany, nawet w czerwcu okrywano je przezroczystą, ogrzewaną plastikową kopułą, żeby zabezpieczyć je przez przychodzącym czasem mrozem. Teraz zimy były tak łagodne, że drzewko można było cały czas trzymać na wolnym powietrzu.

— Jak twój ojciec? — spytał Dan, gdy zdejmowali buty w otwartych drzwiach głównego budynku. Dwie gejsze stały w środku przy drzwiach, obie w szatach barwy karneolu.

Nobuko skrzywił się, gdy szli korytarzem, wzdłuż którego stały papierowe ściany.

— Lekarze usunęli guza i oczyścili ciało ojca ze wszelkich śladów komórek rakowych. Teraz są gotowi zacząć ożywianie.

— To może być niebezpieczne — rzekł Dan.

Dziesięć lat temu Saito Yamagata kazał się uznać za klinicznie martwego i zamrozić w ciekłym azocie, by przetrwać do dnia, gdy rak będzie uleczalny i będzie można Saito ożywić.

— Innych udało się z powodzeniem odmrozić — rzekł Nobo, gdy wkroczyli do obszernej sypialni. Była wyłożona drzewem tekowym, z niepokrytą niczym podłogą z bielonej sosny i oszczędnie umeblowana: łóżko w stylu zachodnim, w przeciwnym rogu biurko, dwa wygodne szezlongi. Jedna ściana składała się z przesuwanych shoji; Dan doszedł do wniosku, że skrywają garderobę, szafy i toaletę. Dan zobaczył, że jego jedyną torbę podróżną umieszczono na składanym stojaku w nogach łóżka.

— A mimo to wydaje się, że rozmrażanie jest dość ryzykowne.

Yamagata odwrócił się w jego stronę i Dan zobaczył w jego spokojnych, brązowych oczach pewność, siłę, którą może sprowadzić tylko wiele pokoleń bogactwa i przywilejów.

— Przeprowadziliśmy bardzo staranne badania — rzekł Nobo. Uśmiechał się lekko. — Oczywiście, większość z tych prac sponsorowaliśmy sami. Wydaje się, że ojca da się ożywić.

— To wspaniale — wyrzucił z siebie Dan. — Sai będzie znowu z nami…

Nobuko uniósł dłoń.

— Są dwa problemy, Dan.

— Jakie?

— Po pierwsze, istnieją solidne naciski polityczne sprzeciwiające się ożywianiu kriogenicznie zachowanych osób.

— Sprzeciwiające się… och, na miłość Piotra, Pawła i Peewee Reese’a. Nowa Moralność znów uderza.

— Tutaj, w Japonii, jest to odprysk ruchu Nowe Tao. Nazywają się Kwiatami Słońca.

— Kwiaty wśród świrów — mruknął Dan.

— Mają znaczące wpływy polityczne. Wystarczające, żeby zakazać nanotechnologii w Japonii, podobnie jak wasi ludzie z Nowej Moralności zakazali jej w Stanach.

— A teraz burzą się przeciwko ożywianiu zamrożeńców? Poważny wyraz twarzy Yamagary przełamał niechętny uśmiech.

— Delikatnie to ująłeś, Dan. Mój ojciec jest zamrożeńcem. Machając ręką, Dan zaprotestował:

— Wiesz, że nie chciałem okazywać braku szacunku.

— Wiem — odparł Nobuhiko. — Ale cały problem w tym, że Kwiaty Słońca próbują przepchnąć w Parlamencie ustawę, która zakazywałaby kriogeniki i uznawała próby ożywienia zamrożonego ciała za przestępstwo.

— Dlaczego, na miłość boską? Na jakiej podstawie? Nobuhiko wzruszył ramionami.

— Mówią, że należy przeznaczyć środki na odbudową zniszczonych miast. Mówią, że starzy, bogaci ludzie są nam niepotrzebni, bo potrzebujemy młodych i zdrowych, którzy będą ciężko pracować przy odbudowie.

— Bzdura — warknął Dan. Po czym rozpromienił się. — Wiem, jak to obejść! Zawieź ojca na Selene. Tam go ożywią. Mogą nawet użyć nanomaszyn, jeśli pojawi się taka potrzeba.

Nobo usiadł na łóżku z opuszczonymi ramionami.

— Myśleliśmy o tym, Dan. Kusiło mnie, żeby to zrobić, zanim rząd zabroni wywożenia zamrożonych ciał z kraju.

— Mogą to zrobić!?

— Zrobią, zanim skończy się następna sesja Parlamentu.

— Do licha, jak do piekła i z powrotem! — wrzasnął Dan, waląc pięścią w otwartą dłoń. — Czy ten durny świat już całkiem zwariował?

— Jest coś jeszcze — rzekł Nobo, prawie szeptem. — Coś gorszego.

— Cóż, u licha, może być gorszego?

— Ludzie, których ożywiono. Ich duszy już nie ma.

— Nie ma? Co ty chcesz przez to powiedzieć? Rozkładając bezradnie ręce, Nobuhiko powtórzył:

— Nie ma. Ciało można ożywić, ale proces zamrażania najwyraźniej usuwa całą pamięć z mózgu. Ci, którzy zostali ożywieni, są jak noworodki. Trzeba ich uczyć nawet korzystania z toalety.

Dan opadł na pluszowy szezlong.

— Chcesz powiedzieć, że osobowości Sai już… nie ma?

— Tego się obawiamy. Prawdopodobnie połączenia neuronowe rozpadają się podczas zamrożenia ciała. Umysł jest jak prawdziwa tabula rasa.

— Szlag — mruknął Dan.

— Nasi naukowcy pracują oczywiście nad tym problemem, ale nie ma sensu ożywiać mojego ojca, dopóki nie będziemy wiedzieć na pewno, w jedną albo w drugą stronę, jaki wpływ miało zamrożenie na jego umysł.

Dan pochylił się i oparł łokcie na udach.

— Dobrze. Rozumiem. Ale zabierz ciało Sai do Selene. I to już! Zanim przez tych fanatyków religijnych nie będzie można go ruszyć.

Nobuhiko pokiwał ponuro głową.

— Sądzę, że masz rację, Dan. Czuję to samo od kilku tygodni i cieszę się, że podzielasz moje zdanie.

— Lecę do Selene w przyszłym tygodniu. Jeśli chcesz, zabiorę go.

— To bardzo miło z twojej strony, ale to sprawa rodzinna. Sam się tym zajmę.

Dan skinął głową.

— Dobrze. Ale jeśli będziesz potrzebował jakiejkolwiek pomocy, daj znać.

Nobuhiko znów się uśmiechnął i tym razem w tym uśmiechu było prawdziwe ciepło.

— Jasne, Dan. Na pewno.

— Dobrze.

Młodszy mężczyzna potarł oczy, po czym spojrzał znów na Dana.

— Świetnie, powiedziałem ci, jaki mam problem. Teraz opowiedz mi o swoim. Co cię tu sprowadza.

Dan uśmiechnął się krzywo.

— Och, nic wielkiego. Potrzebuję paru miliardów dolarów. Twarz Nobo przez długą chwilę nie zmieniła wyrazu.

— To wszystko?

— Tak. Dwa miliardy wystarczą.

— A co będę miał z takiej inwestycji? Dan zachichotał.

— Trochę kamieni.

La Guaira

Pancho uniosła zmęczony wzrok znad ekranu komputera. Po drugiej stronie pokoju, w którym mieszkały razem z Amandą, Mandy siedziała przy swoim biurku z okularami VR i słuchawkami zakrywającymi jej pół głowy, od czasu do czasu rzucając okiem na własny ekran.

— Idę na spacer — oznajmiła na tyle głośno, żeby Amanda usłyszała ją przez swoje słuchawki.

Amanda skinęła głową, nie zdejmując okularów VR. Pancho spojrzała na ekran, ale nie było tam niczego poza masą liczb. Bez względu na to, w co wgłębiała się Mandy, było to wyświetlane na jej okularach, nie ekranie komputera.

Z ich stancji wychodziło się bezpośrednio na patio. O rany, słońce już prawie zachodzi, zauważyła Pancho, wychodząc. Późne popołudnie było nadal tropikalnie gorące i wilgotne, co dało się odczuć szczególnie po przebywaniu w ich klimatyzowanym pokoju.

Pancho wyciągnęła swoje długie ramiona w stronę upstrzonego chmurkami nieba, próbując rozciągnąć obolałe plecy. Za długo siedziałam przy tym przeklętym komputerze, powiedziała sobie w duchu. Mandy może tak siedzieć, aż zamarznie. Ona jest jak jakiś cholerny komputer, łyka dane jak maszyna.

Dan Randolph zagonił je do studiowania napędu fuzyjne-go i pracy z zespołem inżynierów, którzy przekształcali księżycową rakietę transferową w statek, który miał zanieść je do Pasa Asteroid. Rzadko widywały Randolpha. Miotał się po całym świecie jak pchła po gorącej fajerce i rzadko zostawał w jednym miejscu dłużej niż jedną noc. Kiedy był w La Guaira, trzymał cały zespół silną ręką — a najsilniej samego siebie.

Specyficzne miejsce na kwaterę korporacji — pomyślała Pancho podążając z kompleksu mieszkalnego w stronę uginających się, szumiących palm i brzegu morza. Z La Guaira byłby lepszy kurort niż poważne centrum lotów kosmicznych. Randolph założył tutaj swoje Astro Manufacturing całe lata temu, częściowo dlatego, że bliskość równika nadawała rakietom dodatkowy pęd z powodu obrotu Ziemi, a częściowo dlatego, że z rządem Wenezueli łatwiej było się dogadać niż z urzędasami w Waszyngtonie.

Dziwne, pomyślała. Krążyły plotki, że Randolph był zakochany w prezydent Scanwell. Szeptano, że byli kochankami, tu i tam mówiono o burzliwym romansie, który zakończył się tylko dlatego, że prezydent zginęła podczas wielkiego trzęsienia ziemi w Tennessee.

Wszystko wydawało się tak odległe. Pancho szła wijącą się ścieżką w stronę falochronu, a jej miękkie buty chrzęściły po żwirze. Słońce prawie dotykało horyzontu i przybrało charakterystyczną dla Karaibów złotoczerwoną barwę. Zbierały się potężne chmury, purpurowe i szkarłatne w słonecznej poświacie. Od morza dolatywała lekka bryza, palmy uginały się wdzięcznie, a wszystko wyglądało na niezłe przybliżenie tropikalnego raju.

Falochron przypomniał jej o smutniejszym aspekcie rzeczywistości. Sięgał jej do ramion, brzydka betonowa bariera przeciwko nadciągającej wodzie. Kiedyś była pomalowana na pastelowy róż, ale farba wyblakła w słońcu, a beton kruszył się w miejscach, gdzie wyszczerbiły go sztormy. Stare plaże były już pod wodą, z wyjątkiem miejsc, gdzie przypływ był wyjątkowo niski. Fale łamały się z niezmordowanym, mruczącym sykiem, długie grzebienie kłębów i piany. Morze nadal się podnosiło, co rok kilka centymetrów.

— Ślicznie tu, prawda?

Zaskoczona, odwróciła się i zobaczyła stojącego tam Ran-dolpha, gapiącego się ponuro w morze. Miał na sobie niewy-prasowaną koszulkę i ciemne spodnie, wygniecione z powodu wielu godzin spędzonych w podróży.

— Nie widziałam cię na ścieżce, szefie — rzekła Pancho. — A jak o tym pomyślę, to nie słyszałam nawet twoich kroków na żwirze.

— Szedłem po trawie — wyjaśnił poważnie Randolph. — Moje drugie imię to ukrywanie się.

Pancho roześmiała się. Randolph rzekł jednak z powagą:

— Kiedy Grenlandia się rozpuści, to wszystko znajdzie się pod wodą.

— Cała wyspa?

— Calusieńka. Może niektóre wieże będą wystawać nad powierzchnię wody. Szczyty wzgórz. Niewiele więcej.

— Kiepsko.

— To kiedyś była część stałego lądu, wiesz. Kiedy założyłem tu firmę, nie było cieśniny odcinającej nas od wzgórz. Poziom morza podniósł się tak bardzo w czasie krótszym niż dwadzieścia lat.

— I nadal się podnosi.

Randolph skinął głową ponuro, po czym położył ramiona na falochronie i oparł na nich podbródek.

— Jak tam robota?

— Cóż, pracujemy — odparła. — Trzeba się sporo nauczyć o tym napędzie.

Kiwając ze zmęczeniem głową, rzekł:

— Tak, ale musicie wiedzieć o nim wszystko, Pancho. Jeśli coś się tam zepsuje, musicie umieć to zdiagnozować i naprawić.

— Przecież będziemy mieli na pokładzie inżyniera — rzekła. — Prawda?

— Może. Ale bez względu na to, czy on tam będzie, musicie wiedzieć wszystko, co tylko się da o całym systemie.

— Tak. Chyba tak.

— I musicie opanować nową technikę nawigacji — dodał.

— Wycelować i strzelić, tak. Trochę dziwne.

Dzięki dużemu ciągowi i skuteczności napędu fuzyjnego ich statek kosmiczny nie będzie musiał podróżować z Ziemi do asteroid po orbitach pozwalających na oszczędzanie energii. Trajektorie dla napędu fuzyjnego były prawie liniami prostymi: podróż skracała się do dni zamiast miesięcy.

— Trzeba się dużo nauczyć, wiem — podsumował.

Dostrzegła znużenie w jego oczach, ale było tam coś jeszcze, coś więcej. Nadzieja, pomyślała. Albo jakiś upór, jak u muła. Chce zbudować statek z napędem fuzyjnym. I ufa mi na tyle, że pozwoli mi go poprowadzić. Mnie i Mandy.

— Może udałoby się urwać wolny weekend — podsunęła. — Albo choćby wieczór w mieście.

Słońce zaszło za górami na stałym lądzie. Poza wyspą zaczęły zapalać się światła.

— Przykro mi, mała, nic z tego — oznajmił. Zaczął iść wzdłuż falochronu. — Powiedziałem ci, kiedy przyjmowałaś to zadanie: zostajecie w obrębie kompleksu.

— Bezpieczeństwo, tak, wiem — mruknęła Pancho, idąc za nią.

— Także twoje bezpieczeństwo — wyjaśnił Randolph. — Nie tylko bezpieczeństwo firmy. Jesteś teraz bardzo cenna. Ty i Amanda macie podstawowe znaczenie dla całej operacji. Nie chcę, żebyście ryzykowały niepotrzebnie.

Pancho zastanowiła się nad tym. Całe powodzenie misji opiera się na nas. Nie można mieć do niego pretensji, że jest ostrożny. A mimo to…

Zapatrzyła się na światła miasta po drugiej stronie cieśniny.

Nagle uderzyła ją nowa myśl. Czy on wie, że mam go szpiegować? Czy dlatego trzyma nas w zamknięciu, żebym nie mogła skontaktować się z Humphriesem?

— Mogę o coś zapytać?

Randolph posłał jej zmęczony uśmiech, ledwo widoczny w gasnącym świetle.

— Tak, pewnie. Pytaj.

— Słyszałam plotki, że… że Astro ma kłopoty finansowe. Randolph zawahał się na moment.

— Korporacje zawsze mają kłopoty finansowe.

— Chciałam powiedzieć, że jesteście bliscy bankructwa.

— Dość bliscy — przyznał.

— To po co topicie pieniądze w napęd fuzyjny?

Szybko robiło się ciemno. Pancho prawie nie widziała jego twarzy. Ale w jego głosie słychać było determinację.

— Z dwóch powodów, mała — rzekł. — Po pierwsze, jeśli to zadziała, Astro pierwsze dobierze się Pasa Asteroid. Nasze akcje pójdą w górę, zyski podskoczą jak szalone, a jedynym problemem finansowym będzie myślenie, na co wydać tyle gotówki.

Pancho milczała, czekając na drugi powód.

— A poza tym — mówił dalej Randolph — otwarcie Pasa Asteroid ma podstawowe znaczenie dla ludzkiej rasy.

— Naprawdę tak uważasz? Zatrzymał się i odwrócił w jej stronę.

— Z ociepleniem klimatu niewiele możemy zrobić, Pancho. Miliony ludzi już zginęły, dziesiątki milionów. Najgorsze jednak przed nami. Jeśli roztopi się Grenlandia…

— I Antarktyka — wtrąciła.

— I Antarktyka — zgodził się. — Jeśli się roztopią, cywilizacja utonie. Zginą miliardy, nie tylko w powodzi, ale z głodu i chorób. Już teraz nie możemy utrzymać populacji Ziemi, na litość boską! Na połowie planety panuje głód, a jest coraz gorzej, a nie lepiej.

— Sądzisz, że asteroidy są rozwiązaniem?

— Potrzeba nam bogactw naturalnych. Musimy odbudować naszą bazę przemysłową, nasze bogactwo.

— W kosmosie.

— Tak. Tam powinniśmy budować od pół wieku. Pancho gwizdnęła cicho.

— Wielka robota, szefie.

— Masz cholerną rację. Jeśli jednak przegramy, przegra cała ludzkość. Przeżyje tylko garstka ludzi, i to cofnięta do poziomu sprzed epoki przemysłowej. Rolnictwo na własne potrzeby. Bez elektryczności. Bez maszyn. Bez lekarstw.

— Średniowiecze.

— Raczej epoka kamienna — mruknął Randolph.

— To dlatego postawiłeś wszystko na jedną kartę: ten lot do Pasa Asteroid.

Nie widziała jego twarzy w ciemnościach, ale odniosła wrażenie, że skinął głową.

— Wszystko, co mam — powiedział obojętnie. Wszystko, co ma. Ogrom tego stwierdzenia uderzył nagle Pancho jak lawina. Ryzykuje wszystkim co ma, całą firmą, swoim życiem. Chce postawić na tę misję wszystko, na co pracował i co zbudował. I ufa mi na tyle, że każe mi tam lecieć.

Poczuła, jak ciąży jej ta odpowiedzialność, jakby cały świat nagle zwalił jej się na ramiona.

— Pozwól, że jeszcze o coś zapytam — rzekła Pancho, a głos jej lekko drżał. — Dlaczego akurat mnie wybrałeś na pilota? Masz pilotów z większym doświadczeniem.

Randolph zaśmiał się cicho.

— Pewnie, że mają większe doświadczenie. Ale oni mają rodziny, które utrzymują. Małżonków. Dzieci.

Ja mam siostrę, pomyślała Pancho. Ale nie odezwała się.

— Poza tym — mówił dalej — nikt inny nie ma twoich zdolności.

— Moich zdolności?

— Posłuchaj, mała, przekopałem każdy bit danych o wszystkich pilotach w Astro, a nawet paru, których nie ma na liście płac. Byłaś na samej górze. Jesteś najlepsza, jaką mamy.

Pancho poczuła, że brakuje jej tchu. Do diabła, wiedziałam, że jestem dobra, ale czy aż taki.

— Zanim poprosisz o podwyżkę — oświadczył Randolph — muszę ci powiedzieć, że moi specjaliści od zarządzania personelem nie zgadzają się ze mną. Uważają cię za świra.

— Świra? To znaczy?

— Twierdzą, mała, że jesteś niepoważna. Lubisz podejmować ryzyko, bawić się w gierki.

— Nie wtedy, gdy pilotuję.

— Nie? A wtedy, gdy ścigałaś się z Wallym Stinsonem z Selene do Farside?

— Och, daj spokój, to była tylko zabawa — zaprotestowała Pancho. — Wally pozwolił, żeby testosteron myślał za niego i tyle.

— A ten zakład sprzed paru miesięcy o oddychanie w próżni?

— To był tylko kawał.

Zachichotał w gęstniejących ciemnościach, po czym rzekł:

— Jesteś ryzykantką, Pancho. To śmiertelnie przeraża moich guru od doboru personelu.

— Twoim statkiem fuzyjnym bym nie zaryzykowała — rzekła stanowczo.

Randolph milczał przez dłuższą chwilę, po czym odpowiedział:

— Wiem, Pancho. I dlatego ciebie wybrałem.

— A Amanda? — zdumiała się słysząc własny głos. — Ona jest lepsza ode mnie, tak?

— Jest lepiej wykształcona, bardziej ostrożna. Ale nie jest lepsza od ciebie. Blisko, ale nie lepsza. Tak czy inaczej, jeśli to ty polecisz, to chciałbym, żeby drugim pilotem była kobieta. Faceci mają ciekawe pomysły po paru tygodniach zamknięcia w aluminiowej puszce.

Plan zakładał, że poleci z nimi inżynier-technik i co najmniej jeden geolog albo astronom planetarny. Misja miała być czymś więcej niż testem napędu fuzyjnego; miała przynieść konkretne rezultaty. Musiała.

— Poradzę sobie z facetami — odparła Pancho.

— Tak, wiem, że sobie poradzisz. Ale po co prowokować problemy?

— Chyba nie sądzisz, że Mandy będzie powodem jakichś problemów?

Randolph zaśmiał się cicho w ciemnościach.

— Rozumiem, co masz na myśli. Ona potrafi nieźle podgrzać atmosferę, jeśli tylko zechce.

— Nawet jak nie zechce, to też.

— Rozmawiałem z nią wczoraj dość długo. Podczas lotu ma być grzeczna i przyzwoita. Żadnych czułych spojrzeń. Żadnych przyciasnych mundurów. Zgodziła się, że będzie się zachowywać jak trzeba.

Pancho była zaszokowana. Ta mała żmija nawet słowa nie powiedziała o rozmowie z szefem.

— Będzie się zachowywać profesjonalnie. Obiecała.

— Nie wiem, czy sobie poradzi — powiedziała Pancho.

— Sądzisz, że powinniśmy wycofać ją z misji? Pancho zaczerwieniła się.

— Nie, powinniście wycofać mnie.

— Ciebie? Dlaczego?

Nie rób tego! Była na siebie wściekła. Nie wygadaj się przed nim. Wywali cię jednym solidnym kopem i postara się, żeby już nikt więcej cię nie zatrudnił. Ale on mi ufa. Los całego świata spoczywa w moich rękach, bo on wierzy, że wykonam tę robotę, choć nikt inny z jego personelu w to nie wierzy.

— Dlaczego mielibyśmy wycofać cię z misji? — dopytywał się Randolph.

Przeklinając się na wszelkie możliwe sposoby, Pancho wyznała:

— Martin Humphries wynajął mnie, żebym cię szpiegowała.

— Wynajął cię? — w rozgwieżdżonych ciemnościach głos Randolpha brzmiał, jakby ten nie był specjalnie zaskoczony. — Kiedy to się stało?

— Ponad sześć miesięcy temu — odparła Pancho, z trudem wypowiadając słowa. — Kiedy byłam w Selene.

Randolph zamilkł i znów zaczął się wolno przechadzać wzdłuż falochronu. Pancho szła obok niego, słuchając szumu wiatru, pomruku morza i czekając, aż Randolph eksploduje, wrzaśnie albo coś powie.

W końcu zaczął się śmiać. Nie był to głośny, radosny śmiech, lecz cichy, cyniczny rechot.

— Wiedziałem, że ten skurwiel będzie próbował grzebać w moich szufladach, ale nigdy bym nie wymyślił, że zwerbował ciebie.

— Możesz mnie wylać, jeśli chcesz.

— Co ci zaproponował?

— Pieniądze.

— Tylko na tym ci zależy? Pancho zawahała się na moment.

— Mam… rodzinę na utrzymaniu.

— Wiem. Twoją siostrę.

— Wiesz?

— Już ci powiedziałem, że przejrzałem każdy nanobit danych na twój temat. Wiem o twojej siostrze.

— Cóż… — Pancho wzięła głęboki oddech, zanim zdołała odpowiedzieć. — Możesz mnie zatem wylać. — Zaskoczyło ją, z jakim trudem przyszło jej wypowiedzieć te słowa.

— Po co miałbym to zrobić? — Randolph chyba rzeczywiście był zdziwiony.

— Bo miałam ciebie szpiegować.

— W porządku. Nie ma powodów do paniki, mała. Nie krępuj się, szpieguj, ile chcesz. Wiedziałem, że wpakował mi szpiegów do Astro. Cieszę się, że mi o tym powiedziałaś. Doceniam twoją uczciwość i lojalność.

— Ale…

— Nie, wszystko w porządku — rzekł Randolph lekkim tonem. — Po prostu informuj go o wszystkim, co robisz. Ułatwię ci to. Przeniosę ciebie i Amandę na Selene. Tam mieszka ten skurwiel, nie?

— Chyba tak.

— Dobrze — odparł Randolph. — Powinienem sam tam polecieć. Tam jest bezpieczniej niż tu. Niewątpliwie.

— Bezpieczniej?

— Kontrolowany klimat. Oczyszczone powietrze. Nie trzeba chodzić z zatyczkami w nosie.

Zanim Pancho zdołała zapytać, po co mu zatyczki w nosie, Randolph złapał ją za ramię i obrócił delikatnie, by spojrzała w stronę ciemniejącego nieba. Półksiężyc wisiał wśród szybko płynących chmur, a na linii terminatora między dniem a nocą błyszczało światło Selene.

— Właśnie tam lecisz, mała. Na Selene.

Pancho zastanawiała się, czyjej wyznanie rzeczywiście sprawiło mu przyjemność, czy też właśnie zadecydował o wygnaniu jej w najbardziej odległe miejsce, jakie znał.

Selene

Tym razem Pancho nie miała problemów z kontrolą celną. Ten sam inspektor rutynowo przejrzał jej bagaż i nawet nie mrugnął na widok myszy w zamkniętej plastikowej klatce.

Poświęcił jednak sporo uwagi Amandzie. Pancho skrzywiła się w duchu, gdy inspektor starannie przeszukiwał torbę podróżną Amandy, na przemian uśmiechając się do niej i czerwieniąc na widok koronkowej bielizny.

Zafundowałby jej kontrolę osobistą, gdyby tylko znalazł najmniejszy pretekst, pomyślała rozzłoszczona Pancho.

Mandy po prostu stała po drugiej stronie stołu ze spojrzeniem wyrażającym czystą niewinność i podtrzymywała nerwową pogawędkę.

— Nie wiem, dlaczego oni zawsze przeszukują moją torbę, Pancho. Naprawdę nie wiem. Można by pomyśleć, że jak się przyjeżdżało do Selene tyle razy, to cię po prostu wpuszczą bez tego całego cyrku.

— Moją torbę też przeszukał, Mandy — odparła Pancho.

— Tak, ale nie grzebał w twojej bieliźnie. Uśmiechając się przez zaciśnięte zęby, Pancho odparła:

— Twoja jest śliczniejsza.

Inspektor starannie przeszukiwał torbę Amandy z nisko opuszczoną głową, ale Pancho widziała, że jego kark przybrał kolor buraka.

— Wszyscy inni pasażerowie już przeszli — zauważyła Amanda.

— Tylko my zostałyśmy.

— Cała reszta przyleciała tu na długoterminowe kontrakty albo jako turyści. My latamy tam i z powrotem, więc świetnie nadajemy się na przemytniczki.

— Przemytniczki? — Amanda wyglądała na zaszokowaną.

— My? Ja?

Pancho wyciągnęła rękę nad stołem i poklepała inspektora po ramieniu.

— Prawda? Czego pan szuka? Prochów, przemycanych nasion, nielegalnych butli z powietrzem?

Inspektor wymruczał coś niezrozumiałego.

Wreszcie skończył i przesunął torbę po stole w stronę Amandy.

— Proszę bardzo, pani Cunningham. Przepraszam, że panie zatrzymałem. Ja tylko wykonuję swoje obowiązki.

Amanda podziękowała mu uprzejmie, zamknęła torbę i zarzuciła ją na ramię. Pancho dostrzegła, że inspektor nie mógł się powstrzymać przed zerknięciem na obfity biust Amandy. Nawet w standardowym kombinezonie wyfasowanym z magazynu wyglądała seksownie.

Walcząc z nieśmiałością, inspektor odezwał się do Amandy:

— Pani Cunningham… czy mógłbym panią zaprosić na kolację podczas pani pobytu w Selene? — uśmiechnął się z wysiłkiem. — Żeby jakoś… wynagrodzić tę niedogodność.

Mandy uśmiechnęła się słodko.

— Pewnie, to bardzo miło z pana strony. Proszą zadzwonić!

— Oczywiście, zadzwonię!

Pancho o mało się nie zagotowała, gdy obie opuściły posterunek celny i ruszyły w stronę elektrycznych wózków, którymi przewożono nowo przybyłych z portu kosmicznego do podziemnego miasta. Zaprosił mnie na kolację, kiedy byłam sama, ale zza tych wielkich cycków nawet mnie nie zauważył. Mogłam przewozić wieżę Eiffla i nie zauważyłby tego.

Gdy dotarły do wspólnej kwatery, na telefonie mrugało światełko wiadomości. Piloci mieszkali kiedyś w prywatnych kwaterach — tak było, kiedy Pancho po raz pierwszy tu przyleciała jako pracownik Astro Manufacturing, sześć lat temu. To już była przeszłość. W La Guaira plotkowano, że Randolph chce wynająć powierzchnię sypialną dla pilotów statków kosmicznych i ich załóg.

Czemu nas wszystkich po prostu nie wyrzuci? — zastanawiała się Pancho. Gdyby Randolph miał choć trochę rozumu, pogadałby z Międzynarodową Komisją Astronautyczną o trzymaniu ludzkich załóg na pokładach statków.

Tak, świetnie, odpowiedziała sobie w duchu. I co wtedy zrobisz? Będziesz szukać pracy jako kontroler misji? Marne szansę.

Gdy tylko otworzyły drzwi do kwatery i zobaczyły migające światełko na telefonie stojącym na stoliku nocnym między dwoma łóżkami, Amanda rzuciła torbę na podłogę — ta upadła z delikatnym, księżycowym stuknięciem — wyciągnęła się na łóżku i przyłożyła słuchawkę do ucha.

Z wyrazem zdumienia na twarzy Mandy oddała Pancho słuchawkę.

— To do ciebie — rzekła z miną, jakby nie mogła w to uwierzyć.

Pancho wzięła słuchawkę i zobaczyła na malutkim ekranie telefonu, że dzwoni Martin Humphries. Zamiast włączyć głośnik, Pancho przycisnęła słuchawkę do ucha.

— Pancho, to ty? — Humphries brzmiał, jakby był rozzłoszczony. — Stoisz poza zasięgiem kamery.

Stanęła między łóżkami i przekręciła konsolę telefonu.

— Tak, to ja — odparła, siadając na łóżku stojącym naprzeciwko tego, na którym leżała Mandy.

— Słyszałem, że Randolph was tu przysłał — rzekł Humphries. — Ale musiałem się dowiedzieć tego z innego źródła. Od miesięcy nie mam od ciebie żadnych wieści.

Rzucając spojrzenie w stronę Mandy, która obserwowała ją z dużym zainteresowaniem, Pancho odparła ostrożnie:

— Cóż, ale jestem.

— Kto odebrał telefon? Nie jesteś sama, tak?

— Nie, jest ze mną Mandy Cunningham.

— Ona też pracuje dla Astro? — Tak.

Mandy wyginała się na łóżku, usiłując zobaczyć twarz Hum-phriesa, ale Pancho trzymała telefon z dala od niej.

— Cóż, musimy pogadać, bo zapłaciłem za informację, a nie dostałem niczego poza wielkim, długim milczeniem.

Pancho uśmiechnęła się z wysiłkiem.

— Chętnie się z tobą spotkam. Mam ci tyle do powiedzenia.

— Znakomicie — warknął Humphries — w takim razie zbieraj się, masz być tu zaraz.

— Zapraszasz mnie na kolację? — spytała z zachwytem Pancho.

— Kolację? — Humphries spojrzał na zegarek. — Dobrze. Za dwie godziny.

— Dziś? — ćwierknęła słodko Pancho. — Pasuje. Dziewiętnasta zero zero. Dobrze?

— Siódma — rzekł Humphries. — Punktualnie.

— Będę.

Pancho odwiesiła telefon i zwróciła się do Amandy:

— Pozwolisz, że pierwsza skorzystam z prysznica. Jestem umówiona na kolację.

Zostawiła Mandy stojącą przy łóżku z oczami otwartymi szeroko ze zdumienia.

Martin Humphries wyłączył telefon i wyciągnął się na szez-longu. Może jest sprytniejsza niż wygląda. Nie kontaktowała się ze mną, bo nie chce dać się złapać. Tak, to brzmi rozsądnie. Zachowuje się ostrożnie. Przez cały czas otaczają ją ludzie Randol-pha. Nawet teraz ktoś jest z nią kwaterze.

Na twarzy Humphriesa pojawił się uśmieszek zadowolenia. Randolph oszczędza pieniądze, upychając ludzi po dwie osoby w pokoju. Cienko przędzie i sądzi, że to ja uratuję go od bankructwa.

Zaśmiał się na głos.

— Ja mam być wybawcą Dana Randolpha!

Jeszcze chichotał, gdy wykręcił numer Nobuhiko Yamagaty.

Sądząc z wyglądu, szef Yamagata Industries był w swoim tokijskim biurze. Humphries dostrzegł w oknie za Yamagata kilka dźwigów budowlanych i pajęczą konstrukcję stalową nowych wież. Odbudowują je po ostatnim trzęsieniu ziemi. Powinni je budować solidniejsze. O wiele solidniejsze.

— Panie Yamagata — rzekł Humphries, kiwając głową, co miało imitować uprzejmy ukłon. — Dziękuję, że poświęca mi pan swój cenny czas.

Zastanowił się, czy nie rzucić obrazu Yamagaty na ścienny ekran, ale wtedy Japończyk wyglądałby na zbyt wielkiego. Humphries wolał więc mały obraz na ekranie.

— Pan Humphries — odparł Japończyk prawie trzy sekundy później, lekko skinąwszy podbródkiem. — Zawsze miło z panem porozmawiać.

Co za pieprzenie, pomyślał Humphries. Przy tych Japończykach nigdy nie można powiedzieć wprost, o co chodzi. Przez pół godziny musisz prowadzić jakąś walniętą grzecznościową konwersację, zanim przejdziesz do interesów.

Ku jego zdumieniu, Yamagata powiedział:

— Dan Randolph poprosił mnie, żebym zainwestował w jego nowe przedsięwzięcie.

— Niech zgadnę — rzekł Humphries. — Chce zbudować rakietowy napęd fuzyjny.

Znów chwila oczekiwania, aż mikrofale dotrą do Tokio i z powrotem.

— Tak, chce polecieć do Pasa Asteroid, by pozyskiwać tam surowce.

— I jaka jest pańska odpowiedź?

Gdy Yamagata usłyszał pytanie Humphriesa, na jego twarzy pojawił się cień niechęci.

— Będę zmuszony powiedzieć mu, że firma Yamagata Industries jest całkowicie zaangażowana w odbudowę miast zniszczonych przez tsunami i trzęsienia ziemi. Nie mamy funduszy na inwestycje w kosmosie.

— Dobrze — odparł Humphries.

Yamagata zastygł jak głaz. W końcu mruknął:

— Będzie, jak uzgodniliśmy.

— Chciałby pan mu pomóc, prawda? Sekundy ciągnęły się. Yamagata w końcu rzekł:

— To stary przyjaciel.

— Kiedyś konkurowaliście ze sobą.

— Yamagata Industries nie prowadzi już działań w kosmosie — odparł wolno Japończyk. — Wszystkie nasze siły są zaangażowane w budowy naziemne.

— Rozumiem.

— Ale zgadzam się z Danem. Bogactwa naturalne z kosmosu mają podstawowe znaczenie dla naszych działań związanych z odbudową.

— Jestem tego samego zdania.

Wydawało się, jakby Yamagata próbował spojrzeć Humph-riesowi w oczy i odkryć jego skrywane myśli.

— Dlaczego więc upiera się pan, żebym mu nie pomagał?

— Źle mnie pan zrozumiał — odparł Humphries, przybierając minę pełną urażonej godności. — Chcę, by Randolphowi się udało. Mam zamiar sam sfinansować to przedsięwzięcie.

— Tak, rozumiem — rzekł Yamagata, gdy dotarła do niego odpowiedź Humphriesa. — Nie rozumiem tylko, dlaczego tak się pan upierał przy tym, żebym odmówił Danowi.

— A mógłby mu pan pomóc, gdyby chciał? Yamagata zawahał się, ale w końcu odpowiedział:

— Mógłbym dać dwa miliardy.

— Bez ujemnego wpływu na projekty związane z odbudową?

Tym razem wahanie było dłuższe.

— Wymagałoby to pewnych… reperkusji.

— Ale to ja mogę dostarczyć mu fundusze, a pan nie będzie musiał wycofywać ani grosza ze swoich obecnych projektów.

Yamagata milczał przez dłuższą chwilę. Wreszcie przemówił:

— Wywiera pan poważne naciski na banki, tylko po to, żebym nie finansował Dana Randolpha. Chcę wiedzieć, dlaczego?

— Bo jestem tego samego zdania, co pan — rzekł szczerze Humphries. — Wszystkie bogactwa i siły Japonii powinny służyć odbudowie narodu. Fuzyjny napęd rakietowy to nic pewnego. A jeśli nie zadziała? Byłaby to strata pieniędzy.

— A mimo to chce pan zainwestować własne pieniądze.

— Mam pieniądze, które mogę zaryzykować — odparł Humphries.

Po długiej przerwie Yamagata rzekł:

— Mógłby pan zainwestować te dwa miliardy w Japonii. Mógłby pan pomóc w zapewnieniu bezdomnym dachu nad głową i nakarmieniu głodujących. Mógłby pan pomóc nam odbudować miasta.

Humphries powstrzymał złośliwy uśmieszek. Mam cię, mały gnojku, powiedział sobie w duchu. Zaś do Yamagaty rzekł:

— Tak, ma pan rację. Powiem panu, co zrobię: dam Randolphowi tylko jeden miliard, a drugi zainwestuję w Yamagata Industries. Co pan na to?

Japoński przemysłowiec zamrugał, gdy usłyszał te słowa. Wziął głęboki, świszczący oddech.

— Chciałby pan zainwestować ten miliard w Fundusz Odbudowy Japonii?

— To organizacja charytatywna, tak?

— To organizacja typu non-profit pomagająca tym, którzy stracili daeh nad głową wskutek klęsk żywiołowych.

Tym razem Humphries zawahał się, zamilkł, pozwolił Yama-gacie uwierzyć, że zastanawia się przed podjęciem decyzji. Pieprzony dureń. Myśli, że jest taki cwany, uniemożliwi mi zainwestowanie pieniędzy w jego własną korporację. Dobrze, odganiaj mnie od swojej firmy, dostanę ją prędzej czy później.

Z całą troską, na jaką było go stać, Humphries rzekł:

— Panie Yamagata, jeśli pan sądzi, że w ten sposób najlepiej pomogę Japonii, tak właśnie zrobię. Jeden miliard dla Randolpha, jeden dla Funduszu Odbudowy Japonii.

Yamagata uśmiechał się, gdy skończyli rozmowę. Wyłączając telefon, Humphries wybuchnął pełnym zadowolenia śmiechem.

Jacy oni są tępi! Jacy ślepi! Yamagata chce odbudować Japonię. Randolph chce ocalić cały pieprzony świat. Cholerni głupcy! Nikt z nich nie rozumie, że Ziemia jest skończona. Nic jej nie ocali. Trzeba budować nową cywilizację poza Ziemią. Zbudować nowe społeczeństwo, w którym będą mogli żyć tylko najlepsi. Zbudować je… i rządzić nim.

Londyn

Komisja Wykonawcza Globalnej Rady Ekonomicznej spotykała się w obszernej sali konferencyjnej na ostatnim piętrze nie wyróżniającego się neomodernistycznego wieżowca ze szkła i stali, który był siedzibą GRE. Biura GRE mieściły się pierwotnie w Amsterdamie, ale podnoszący się stale poziom morza i groźne sztormy przetaczające się po Morzu Północnym sprawiły, że w mieście nie dało się już mieszkać. Holendrzy na próżno walczyli z IJseelmeer, by w końcu ujrzeć, jak ich wąskie uliczki i domy z jaskółkami zalewa woda z przepełnionych kanałów, gdy nieubłagane morze odebrało sobie ląd wydarty mu dzięki setek lat ciężkiej pracy. GRE uciekła do Londynu.

Londyn nie był odporny na szalejące sztormy i powodzie, Tamizę jednak łatwiej było kontrolować niż Morze Północne, a większość Londynu znajdowała się nadal powyżej nowego poziomu morza.

Spotkania Globalnej Rady Ekonomicznej ograniczały się zwykle do dziewięciu regularnych członków i nielicznych uprzywilejowanych, którzy zostali zaproszeni celem wyjaśnienia swego stanowiska lub argumentowania na rzecz swojej sprawy. Na spotkania nie wpuszczano dziennikarzy, nie było też galerii dla publiczności.

A mimo to Wasilij Sergiejewicz Malik bał się tego spotkania Komisji Wykonawczej. Dan Randolph domagał się wysłuchania go, a to zawsze oznaczało kłopoty.

Wasilij Sergiejewicz Malik był tak przystojny, że mógłby zostać gwiazdą filmową. Jak na Rosjanina był wysoki, mierzył trochę więcej niż sto osiemdziesiąt centymetrów. Był szeroki w ramionach i wspaniale umięśniony. Był w tym samym wieku co Dan Randolph, ale Malik utrzymywał ciało w dobrej formie dzięki codziennej porcji ostrych ćwiczeń i kuracjom odmładzającym utrzymywanym w tajemnicy nawet przed lekarzami w Moskwie. Większość ludzi myślała, że farbuje swoje niegdyś posiwiałe włosy;

nikt nie wiedział, że to zastrzyki z telomerazy przywróciły mu młodzieńczy wygląd. Utrzymywanie tego w tajemnicy sprawiało Malikowi przyjemność. Oczy Malika o barwie arktycznego błękitu zaiskrzyły się z radości.

Zaraz jednak przypomniał sobie o Danie Randolphie. Kiedyś byli śmiertelnymi wrogami w sferze polityki, biznesu i… kobiet. Nadciągająca katastrofa przełomu cieplarnianego zmusiła ich do zawarcia wymuszonego sojuszu. Stare niechęci zakopano; nie zapomniano, ale odłożono, zaś każdy z nich na swój sposób walczył o ocalenie tego, co zostało z ziemskiej cywilizacji.

Nadal myślimy innymi kategoriami, powiedział Malik, zajmując swoje krzesło przy stole komisji. Miał prowadzić to spotkanie, więc wiedział, że Randolph skieruje główną siłę ognia na niego. To nic osobistego, powtarzał sobie w kółko Malik. To się skończyło dawno temu. Nasze różnice to różnice w poglądach, różnice opinii i oczekiwań.

A jednak żołądek zbił mu się w ciasną kulkę na samą myśl o zobaczeniu Randolpha.

Sala konferencyjna była wygodna, lecz bez ostentacji. Wykładzina była szara, ale gruba i kosztowna. Ogromne okna zajmujące całą długość ściany były dyskretnie zasłonięte; stała tam długa komoda z polerowanego mahoniu, a na niej różne napoje, od wody źródlanej po zmrożoną wódkę i tace pełne zakąsek. Stół, przy którym siedzieli członkowie rady, także był wykonany z mahoniu; przy każdym miejscu wbudowano komputer i elektroniczną tabliczkę. Krzesła miały wysokie oparcia, były luksusowo wyściełane i obijane matową czarną skórą.

Randolph uparł się, żeby przed spotkaniem spryskać salę środkiem odkażającym. Malika zapewniono, że oprysk jest konieczny, a środek odkażający bezwonny. Mimo to skrzywił nos, siadając pośrodku stołu. Kiedy już dziewięciu członków rady wygodnie usadowiło się przy długim stole, Malik skinął głową do umundurowanego ochroniarza przy drzwiach, by wprowadził świadka zaproszonego na ten dzień.

Dan Randolph pojawił się w drzwiach i skierował prosto do stołu dla świadków. Malikowi wydawało się, że wygląda na wysportowanego i eleganckiego, odziany w ciemnobłękitny formalny garnitur. Randolph wysuwał wojowniczo podbródek. Sposobi się do walki, pomyślał Malik.

Za Randołphem weszły dwie inne osoby. Jedną był ciemnowłosy osobnik przypominający gnoma, ekspert techniczny Ran-dolpha. Malik spojrzał na program spotkania wyświetlony na wbudowanym ekranie przed nim: Lyall Duncan, inżynier. Drugą osobą była wysoka blondynka, która wyglądała na zbyt młodą, żeby być ekspertem od czegokolwiek — no chyba, że od grzania Randolphowi łóżka. Kilka uderzeń w klawisze i Malik dowiedział się że to inżynier elektronik z Kalifornii.

Malik złapał spojrzenie Randolpha, gdy Amerykanka zajmowała swoje miejsce przy stole dla świadków. Odcisk na twarzy Randolpha świadczył o tym, że musiał niedawno mieć na twarzy maskę sanitarną. Zwykły cyniczny uśmieszek Randolpha gdzieś znikł. Wyglądał na zdeterminowanego i śmiertelnie poważnego.

Tłumiąc jęk, Malik otworzył spotkanie.

Najpierw zajęli się standardowymi punktami programu, zaś Randolph śledził wszystko z napięciem, obserwując ich jak lampart śledzący stado antylop. Wreszcie doszli do punktu Randolpha: Wniosek o finansowanie nowego napędu kosmicznego.

Malik przedstawił formalnie Randolpha pozostałym członkom rady, choć większość z nich już go znała. Następnie, żałując, że nie może być gdzie indziej, Malik poprosił, by Dan przedstawił swoją propozycję.

Randolph podniósł wzrok na radę i przyjrzał się bacznie wszystkim siedzącym za długim stołem, od jednego końca do drugiego. Nie miał ze sobą żadnych notatek, slajdów czy filmów. Na małym stole nie było nic poza srebrzystą karafką z wodą i jednego kryształowego pucharka. Randolph uniósł się powoli.

— Odkąd nastąpił przełom cieplarniany — zaczął — i klimat naszej planety zaczął się tak gwałtownie zmieniać… a właściwie to nie, nawet jeszcze przed nadejściem przełomu cieplarnianego, stało się jasne, że ludzie na Ziemi potrzebują bogactw naturalnych spoza planety. Energia, surowce, metale, minerały, wszystkie te bogactwa, jakich Ziemia potrzebuje, by odbudować swoją podupadłą gospodarkę, można znaleźć w bezmiarze przestrzeni kosmicznej.

Zatrzymał się na sekundę, po czym mówił dalej.

— W istocie, jeśli istnieje jakakolwiek nadzieja na stabilizację globalnego klimatu i uniknięcie ocieplenia jeszcze gorszego niż to, którego dotąd doświadczyliśmy, znacząca część przemysłu ciężkiego Ziemi powinna zostać przeniesiona poza planetę.

— To nie jest możliwe — warknął przedstawiciel Ameryki Północnej, siwy profesor w uniwersyteckiej tweedowej marynarce, o twarzy barwy ciasta.

Randolph rzucił mu puste spojrzenie. Reprezentantką Ameryki Północnej w radzie była kiedyś Jane Scanwell.

— Dziś nie jest to możliwe z ekonomicznego punktu widzenia — odparł cicho. — Jeśli jednak zapewnią państwo fundusze, stanie się to możliwe w ciągu roku.

— Jednego roku? — Niemożliwe! — Niby jak…

Malik postukał lekko w blat stołu swoim rysikiem i wszyscy umilkli.

Randolph uśmiechnął się do niego z wysiłkiem.

— Dziękuję, panie przewodniczący.

— Proszę wyjaśnić to stwierdzenie — rzekł Malik.

— Kluczem do rozwoju gospodarczego kosmosu jest pozyskanie surowców z Pasa Asteroid. Dzięki metalom i minerałom organicznym z asteroid ludzkość uzyska dostęp do zbioru zasobów naturalnych, który jest o wiele większy od tego, co może nam zapewnić sama Ziemia.

— Ludzkość? — zapytał przedstawiciel Azji. — Czy też korporacje, które sięgną asteroid i zaczną tam eksploatację?

— Ludzkość — odparł obojętnie Randolph. — Jeśli zapewnią nam państwo fundusze, moja korporacja będzie pracować po kosztach.

— Po kosztach?

— Bez żadnych opłat?

— Po kosztach — powtórzył Randolph.

— Rzecz jasna, chcielibyśmy, żeby nasi księgowi przyjrzeli się waszym rachunkom kosztów — rzekła z powagą kobieta reprezentująca Czarny Ląd.

— Oczywiście — odparł Dan z bladym uśmiechem.

— Chwileczkę — wtrącił Malik. — A co właściwie mielibyśmy finansować z naszych pieniędzy? Nie powiedział nam pan nawet, co proponuje zrobić.

Randolph wziął głęboki oddech, po czym odparł:

— Musimy opracować system rakietowego napędu fuzyjnego. Wśród rady rozległy się niechętne szepty. Malik znów musiał postukać rysikiem, żeby się uciszyli.

— System napędu fuzyjnego? — zapytał Randolpha.

— Stworzyliśmy i przetestowaliśmy mały latający model rakiety fuzyjnej — odparł Randolph. Obracając się lekko, mówił dalej: — Doktor Duncan może wszystko wyjaśnić, jeśli państwo sobie tego życzą. Jestem jednak pewien, że wasi eksperci techniczni już wszystko przeanalizowali.

Członkowie rady pokiwali z niechęcią głowami.

— Mogę pokazać film nakręcony podczas tych lotów, jeśli państwo sobie tego życzą.

— To nie będzie konieczne — odparł Malik.

— Kluczem do dowolnych i wszelkich operacji w kosmosie jest koszt transportu — wyjaśnił Randolph. — Klipry stworzone przez Masterson Aerospace obniżyły koszty wynoszenia ładunków na orbitę Ziemi. Otworzyły dla gospodarki układ Ziemia-Księżyc.

— I dzięki nim Selene śmieje się nam w nos — mruknął przedstawiciel Ameryki Środkowej.

— Po co nam napęd fuzyjny? — spytał Malik, podnosząc głos na tyle, by uciąć wszelkie możliwe dygresje polityczne na temat niezależności państwa księżycowego od GRE.

— Koszty transportu — odparł szybko Randolph. — Rakiety z napędem fuzyjnym skrócą czas przelotu do Pasa Asteroid i obniżą koszty paliwa do poziomu, na którym będą one praktyczne i zyskowne.

— Zyskowne dla kogo?

— Dla całej ludzkiej rasy — warknął Randolph. Wyglądał na nieco rozdrażnionego. — Jak już wspominałem, chcę stworzyć napęd fuzyjny i zorganizować ekspedycję do Pasa Asteroid. Po kosztach.

— Pod zarządem GRE? Randolph zacisnął zęby.

— Nie. To byłaby biurokratyczna katastrofa. Ale zgadzam się na nadzór GRE. Będą mieli państwo pełny dostęp do naszych ksiąg. To chyba uczciwy układ.

Malik oparł się o swoje wyściełane krzesło i pozwolił, by członkowie rady rzucili się na Randolpha. Większość pytań była trywialna, zadawano te same pytania wiele razy. Malik wiedział, że członkowie rady gadają głównie po to, żeby napawać się dźwiękiem własnych głosów.

Widział loty próbne Randolpha na filmie. Przejrzał dane techniczne napędu fuzyjnego z najlepszymi naukowcami i inżynierami świata. Napęd Duncana działał. Nie było żadnej technicznej przyczyny, dla której miałby nie działać w pełnowymiarowym statku kosmicznym. Skróciłby czas podróży do Pasa Asteroid z lat do tygodni albo jeszcze bardziej.

Powinniśmy to sfinansować, myślał Malik. Powinniśmy w pełni popierać Randolpha. Ale oczywiście, nie poprzemy go.

— Co jest paliwem dla tej rakiety? — zapytał jeden z członków rady.

Randolph odpowiedział cierpliwie:

— Takie samo paliwo jak w przypadku elektrowni atomowych wytwarzających elektryczność na Ziemi: izotopy wodoru i helu.

— Jak hel-3, który jest pozyskiwany na Księżycu?

— Tak — skinął głową Randolph.

— To jest bardzo kosztowne paliwo — mruknął przedstawiciel Subkontynentu Indyjskiego. — Bardzo kosztowne.

— Ale odrobina wystarcza na długo — odparł Dan z wymuszonym uśmieszkiem.

Przedstawiciel ligi islamu odezwał się z irytacją:

— Selene dwukrotnie podniosło cenę helu-3 w zeszłym roku. Dwukrotnie! Nie mam wątpliwości, że chcą ją znowu podnieść.

— Możemy pozyskiwać paliwo w samej przestrzeni kosmicznej — odparł Dan, lekko podnosząc głos.

— Z przestrzeni kosmicznej?

— Jak?

— Z wiatru słonecznego wiejącego w przestrzeni międzyplanetarnej. To wiatr słoneczny osadza cząsteczki helu-3 i izotopy wodoru w glebie księżycowej.

— Chce pan powiedzieć „w regolicie” — poprawił przedstawiciel Zjednoczonej Europy.

— Tak, w regolicie — przyznał Randolph.

— Jak można pozyskać paliwo z wiatru słonecznego?

— W taki sam sposób, jak odrzutowiec łapie powietrze do swoich silników — wyjaśnił Randolph. — Łapiąc po drodze.

Malik zobaczył, że szkocki inżynier siedzący obok Randolpha zaczął się z niepokojem wiercić na krześle.

— Łapiąc po drodze? Naprawdę?

— Oczywiście — odparł Randolph. — Za pomocą elektromagnetycznej sieci… wielkiego pola magnetycznego o kształcie lejka. W ten sposób będziemy w stanie chwytać potrzebne paliwo podczas podróży.

— A jak duża musi być taka sieć? Randolph przesadnie wzruszył ramionami.

— To już muszą wymyślić inżynierowie. Na pierwsze misje do Pasa będziemy musieli zabrać paliwo w zbiorniku, jak każda rakieta. Potem jednak będziemy mogli łapać wiatr słoneczny. Dzięki temu będziemy mogli zabierać większy ładunek w przeliczeniu na jednostkę ciągu. — Zwracając się w stronę Duncana, Randolph zapytał: — Czyż nie jest tak, Lon?

Duncan, inżynier, miał niepewną minę, ale wiedział wystarczająco dużo, żeby odpowiedzieć:

— Tak jest.

Spoglądając na zegarek, Malik postukał rysikiem w blat stołu i rzekł:

— Dziękujemy, panie Randolph, za bardzo interesującą prezentację.

Randolph spojrzał na Malika swoimi szarymi oczami. Rosjanin mówił dalej:

— Rada przedyskutuje pański wniosek i poinformuje o swojej decyzji.

— Czas ma podstawowe znaczenie — rzekł Randolph.

— Zdajemy sobie z tego sprawę — zapewnił Malik. — Musimy jednak dokładnie przedyskutować ten problem, zanim podejmiemy decyzję, czy angażować się w finansowanie takiego przedsięwzięcia.

Randolph wstał z ociąganiem.

— Rozumiem. Cóż, dziękuję za wysłuchanie mnie. Od państwa zależy wielka szansa… i na was ciąży ta wielka odpowiedzialność.

— Jesteśmy tego świadomi — odparł Malik. — Dziękujemy raz jeszcze.

Randolph skinął głową i wyszedł z sali konferencyjnej, a za nim inżynier i kalifornijska blondynka.

Malik musiał teraz przejść przez formalną dyskusję z innymi członkami rady, ale wiedział, jaka będzie odpowiedź. Jeszcze zanim Dan opuścił salę konferencyjną, Rosjanin układał sobie w głowie odpowiedź rady:

Szanowny Panie! Choć Pańska propozycja stworzenia fu-zyjnego napędu rakietowego wydaje się technicznie wykonalna, Globalna Rada Ekonomiczna nie może przeznaczać tak znaczącej części swoich środków na przedsięwzięcie w przestrzeni kosmicznej przez najbliższe pięć lat. Fundusze GRE zostały przeznaczone na programy łagodzące skutki globalnej zmiany klimatu i zapewniające pomoc działaniom krajów zmierzającym do odbudowy i ponownego osiedlenia poszkodowanych grup populacji.

Selene

Prosto z posiedzenia rady Dan pojechał metrem do portu kosmicznego na starym Heathrow. Poleciał komercyjnym kliprem na stację kosmiczną Galileo, a następnie szybką rakietą trans-” ferowądo Selene. O północy czasu Greenwich był już w wynajętym w Selene biurze Astro Manufacturing, tego samego dnia, kiedy odbyło się posiedzenie GRE.

Duncan i jego pani inżynier wrócili do Glasgow, mając nadzieję, że GRE znajdzie fundusze chociaż na zbudowanie prototypu statku. Dan był przekonany, że tak się nie stanie. Widział to w oczach Malika; GRE nie będzie topić pieniędzy na nasz projekt.

Dan szedł przez puste biuro, a światła na suficie zapalały się, gdy wchodził i gasły, gdy wychodził, nie zwracając specjalnej uwagi na opustoszałe biurka i zgaszone ekrany. Dotarł do swojego prywatnego apartamentu, w którym sypiał przebywając w Selene, zdjął marynarkę, rzucił torbę podróżną na wielkie łóżko i wszedł pod prysznic, mając nadal na sobie koszulkę i spodnie z mikrosiatki. Kopnięciem zrzucił buty i odkręcił wodę. Zaczęła się lać woda o ustawionej wcześniej temperaturze. Wyjął zatyczki z nosa i zdjął resztę ubrania, gdy gorąca, parująca woda zaczęła łagodzić napięcie jego pleców i ramion.

Była to jego od dawna praktykowana, bardzo osobista przyjemność: długie, gorące prysznice. Dawno temu, kiedy był młody i pracował przy wczesnych projektach budowlanych na orbicie, a potem na Księżycu, gorący prysznic był niesłychanie rzadkim luksusem. Przez całe lata, zanim Baza Księżycowa stała się niepodległym państwem Selene, kabiny prysznicowe na Księżycu były rzadsze niż dziesięciometrowe skoki na Ziemi. A jeśli nawet znalazło się niesłychanie luksusowy moduł mieszkalny z prawdziwym prysznicem, woda przestawała się lać po dwóch minutach i dopiero po godzinie można było z niej skorzystać ponownie.

Nawet teraz, rozmyślał Dan, gdy tak omywała go gorąca woda, bycie członkiem rady Selene ds. wody wiąże się z większymi wpływami politycznymi niż bycie członkiem rady rządu.

Zakręcił w końcu wodę i wysuszył się za pomocą wbudowanego nadmuchu z gorącym powietrzem. Dan wolał staroświeckie ręczniki, ale suszarki były tańsze.

Nagi wpełzł do łóżka i próbował zasnąć. Głowę miał jednak pełną nadziei, planów, frustracji.

Yamagata nie da mi tych pieniędzy, uświadomił sobie. Nobo już dawno by do mnie zadzwonił, gdyby miał we mnie inwestować. Nie zadzwonił, bo nie chce dzwonić ze złą nowiną. Malik i GRE to przegrana sprawa. Nie powinienem był nawet tracić czasu na to wystąpienie, ale przynajmniej jeśli nam się uda wprowadzić napęd fuzyjny, możemy powiedzieć, że go zaproponowaliśmy, a oni go odrzucili. Więc nic do nas nie mają.

Astro wisi na włosku, o jeden krok od sądu orzekającego bankructwo i pewnie będę musiał skądś znaleźć parę miliardów, żeby napęd fuzyjny zaczął działać. Humphries ociąga się z pieniędzmi dla mnie, ale i tak będzie chciał za nie solidną porcję Astro. Potrzebny mi ktoś inny.

Selene, uświadomił sobie. Nie mają kapitału, ale mają wyszkolonych ludzi, sprzęt, zasoby. Gdybym tylko mógł ich przekonać…

Nagle uderzyła go pewna myśl. Nie ma co gadać z radą Selene. No, może na samym końcu. Douglas Stavenger i tak wszystkich przegłosuje. A Masterson Aerospace jest firmą rodzinną. Gdyby go w to wciągnąć, Masterson podejmie decyzję, a rada Selene pokornie pójdzie za nim.

Doug Stavenger.

Zasnął, rozmyślając o różnych możliwościach. I śnił o locie za orbitę Marsa, do Pasa Asteroid.

— Kto jest tym facetem? — dopytywała się Amanda.

Ona i Pancho ćwiczyły w wielkim kompleksie gimnastycznym Selene, wyciskając z siebie siódme poty na maszynach do treningu. Przez długie okno rozciągające się wzdłuż jednej ściany pomieszczenia Pancho widziała dwóch mężczyzn przymocowanych w wirówce, obaj krzywili się, gdy wielkie ramię maszyny wirowało coraz szybciej. Znała jednego z nich, był technikiem konserwacyjnym w stacji obsługi traktorów, całkiem miły gość.

Siłownię wypełniali pocący się, jęczący mężczyźni i kobiety z grymasem wysiłku na twarzach, pracujący ciężko na bieżniach, rowerkach stacjonarnych i maszynach z obciążeniem. Jedyne twarze, na których nie malował się wyraz cierpienia, należały do dzieci; biegały one od jednej maszyny do drugiej, śmiejąc się i pokrzykując tak głośno, że aż niektórzy dorośli je upominali.

Wszyscy przebywający w Selene, dorośli i dzieci, obywatele czy goście, musieli przestrzegać programu treningów, w przeciwnym razie mogła ich spotkać odmowa transportu na Ziemię. W niskiej grawitacji Księżyca mięśnie szybko traciły sprawność w takim stopniu, że zmierzenie się z grawitacją Ziemi stawało się fizycznie niebezpieczne. Jedyną radą były codzienne ćwiczenia, ale to było takie nudne.

Na siłowni Pancho miała na sobie bezkształtną koszulkę i spłowiałe stare szorty. Amanda wyglądała zaś, jakby pozowała do sesji fotograficznej: nowiuteńkie buty, jasnoróżowe, włochate skarpety, dopasowany kostium w lamparcie cętki, który sprawiał, że mężczyźni podrywali się na równe nogi, by móc ją podziwiać. Nawet kobiety otwarcie się gapiły.

— Nie mam faceta — odparła Pancho, dysząc przy podciąganiu ciężarków. Ulubionym zajęciem turystów było robienie sobie zdjęć z drążkiem obładowanym olbrzymimi obciążnikami. Nadludzki wyczyn dla człowieka przyzwyczajonego do ziemskich warunków był zupełnie banalny w księżycowej grawitacji.

— Odkąd tu przyleciałyśmy, już dwa razy umawiałaś się z kimś na kolację, a dziś wieczorem też wychodzisz, prawda? — nie czekając na odpowiedź, Amanda dodała: — Mam wrażenie, że to jest zawsze ten sam facet.

Mandy ćwiczyła na maszynie tuż obok Pancho, trenując mięśnie klatki piersiowej, z rozciągniętymi ramionami i rękami trzymającymi dwa metalowe drążki. Złączyła ręce, ściągając obciążone „skrzydła”, co niewątpliwie rozwijało jej mięśnie.

Bogaci stają się jeszcze bogatsi, pomyślała Pancho.

— A więc? — dopytywała się Amanda. — Kim jest ten facet?

— To tylko interesy — wyjaśniła Pancho.

— Naprawdę? A cóż to za interesy, moja droga?

Pancho powstrzymała chęć przywalenia Amandzie pięścią w jej uśmiechniętą twarzyczkę.

— Posłuchaj — rzekła z wściekłością — ty wychodzisz co wieczór, nie? To co za problem, że od czasu do czasu idę na randkę?

Mandy spuściła z tonu.

— Żaden problem, Pancho, naprawdę. Po prostu jestem ciekawa i tyle. To nic złego, że prowadzisz życie towarzyskie.

— Tak, pewnie. Zastanawiasz się, z kim chodzę, bo wszystkich facetów na Selene już zaliczyłaś.

— Pancho, to nieprawda!

— Akurat, nieprawda.

— Nic na to nie poradzę, że podobam się facetom! Nie robię nic, żeby ich sprowokować.

Pancho zaśmiała się głośno.

— Naprawdę nie.

— Mandy, wystarczy, że oddychasz, a faceci ciągną do ciebie jak muchy do końskiego gówna.

Mandy spłonęła rumieńcem, słysząc te słowa, wypowiedziane przez Pancho z celowym okrucieństwem. W końcu uśmiechnęła się z wyższością.

— Wiesz, flirtowanie to niezła zabawa. Jeśli chcą mnie zabierać na kolację, czemu nie? Robię do nich słodkie oczy i opowiadam, jak są świetni.

— A potem idziesz z nimi do łóżka i wszyscy są zadowoleni. Amanda poczerwieniała z gniewu. Chciała coś powiedzieć, ale powstrzymała się. Przez dłuższą chwilę patrzyła na czubki swoich butów, by w końcu odezwać się cicho:

— Naprawdę tak myślisz?

— Przecież to prawda, nie?

— Naprawdę, Pancho, nie jestem szmatą. Nie sypiam z nimi.

— Nie sypiasz?

— Cóż… czasami. Niezbyt często.

Paneho spojrzała na Amandę, przyjrzała jej się uważnie i dostrzegła bardzo piękną, młodą kobietę, która próbowała znaleźć miejsce w świecie, gdzie wygląd fizyczny nadal najwięcej znaczył w oczach mężczyzny. Jezu, pomyślała, Mandy pewnie musi spędzać pół życia na odpędzaniu od siebie facetów. Uśmiecha się, flirtuje i ucieka, zanim sytuacja stanie się poważna. Alternatywą jest chyba noszenie przy sobie broni. Albo węża.

— Może da się coś zrobić, żeby cię oszpecić. Amanda uśmiechnęła się smutno.

— To samo powiedział pan Randolph.

— Co? Randolph?

— Powiedział, że jeśli mam wziąć w tej misji udział razem z tobą, to będę musiała przestać być atrakcyjna dla mężczyzn, którzy z nami polecą.

Paneho pokiwała głową.

— Będziemy musieli znaleźć ci jakieś workowate koszulki. Albo skafander kosmiczny na całą pieprzoną podróż.

Dwie kobiety roześmiały się. Po chwili jednak Amanda znów zapytała:

— Powiedz, Paneho, z kim się spotykasz?

— A co, chcesz go poznać? — warknęła zirytowana Paneho.

— To zapraszam dziś wieczorem.

— Mówisz serio?

— Pewnie, czemu nie? — odparła. — Założę się, że chciałby cię poznać.

Paneho wiedziała, że Humphries oszaleje na punkcie Amandy. Doskonale. Zaczął na nią naciskać, żeby dowiedziała się, o co chodzi Danowi Randolphowi. Humphries robił się coraz bardziej natarczywy.

Humphries nawrzeszczał na nią, kiedy jedli kolację, pierwszego dnia pobytu Paneho w Selene. Wydawał się dość przyjazny, kiedy wprowadził ją do wielkiej, eleganckiej jadalni w domu na najniższym poziomie Selene. Kiedy jednak zaczął wypytywać Paneho o informacje, musiała w końcu przyznać, że wiele dla niego nie ma i natychmiast zmienił mu się nastrój.

— I to wszystko! To wszystko, co masz mi do powiedzenia?

— warczał Humphries.

Wzruszając bezradnie ramionami, Paneho odparła:

— Ulokował nas w La Guaira i kazał się uczyć o systemie fuzyjnym.

— Płacę ci majątek i nie dostaję w zamian nawet bita informacji! Nic! Wielkie zero!

Nie był to jakiś wielki majątek, pomyślała Pancho. Próbowała go jednak ułagodzić.

— Panie Humphries, przecież on nie robi nic poza zajmowaniem się lotami próbnymi tego cholernego pocisku.

— Lata po całym świecie — odwarknął Humphries. — Od Kioto po Nowy Jork, od Genewy po Londyn. Rozmawia z bankami i firmami inwestycyjnymi, nawet z GRE, a on nienawidzi GRE!

Pancho próbowała mu wszystko wytłumaczyć.

— Proszę posłuchać, jestem tylko pilotem rakietowym. On chce, żebym odbyła loty próbne rakietą z napędem fuzyjnym, ale mogą minąć całe lata, zanim to nastąpi.

— Co takiego każe wam więc robić w międzyczasie? Pancho wzruszyła ramionami.

— Niewiele. Wysłał mnie i Mandy do Selene. To jego osobiste polecenie. Mamy tu zdobywać wiedzę o asteroidach Pasa. Jakiś astronom z obserwatorium Farside ma nas uczyć.

Humphries zamyślił się.

— Może on wie, że dla mnie pracujesz. Może chciał cię na chwilę odstawić na boczny tor, żeby opracować plan pozbycia się ciebie.

Pancho nie chciała, żeby Humphries wpadł na to, że sama wyznała Randolphowi prawdę.

— Czy nie łatwiej byłoby po prostu mnie wylać? — zasugerowała łagodnie.

— On tu teraz leci — mruknął Humphries.

— Tak? — Pancho nie zdołała ukryć zdziwienia.

— Nawet nie wiesz, gdzie on jest?

— Nie ma mnie na liście informowanych o jego osobistych planach — odgryzła się.

— A teraz posłuchaj, panienko. To ja doprowadziłem do tego, że twoje nazwisko znalazło się na szczycie listy pracowników Astro, żeby Randolph zatrudnił cię w programie napędu fuzyjnego. To ja załatwiłem ci awans. Chcę wyników! Chcę wiedzieć, kiedy Randolph idzie do toalety, chcę wiedzieć, kiedy wdycha i wydycha!

— To znajdź pan sobie innego szpiega — odparła Pancho, uiiłując powstrzymywać wściekłość. — Nie wiem, co planuje, ale przez większość czasu jest na innym kontynencie niż ja. Widziałam go raz, podczas pierwszego lotu testowego w Wenezueli. Zatrudnił pan niewłaściwą osobę, panie Humphries. Potrzebuje pan jego kochanki, nie pilota.

Humphries patrzył na nią przez stół.

— Pewnie masz rację — mruknął. — Ale i tak… chcę, żebyś dla mnie dalej pracowała. To może trochę potrwać, ale prędzej czy później zatrudni cię przy lotach próbnych rakietą z napędem fuzyjnym. Wtedy mi się przydasz. Po prostu za wcześnie cię zatrudniłem i tyle.

Uśmiechnął się z wysiłkiem.

— Mój błąd, jak sądzę.

Sapiąc i pocąc się na siłowni, Pancho pomyślała: tak, chyba nadszedł czas, żeby Humphries poznał Mandy. To może rozwiązać wszystkie moje problemy.

Zaśmiała się do siebie. Ale numer! Humphries wysyła Mandy, żeby szpiegowała Randolpha i nie wie, że już wysypałam Ran-dolphowi, że mam szpiegować dla Humpera. A Mandy na to pójdzie; tylko marzy, żeby wpakować się Randolphowi do łóżka.

A tymczasem ja będę szpiegować Humphriesa dla Randolpha! Jak to się nazywa? Będę podwójnym agentem. Tak, dokładnie. Podwójny agent. Super!

A co będzie, jeśli Humphries ze mnie zrezygnuje, jak zobaczy Amandę? Istnieje taka możliwość. Wtedy nie będę żadnym agentem, zostanę na lodzie.

I co z tego, powiedziała sobie w duchu. Nie będę dostawać dodatkowej kasy od Humphriesa i będę musiała utrzymywać Sis z mojej pensji w Astro. Tak, tak, robiłam to przez całe lata, mogę robić to nadal.

Chwileczkę, powiedziała sobie. Humphries nie może mnie wyrzucić. Jeśli to zrobi, będzie się bał, że wygadam wszystko Randolphowi. Humphries musi więc utrzymywać mnie na liście płac — albo pozbyć się mnie na wieki.

Pancho zeszła z maszyny i podeszła do stacjonarnego roweru. Pedałując z furią, pomyślała: cały trik polega na tym, żeby nie zostać wylaną równocześnie przez Humphriesa oraz Randolpha. Nie chcę zostać na lodzie. I nie chcę, żeby Humphriesowi przyszło do głowy, że najlepiej byłoby, gdyby przydarzył mi się niemiły wypadek. O nie, proszę pana!

Masterson Aerospace Corp.

— Nie da się ich zobaczyć, panie Randolph. Słowa Douglasa Stavengera zdumiały Dana.

— Gapiłem się, tak? — przyznał. Stavenger uśmiechnął się pobłażliwie.

— Większość ludzi się gapi, zwłaszcza przy pierwszym spotkaniu. Nanomaszyny tkwią bezpiecznie we mnie. Nie można się nimi zarazić.

Obaj mężczyźni siedzieli w obszernym biurze Stavengera, które wyglądało raczej na salon niż na centrum biznesowe. Nie było widać żadnego biurka ani nawet komputera; tylko wyściełane krzesła i mała sofa po jednej stronie pokoju, kilka niskich stolików. Dan przypomniał sobie, że okna naprawdę są przezroczyste, żadne tam holookna. Wychodziły na Grand Plaża, jedyny publiczny teren zielony w promieniu prawie pół miliona kilometrów.

Biuro Douglasa Stavengera nie było zagrzebane pod ziemią. Znajdowało się na piętnastym piętrze jednego z trzech wieżowców biurowych, które podpierały wielką kopułę zakrywającą Grand Plaża. Biura Masterson Aerospace Corporation zajmowały całe piętnaste piętro wieżowca.

Za oknami rozciągała się Plaża, długi na sześćset metrów trawiasty teren z kamiennymi ścieżkami, ukwieconymi krzewami a nawet, gdzieniegdzie, małymi drzewkami. Dan widział ludzi spacerujących po ścieżkach, zatrzymujących się przy arkadach ze sklepami, grających w księżycowy bejzbol w wielkiej zamkniętej klatce przy muszli koncertowej. Dzieci wykonywały fantastyczne ewolucje, skacząc z trzydziestometrowej platformy przy basenie olimpijskim, wykonując śruby i obroty jak w zwolnionym tempie, zanim delikatnie uderzyły o wodę. Para turystów przelatywała za oknem, używając kolorowych plastykowych skrzydeł, dzięki którym można było latać jak ptak w niskiej księżycowej grawitacji, wykorzystując samą siłę mięśni.

— Przyjemny widok, prawda? — spytał Stavenger.

Dan pokiwał głową z aprobatą. Większość ludzi na Księżycu instynktownie wolała mieszkać jak najgłębiej pod powierzchnią, zaś Stavenger wolał zostać na górze, choć między nim a niebezpieczeństwami na powierzchni nie było nic poza zbrojonym księżycowym betonem kopuły Plaży i jakimś metrem regolitowe-go gruzu, który został na niej rozsypany.

Czemu nie? zastanowił się Dan. To Stavenger i jego rodzina w mniejszym lub większym stopniu stworzyli pierwszą bazę na Księżycu. Musieli stoczyć krótką wojenkę z ONZ, by uzyskać niepodległość — i prawo stosowania nanotechnologii, która była zakazana na Ziemi.

Stavenger sam był wypełniony nanomaszynami. Patrząc znów na niego, Dan dostrzegł przystojnego młodego mężczyznę, wyglądającego na jakieś trzydzieści lat, uśmiechającego się do niego uprzejmie. Stavenger nie był o wiele wyższy od Dana, choć wyglądał na solidniej zbudowanego. Gładka oliwkowa cera, błyszczące, błękitne oczy. A przecież Douglas Stavenger był mniej więcej w jego wieku, dobrze po sześćdziesiątce. Jego ciało wypełniały nanomaszyny, mechanizmy rozmiarów wirusa, które niszczyły groźne drobnoustroje, wygładzały i odmładzały jego skórę, likwidowały płytkę nazębną i złogi tłuszczu w krwiobiegu, atom po atomie, i wypłukiwały je z ciała.

Nanomaszyny najwyraźniej zapewniały mu też młody wygląd. I to znacznie lepiej niż wszystkie kuracje odmładzające, w które zainwestował Dan. Nanomaszyny miały tylko jedną wadę: Douglas Stavenger nie mógł wrócić na Ziemię. Rządy, kościoły, media i bezrozumne tłumy bały się, że mogą one jakoś wydostać się i spowodować nieopanowane epidemie lub, co gorsza, stać się nową, morderczą bronią biologiczną.

Stavenger był więc na Księżycu wygnańcem i mógł patrzeć na lśniącą Ziemię wiszącą nad ciemnym księżycowym niebem, ale miał na zawsze zakaz powrotu na swoją ojczystą planetę.

Najwyraźniej nie martwił się tym specjalnie, pomyślał Dan, wpatrując się uważnie w jego twarz.

— Bez względu na to, co one dla pana zrobiły — rzekł — wygląda pan na zdrowego i zadowolonego.

Stavenger zaśmiał się cicho.

— Chyba jestem najzdrowszym człowiekiem w Układzie Słonecznym.

— Pewnie tak. Niedobrze, że nikt inny nie może skorzystać z wstrzyknięcia nanomaszyn.

— Pan może! — rzucił Stavenger. — Ale nie mógłby pan wrócić na Ziemię — dodał.

Dan skinął głową.

— Nie można nawet skorzystać z nanomaszyn przy odbudowie zniszczeń spowodowanych powodziami i trzęsieniami ziemi. Są zakazane.

Stavenger wzruszył lekko ramionami.

— Tak naprawdę nie może ich pan o to winić. Tam jest ponad dziesięć miliardów ludzi. Ilu jest wśród nich maniaków i potencjalnych dyktatorów?

— O wiele za dużo — mruknął Dan.

— Obawiam się więc, że musicie odbudowywać bez nanotechnologii. Nie pozwolą nam nawet sprzedawać maszyn zbudowanych z jej wykorzystaniem; boją się, że maszyny są nią jakoś skalane.

— Wiem — odparł Dan. Selene zbudowała statek kosmiczny z czystego diamentu, używając jako budulca sadzy, oczywiście za pomocą nanomaszyn, nie mógł on jednak zbliżać się do Ziemi poza stacje kosmiczne na niskich orbitach. Co za głupota, powiedział w duchu Dan. Nonsensowne uprzedzenie. Takie było jednak prawo obowiązujące wszędzie na Ziemi.

Oznaczało ono więcej miejsc pracy na Ziemi, uświadomił sobie. Statki kosmiczne, jakich używało Astro do lotów między orbitą a powierzchnią Ziemi, były takie, jakby zbudował je Henry Ford: żadnej nanotechnologii. Typowe myślenie polityków, uznał Dan: ulec najgłośniejszej grupie nacisku, utrzymywać przestarzałe modele i odrzucić nowe możliwości. Ich sposób myślenia się nie zmienił, choć globalne ocieplenie zniszczyło połowę bazy przemysłowej Ziemi.

Rozsiadając się na swoim wygodnym fotelu, Stavenger rzekł:

— Jak rozumiem, próbuje pan zdobyć kapitał na stworzenie napędu fuzyjnego.

Dan uśmiechnął się krzywo.

— Jest pan dobrze poinformowany.

— Nie trzeba być geniuszem, żeby na to wpaść — odparł Stavenger. — Rozmawiał pan z Yamagatą i większością poważniejszych banków.

— Oraz z dwakroć przeklętą GRE. Brwi Stavengera lekko się uniosły.

— A teraz rozmawia pan ze mną.

— Tak jest.

— Co mogę dla pana zrobić, panie Randolph?

— Dan.

— Dobrze. Dan.

— Pomóc mi ocalić dziesięć miliardów ludzi na Ziemi. Potrzebna im wszelka pomoc.

Stavenger milczał. Siedział z poważnym wyrazem twarzy, czekając, co powie Dan.

— Chcę otworzyć Pas Asteroid — rzekł Dan. — Chcę przenieść jak najwięcej przemysłu na orbitę, a żeby tego dokonać, potrzebne są bogactwa występujące w Pasie.

Stavenger westchnął.

— To piękne marzenie. Kiedyś sam w to wierzyłem. Stwierdziliśmy jednak, że koszty przekraczają zyski.

— Selene wysłało statek kosmiczny z ekspedycją do asteroid bliskich Ziemi — przypomniał Dan.

— Nie na długo, Dan. To jest naprawdę zbyt kosztowne. Już dawno temu zdecydowaliśmy, że możemy egzystować, korzystając z zasobów, jakie zapewnia Księżyc. Musimy. Bez asteroid.

— Dzięki napędowi fuzyjnemu eksploatacja asteroid bliskich Ziemi stanie się opłacalna, asteroid z Pasa też.

— Jesteś tego pewien? — spytał cicho Stavenger.

— Absolutnie — potwierdził Dan. — To taka sama sytuacja jak z kliprami rakietowymi. Twoje klipry zmniejszyły koszt wynoszenia ładunków na orbitę do takiego poziomu, że stało się opłacalne budowanie stacji kosmicznych, satelitów energetycznych i całych fabryk.

— To nie są moje klipry rakietowe, Dan.

— Masterson Corporation to firma rodzinna, czyż nie? Stavenger poruszył się w fotelu, a jego uśmiech zgasł.

— Firma Masterson została istotnie założona przez moją rodzinę. Mam spory pakiet akcji, ale jestem tylko prezesem honorowym. Tak naprawdę już nie angażuję się w działalność firmy.

— Ale oni cię posłuchają.

Uśmiech powrócił, ale jakby z rezerwą.

— Czasem słuchają.

— Może więc Masterson Corporation zaangażowałaby się w mój napęd fuzyjny? To może być żyła złota.

Stavenger zawahał się przed udzieleniem odpowiedzi.

— Powiedziano mi, że Humphries Space Systems popiera ten program.

— Tak, Martin Humphries złożył mi taką propozycję — przyznał Dan.

— I jest ona do przyjęcia?

— Nie wiem, czy mogę mu ufać. Wpada do mojego biura i rzuca mi na kolana projekt napędu fuzyjnego. Po co? Dlaczego sam tego nie zrobi? Czego chce ode mnie?

— Może chce Astro Manufacturing — zasugerował Stavenger.

Dan pokiwał ochoczo głową.

— Tak, i tego się boję. Ten człowiek ma reputację rabusia. Zbudował Humphries Space Systems przejmując inne firmy.

Stavenger znów się zawahał. W końcu rzekł:

— On już prawie zdobył pakiet większościowy akcji Masterson.

— Co? — Dan nie był w stanie ukryć zaskoczenia.

— Tak naprawdę to nie powinienem o tym wiedzieć — przyznał Stavenger. — Wszystko jest załatwiane po cichu. Humphries jest bliski wykupienia dwóch naszych największych akcjonariuszy. Jeśli mu się uda, wpakuje do zarządu swoich ludzi.

— Do diabła. — Dwakroć do diabła, jak do piekła i z powrotem.

— Obawiam się więc, że będziesz musiał grać z Humphriesem, czy tego chcesz, czy nie. On gra na swoim boisku.

Powstrzymując chęć, by wstać i zacząć walić pięściami w ściany, Dan usłyszał swój głos:

— Może jednak nie. — Nie?

— Jest inna możliwość.

— Jaka? — Stavenger znów się uśmiechał, jakby wiedział dokładnie, do czego Dan zmierza.

— Selene.

— Ach — rzekł Stavenger, opierając się wygodnie w swoim miękkim fotelu. — Tak właśnie myślałem.

— Selene dysponuje wyszkolonym personelem technicznym i zakładami produkcyjnymi. Mogę tu ściągnąć moich ludzi od fuzji i możemy razem zbudować prototyp.

— Dan — rzekł łagodnie Stavenger. — A kto zapłaci personelowi technicznemu Selene? Kto zapłaci za korzystanie z naszych fabryk?

— Możemy się podzielić kosztami. Sprzedam parę firm Astro i zdobędę trochę gotówki. Selene może przeznaczyć…

Wyraz twarz Stavengera sprawił, że zamilkł. Przypominał mu wyraz twarzy nauczyciela w liceum, kiedy Dan źle obliczył tangens.

— Wiesz o czymś, czego ja nie wiem — rzekł Dan i Stavenger zaśmiał się lekko.

— Niezupełnie. Ty też o tym wiesz, tylko o tym nie pomyślałeś. Zapominasz o czymś oczywistym.

Dan zamrugał oczami z zaskoczeniem.

— Patrzysz właśnie na rozwiązanie naszego problemu — podpowiedział mu Stavenger.

— Patrzę na ciebie, a ty mówisz, że… — Dan wreszcie doznał olśnienia. — Och, moja słodka ciociu Sadie! Nanomaszyny.

Stavenger skinął głową.

— Nanotechnologia pomoże ci zbudować ten silnik szybciej i taniej niż technologie tradycyjne.

— Nanotechnologia — powtórzył Dan.

— To będzie oznaczać, że twój statek kosmiczny nigdy nie będzie mógł się zbliżyć do Ziemi bardziej niż na niską orbitę.

— I co z tego? — wykrzyknął Dan. — Ten przeklęty statek będzie przeznaczony do operacji w głębokim kosmosie. Nigdy nie wyląduje na powierzchni Ziemi ani żadnej innej planecie.

— W takim razie nie ma problemu — rzekł Stavenger.

— Chcesz powiedzieć, że Selene nas poprze? Stavenger odparł ostrożnie:

— Sądzę, że rada oddeleguje pracowników i umożliwi skorzystanie z zakładów produkcyjnych w celu zbudowania prototypu silnika fuzyjnego z wykorzystaniem nanotechnologii.

Dan uśmiechnął się szeroko.

— Tak, a kiedy prototyp zacznie działać, Selene przybędzie kolejna linia towarów do wyprodukowania: napędy fuzyjne.

— I dostęp do asteroid.

— Racja, u licha! I wszelkich komet, jakie do nas trafią.

— Selene i Astro Manufacturing stają się wspólnikami — oznajmił Stavenger.

— Wspólnikami! — potwierdził Dan, wyciągając rękę. Stavenger pochwycił ją mocno i przypieczętowali transakcję uściskiem dłoni.

Katakumby

Najpierw była tymczasowa sekcja magazynowa, w małym szpitalu w Selene, koło głównej śluzy i garażu, w którym przechowywano ciągniki i sprzęt do prac na powierzchni.

Ciała składowano wzdłuż pustych ścian korytarza, zapakowane w ochronne metalowe pojemniki w oczekiwaniu na transport na Ziemię. Dawniej większość zmarłych na Księżycu była robotnikami, którzy zginęli w wypadkach albo gośćmi, którzy popełnili tragiczny w skutkach błąd podczas pobytu na powierzchni. Dopiero niedawno ludzie zaczęli umierać na Księżycu z naturalnych przyczyn, kiedy osadnicy w Selene zaczęli wieść normalne życie.

Ciała czekające na transport na Ziemię były więc składowane w korytarzu między szpitalem a garażem, skąd był łatwy dostęp do tunelu prowadzącego do portu kosmicznego.

Rzecz jasna, w końcu ludzie, którzy spędzili życie na Księżycu, zapragnęli zostać tam pogrzebani, zwykle na farmach, które dostarczały społeczności żywności i świeżego tlenu. Często jednak znajdujące się na Ziemi rodziny zmarłych domagały się ich ciał, mimo wyraźnych testamentów zmarłych. Przepychanki prawne trwały czasem wiele lat. Ciała umieszczano wtedy w metalowych naczyniach Dewara wypełnionych ciekłym azotem, zamrożone na kość w kriogenicznych temperaturach, podczas gdy prawnicy walczyli ze sobą i nabijali sobie kabzy.

Rada Selene zauważyła istnienie nowego trendu dopiero po kilku latach. Krionika. Ludzie zaczęli przyjeżdżać do Selene, by zostać prawnie uznanymi za zmarłych, a następnie zamrożonymi w stanie ustania procesów życiowych, w nadziei, że kiedyś ich schorzenie będzie uleczalne, a ktoś ich odmrozi i przywróci do życia.

Krionika została zakazana przez większość państw świata. Wyznawcy większości religii uważali ją za obrazę boską, próbę ominięcia ustalonych przez Boga ograniczeń ludzkiego żywota. Kuracje odmładzające można było przeprowadzać w tajemnicy, posiadanie zamrożonego ciała trudno było ukryć. W obliczu globalnego ocieplenia, powodującego katastrofy na całym świecie, przez co wiele państw miało problemy nawet z zapewnieniem żywności dla swojej ludności, próby przechytrzenia śmierci i przedłużania ludzkiego życia zostały porzucone, a gdzieniegdzie zakazane.

Zatem ci, którzy pragnęli uniknąć śmierci i byli na tyle bogaci, że mogli polecieć na Księżyc, przybywali w Selene, by spędzić tu swoje ostatnie lata, miesiące czy dni. Katakumby rozrastały się, jeden rząd lśniących pojemników Dewara za drugim, wszystkie wypełnione ciekłym azotem, w każdym ludzkie ciało, które może pewnego dnia zostanie ożywione.

Pancho Lane przywiozła swoją nastoletnią siostrę do Selene, gdy u tej wykryto nieoperowalny guz mózgu. Sis traciła pamięć, traciła kontrolę nad funkcjami ciała, traciła zdolność mowy, uśmiechania się, nawet myślenia. Pancho sama podała siostrze ostatni zastrzyk i patrzyła, jak jej bezwładne ciało wsuwają do chłodnego pojemnika, patrzyła, jak zespół medyczny zamyka pojemnik i zaczyna długi, skomplikowany proces zamrażania, a jej łzy mieszały się z chłodną mgłą wydostającą się z rur jak duchy.

Sześć lat temu, pomyślała Pancho, idąc wolno cichym korytarzem, szukając imienia siostry na długich rzędach metalowych cylindrów złożonych pod pustymi kamiennymi ścianami.

Słyszała plotki, że parę osób udało się odmrozić z kriogenicznej kąpieli i przywrócić je do życia. I inne plotki, mniej optymistyczne, że ożywieni nie zachowali żadnych wspomnień, osobowości, niczego. Byli jak nowo narodzeni: trzeba ich było uczyć nawet korzystania z toalety.

To bez znaczenia, powiedziała sobie Pancho, zatrzymując się przy pojemniku Sis. Wychowam cię jeszcze raz. Nauczę cię chodzić, mówić, śmiać się i śpiewać. Zobaczysz, Sis. Bez względu na to, ile czasu to zajmie. Bez względu na to, ile będzie kosztowało. Dopóki ja żyję, ty nie umrzesz.

Patrzyła na małą metalową plakietkę na klapie pojemnika. SUSAN LANE. Nic więcej. Obok był jeszcze kod kreskowy, z wszystkimi podstawowymi informacjami o Sis w formie, jaką mógł odczytać komputer. Niewiele, jak na ludzkie życie, nawet siedemnastoletnie.

Jej zegarek zabrzęczał denerwująco. Wycierając łzy, spojrzała na zegarek i zdębiała: została jej godzina na umycie się, ubranie i dotarcie do domu Humphriesa.

Z Amandą.

Mandy odziała się w dziewiczą biel, sukienkę bez rękawów z mandaryńskim kołnierzem, ze spódnicą do połowy uda, która uroczo otulała jej krągłości. Upięła wysoko włosy zgodnie z najnowszą modą; wariacja jakiegoś stylisty na tematy neoklasycz-ne. Pancho włożyła swój najlepszy garnitur, perłowoszary z ja-skrawobłękitnymi przeszyciami, prawie tej samej barwy co Elly. Choć i tak przy Amandzie czuła się jak chodzące zwłoki.

Dzwoniła do Humphriesa parę razy, by powiedzieć mu, że przyprowadzi Amandę, ale zgłaszała się tylko automatyczna sekretarka. Dopiero w drodze do katakumb Humphries oddzwonił, dopytując się ze złością, kim jest ta Amanda i dlaczego Pancho chce ją przyprowadzić na spotkanie.

Rozsądną konwersację dość trudno prowadzi się przez telefon w zegarku, ale w końcu Pancho udało się przekazać tę informację: Amanda będzie drugim pilotem podczas misji i z tego powodu może być zainteresowany zwerbowaniem jej w charakterze szpiega, który pomoże Pancho.

— Dobrze — odparł w końcu z naganą w głosie. — Przyprowadź ją, skoro uważasz, że może się przydać. Nie ma sprawy.

Pancho uśmiechnęła się słodko, podziękowała mu i zakończyła rozmowę. Nie ma problemu, hę, pomyślała, śmiejąc się w duchu. Zobaczy Amandę, to zmieni zdanie. Będzie miał problem.

Czas na ruchomych schodach prowadzących na najniższy poziom Selene Pancho spędziła na opowiadaniu Amandzie wszystkiego, co wiedziała o Humphriesie. Z wyjątkiem tego, że zwerbował ją do szpiegowania Randolpha.

— On naprawdę jest miliarderem? — wielkie, niebieskie oczy Amandy stały się jeszcze większe, gdy Pancho opisała jej podziemny pałac Humphriesa.

— Humphries Biotech — odparła Pancho. — Humphries Trust, Bóg raczy wiedzieć, co jeszcze. Możesz sprawdzić w sieciach finansowych.

— I ty się z nim widujesz?

Krzywiąc się na samą myśl o jej łatwowierności, Pancho odparła:

— Powiedziałam ci już, że to wyłącznie biznes. On… on próbuje podkupić mnie Astro.

— Naprawdę? — pełen niedowierzania i pogardy ton mówił o wiele więcej.

Pancho wyszczerzyła się w stronę Amandy.

— Mniej więcej.

Gdy przeszły przez przypominające śluzę drzwi i wkroczyły do podziemnego ogrodu Humphriesa, Amanda aż krzyknęła z zachwytu:

— Tu jest jak w raju!

— Dość ładnie — przyznała Pancho.

Humphries stał w otwartych drzwiach domu, czekając na nie, świdrując Amandę uważnym wzrokiem, gdy podeszły.

— Martin Humphries — rzekła Pancho, co miało przypominać formalną prezentację. — Pozwolę sobie przedstawić…

— Pani Amanda Cunningham — rzekł Humphries, cały w uśmiechach. — Przeglądałem pani dossier, gdy dostałem wiadomość od Pancho, że dołączy pani do nas dziś wieczorem.

Pancho skinęła głową z podziwem. Humphries zatem potrafił się podpiąć do danych personelu Astro. Musiał wpakować sporo szpiegów do biur Dana.

Humphries ujął wyciągniętą dłoń Amandy i pochylił się nad nią, jego wargi lekko dotknęły jedwabistej białej skóry. Amanda wyglądała, jakby miała zamiar zemdleć.

— Zapraszam panie — rzekł Humphries, biorąc Amandę pod ramię. — Zapraszam, wejdźcie.

Ku zaskoczeniu Pancho, Humphries nie zaczął dobierać się do Amandy. A przynajmniej nie ostentacyjnie. Kamerdyner podał im aperitify w bibliotece-z-barem i Humphries pochwalił się swoją kolekcją pierwszych wydań.

— Niektóre z nich są naprawdę rzadkie — zaznaczył. — Trzymam je tu z powodu systemu regulacji klimatu. W Connecticut utrzymywanie stałej temperatury i wilgotności w starym domu rodzinnym kosztowałoby niemało. Tu, w Selene, dzieje się to automatycznie.

— Albo oddychalibyśmy próżnią — skomentowała Pancho. Amanda rzuciła jej porozumiewawcze spojrzenie.

Kamerdyner zaprowadził ich do jadalni, gdzie kobiety zajęły miejsca po obu stronach Humphriesa. Para przysadzistych robotów o płasko zakończonej górze przemieszczała się tam i z powrotem między jadalnią a kuchnią, nosząc talerze i kieliszki. Pancho przyglądała się uważnie, gdy miękkie uchwyty robotów łapały porcelanową i kryształową zastawę. Nie upuściły niczego, choć przy sprzątaniu talerzy po sałatce jeden z nich nie trafił w talerz Pancho o ułamek milimetra i prawie zrzucił go ze stołu. Zanim jednak ktoś zdołał zareagować, złapał równowagę, chwycił mocno talerz i wsunął go do wnęki na naczynia.

— Mają niezły optyczny system rozpoznawania — rzekła Pancho.

— Za dobry, żeby był optyczny — zaprotestowała Amanda i zwróciła się do Humphriesa — Czyż nie tak?

— Bardzo sprytnie, Amando — rzekł, wyraźnie pod wrażeniem. — Bardzo sprytnie. Zastawa ma znaczniki monomolekularne natryśnięte pod spodem. Roboty odbierają sygnały mikrofalowe.

Pancho podniosła pucharek na wodę i obejrzała jego spód.

— Chip jest za mały, żeby dało się go dostrzec nieuzbrojonym okiem — rzekł Humphries.

— Jak są zasilane?

— Ciepło potrawy lub napoju. Przy drinkach z lodem mają problemy. I z sałatką.

Pancho przemyślała to wszystko przez sekundę.

— Zastawa wyłapuje ciepło szczątkowe, kiedy jej używamy, tak?

— Właśnie tak.

Pancho uśmiechnęła się, gdy inny robot postawił przed nią talerz pełen parujących żabich udek. Nie pozwolimy Humphrie-sowi myśleć, że Mandy jest tu jedyną sprytną osobą, powiedziała sobie w duchu.

Przez całą kolację Humphries był czarujący, zatroskany, cały w uśmiechach. Poświęcał Pancho prawie tyle samo uwagi, co Amandzie, do momentu, gdy poprosił Amandę, by opowiedziała o swoim dotychczasowym życiu. Zaczęła mówić, na początku niechętnie, o dorastaniu w Londynie i zdobyciu stypendium Międzynarodowego Uniwersytetu Kosmicznego.

— Łatwo nie było — wyznała Amanda z prawie dziecinną szczerością. — Wszyscy faceci byli przekonani, że powinnam zostać modelką, a nie astronautką.

Humphries wydał z siebie współczujące mruknięcie. Pancho skinęła głową, po raz kolejny pojąwszy, że uroda Mandy musiała być dla niej w takim samym stopniu kłopotem, co zaletą.

— Ale udało się — dokończyła za zadowoleniem — i jesteśmy wszyscy tutaj.

— Cóż, gratulacje — rzekł Humphries, poklepując japo ręce. — Sądzę, że wspaniale sobie pani poradziła.

Gdy podano deser — świeże owoce z ogrodu botanicznego ze śmietanką z sojowego mleka — Amanda zapytała, gdzie jest toaleta.

Gdy tylko opuściła pomieszczenie, Pancho przysunęła się do Humphriesa i zapytała cicho:

— No i co? Skrzywił się ze złością.

— Z czym?

— Z Mandy. — O mało nie dodała „durniu”, ale powstrzymała się w samą porę.

— Jest cudowna — odparł Humphries, promieniejąc. — Piękna i inteligentna. To się nieczęsto zdarza.

Kobiety nie często dają ci poznać, że są inteligentne, pomyślała Pancho, jeśli wybierasz je, patrząc tylko na ich figurę. Głośno spytała jednak:

— I będzie coś z niej, jeśli chodzi o włóczenie się przy Danie Randolphie?

— Nie! — warknął.

— Nie? — zdumiała się Pancho. — A czemu nie?

— Nie chcę, żeby w ogóle przebywała w pobliżu Randolpha. Poderwie ją w sekundę.

Pancho wpatrywała się w niego. Myślałam, że na tym właśnie polegał plan, powiedziała sobie w duchu. Wpakować Mandy Randolphowi do łóżka. Myślałam, że tak ma być.

— Jest zbyt cudowną kobietą, żeby ją w ten sposób wykorzystać — dodał Humphries.

Och, na litość boską, pojęła Pancho, on się w niej zakochał! Facet, który wybiera kobiety jak spinacze do papieru, kiedy tylko ma ochotę, nie napalił się na Mandy. Zakochał się w niej! Tak po prostu!

Rada rządu Selene

Dan nie mógł nie porównywać spotkania z radą rządu Selene ze spotkaniem z GRE, na którym był w Londynie parę tygodni wcześniej.

Spotkanie miało miejsce w teatrze Selene, a rada siedziała przy uczniowskich stolikach ustawionych w półkole. Zajęte były wszystkie miejsca na głównym poziomie i na balkonie, choć loże po obu stronach sceny były puste. Może zamknięto je z jakiegoś powodu, pomyślał Dan. Tu musi być ze dwa tysiące ludzi, pomyślał, przyglądając się publiczności przez kurtynę osłaniającą kulisy. Na spotkaniu pojawili się prawie wszyscy obywatele Selene uprawnieni do głosowania.

Stał za kulisami, a członkowie rady przechodzili obok niego i zajmowali swoje miejsca. Przeważnie wyglądali na młodych i pełnych wigoru. Sześć kobiet, pięciu mężczyzn, nikogo o siwych włosach. Wśród mężczyzn kilka przedwczesnych łysin; pewnie inżynierowie, pomyślał Dan. Wiedział, że członkostwo w radzie było zajęciem dodatkowym, rozdzielanym w drodze losowania; nikt nie mógł się uchylać od pełnienia obowiązków publicznych, choć przysługiwało zwolnienie od regularnych zajęć zawodowych, by można było sprostać dodatkowym obowiązkom.

— Zdenerwowany?

Dan odwrócił się, słysząc głos Douga Stavengera.

— Ktoś, kto musi brać udział w tylu różnych posiedzeniach, co ja — odparł z uśmiechem — przestaje się denerwować, a zaczyna tylko pragnąć, żeby mieć to wreszcie za sobą.

Stavenger poklepał Dana po ramieniu.

— To posiedzenie będzie inne, Dan. Przypomina raczej posiedzenie rady miejskiej w starej Anglii niż te twoje spotkania zarządów korporacji.

Dan zgodził się i pokiwał krótko głową. Czasem nazywał te spotkania posiedzeniami zrzędów. Tym razem będzie inaczej, tego był pewien.

I tak było.

Stavenger pełnił funkcję pozbawionego prawa głosu przewodniczącego rady rządu; była to głównie honorowa pozycja.

Więcej pompy niż funkcji, pomyślał Dan. Przewodniczący stał na podium ustawionym na jednym końcu sceny, zaledwie parę metrów od miejsca, gdzie oczekiwał na swoją kolej Dan. Program spotkania był wyświetlony na ekranie ściennym z tyłu sceny. Dan rozczarował się nieco, widząc, że jego punkt znalazł się prawie na samym końcu listy dziewięciu pozycji.

Pierwsze pięć pozycji załatwiono dość szybko. Szósta dotyczyła nowego przepisu zmniejszającego przydział wody na obywatela. Kilka osób z publiczności poderwało się na równe nogi, by upewnić się, że ich opinie zostaną na pewno wysłuchane.

Jednym z członków rady był przewodniczący komisji ds. wody, okrągły, łysiejący mężczyzna o czerwonej twarzy, w koralowym kombinezonie sekcji turystyki. Uczniowski stoliczek, za którym siedział, był dla niego najwyraźniej za mały.

— Nie obejdziemy tego — rzekł ze zdenerwowaniem. — Bez względu na to, jak skutecznie odzyskujemy wodę, nie dostajemy z powrotem stu procent i nigdy tak nie będzie. Im więcej ludzi tu wpuścimy, tym więcej wody potrzebujemy.

— To dlaczego nie zlikwidować turystyki? — spytał rozzłoszczony głos z sali.

— Turystyka nie ma tu większego znaczenia — odparł przewodniczący komisji ds. wody. — To jakieś pięć procent naszego problemu. Największy kłopot stanowi imigracja.

— Uciekinierzy — odezwał się ktoś szorstkim, scenicznym szeptem.

— Nie wpuszczać! — warknął gniewny głos.

— Nie możemy tego zrobić!

— Dlaczego nie? Narobili bałaganu na Ziemi. Niech się topią we własnym bagnie.

— Nie można znaleźć nowych źródeł wody? — spytał jakiś obywatel.

— Może przywieźć parę ładunków z Ziemi — zaproponował ktoś.

— Tak, i zedrą z nas za to nie wiadomo ile.

— Owszem, ale jeśli jej potrzebujemy, to czy mamy jakieś inne wyjście?

Widownia zaczęła szumieć. W teatrze rozległo się kilkadziesiąt rozmów naraz.

Przewodniczący komisji ds. wody podniósł głos, żeby dało się go usłyszeć w hałasie.

— Negocjujemy z GRE dostawy wody, ale w zamian chcą umieścić w komisji ds. wody swojego człowieka.

— Do licha, nie!

— Nigdy!

— Te dranie chcą przejąć nad nami kontrolę!

Widownia wyrażała jednoznaczną dezaprobatę.

Stavenger, nadal stojąc na podium, przycisnął kciukiem jakiś guzik na pulpicie i w teatrze rozległ się nieznośny, gwiżdżący dźwięk, uciszając krzykaczy. Dan zakrył uszy, dopóki odgłos nie ucichł.

— Musimy tu utrzymywać jakiś porządek — oznajmił Stavenger w ciszy, która zapadła. — W przeciwnym razie do niczego nie dojdziemy.

Zebrani z niechęcią zaakceptowali fakt, że przydziały wody zostaną nieznacznie zmniejszone. Wtedy przewodniczący wystąpił z potencjalną marchewką.

— Nowy system recyklowania wody zostanie uruchomiony za parę miesięcy — oznajmił, bębniąc nerwowo palcami po blacie. — Jeśli będzie działał tak skutecznie, jak zakładają symulacje, będziemy mogli przywrócić obecne przydziały — co najmniej na rok.

— A co się stanie, jeśli system zawiedzie? — spytała z poważną miną starsza kobieta.

— Został starannie przetestowany — odpowiedział obronnym tonem przewodniczący.

— To tylko ułatwienie dla prowadzących ten pieprzony hotel, żeby sobie zbudowali własny basen — mruknął chudy, długowłosy obywatel. Danowi skojarzył się z fizykiem. — Turystyka zdycha, to chcą odpicować hotel, żeby przyciągać więcej turystów.

Dan zastanowił się przez chwilę. Turystyka zdycha, bo cały świat dogorywa, pomyślał. Po czym doszedł do wniosku, że musi mu przyznać rację: tak, ludzie z biznesu turystycznego zrobią, co będą mogli, żeby tylko przyciągnąć klientów, nie oglądając się na nikogo. Z drugiej strony, co mają robić, zwinąć interes?

W końcu rada zdecydowała, że nowe przydziały wody zostaną utrzymane przez trzy miesiące od chwili uruchomienia nowego systemu recyklowania wody. Wtedy odbędzie się nowe posiedzenie, które zadecyduje, czy można wrócić do starego syste-mu.

Dwie kolejne pozycje zostały szybko załatwione, wreszcie Stavenger odezwał się:

— Ostatnią pozycją naszego dzisiejszego programu jest propozycja pana Dana Randolpha, szefa Astro Manufacturing. — Odwrócił się i zachęcił: — Dan?

Na sali rozległy się lekkie oklaski, gdy Dan wyszedł na podium. Pracownicy Astro, pomyślał. Stavenger zszedł ze sceny.

Oparł się o mównicę i potoczył wzrokiem po zgromadzonych. Nie miał żadnych notatek ani materiałów. Przez kilka chwili tylko stał i patrzył, zastanawiając się. Publiczność zaczęła szeptać.

— Za kilka lat — zaczął wreszcie — w Układzie Słonecznym pojawi się kometa Halleya. Kiedy odwiedziła nas ostatnio, w ciągu sześciu miesięcy zgubiła jakieś trzydzieści milionów ton wody. Jeśli dobrze pamiętam te liczby, to w położeniu najbliższym Słońca kometa gubiła trzy tony wody na sekundę.

Odczekał chwilę i zapytał:

— Czy sądzicie, że ta woda na coś by się wam przydała?

— Tak, do licha! — wrzasnął ktoś. Dan uśmiechnął się, gdy zobaczył, że tą osobą była Pancho Lane, siedząca w pierwszym rzędzie na balkonie.

— To ją złapmy!

Następny kwadrans Dan poświęcił na opisywanie systemu napędu fuzyjnego i zapewnianie zebranych, że w dotychczasowych testach system zachowywał się bez zarzutu.

— Statek kosmiczny z napędem fuzyjnym może przywieźć całą wodę, jaka jest wam potrzebna z asteroid, zawierających hydraty, albo komet — rzekł Dan. — Potrzebna mi wasza pomoc, byśmy mogli zbudować pełnowymiarowy statek i przeprowadzić loty testowe.

Jedna z kobiet z rady zwróciła się do Dana:

— Czy prosi pan Selene o finansowanie tego przedsięwzięcia? Czemu nie zdobędzie pan funduszy z innych źródeł?

Dan zmusił się do uśmiechu.

— Koszty tego projektu wyniosą między jeden a dwa miliardy międzynarodowych dolarów, na Ziemi. Żadne z banków ani innych źródeł finansowania nie zaryzykuje takiej kwoty. Wszyscy są zaangażowani w programy odbudowy i łagodzenia skutków klęsk żywiołowych. Są całkowicie zajęci z powodu globalnego ocieplenia; nie są zainteresowani programami kosmicznymi.

— Pieprzeni krótkowzroczni idioci — mruknął ktoś.

— Zgadzam się — uśmiechnął się Dan. — Są tak zajęci robieniem tego, co jest pilne, że nawet nie pomyślą o tym, co jest ważne.

— Przecież może pan ubić interes z jedną czy dwoma korporacjami na Ziemi — zaproponował ktoś — i zdobyć pieniądze w ten sposób.

Dan zdecydował, że tę dyskusję należy ukrócić.

— Posłuchajcie. Pewnie i mógłbym ubić interes i zdobyć te pieniądze, ale pomyślałem, że dam szansę Selene. To dla was niezła okazja.

— Selene nie dysponuje takim kapitałem — rzekł jeden z członków rady.

— Istotnie — odparł Dan — ale macie wyszkolonych ludzi i zakłady produkcyjne, w których możecie zbudować napęd fuzyjny, korzystając z nanotechnologii.

Szum przetoczył się przez teatr. Nanotechnologia. Wszyscy wiedzieli, że to możliwe. A jednak…

— Nanomaszyny to nie magiczne różdżki, panie Randolph — ostrzegł członek rady siedzący najbliżej Dana, szczupły młody człowiek o ściągniętej twarzy, wyglądający na fanatyka joggingu.

— Rozumiem — odparł Dan.

— Kiedyś myśleliśmy, że zdołamy stworzyć nanomaszyny produkujące wodę z wodoru pochodzącego z wiatru słonecznego i tlenu z regolitu. Technicznie było to wykonalne, ale w praktyce okazało się zupełną porażką.

Rozpoznając członka rady uwielbiającego napawać się brzmieniem własnego głosu, Dan odparł uprzejmie:

— Skoro nanomaszyny potrafią produkować klipry rakietowe, potrafią też zbudować napęd fuzyjny.

Inna kobieta, z jasnorudymi włosami i bladą jak porcelana karnacją Irlandki, zabrała głos.

— Odkąd obarczono mnie obowiązkami dyrektora finansowego rady, zbieram podziękowania za pracę uczciwej księgowej.

Dan zaśmiał się wraz z resztą zebranych.

— Jest jednak smutnym faktem, że nie mamy funduszy, by poprzeć pana program, panie Randolph, bez względu na to, jaki jest on wspaniały. Po prostu nie mamy tyle pieniędzy.

— Nie chcę pieniędzy — wyjaśnił Dan.

— Czego więc?

— Ochotników. Ludzi, którzy zechcą poświęcić swój czas na stawienie czoła największemu wyzwaniu naszej epoki: wykorzystaniu zasobów całego Układu Słonecznego.

— Ale to sprowadza się do pieniędzy, czyż nie?

— Niekonieczne — odezwał się niski głos ze środka teatru. Dan ujrzał, jak wstaje krępy, potężnie zbudowany czarny mężczyzna.

— Nazywam się Bernie James. W zeszłym roku przeszedłem na emeryturę; pracowałem w laboratorium nanotechnicznym. Jestem tylko technikiem, ale chętnie popracuję przy tym projekcie.

Kilka rzędów dalej uniósł się wysoki blondyn z przystrzyżonymi krótko włosami.

— Rolf Uhrąuest, sekcja transportu kosmicznego — powiedział czystym tenorem. — Nazbierało mi się trochę urlopu i chętnie go wykorzystam na pracę przy napędzie fuzyjnym.

Dan uśmiechnął się do ich obu.

— Dziękuję.

— Poza tym sądzę — mówił dalej Uhrąuest, że doktor Cardenas też będzie zainteresowana. — Odwracając się w stronę sali, zawołał: — Doktor Cardenas, gdzie pani jest?

Nikt nie odpowiedział.

— Znajdę ją — oświadczył poważnie Uhrąuest. — To wstyd, że jej tu dziś nie ma.

Dan rozejrzał się z nadzieją wśród publiczności, ale nikt więcej się nie podniósł. W końcu podziękował i zszedł z podium, wycofując się za kulisy. Stavenger pokazał mu uniesiony w górę kciuk i wrócił na podium, by zająć się ostatnim punktem programu: prośbą starszej pary na emeryturze o zwiększenie ich kwatery mieszkalnej, by mogli zacząć prowadzić własną firmę.

Po zakończeniu spotkania Stavenger oznajmił:

— Gdyby Kris Cardenas była w ogóle w Selene, sam bym was przedstawił. Niestety, jest na stacji kosmicznej na niskiej orbicie, gdzie pracuje nad nanomaszynami mającymi obniżyć koszty marsjańskich centrów eksploracyjnych.

— Na której stacji? — spytał Dan.

— Tej nad Ameryką Południową. Dan rzucił mu uśmieszek.

— Nueva Venezuela. Pomagałem budować to paskudztwo. Może czas złożyć tam wizytę.

Krater Alfons

Pancho bardzo uważnie śledziła instruktaż dotyczący bezpieczeństwa. Nie miało znaczenia, że dziesiątki razy wkładała skafander kosmiczny i przebywała w otwartej przestrzeni; chłonęła każde słowo pokazu. To ma być spacer na powierzchni Księżyca, a różnice między orbitowaniem w przestrzeni a księżycowym spacerem były wystarczająco duże, żeby się nimi przejmować.

Turyści w autobusie mieli to wszystko gdzieś. Do licha, myślała Pancho, skoro są tak obrzydliwie bogaci, żeby pozwolić sobie na wakacje na Księżycu, muszą być przekonani, że nic złego nie może im się stać, a jeśli się stanie, to poszczują swoich prawników, żeby pozwali wszystkich od Księżyca do Marsa.

Wszyscy włożyli skafandry w garażu w Selene przed wejściem do autobusu. Tak było łatwiej; bus był o wiele za mały, by turyści wbijali się w nim w skafandry. Potem pojechali do miejsca katastrofy Rangera 9, już w skafandrach, z hełmami na kolanach.

I przez te wszystkie lata nie wymyślono nic lepszego niż te sztywne skafandry, rozmyślała Pancho. Naukowcy ciągle gadają o miękkich, a nawet skórach wytworzonych przez nanoboty, ale nic z tego nie wychodzi poza gadaniem.

Nawet młodzież ucichła, gdy wyjechali ze śluzy garażu na potrzaskaną, upstrzoną dziurami powierzchnię krateru Alphon-sus. Sto osiem kilometrów średnicy — krater ciągnął się poza horyzont. Otaczające go skały wyglądały na stare i zwietrzałe, wypolerowane na gładko przez całe eony bombardowania pyłem meteorów.

Pancho najbardziej martwił pył. Na stacji orbitalnej unosisz się w próżni. Na powierzchni Księżyca musisz chodzić po pyli-stym regolicie, co trochę przypomina spacer po piaszczystej plaży. Z małym wyjątkiem: piasek gromadzi się i oblepia ci buty w postaci drobnego, szarego pyłu. Nie tylko buty, przypomniała sobie Pancho. Słyszała opowieści o tym, jak pył księżycowy dostawał się do połączeń skafandra, a nawet do plecaka z systemem podtrzymywania życia. Pył jest naładowany elektrostatycznie przez wiatr słoneczny, więc to paskudztwo przyczepia się jak namagnesowane. Jeśli oblepi ci wizjer, może cię oślepić; próbując je zetrzeć, tylko pogorszysz sytuację, boje rozmażesz.

Niełatwo było znaleźć skafander, w którym Pancho czułaby się dobrze; w końcu musieli dać jej zupełnie nowy, o dużym rozmiarze. Pachniał nowością, jak dziewiczy plastik. Kiedy autobus zatrzymał się i przewodnik kazał turystom włożyć hełmy, Pancho prawie zatęskniła za znajomym zapachem potu i oleju maszynowego, który przesycał skafandry robocze, w których zwykle pracowała. Nawet powietrze napływające jej prosto w nozdrza miało smak nowego i nieużywanego.

Przewodnik i kierowca sprawdzili każdego turystę, zanim pozwolili im wyjść z luku autobusu na księżycowy regolit. Słuchawki w hełmie Pancho wypełniły się „ochami” i „achami”, gdy turyści, jeden po drugim, wychodzili na starożytny grunt i kopali pył, który opadał wolno w niskiej grawitacji Księżyca.

— Zobaczcie, jakie jasne są moje odciski butów! — wykrzyknął ktoś z podnieceniem.

— Dzieje się tak — wyjaśnił przewodnik — gdyż ostatnia warstwa gruntu pociemniała, bombardowana przez promieniowanie docierające ze Słońca i głębokiego kosmosu. Odciski butów ukazują prawdziwy kolor znajdującego się pod spodem regolitu. Za parę milionów lat też ściemnieją.

Mimo wielu lat spędzonych w kosmosie Pancho nigdy nie chodziła po powierzchni Księżyca. Stwierdziła, że to fascynujące — gdy odcięła już częstotliwość radiową z bezsensowną paplaniną turystów i słuchała tylko nagranej wcześniej gadki przewodnika z informacjami o katastrofie Rangera 9.

Na oko wyglądała na zwykłą turystkę, z jednego z trzech autobusów, które przemieszczały się starannie wytyczonymi trasami po wielkim dnie krateru Alfons. Pancho wiedziała jednak, że w którymś z pozostałych autobusów jest Martin Humphries, a ona jest tu, żeby z nim porozmawiać, a nie zwiedzać.

Przepuściła do przodu tłum turystów i została w pobliżu zaparkowanych autobusów. Przewodnik z taśmy opowiadał jej o pęknięciach znaczących miejsce katastrofy starego statku kosmicznego: sinusoidalnych szczelinach w dnie krateru, z których czasem wydostawały się delikatne, eteryczne opary amoniaku i metanu.

— Jednym z powodów umieszczenia pierwszej Bazy Księżycowej w ścianie krateru Alfons była nadzieja na wykorzystanie tych gazów do…

Zobaczyła brnącego w jej stronę Humphriesa, wzbijającego chmury pyłu, jakby nie miało to znaczenia. To musiał być on, bo jego skafander był inny niż te wydane turystom. Nie tak odmienny, by jakiś nowo przybyły to zauważył, ale Pancho spostrzegła szerszą, cięższą konstrukcję skafandra i malutkie serwo-motory na złączeniach, które pomagały użytkownikowi poruszać bardziej masywnymi ramionami i nogami. Dodatkowa zbroja, pomyślała. Pewnie boi się promieniowania na powierzchni.

Humphries nie miał na piersi plakietki z nazwiskiem, więc zidentyfikowała go dopiero, gdy podszedł tak blisko, że prawie zetknęli się hełmami, bo jego wizjer był mocno przyciemniony. Szedł prosto w jej stronę, wzbijając pył, aż prawie o mało nie uderzył swoim hełmem w jej. Wtedy zobaczyła przez wizjer rysy jego twarzy: okrągły, perkaty nos jak u piegowatego dzieciaka, oraz zimne, twarde oczy wpatrujące się w nią.

Pancho uniosła lewy nadgarstek i pomachała prawą ręką nad klawiaturą komunikatora, pytając Humphriesa na migi, z jakiej częstotliwości radiowej chce korzystać. Wyciągnął odzianą w rękawicę dłoń i zobaczył, że trzyma w niej sprężynowały kabelek. Powoli, z celową ostrożnością osoby, która nie jest przyzwyczajona do pracy w skafandrze, umieścił jeden koniec kabla w gniazdku wbudowanym z boku jego hełmu, a następnie podał jej drugi koniec. Pancho wzięła go i wpięła do swojego hełmu.

— Dobrze — usłyszała głos Humphriesa, brzmiący prawie tak wyraźnie, jakby byli w jednym pomieszczeniu. — Teraz możemy porozmawiać i nikt nas nie podsłucha.

Pancho przypomniała sobie z dzieciństwa, kiedy ona i dzieciaki z sąsiedztwa bawili się w robienie telefonów z papierowych kubków i woskowanego sznurka. Korzystali teraz z tej samej zasady, łącząc skafandry drutem, żeby dało się rozmawiać bez użycia radia. To zadziała, pomyślała Pancho, dopóki nie będziemy się za bardzo oddalali. Oceniła, że długość kabla łączącego ich skafandry wynosi jakieś trzy metry.

— Martwisz się, że ktoś nas podsłucha? — spytała.

— Niespecjalnie, ale po co ryzykować, skoro się nie musi? To miało sens.

— Dlaczego nie spotkaliśmy się u ciebie, jak zwykle?

— Bo to nie jest dobry pomysł, żeby ktoś widział, jak często tam przychodzisz — odparł Humphries z irytacją. — Jak myślisz, ile czasu musi minąć, zanim Dan Randolph się dowie, że mnie regularnie odwiedzasz?

— No to się dowie — odparła Pancho, drocząc się z nim. — Najwyżej pomyśli, że zapraszasz mnie na kolację.

Humphries mruknął coś. Pancho wiedziała, że od ich pierwszego spotkania już dwa razy zaprosił Amandę na kolację u niego. Przestał też zapraszać Pancho. Teraz spotykali się w ustalonych wcześniej miejscach i godzinach: spacerując po Grand Plaża, oglądając bale w niskiej grawitacji w teatrze, spacerując po dnie krateru z turystami.

Pancho wzruszyłaby ramionami, gdyby tylko nie była opakowana w skafander.

— Dan zwrócił się do rady rządu — poinformowała Humphriesa.

— Wiem. I odmówili mu.

— Nie całkiem.

— To znaczy? — warknął.

— Paru obywateli zgłosiło się na ochotnika do pracy przy projekcie Dana. A teraz on leci do wenezuelskiej stacji kosmicznej, żeby spróbować zwerbować doktor Cardenas do zespołu.

— Kristine Cardenas?

— Tak. Ona jest znanym ekspertem od nanotechnologii.

— Przyznano jej Nagrodę Nobla — mruknął Humphries — zanim zakazano nanotechnologii na Ziemi.

— I właśnie z nią chce rozmawiać.

Przez dłuższą chwilę Humphries stał nieruchomo. Pancho pomyślała, że wygląda jak statua w tym skafandrze. W końcu rzekł:

— Chce użyć nanomaszyn do budowy rakiety. Tego się nie spodziewałem.

— Tak jest taniej. I pewnie lepiej.

Wyczuła, że Humphries kiwa głową wewnątrz hełmu.

— Powinienem był to przewiedzieć. Jeśli będzie korzystał z nanomaszyn, nie będą mu potrzebne moje pieniądze. Ten skurwiel zostawi mnie na lodzie — po tym, jak mu podsunąłem pomysł napędu na srebrnej tacy!

— Nie sądzę, żeby to zrobił.

— Nie? — Humphries z każdym słowem był coraz bardziej wściekły. — To ja mu podstawiam pod nos ten pomysł z fuzją, proponuję finansowanie, a on mi odwala krecią robotę za plecami, próbując zdobyć forsę ze wszystkich możliwych źródeł. I teraz znalazł sposób, żeby zbudować tę pieprzoną rakietę beze mnie! Próbuje mnie załatwić!

— Ale…

— Zamknij się, głupia dziwko! Nie obchodzi mnie, co myślisz! Ten kutas Randolph próbuje mnie wyrolować! To będzie miał jeszcze jeden problem! Bo ja mu urwę łeb! Zniszczę skurwiela!

Humphries wyrwał kabel z hełmu Pancho, po czym wyciągnął drugi koniec z własnego. Odwrócił się i zaczął iść w stronę autobusu, który przywiózł go na miejsce katastrofy Rangera 9, wzniecając przy tym całe kłęby pyłu. Gdyby nie miał na sobie ciężkiego skafandra, pomyślała Pancho, podskakiwałby dwa metry w górę z każdym krokiem. I pewnie w końcu upadłby na pysk.

Patrzyła, jak wymachuje gwałtownie rękami, rozmawiając z kierowcą, po czym wchodzi do autobusu. Kierowca wszedł za nim, zamknął luk i ruszył w stronę garażu w Selene.

Pancho zastanawiała się, czy Humphries pozwoli kierowcy wrócić po resztę turystów, czy też zostawi ich tutaj? Cóż, pomyślała, zawsze mogą się upchać w pozostałych pojazdach.

Uznała, że i tak nie ma już co robić, więc równie dobrze może się zabawić z resztą wycieczki. Idąc w stronę miejsca, gdzie leżał roztrzaskany prymitywny, malutki Ranger 9, rozmyślała o tym, że trzeba powiedzieć o wszystkim Danowi Randolphowi. I to szybko. Humphries był tak wściekły, że gotów popełnić morderstwo.

Stacja kosmiczna NUEVA VENEZUELA

Przylot na stację był dla Dana jak powrót do domu. Nueva Yenezuela była jednym z pierwszych dużych projektów dla nowo powstałej Astro Manufacturing Corp., za dawnych czasów, gdy przenosił siedzibę firmy z Teksasu do La Guaira i żenił się z córką przyszłego prezydenta Wenezueli.

Stacja kosmiczna okazała się bardziej trwała niż małżeństwo. A i tak była stara i zużyta. Gdy transportowiec z Selene zbliżał się do stacji, Dan dostrzegł, że metalowe poszycie zewnętrznego pancerza było zmatowione i porowate po wielu latach kontaktu z promieniowaniem i średniego rozmiaru meteoroidami. Tu i ówdzie pokazywały się jaśniejsze, nowe elementy w miejscach, ekipy naprawcze wymieniły zerodowane poszycie. Lifting, pomyślał Dan z uśmiechem. Cóż, jest na tyle stara, że by jej się przydało. Pewnie używają cermetowych paneli zamiast aluminium, od którego zaczynaliśmy. Lżejsze, bardziej wytrzymałe, może nawet tańsze, jeśli uwzględnić okres, jaki wytrzymają do wymiany.

Nueva Venezuela składała się z kilku koncentrycznych pierścieni. Najbardziej zewnętrzny wirował z prędkością, dzięki której mieszkańcy mogli żyć w grawitacji zbliżonej do ziemskiej. Dwa pozostałe pierścienie były tak umieszczone, że symulowały Marsa z jego jedną trzecią g i Księżyc zjedna szóstą. Port dokujący znajdował się w środku, gdzie grawitacja wynosiła zero. Technicy określali jąmikrograwitacją, ale Dan zawsze uważał ją za zero g.

Doskonałe miejsce do uprawiania seksu, przypomniał sobie. Potem zachichotał. O ile pokonasz mdłości. Przez kilka pierwszych godzin w stanie nieważkości prawie każdy doświadczał zawrotów głowy.

Dan szybko przeszedł kontrolę celną, pozwalając inspektorowi na grzebanie w swojej torbie podróżnej, podczas gdy on próbował powstrzymać się od wykonywania gwałtownych ruchów. Zaczął odczuwać ucisk w zatokach — to ciecze w jego ciele zareagowały na brak ciążenia. W zero g nie cieknie z nosa, powiedział sobie. Za to można dostać pięknego bólu głowy, kiedy płyny zgromadzą się w zatokach.

Cała sztuka polegała na tym, żeby jak najmniej ruszać głową. Dan widział, jak ludzie zaczynali gwałtownie wymiotować wskutek tego, że obrócili głowę albo nią pokiwali.

Inspektor przepuścił go bez problemu i Dan wdzięcznie ruszył korytarzem prowadzącym na poziom księżycowy.

Rzucił torbę w miniaturowej dziupli, którą wynajął na okres swojego pobytu, po czym podążył pochyłym korytarzem, który biegł przez środek koła, sprawdzając numer na każdych drzwiach.

Nazwisko doktor Kristine Cardenas było starannie wydrukowane na kawałku taśmy przyklejonej nad numerem na drzwiach. Dan zastukał raz, po czym otworzył drzwi.

Było to małe biuro, w którym ledwo starczyło miejsca na biurko i dwa proste plastikowe krzesła. Przy biurku siedziała ładna kobieta: sięgające ramienia włosy koloru piasku, oczy jak bławatki, szerokie ramiona pływaczki. Miała na sobie prosty kombinezon, pastelowożółty; może kiedyś miał bardziej jaskrawy kolor, ale wyblakł od prania.

— Szukam doktor Cardenas — odezwał się Dan. — Byłem umówiony. Jestem Dan Randolph.

Młoda kobieta uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę.

— To ja jestem Kris Cardenas. Dan zamrugał.

— Ale pani jest… o wiele za młoda, żeby być tą doktor Cardenas.

Zaśmiała się. Wskazując Danowi jedno z krzeseł obok biurka, odparła:

— Zapewniam pana, panie Randolph, że naprawdę jestem tą doktor Cardenas.

Dan spojrzał w jej jasnobłękitne oczy.

— Pani też, co? Nanomaszyny. Ściągnęła usta, po czym przyznała:

— Tej pokusie nie umiałam się oprzeć. Poza tym, czy istnieje lepszy sposób na wypróbowanie nanotechnologii niż przetestowanie jej na sobie?

— Tak jak Pasteur wstrzyknął sobie szczepionkę na polio — rzekł Dan.

Rzuciła mu długie spojrzenie.

— Pana pojmowanie historii jest nieco niekonwencjonalne, ale łapie pan, o co chodzi.

Dan rozsiadł się na plastykowym krześle. Trochę trzeszczało, ale dostosowało się do jego ciężaru.

— Może też powinienem spróbować.

— Jeśli nie planuje pan wracać na Ziemię — odparła Cardenas, z jakąś nagłą ostrością w głosie.

Dan zmienił temat.

— Rozumiem, że pracuje pani nad projektem eksploracji Marsa. Skinęła głową.

— Strasznie ścięli im budżet. Prawie do zera. Jeśli nie stworzymy nanomaszyn, które przejęłyby funkcję systemu podtrzymywania życia, będą musieli zwinąć sklepik i wracać na Ziemię.

— A jeśli użyją nanomaszyn, nie będą mogli wrócić do domu.

— Tylko wtedy, gdy ich użyją we własnych ciałach — rzekła Cardenas unosząc palec dla podkreślenia wagi swych słów.

— MKA łaskawie zdecydowała, że mogą używać nanotechnologii do konserwacji i naprawiania sprzętu.

Dan wyczuł w jej tonie sarkazm.

— Założę się, że Nowa Moralność była tym zachwycona.

— Oni jeszcze nie trzęsą całym przedstawieniem. Jeszcze nie. Dan sapnął ze złością.

— To i tak dobry powód, żeby żyć poza Ziemią. Zawsze mawiałem, że jeśli idzie ku ciężkiemu, twardzi ludzie idą tam…

— …gdzie idzie się lżej — dokończyła za niego Cardenas.

— Znam to powiedzenie.

— Nie sądzę, żebym mógł na zawsze zamieszkać poza Ziemią — rzekł Dan. — To znaczy… cóż, tam jest mój dom.

— Nie dla mnie — warknęła Cardenas. — I nie dla pół tuzina marsjańskich badaczy. Zaakceptowali nanomaszyny. Nie mają zamiaru wracać na Ziemię.

— Nie wiedziałem o tym — rzekł zdziwiony.

— Nie mówi się o tym głośno. Nowa Moralność i jej ludzie trzymają mocno media za twarz.

Dan przez długą chwilę wpatrywał się w jej twarz. Doktor Cardenas była fizycznie młodą, dość atrakcyjną laureatką Nagrody Nobla, ale wydawała się przy tym niesympatyczna.

— Cóż — przemówił w końcu — cieszę się, że znalazła pani czas na spotkanie ze mną. Wiem, że jest pani zajęta.

Uśmiechnęła się z zadowoleniem.

— Pana wiadomość wydawała się taka… — szukała właściwego słowa — …tajemnicza. Zaczęłam się zastanawiać, po co chce pan widzieć się ze mną osobiście, zamiast po prostu zadzwonić.

Dan odwzajemnił uśmiech.

— Doszedłem do wniosku, że rozmowy twarzą w twarz są zawsze łatwiejsze. Telefony, poczta, nawet spotkania VR, to wszystko nie zastąpi osobistego spotkania.

Uśmiech Cardenas wyrażał zrozumienie.

— Powiedzieć komuś twarzą w twarz „nie” jest znacznie trudniej.

— Przejrzała mnie pani — odparł Dan, podnosząc ręce w obronnym geście. — Potrzebuję pani pomocy i nie chciałem o tym rozmawiać na odległość.

Wydawało się, że trochę się odprężyła. Rozsiadając się wygodnie, spytała:

— Dlaczego zatem przyleciał pan tu na górę, żeby się ze mną spotkać?

— Na dół. Przyleciałem z Selene.

— Na czym polega pański problem? Tkwię po uszy w pracy dla Marsa i nie jestem na bieżąco z nowinkami.

Dan wziął głęboki oddech i zaczął mówić:

— Jak pani wie, jestem szefem Astro Manufacturing. Cardenas skinęła głową.

— Dysponuję małym zespołem, który jest gotów zbudować prototyp rakiety z napędem fuzyjnym za pomocą nanomaszyn.

— Rakieta z napędem fuzyjnym?

— Testowaliśmy małe modele. System działa. Teraz chcemy zbudować pełnowymiarowy prototyp i przetestować go. Planujemy misję do Pasa Asteroid i…

— Przecież do Pasa latano zwykłymi rakietami. Po co panu napęd fuzyjny?

— To były pojazdy bezzałogowe. Z tą misją poleci załoga, cztery osoby, może sześć.

— Do Pasa? Po co?

— Żeby zacząć poszukiwania metali i minerałów, których potrzebują ludzie na Ziemi — rzekł.

Twarz Cardenas stała się równie wyrazista jak kamień. Spytała chłodno:

— Co pan próbuje osiągnąć, panie Randolph?

— Próbuję ocalić Ziemię. Wiem, że to brzmi pompatycznie, ale jeśli nie…

— Nie widzę powodu, żeby ocalić Ziemię — oświadczyła obojętnie Cardenas.

Dan zagapił się na nią.

— Wpakowali się w ten bałagan z efektem cieplarnianym. Ostrzegaliśmy ich, ale nie zwrócili uwagi. Politycy, liderzy biznesu, media… nikt z nich nie kiwnął palcem. Aż było za późno.

— To nie jest do końca prawda — rzekł cicho Dan, przypominając sobie własne zmagania o to, żeby światowi liderzy dostrzegli nadciągający przełom cieplarniany.

— To jest prawda — odparła Cardenas. — I jeszcze mamy Nową Moralność i wszystkie pozostałe ultrakonserwatywne kulty. Chce ich pan ratować?

— To są ludzie — wyrzucił z siebie Dan. — Istoty ludzkie.

— To niech się utopią we własnym gnoju — głos Cardenas ociekał jadem. — Mają to, na co zasłużyli.

— Ale… — Dan poczuł się kompletnie bezradny. — Nie rozumiem…

— Wygnali mnie — Cardenas prawie warczała. — Tylko dlatego, że wstrzyknęłam nanomaszyny do swojego organizmu, zabronili mi wracać na Ziemię. Ci fanatycy mordowali wszystkich, którzy wypowiadali się za nanotechnologią, nie wie pan?

Dan potrząsnął w milczeniu głową.

— Zaatakowali Bazę Księżycową, jeszcze zanim przekształciła się w Selene. Jeden z ich zamachowców-samobójców wysadził profesora Zimmermana w jego własnym laboratorium. I pan chce, żebym im pomagała?

Zaskoczony jej furią, Dan mruknął:

— Ale — to było całe lata temu…

— Ja tam byłam, panie Randolph. Widziałam zmasakrowane ciała. I wtedy, gdy wygraliśmy i nawet stare ONZ musiało uznać naszą niepodległość, ci hipokryci, ci ignoranci uchwalili prawo skazujące na wygnanie każdego, kto miał w ciele nanomaszyny.

— Rozumiem, ale…

— Miałam męża — mówiła dalej, a jej błękitne oczy pałały. — Miałam dwie córki. Mam czwórkę wnuków na studiach i żadnego z nich nie dotknęłam! Nie trzymałam ich, gdy były niemowlętami. Nie siedziałam z nimi przy tym samym stole.

Jeszcze jedna kobieta, która zaraz się rozpłacze, pomyślał Dan. Cardenas była jednak zbyt wściekła. Jak ja mam do niej dotrzeć, u licha, zastanawiał się.

W końcu odzyskała panowanie nad sobą. Kładąc obie dłonie na biurku, rzekła spokojnie:

— Przepraszam pana za tę tyradę. Chcę, żeby pan zrozumiał, czemu nie jestem szczególnie zainteresowana pomaganiem ludziom na Ziemi.

— A pomaganiem ludziom w Selene? Uniosła podbródek.

— Co pan ma na myśli?

— Działający napęd fuzyjny może sprawić, że pozyskiwanie hydratów z asteroid węglowych stanie się opłacalne. Nawet przechwytywanie pary wodnej z komet.

Zastanowiła się przez chwilę.

— Czy pozyskiwanie paliw z Jowisza.

Dan patrzył na nią. Święci pańscy, o tym nie pomyślałem. Atmosfera Jowisza musi być naładowana izotopami wodoru i helu.

Cardenas uśmiechnęła się lekko.

— Oczywiście, może pan na tym zrobić fortunę.

— Podjąłem się zrobić to po kosztach. Uniosła brwi.

— Po kosztach?

Zawahał się, po czym przyznał:

— Chcę pomóc ludziom na Ziemi. Jest ich dziesięć miliardów, minus te parę milionów, które zginęło w powodziach, epidemiach i klęskach głodu. To nie są źli ludzie.

Cardenas spojrzała w inną stronę, po czym przyznała:

— Rzeczywiście nie są.

— Tam są pani wnuki.

— To cios poniżej pasa, panie Randolph.

— Dan.

— To i tak cios poniżej pasa, i doskonale o tym wiesz. Uśmiechnął się do niej.

— Nie mam nic przeciwko paru podłym ciosom, jeśli pomogą mi załatwić sprawę.

Nie odwzajemniła uśmiechu. Ale odpowiedziała.

— Rozdzielę robotę związaną z Marsem wśród paru moich studentów. Teraz to już głównie rutynowe prace. Wracam do Selene za tydzień.

— Dziękuję. To dobry wybór.

— Nie byłabym tego tak pewna. Wstał z krzesła.

— Chyba sami się kiedyś przekonamy, do czego to wszystko prowadzi.

— Tak, pewnie tak — przytaknęła.

Wymienili uściski dłoni i wyszedł z jej biura. Nie ma co zwlekać, gdy się dostanie to, o co chodzi. Nie dawaj drugiej stronie szansy na przemyślenie sprawy. Miał zgodę Cardenas, nieważne, jak niechętnie udzieloną, ale miał.

Dobrze, mam już zespół. Duncan i jego załoga mogą zostać na Ziemi. Prace konstrukcyjne załatwi Cardenas.

Teraz stawimy czoła Humphriesowi.

Selene

— I jest wściekły, jak nie wiem co — zakończyła Pancho. Dan skinął ponuro głową. Jechali elektrycznym wózkiem w tunelu prowadzącym do portu kosmicznego Selene. Pancho pojechała do portu przywitać Dana wracającego z Nueva Venezuela. Wyglądała na zmartwioną, niemal przerażoną z powodu reakcji Humphriesa.

— Pewnie też bym się wkurzył, gdybym był na jego miejscu — przyznał.

Byli sami w wózku. Dan specjalnie poczekał, aż czwórka innych pasażerów ze statku transferowego odjedzie w stronę miasta. Dopiero wtedy on i Pancho wpakowali się do następnego wózka. Automatyczny pojazd toczył się jak maszynka długim, prostym tunelem.

— Co chcesz zrobić? — spytała Pancho. Dan uśmiechnął się.

— Zadzwonię do niego i umówię się na spotkanie.

— Na udeptanej ziemi?

— Och, nie — odparł ze śmiechem. — Nic tak ponurego. Najwyższy czas, żebyśmy porozmawiali o ubiciu interesu.

Krzywiąc się, Pancho spytała:

— Naprawdę jest ci teraz potrzebny? To znaczy, z tym całym nano? Nie możesz sam tego jakoś rozegrać i pozbyć się go?

— Nie sądzę, żeby to była rozsądna rzecz — odparł Dan.

— W końcu to on podsunął mi pomysł z napędem fuzyjnym. Gdybym się go pozbył, miałby prawo być wściekły.

— Właśnie tego się po tobie spodziewa.

Dan obserwował grę cieni na jej twarzy spowodowaną spokojnym ruchem wózka. Światło, cień, światło, cień, jakby oglądać przyspieszony film ze słońcem wędrującym po niebie.

— Nie podoba mi się ta gra, którą on prowadzi — powiedział w końcu. — I nie chcę, żeby ten projekt skończył się trwającym dziewięćdziesiąt dziewięć lat pojedynkiem prawników.

Pancho mruknęła coś z obrzydzeniem.

— Prawnicy.

— Humphries przyszedł do mnie z projektem napędu fuzyjnego, bo chce się wkręcić do Astro. Wiem, jak on działa. Wyobraża sobie, że sfinansuje napęd fuzyjny za pakiet akcji Astro. Potem skombinuje jeszcze parę, wpakuje mi kilka klonów samego siebie do zarządu i na końcu wyrzuci mnie z mojej własnej firmy.

— A może to zrobić?

— On tak działa. W ten sposób zdobył już kilka korporacji. Właśnie jest bliski przejęcia Masterson Aerospace.

— Masterson? — Pancho wyglądała na zaszokowaną.

— Tak — potwierdził Dan. — Pół świata tonie, drugie pół smaży się w przeklętym efekcie cieplarnianym, a on to wykorzystuje, żeby zagarniać i grabić. To łajdak, który wykorzystuje każdą okazję. Wampir, wysysa życie że wszystkiego, czego tylko dotknie.

— Co masz zamiar zrobić?

— Utrzymać jego inwestycję w ten projekt na minimalnym poziomie. I oddzielić projekt napędu fuzyjnego od Astro Corporation.

— Powodzenia — rzekła ponuro. Dan rzucił jej krzywy uśmieszek.

— Hej, nie rób takiej zmartwionej miny. Już to kiedyś przerabiałem. O to właśnie chodzi w korporacyjnej dżungli.

— Tak, może, ale jeśli nie wszystko będzie po jego myśli, może być ostro. Naprawdę ostro.

— I dlatego prawie nigdzie nie ruszam się bez Wielkiego Geo-rge’a — odparł, wzruszając ramionami.

— Wielkiego George’a? A kto to jest?

Dan poleciał na Nueva Venezuela bez George’a. Nie uważał, żeby w kosmosie był mu potrzebny ochroniarz. Nie widział Australijczyka, odkąd przylecieli do Selene na spotkanie z Do-ugiem Stavengerem.

— Poznasz go.

Wózek dotarł do końca tunelu i automatycznie się zatrzymał. Dan i Pancho wysiedli; on chwycił swoją torbę podróżną i podszedł do posterunku celnego. Dan zobaczył, że para inspektorów w mundurach nadal sprawdza czwórkę ludzi, którzy przybyli razem z nim. Po drugiej strony, przy bramie wejściowej, starsze małżeństwo żegnało się z młodą rodziną z dwójką dzieci, jedno wiło się w ramionach matki.

— To co mam powiedzieć Humphriesowi? — spytała Pancho — Będzie chciał wiedzieć, jak ci poszło z doktor Cardenas.

— Powiedz mu prawdę. Cardenas dołączyła od zespołu. Będzie tu za parę dni.

— Mam mu powiedzieć, że chcesz się z nim spotkać? Dan zastanowił się, gdy podeszli do stanowiska celników.

— Nie — powiedział w końcu. — Zadzwonię do niego, jak tylko dotrzemy do kwatery.

Humphries wydawał się zdumiony, gdy Dan do niego zadzwonił, ale szybko zgodził się na spotkanie następnego dnia rano. Uparł się, aby nastąpiło to w biurze Humphries Space Systems, w tej samej wieży na Grand Plaża, gdzie mieściły się biura Do-uga Stavejigera.

Dan z pokorą przyjął zaproszenie, śmiejąc się w duchu z manipulatorskich zapędów Humphriesa. Próbował zadzwonić do Wielkiego George’a, ale zgłaszała się tylko automatyczna sekretarka. Zostawił więc wiadomość, żeby George zadzwonił do niego z samego rana. Potem rozebrał się, wykąpał i poszedł spać.

Śniła mu się Jane. Byłi razem na Tetiaroa, całkiem sami na tropikalnym atolu pod cudownym, upstrzonym gwiazdami niebem, spacerowali po plaży wzdłuż laguny, a wiatr szumiał cicho wśród palm. Cienki sierp Księżyca wisiał wśród srebrzystych chmur. Jane miała na sobie cienką sukienkę, rozpuściła kasztanowe włosy, które opadły jej na ramiona. W świetle gwiazd widział, jaka jest piękna, jaka godna pożądania.

Tylko że nie mógł powiedzieć ani słowa. Bez względu na to, jak bardzo się starał, z jego ust nie wydobywał się żaden dźwięk. Jakie to głupie, złościł się. Jak mam jej powiedzieć, że ją kocham, skoro nie mogę mówić?

Chmury zgęstniały, pociemniały, zasłoniły Księżyc i gwiazdy. Za cienistym profilem Jane Dan widział, jak ocean burzy się, spienia, rośnie olbrzymia fala, a ku nim pędzi cała góra pienistej wody. Próbował ją ostrzec, próbował krzyczeć, ale woda uderzyła z miażdżącą siłą. Próbował pochwycić Jane, trzymać ją, ratować, ale wyszarpnęła mu się z rąk.

Obudził się, usiadł oblany potem. Gardło go bolało, jakby godzinami krzyczał. Nie wiedział, gdzie jest. W ciemnościach sypialni widział tylko jarzące się zielone cyfry zegara na nocnym stoliku. Przetarł oczy, usiłując sobie przypomnieć. Jestem w firmowym apartamencie w Selene. Rano spotykam się z Humphriesem.

A Jane nie żyje.

— Nie traciłeś czasu — rzekł Humphries z udawaną jowialnością.

Nie spotkali się w jego gabinecie; zaprosił Dana do małej sali konferencyjnej pozbawionej okien. Na ścianach nie było nawet holo, tylko kilka obrazów i zdjęć przedstawiających Martina Hum-phriesa z różnymi osobistościami. Dan rozpoznał obecnego prezydenta Stanów Zjednoczonych, starszego mężczyznę o ponurej twarzy, w czarnym urzędniczym ubraniu, i Wasilija Malika zGRE.

Rozsiadając się wygodnie w wyściełanym fotelu, Dan odezwał się:

— Cóż, rzeczywiście od naszego ostatniego spotkania byłem trochę zajęty.

Siadając po przeciwnej stronie stołu, Humphries położył dłonie na lśniącym blacie.

— Prawdę mówiąc, Dan, mam wrażenie, że próbujesz mnie wyrolować z projektu napędu fuzyjnego.

Śmiejąc się, Dan odparł:

— Nie zrobiłbym tego, Marty, nawet gdybym mógł. Humphries też się roześmiał. Danowi wydało się, że śmiech ten był nieco wymuszony.

— Powiedz mi jedną rzecz — odezwał się Dan. — Nie wpadłeś na Duncana przez przypadek?

Tym razem uśmiech Humphriesa był bardziej szczery.

— Nie całkiem. Kiedy założyłem Humphries Space Systems, zapewniłem finansowanie kilkunastu małym, długoterminowym projektom badawczym. Wymyśliłem, że jedna z tych grup w końcu coś stworzy. Powinieneś zobaczyć niektórych z tych dziwaków, z którymi wtedy miałem do czynienia!

— Mogę sobie wyobrazić — rzekł Dan, uśmiechając się. On też przez te wszystkie lata zaliczył odpowiednią liczbę dziwaków próbujących przekonać go do takiego czy innego dziwacznego planu.

— Miałem szczęście z Duncanem i jego napędem fuzyjnym — mówił Humphries, najwidoczniej zadowolony z siebie.

— To było coś więcej niż szczęście — rzekł Dan. — Po prostu byłeś sprytny.

— Może — zgodził się Humphries. — Czasem jedno machnięcie kijem i wygrywasz mecz.

— I na etapie laboratoryjnym wcale dużo to nie kosztowało. Kiwając głową, Humphries rzekł:

— Gdyby więcej ludzi popierało badania podstawowe, posuwalibyśmy się naprzód o wiele szybciej.

— Sam powinienem był to zrobić — przyznał Dan.

— Tak, powinieneś był.

— Mó| błąd.

— Dobrze więc, o czym to mówiliśmy? — spytał Humphries.

— O finansowaniu przez ciebie prac Duncana.

— Także lotów próbnych, które widziałeś — podkreślił Humphries.

Dan skinął potakująco głową.

— Próbowałem zorganizować finansowanie dla pełnowymiarowego statku i ekspedycji do Pasa Asteroid.

— Ja mogę to sfinansować. Mówiłeś, że zdobyłbym na to pieniądze.

— Tak. Ale to będzie mnie kosztowało solidny kawałek Astro Corporation, prawda?

— Możemy wynegocjować rozsądną cenę. Nie wyłożysz centa z własnej kieszeni.

— Tylko że to się skończy przejęciem przez ciebie Astro — rzekł Dan obojętnie.

Coś błysnęło w oczach Humphriesa. Szybko jednak na jego twarzy pojawił się sztuczny uśmieszek.

— Jak miałbym przejąć Astro Manufacturing, Dan? Wiem, że nie rozstałbyś się z większą liczbą akcji niż piętnaście albo dwadzieścia procent.

— Raczej pięć albo dziesięć.

— To dla mnie jeszcze gorzej. Byłbym mniejszościowym akcjonariuszem. Nie byłbym nawet w stanie umieścić nikogo w zarządzie — może z wyjątkiem siebie.

— Hm — mruknął Dan.

Pochylając się bliżej, Humphries rzekł:

— Słyszałem, że chcesz korzystać z nanotechnologii.

— Dobrze słyszałeś — odparł Dan. — Doktor Cardenas wraca do Selene pilnować tej roboty.

— Nie pomyślałem o wykorzystaniu nanomaszyn. To ma sens.

— Obniża koszty.

— Zmniejsza moją inwestycję — oświadczył Humphries z kamienną twarzą.

Zmęczony tą przepychanką, Dan powiedział:

— Posłuchaj, ja to widzę w ten sposób. Angażujemy Selene jako trzeciego wspólnika. Oni dają sprzęt i ludzi od nanotechnologii.

— Słyszałem, że zatrudniasz emerytów — rzekł Humphries.

— Też — przyznał Dan. — Ale będzie nam potrzebna aktywna pomoc Selene.

— Mamy więc trzeciego wspólnika — rzekł Humphries ze złością.

— Chcę założyć oddzielną korporację, oddzielną i niezależną od Astro. Każdy będzie właścicielem w jednej trzeciej: ty, ja i Selene.

Humphries wyprostował się.

— O co chodzi, Dan? Nie ufasz mi?

— Tak samo, jak wierzę, że mógłbym rzucić skałą Gibraltaru. Ktoś inny pewnie roześmiałby się z niechęcią. Humphries przyglądał się mu przez chwilę z poczerwieniałą twarzą. W końcu jednak odzyskał panowanie nad sobą i wzruszył nonszalancko ramionami.

— Nie pozwolisz mi zdobyć żadnych akcji Astro, co, Dan?

— Nie, jeśli będę mógł temu zapobiec — wyjaśnił Dan uprzejmie.

— Co w takim razie wniesiesz do tej transakcji? Ja mam pieniądze, Selene ludzi i sprzęt. Co ty proponujesz?

Dan uśmiechnął się najszczerszym ze swoich uśmiechów.

— Moje umiejętności menedżerskie. To w końcu ja wpadłem na pomysł z nanotechnologią.

— Myślałem, że to pomysł Stavengera.

Dan uniósł brwi. Poczuł szacunek dla źródeł informacji Hum-phriesa. Od Pancho się tego nie dowiedział, bo jej nie mówił. Czy w biurze Stavengera jest podsłuch? Albo szpiedzy?

— Coś ci powiem — rzekł Dan. — Żeby pokazać, że nie jestem takim podejrzliwym skurwielem, dorzucę pięć procent akcji Astro. Z mojego osobistego majątku?

— Dziesięć — Humphries odpowiedział błyskawicznie.

— Pięć.

— Przestań, Dan. Tak tanio się z tego nie wywiniesz.

Dan spojrzał na wyłożony panelami sufit, wziął głęboki oddech i spojrzał w szare, lodowate oczy Humphriesa. W końcu rzekł:

— Siedem.

— Osiem.

Dan uniósł głowę i mruknął:

— Załatwione.

Obaj mężczyźni wyciągnęli ręce. Ściskając dłoń Humphriesa, Dan rzekł sobie w duchu: tylko przelicz palce, kiedy już puści twoją rękę.

Laboratorium nanotechnologiczne Selene

Dan patrzył uważnie, jak Kris Cardenas manipuluje pokrętłem, używając w tym celu jednego palca ze starannym manicure, z oczami przykutymi do ekranu mikroskopu skaningowego. Obraz na ekranie nabierał kształtów, najpierw zamazany, potem coraz, coraz wyraźniejszy.

Obraz był ziarnisty, szary na szarym, lekko zielonkawy. Dan dostrzegł parę zbiorników na paliwo z przewodami prowadzącymi do kulistej komory. Z drugiej strony kuli był prosty, wąski przewód, który kończył się rozszerzonym dzwonem dyszy rakietowej.

— To cały zespół! — wykrzyknął.

Cardenas zwróciła się do niego z szerokim kalifornijskim uśmiechem.

— Nieźle, jak na miesiąc pracy, co? Dan odwzajemnił uśmiech.

— Trochę mały, nie sądzisz?

Była późna noc i w laboratorium nanotechnologicznym byli sami. Pozostałe stanowiska były puste, we wszystkich przedziałach było ciemno, światła w suficie przełączyły się na przyćmione oświetlenie nocne. Tylko w rogu, w którym Dan i Cardenas siedzieli na taboretach, światła na suficie płonęły z pełną mocą. Nad nimi zwieszał się potężny system rur mikroskopu skaningowego, jak pękaty robot. Dan zachwycał się w duchu tym, że wielka, przysadzista maszyna potrafi pokazywać poszczególne atomy.

— Rozmiar nie jest teraz ważny — wyjaśniła Cardenas. — Liczy się wzorzec.

— Ślicznie — rzekł Dan. — Jeśli będę chciał wysłać do Pasa parę bakterii, mamy napęd specjalnie dla nich.

— Nie udawaj tępaka, Dan.

— To miał być żart.

Cardenas nie doceniła jego poczucia humoru. Postukując jaskrawym, wypolerowanym niebieskim paznokciem o ekran mikroskopu, oświadczyła:

— Zaprogramowaliśmy zbiór nanomaszyn tak, by zapamiętały wzorzec twojego napędu fuzyjnego: zbiorniki, komora reaktora, kanał MHD, dysza rakietowa.

— I wszystkie przewody.

— Tak, i wszystkie przewody. Nauczyły się wzorca, teraz można je zaprogramować, żeby wykonały to samo, tylko w pełnej skali.

Dan podrapał się po podbródku, po czym spytał:

— I model w pełnej skali wytrzyma takie ciśnienie i temperaturę?

— Jest zbudowany głównie z diamentu.

To nie była odpowiedź na jego pytanie, uświadomił sobie Dan. Dobrze, zatem te nanomaszynki rozmiaru wirusa mogą sobie brać po jednym atomie z kupy sadzy i jeden po drugim układać, tworząc struktury o wytrzymałości i właściwościach termicznych czystego diamentu.

— Ale czy to wystarczy? — spytał Cardenas.

Jej wargi zacisnęły się w wąską kreskę. Było widać, że jest z czegoś niezadowolona.

— Jakiś problem? — spytał Dan.

— Nie całkiem — odparła Cardenas — ale…

— Ale co? Muszę wiedzieć, Kris. Zrozum, ryzykuję własnymi jajami.

Unosząc obie dłonie w geście „to nie moja wina”, Cardenas wyjaśniła:

— Chodzi o Duncana. On nie chce tu przylecieć. Nikt z jego zespołu nie opuści Ziemi.

Dan wiedział, że Duncan, Vertientes i reszta zespołu wolała zostać na Ziemi i porozumiewać się z Cardenas i jej ludźmi od nanotechnologii drogą elektroniczną.

— Przecież codziennie z nim rozmawiasz, nie?

— Pewnie. Odbywamy nawet interaktywne sesje VR, jeśli można nazwać je interaktywnymi.

Czując niepokój, Dan spytał:

— Co się dzieje?

— To przeklęte trzysekundowe opóźnienie. Sesje nie mogą być naprawdę interaktywne, nie da się prowadzić normalnej rozmowy, jeśli między pytaniem a odpowiedzią zawsze mijają trzy sekundy…

— Czy to opóźnia wasze prace?

Zrobiła minę gdzieś pomiędzy skrzywieniem a wydęciem ust.

— Nie opóźnia. Ale jest takie niewygodne! I czasochłonne. Czasem trzeba mówić dwa albo trzy razy o tym samym, żeby się upewnić, że wszyscy zrozumieli jak trzeba. Zajmuje czas i męczy.

Dan zastanowił się.

— Może ich namówię na przylot tutaj.

— Próbowałam, i to ile razy. Duncan nie ustąpi. Ani nikt z jego ludzi. Boją się nanomaszyn.

— No co ty!

— Tak. Nawet doktor Vertientes. Można by sądzić, że w jego wieku będzie rozsądniejszy, ale nie.

— Boją się nanomaszyn?

— Nie przyznają się do tego — stwierdziła Cardenas. — Mówią, że mogą mieć problemy z powrotem na Ziemię, jeśli władze się dowiedzą, że pracowali z nanomaszynami. To raczej jest wymówka; sami się boją.

— Może nie — zaoponował Dan. — Ci biurokraci na Ziemi mają dziwaczne pomysły, szczególnie, jak przyjdzie do nanotechńologii. Ja na pewno nikomu nie powiedziałem, że robię coś z nanomaszynami.

Uniosła w górę brwi.

— Ale wszyscy wiedzą…

— Wszyscy wiedzą, że ty i twoi ludzie budujecie napęd fuzyjny z pomocąnanomaszyn. O ile chodzi o wiadomości dla publiki, ja się do nich nie zbliżam. Jestem grubą rybą, nie babram się w brudnej robocie. Nigdy nie byłem w twoim laboratorium.

Cardenas skinęła głową ze zrozumieniem.

— To dlatego przemykasz tutaj pod osłoną nocy.

— Nigdzie nie przemykam — odparł Dan z godnością. — Nigdy tu nie byłem. Kropka.

Zaśmiała się.

— Oczywiście.

— Kris — rzekł poważnym tonem — myślę, że Duncan i cała reszta ma poważne powody, żeby bać się tu przylecieć i pracować. Obawiam się, że będziesz musiała sobie jakoś poradzić z trzysekundowym opóźnieniem. To ich bariera zabezpieczająca.

Cardenas wzięła głęboki oddech.

— Będę musiała.

— Bardzo dużo osiągnęłaś w ciągu tych czterech tygodni — przypomniał Dan.

— Pewnie tak. Tylko… byłoby znacznie łatwiej, gdybyśmy pracowali razem w jednym miejscu.

Uśmiechając się lekko, Dan rzekł:

— Nigdy ci nie obiecywałem, że będzie łatwo.

Już miała odpowiedzieć, kiedy drzwi na korytarz otworzyły się z hukiem po drugiej stronie ciemnego laboratorium. Dan odruchowo zanurkował za mikroskop, jak dziecko chowające się przed matką.

Wtedy zobaczył, że przysadzista, kudłata, rudobroda postać to Wielki George Ambrose.

— Jesteś tam, Dan? — wołał George, mijając kolejne stanowiska. — Szukam cię wszędzie.

Mimo rozmiarów George poruszał się z wdziękiem, stając lekko na stopach, doskonale oswojony z niską księżycową grawitacją.

— Nie ma mnie tu — mruknął Dan.

— Dobrze. Bo gdybyś był, to musiałbym ci powiedzieć, że Pancho Lane znikła.

— Znikła?

— Nie ma jej w kwaterze — mówił George, podchodząc bliżej. — Nie ma w żadnym biurze Astro. Ani w porcie kosmicznym, ani na Grand Plaża. Nigdzie, gdzie szukałem. Blyleven się o nią martwi.

Frank Blyleven był szefem ochrony Astro. Dan spojrzał na Cardenas, potem rzekł do George’a:

— Może jest w czyjejś kwaterze, no wiesz. George’a chyba taki pomysł zdziwił.

— Pancho? Ona nie ma faceta i nie sypia z kim popadnie.

— Nie martwiłbym się…

— Nie pokazała się dziś biurze. A nigdy nie opuściła nawet godziny, a co dopiero całego dnia.

To zmartwiło Dana.

— W ogóle się nie pokazała?

— Pytałem wszystkich. Ani śladu Pancho, przez cały dzień. Całą noc jej szukam. Ani widu, ani słychu.

— Pytałeś jej koleżankę?

— Mandy Cunnigham? Była na kolacji z Humphriesem.

— Powinna już wrócić. George uśmiechnął się kwaśno.

— Może. A może nie.

Zwracając się do Cardenas, Dan oświadczył:

— Lepiej się tym zajmę. George ma rację, Pancho miała niewyraźną minę, odkąd tu przyleciała.

— Może wyszła się trochę zabawić — zasugerowała niewzruszona Cardenas.

— Może — przyznał Dan. Ale ani trochę w to nie wierzył.

Bar Pelikan

Pancho spędziła cały dzień, udając niewidzialną.

Poprzedniego wieczoru wybrała się do baru Pelikan, żeby trochę się zrelaksować po kolejnym męczącym dniu spędzonym na nauce i symulacjach w kompleksie biurowym Astro.

Bar Pelikan, o zupełnie nietrafionej nazwie, został założony przez stęsknionego za domem przybysza z Florydy, który przyleciał do Selene jeszcze w czasach, gdy podziemna stacja była nazywana Bazą Księżycową. Zatrudniony w charakterze kwatermistrza bazy, nabawił się nadciśnienia, które uniemożliwiało mu powrót na Ziemię do chwili, aż uda sieje unormować dzięki lekom i ćwiczeniom.

Brał leki, zaniedbywał ćwiczenia i założył we własnej kwaterze bar, który miał być tajną speluną dla niego i jego kumpli. Po latach właściciel zamienił się w małego człowieka grubego jak beczka, z łysiną lśniącą w świetle fluorescencyjnych lamp, z wiecznym szczerbatym uśmiechem w pulchnej, pokrytej tatuażami twarzy. Często powtarzał szefom, że w roli barmana znalazł swoje prawdziwe powołanie: „Porcja radosnej i szczerej rady”, jak mawiał.

Bar mieścił się kilka poziomów pod powierzchnią Grand Plaża i miał rozmiary połączonych dwóch zwykłych kwater mieszkalnych wyciętych w księżycowej skale. Był cichy. Nie grała tam muzyka, chyba że ktoś usiadł za syntezatorem, zakurzonym, rzadko używanym, stojącym w najdalszym, najciemniejszym kącie pomieszczenia. Jedynym odgłosem był szum wielu prowadzonych rozmów.

Pelikany były wszędzie. Holograficzne wideo za barem pokazywało je, jak brodzą w płytkiej wodzie między Zatoką Meksykańską a eleganckimi apartamentowcami i nadmorskimi hotelami, które już dawno zatonęły. Fotografie pelikanów zdobiły wszystkie ściany. Figurki pelikanów stały na końcach kontuaru, a ruchome dekoracje przedstawiające te ptaki zwieszały się z wypolerowanego skalistego sufitu. Metrowy pluszowy pelikan stał obok komputera barmana, odziany w krzykliwą koszulkę z Florydy, gapiąc się na gości kwadratowymi, szklanymi oczami.

Pancho lubiła bar Pelikan. Wolała go od małego schludnego bistro przy Grand Plaża, gdzie pijali turyści i menedżerowie. Pelikan był jakąś namiastką domu z dala od domu; przychodziła tu na tyle często, że była uważana za bywalczynię, i zwykle zamawiała tyle samo kolejek, co większość pijących, stłoczonych wokół baru.

Wymieniła pozdrowienia z pozostałymi stałymi klientami, a właściciel, jak zwykle pracujący za barem, oderwał się od zaciekłej dyskusji z ponuro wyglądającym rudzielcem, zniknął za kontuarem i nalał Pancho jej ulubionego drinka, margaritę z prawdziwą lemonką z hydroponicznego sadu Selene.

Choć pod ścianami mieściły się boksy, przy barze nie było stołków. Piło się na stojąco, a kiedy nie mogłeś ustać, kumple zabierali cię do domu. Takie zasady.

Pancho wcisnęła się w tłum między jakimś nieznajomym a emerytowanym inżynierem, którego znała jako jeszcze jednego bywalca baru, któremu rodzice zawiesili na szyi tabliczkę z nieprawdopodobnym imieniem Isaac Walton. Chodziły słuchy, że przyleciał na Księżyc, żeby uwolnić się od dowcipów o łowieniu ryb.[2]

Twarz Waltona zawsze wyglądała, jakby było z nią coś nie tak: jedna część nie pasowała do drugiej. Nawet włosy siwiały mu w innym tempie z każdego boku. Zwykle picie przynosiło mu dużo frajdy, ale dziś wyglądał na załamanego. Opierał się obydwoma łokciami o bar i gapił w wysokiego, zmrożonego drinka.

— Hej, Ike — zaczepiła go radośnie Pancho. — Coś taki ponury?

— Rocznica — odmruknął Walton.

— To gdzie twoja żona? Rzucił Pancho puste spojrzenie.

— Nie mówię o rocznicy ślubu.

— To o czym?

Walton wyprostował się. Mierzył mniej więcej tyle co Pancho, był jednak chudy i jakby luźno zbudowany.

— Ósma rocznica otrzymania Nagrody Selene za Osiągnięcia.

— Nagrody za Osiągnięcia? A co to takiego? Do rozmowy włączył się barman.

— Hej, Ike, nie sądzisz, że na dziś masz już dość? Walton ponuro pokiwał głową.

— Tak, chyba tak.

— To idź do domu, do żony — zaproponował barman. Pancho usłyszała w jego głosie coś więcej niż życzliwość, jakiś podtekst — o rany, on brzmiał prawie jak gliniarz.

— Masz rację, szefie. Masz absolutną rację. Idę do domu. Ile się należy?

Barman machnął w powietrzu wielką dłonią.

— Daj spokój. Prezent z okazji rocznicy.

— Dziękuję ci bardzo. — Zwracając się do Pancho, rzekł: — Odprowadzisz mnie do domu?

Rzuciła spojrzenie barmanowi, który był dziś szczególnie ponury, wzruszyła ramionami i rzekła:

— Pewnie, Ike. Odprowadzę cię do domu.

Trzymał się na nogach pewniej, niż Pancho się wydawało. Po wyjściu z baru Walton wyglądał bardziej na załamanego niż pijanego. Mimo to kiwał głową i machał do wszystkich przechodzących.

— Co to jest Nagroda za Osiągnięcia? — spytała Pancho, gdy szli korytarzem.

— To tajemnica.

— Ach, tak.

— Widzisz, dokonałem dla nich czegoś niemożliwego, ale udało mi się to za późno, żeby się przydało, a oni nie chcą, żeby ktoś się o tym dowiedział, więc dali mi tę nagrodę jako łapówkę za milczenie i kazali trzymać gębę na kłódkę.

Zdumiona Pancho zapytała:

— O czym takim miałeś nie mówić?

Po raz pierwszy tego wieczoru Walton szeroko się uśmiechnął.

— O mojej czapce-niewidce — odparł.

Powoli Pancho wyciągnęła z niego całą historię. Walton pracował z profesorem Zimmermanem, geniuszem nanotechnologii, kiedy ONZ wysłało korpus pokoju, by przejął Bazę Księżycową.

— Stavenger uwijał się jak szalony, żeby stworzyć jakąś niepowodującą śmierci broń, abyśmy mogli obronić się przed korpusem pokoju, nikogo nie zabijając — opowiadał Walton, z każdym krokiem coraz bardziej spokojny i ponury. Zimmerman obiecał Stavengerowi, że coś wymyśli, by chłopcy byli niewidzialni, ale dranie zabiły go w trakcie ataku. Zamachowiec-samobójca dostał się do laboratorium i wysadził staruszka w powietrze.

— Siebie też? — spytała Pancho.

— Powiedziałem, że samobójca, nie? Wszystko jedno, tak zwana wojna szybko się skończyła i uzyskaliśmy niepodległość. Dlatego właśnie zmieniliśmy nazwę z Bazy Księżycowej na Selene.

— Wiem.

— Przez chwilę nie miałem nic do roboty. Byłem asystentem Zimmermana, a on zginął.

Walton z uporem pracował nad pomysłem Zimmermana zmierzającym do znalezienia metody uczynienia kogoś niewidzialnym. I w końcu mu się udało.

— Ale komu potrzebna jest niewidzialność? — spytał Walton. Zanim Pancho odpowiedziała, mówił dalej: — Tylko ludziom którzy kombinują coś brzydkiego. Szpiegom. Mordercom. Łajdakom. Złodziejom.

Rada Selene zdecydowała o ukryciu wynalazku. Tak, żeby nikt się o tym nie dowiedział.

— Więc przyznali mi sporą nagrodę, żebym się zamknął. Tak naprawdę to emerytura. Mogę wygodnie żyć — dopóki będę siedział w Selene i trzymał gębę na kłódkę.

— Mnie się podoba — rzekła Pancho, próbując go rozweselić.

— Nic nie rozumiesz, Pancho — potrząsnął głową Walton. — Jestem pieprzonym geniuszem, a nikt o tym nie wie. Dokonałem wspaniałego wynalazku, który jest bezużyteczny. Nie mogę nawet nikomu o tym wspominać.

— A nie ryzykujesz niepotrzebnie, rozmawiając teraz ze mną? Rzucił jej długie spojrzenie.

— Do licha, Pancho, musiałem dziś komuś powiedzieć, inaczej bym eksplodował. A tobie mogę ufać, nie? Nie ukradniesz go, żeby kogoś zabić, nie?

— Pewnie, że nie — odparła natychmiast Pancho. Przyszło jej jednak do głowy, że bycie niewidzialną może się od czasu do czasu przydać.

— Chcesz zobaczyć?

— To ustrójstwo od niewidzialności? — Tak.

— Skoro jest niewidzialne, to jak mogę to zobaczyć? Walton zarechotał. Klepiąc Pancho po plecach, odparł:

— I za to cię lubię, Pancho, stara kumpelo. Jesteś w porządku przez duże P.

Walton skręcił w następny korytarz i poprowadził Pancho na poziom położony tuż poniżej Grand Plaża, gdzie znajdowała się większość systemów podtrzymywania życia Selene, oczyszczających powietrze, recyklujących wodę, przekształcających prąd elektryczny z farm słonecznych. Pompy stukały. Powietrze szumiało i mruczało. Sufity komór były z chropowatej, niewykończonej skały. Pancho wiedziała, że po drugiej stronie jest przystrzyżony trawnik Grand Plaża albo surowy regolit powierzchni Księżyca. A w korytarzu, niedaleko miejsca, w którym się znajdowali, były katakumby.

— Czy to ustrojstwo jest zamknięte? — pytała Pancho, gdy Walton prowadził ją koło długiego rzędu metalowych szafek.

— Oni nawet nie wiedzą, że to istnieje. Jak mi dawali tę nagrodę, myśleli, że je zniszczyłem. Zniszczyłem, do diabła! Nigdy go nie zniszczę. To jedyny egzemplarz w całym Układzie Słonecznym.

— No, no.

Skinął głową z roztargnieniem.

— I to nie jest ustrojstwo, to jest niewidzialny kombinezon.

— Niewidzialny kombinezon — powtórzyła Pancho.

— Jak kombinezon nurka, zakrywa cię od stóp do głów — powiedział szeptem, jakby się bał, że ktoś go podsłucha. Pancho musiała wytężać słuch, żeby wyłowić jego głos z szumu maszynerii.

Pancho szła za Waltonem wzdłuż długiego rzędu metalowych szafek. Korytarz cuchnął stęchlizną. Światła na suficie były tak porozrzucane, że co parę metrów znajdowała się plama cienia. Walton zatrzymał się przy szafce opisanej numerem seryjnym. Pancho zobaczyła, że jest zamknięta na elektroniczną kłódkę.

Czując się nieswojo, Pancho zapytała:

— Czy straże nie patrolują tych korytarzy?

— Nie. Po co? Na końcu korytarza są kamery, ale ten stary tunel jest jak strych. Ludzie chowają tu rzeczy, na które nie mają miejsca w kwaterach.

Walton wystukał kod na elektronicznej kłódce i otworzył na oścież metalowe drzwi. Zapiszczały cicho, jakby w proteście.

— I oto jest — wyszeptał.

W szafce wisiał smukły, czarny kombinezon.

— Czyż nie jest śliczny? — spytał Walton, delikatnie wyciągając kombinezon z szafki i podnosząc go do góry na wieszaku, żeby Pancho mogła go podziwiać.

— Wygląda prawie jak kombinezon nurka — rzekła Pancho, zastanawiając się, w czym tkwi sekret niewidzialności. Mienił się na czarno w słabym świetle sufitowych lamp, jakby pokryto go onyksowymi cekinami.

— Kombinezon jest pokryty nanokamerami i projektorami, o grubości zaledwie paru molekuł: Powiem ci, że o mało nie oszalałem, jak nad nim pracowałem. Zasłużyłem na te pieniądze.

— Aha — mruknęła Pancho, dotykając zakończonego rękawicą rękawa. Tkanina była miękka, podatna, ale w jakiś sposób ziarnista, jak piasek.

— Kamery łapią otaczający cię obraz — wyjaśnił Walton. — Projektory wyświetlają go. Ktoś, kto stoi przed tobą, widzi to, co jest za tobą. Ktoś, kto stoi z twojej lewej strony, widzi to, co masz z prawej. Jakby patrzyli przez ciebie na wylot. Jakby nie patrzeć, jesteś niewidzialna.

— To naprawdę działa? — spytała.

— Steruje tym komputer wbudowany w pasek — odparł Walton. — Baterie pewnie padły, ale mogę je bez problemu naładować — wskazał na rząd gniazdek elektrycznych na ścianie korytarza naprzeciwko szafek.

— Ale powiedz, czy to naprawdę działa? — powtórzyła. Uśmiechnął się jak dumny ojciec.

— Chcesz spróbować? Odwzajemniając uśmiech, Pancho odparła:

— Pewnie!

Gdy Pancho wbijała się w ciasny kombinezon, Walton podłączył dwie baterie wielkości dłoni do pobliskiego gniazdka. Kiedy wkładała rękawice i dopasowywała kaptur, umieścił dwie całkowicie naładowane baterie w szczelinach na pasie kombinezonu.

— OK. — rzekł Walton, uważnie się jej przyglądając. — Teraz włóż maskę i przypnij ją do kaptura.

Wąskie gogle zakryły oczy Pancho.

— Pewnie wyglądam jak terrorysta — mruknęła. Tkanina maski łaskotała ją w usta.

— Za minutę nie będziesz w ogóle wyglądać — odparł. — Zdejmij klapkę bezpieczeństwa na pasie i przesuń przełącznik.

Pancho zdjęła małą plastikową klapkę i dotknęła przełącznika.

— I co teraz?

— Poczekaj piętnaście sekund. Pancho poczekała.

— Dobrze, co teraz?

Z uśmieszkiem zadowolenia Walton rzekł:

— Pomachaj ręką przed oczami. Pancho uniosła dłoń i doznała szoku. — Nie widzę jej!

— Otóż to. Jesteś niewidzialna.

— Naprawdę?

— Widzisz siebie?

Nie widziała. Ramiona, nogi, obute stopy: czuła je jak zwykle, ale nie widziała ich.

— Masz w tej szafce duże lustro? — spytała podekscytowana.

— A po co, u licha, miałbym tam mieć lustro?

— Bo chcę zobaczyć, jak wyglądam!

— Na litość, Pancho, nie wyglądasz! Jesteś całkiem niewidzialna.

Pancho zaśmiała się z zadowoleniem. Już podjęła decyzję: pożyczy sobie niewidzialny kombinezon Ike’a. Oczywiście, nie informując go o tym.

Centrum badawcze Trustu Humphriesa.

Zakryta od stóp do głów kombinezonem maskującym, Pancho powoli, cicho pełzła korytarzem domu Martina Humphriesa. Przyszła tam z Amandą — choć ta wcale o tym nie wiedziała.

Przez całe tygodnie Pancho marzyła o tym, żeby poszperać w domu Humphriesa. Facet był tak nieprzyzwoicie bogaty, niesamowicie wpływowy i pewny siebie, że musiał mieć pełno brudu za paznokciami. Może uda jej się znaleźć coś, co pomoże Danowi. A może coś, na czym ona skorzysta. A może włamanie się do domu Humphriesa będzie po prostu niezłą rozrywką, miłym przerywnikiem w niekończących się godzinach, jakie ona i Mandy spędzały na nauce. Poza tym fajnie będzie zobaczyć Humpera bez tego bezczelnego uśmieszku na twarzy.

Pożyczyła więc kombinezon z szafki Waltona już następnego dnia rano. Pancho poszła spać, nie mogąc się zdecydować, czy prosić Ike’a o pozwolenie. Obudziła się z przekonaniem, że im mniej Ike będzie wiedział, tym lepiej dla ich obojga. Z torbą na zakupy przewieszoną przez ramię, zamiast udać się z Mandy do pracy, poszła do katakumb, po czym skręciła w zakurzony, rzadko używany korytarz, gdzie Walton przechowywał kombinezon. Przypomniała sobie odgłosy wydawane przez elektroniczną kłódkę i bezbłędnie wklepała kod.

Czując na sobie spojrzenie malutkiego czerwonego oka kamery na suficie, na dalekim końcu korytarza, Pancho szybko wrzuciła kombinezon do torby na zakupy. Ochrona nie może przecież cały czas gapić się we wszystkie monitory, powiedziała sobie w duchu. Poza tym, jeśli nawet ktoś patrzy, to nie robię nic takiego, co wymagałoby wszczęcia alarmu.

Pancho wróciła następnie do kwatery. Amanda była już w pracy, zajęta symulacjami; Pancho miała całe mieszkanie dla siebie. Natychmiast zaczęła wciągać kombinezon.

Kiedy już miała go na sobie, i zobaczyła w wielkim lustrze w sypialni, że jest naprawdę niewidzialna, zaczęła testować kombinezon. Powoli, ostrożnie spacerowała po korytarzach Selene, ostrożnie prześlizgując się między pieszymi. Od czas do czasu ktoś patrzył w jej stronę, jakby coś zobaczył kątem oka. Odbicie ukośne świateł sufitu, pomyślała, moment nieuniknionego mrugnięcia nanokamer i projektorów. Nikt naprawdę jej nie widział; przemykała przez tłum jak duch.

Spędziła cały dzień spacerując po Selene, nabywając pewności, że kombinezon rzeczywiście działa, a ona potrafi go używać. Pasował na nią idealnie, z wyjątkiem butów, które były zrobione na rozmiar Ike’a. Rozwiązała ten problem, upychając w butach skarpetki. Nie były specjalnie wygodne, ale dało się w nich chodzić.

Dla zabawy ukradła sojaburgera z lady baru przy Grand Plaża, kiedy nie było tam nikogo poza tępym robotem. Szybko jednak uświadomiła sobie, że jeśli ktoś zobaczy unoszącego się w powietrzu sojaburgera, narobi rabanu, więc szybko wyrzuciła go do kosza na śmieci, zanim ktokolwiek coś zauważył.

Koło południa Pancho wróciła na chwilę do ich kwatery, zdjęła kombinezon i zjadła szybki posiłek. Była bardzo głodna. Człowiek robi się strasznie głodny, jak jest niewidzialny, zażartowała w duchu. Zanim Amanda wróciła z pracy i zaczęła się ubierać przed kolacją z Humphriesem, Pancho zdążyła już ponownie włożyć kombinezon i czekała, aż Amanda skończy się pindrzyć i wyjdzie.

Czapka-niewidka, pomyślała Pancho, jadąc ruchomymi schodami parę kroków przed Amanda, na najniższy poziom Selene.

Jak oni nazywali te śmieszne stroje torreadorów? Stroje światła, przypomniała sobie. Cóż, mam na sobie strój ciemności. Czap-kę-niewidkę.

Musiała trzymać się na odpowiednią odległość od wszystkich. Gdyby ktoś na nią wpadł, zorientowaliby się, że tu jest, bez względu na to, czy jest niewidzialna, czy nie. Pancho cieszyła się, że do Selene nie wolno wwozić zwierząt — pies szybko by ją wywęszył.

Im niżej, tym mniej ludzi tłoczyło się na schodach. Zjeżdżając na ostatni poziom, były na schodach same, ona i Amanda. Na samym dole poczekała na koleżankę i zaczęła iść krok za nią. Mandy szła na kolacyjkę z Humphriesem. Myślą, że będą sami. Pancho uśmiechnęła się do siebie. Jeśli Humphries spróbuje czegoś, co Mandy się nie spodoba, rozwalę mu łeb. Zostanę jej aniołem stróżem. Zaczęła się zastanawiać, jak daleko Mandy chce się posunąć w układzie z Humphriesem — na ile może się z nim podroczyć, nie pakując się w prawdziwe kłopoty. Cóż, wzruszyła ramionami, Mandy jest dorosła, wie, co robi. A przynajmniej powinna.

Mandy wyglądała jak księżniczka z bajki w błękitnej sukience z krótkimi rękawami i marszczoną spódnicą do kolan. Raczej skromnie, oceniła Pancho, choć tak naprawdę Amanda nie mogła wyglądać skromnie. A przynajmniej nie w oczach Humphriesa. Pancho nie przypominała sobie tej sukienki; Amanda musiała ją kupić w którymś ze sklepów Selene. Wszystko tu kosztowało majątek, z wyjątkiem rzeczy wyprodukowanych na Księżycu. Czy Humphries kupuje jej ciuchy? Biżuterii jej nie dawał, tego Pancho była pewna. Mandy pochwaliłaby się.

Amanda przemierzyła całą długość korytarza, do groty, gdzie znajdował się dom Humphriesa i ogród eksperymentalny. Pancho prześliznęła się za nią, prawie dotykając dłoni Humphriesa, gdy ten zamykał drzwi. Jeśli Humper coś poczuł, nie dał tego po sobie poznać. Pancho znalazła się w środku, a on tego nie zauważył.

Gdy Humphries poprowadził Amandę do baru, Pancho stała nieruchomo w foyer. Facet taki jak Humphries na pewno miał w domu najnowszy system alarmowy. Fakt, że dom znajdował się w Selene, nie miał znaczenia; Humphries na pewno upierałby się przy najlepszych zabezpieczeniach. Może i dawał wolny wieczór ludzkiej służbie, kiedy przyjmował swoje panienki, ale alarmu z pewnością nie wyłączał. Największym zmartwieniem były czujniki ruchu. Humphries na pewno nie zostawił żadnych włączonych w mieszkalnej części domu, ale biura to zupełnie inna rzecz. Widziała stąd długi, wielki salon i korytarz prowadzący do eleganckiej jadalni, a dalej do biblioteki z barem. W tym kierunku udali się Amanda i Humphries.

Po drugiej stronie foyer znajdowały się zamknięte drzwi. Pancho przypuszczała, że prowadzą do biur i laboratoriów używanych przez ekologów. Czy tam mogą być włączone czujniki ruchu? Pewnie nie, ale jeśli są…

Musi być jakieś centralne sterowanie systemem zabezpieczeń. Pewnie w sypialni Humphriesa albo w jego gabinecie. Pancho uśmiechnęła się na samą myśl. W tym pokoju na pewno czujniki ruchu są wyłączone!

Powoli, na palcach, mimo że pokoje były wyłożone grubą wykładziną, Pancho przemieściła się na drugie piętro. Sypialnię gospodarza dało się znaleźć bez trudu: pięknie zakrzywione podwójne drzwi na końcu hallu. Otworzyła je. Żadnych syren alarmowych, żadnych klaksonów. Alarm może być bezgłośny, pomyślała, ale skoro dał dziś służbie wychodne na całą noc, będzie musiał przyjść tu sam, a z tym sobie poradzę.

Pokój był olbrzymi, a łóżko Humphriesa wielkie jak kort tenisowy. Pomieści całe stadko dopingujących panienek, pomyślała. Pewnie nie raz mieściło.

Przez półotwarte drzwi dojrzała komputer, z wygaszaczem ekranu ukazującym akt kobiecy namalowany przez kogoś ze starych mistrzów. Gdy Pancho ostrożnie zbliżyła się do drzwi i otworzyła je, obraz na ekranie znikł i pojawiła się kolejna naga kobieta. Ach, powiedziała sobie w duchu, wielbiciel sztuki.

Pancho usiadła przy biurku i zobaczyła, że komputer ma przypiętą klawiaturę. Ostrożnie wdusiła klawisz ENTER. Dzieła sztuki znikły i rozległ się ciepły kobiecy głos:

— Dobry wieczór, panie Humphries. Jest dwudziesta dwanaście. Jestem gotowa do pracy.

Krzywiąc się, Pancho przykręciła potencjometr głośności na zero. Do licha, on nie ma tu żadnych zabezpieczeń. Wyobraziła sobie Humphriesa przy komputerze, zbyt niecierpliwego, by wpisywać jakieś kody i wyłączać zabezpieczenia. W końcu kto byłby na tyle odważny, żeby włamywać się do jego domu? Do jego własnej sypialni?

Uśmiechając się od ucha do ucha, Pancho zaczęła przeszukiwać pliki Martina Humphriesa.

Okazało się, że większość poszczególnych plików jest istotnie zakodowana i nie da się ich odczytać. Więc jednak ma jakieś zabezpieczenia, uświadomiła sobie. Wiele plików wymagało specjalnych słów kluczowych. Jeden nosił nazwę ŁÓŻKO. Zaciekawiona Pancho uruchomiła go. Ekran ściemniał, a następnie pojawiły się na nim słowa: INICJALIZACJA HOLOTANKU. Sekundę później ekran poinformował o URUCHOMIENIU HOLOTANKU. Potem zszarzał, widoczny był tylko pasek poleceń wideo na dole.

Zdziwiona Pancho zobaczyła jakąś niewyraźną plamę koloru obijającą się w ciemnym ekranie. Odwróciła się i zobaczyła, że to, co wyglądało na cylindryczne, szklane dzieło sztuki, zmieniło się w hologram, wielobarwny, trójwymiarowy film przedstawiający Humphriesa nagiego w łóżku z jakąś kobietą.

A to skurwiel, powiedziała sobie w duchu Pancho. Utrwala swoje życie seksualne. Oglądała to przez kilka minut. Nie robili niczego niezwykłego albo przerażającego, jeśli o to chodzi, Pancho dotknęła więc przycisku szybkiego przewijania.

Oglądanie Humpera i jego kobiety w przyspieszonym tempie było całkiem zabawne. Cały Humper, pomyślała Pancho, oglądając korowód pięknych nagich kobiet, które się z nim ochoczo zabawiały. Rozpoznała rudą, którą widziała podczas pierwszej wizyty w domu. Ciekawe, czy wiedziały, że je nagrywa, zastanawiała się.

Po jakichś sześciu amatorskich filmikach Humpera, Pancho poczuła znudzenie. Wyłączyła program i wróciła do menu opcji, po czym zajrzała do programu oznaczonego VR — OSOBISTE. Przeglądała jeden z plików przez parę minut, po czym z obrzydzeniem wyłączyła.

Paskudny drań używa swoich panienek w charakterze modelek do swoich wirtualnych fantazji, uświadomiła sobie. Jeśli nie może ich do czegoś zmusić w prawdziwym życiu, robi to w swoich wirtualnych erotycznych snach. Okropne!

Potrząsając głową z niesmakiem, zdecydowała, że nie będzie już grzebać w życiu seksualnym Humphriesa i zaczęła dobierać się do innych plików.

Spojrzała na cyfrowy zegar w rogu ekranu i uświadomiła sobie z przerażeniem, że minęły prawie dwie godziny. To jednak owocnie spędzony czas, pomyślała. Trust Humphriesa płacił teraz za pobyt Susan Lane w krionicznym pojemniku, dzięki czemu z ramion Pancho znikło wielkie brzemię, a w wielomiliardowym budżecie Trustu była to kwota zupełnie bez znaczenia.

Wiele plików było dla Pancho kompletnie niezrozumiałych; niektóre składały się z technobełkotu i równań, wiele z nich dotyczyło manipulacji akcjami i transakcji i były napisane takim żargonem, że ich rozszyfrowanie wymagałoby całego sztabu prawników. Wszystkie jednak zawierały procedurę pozwalającą na uzyskanie zdalnego dostępu do plików. Hasło: Hackensack. Pancho oczywiście zamierzała skorzystać z okazji.

Muszę być ostrożna, przypomniała sobie. Nie bądź zbyt pazerna, bo się połapie, że się do niego włamujesz. Człowiek taki, jak Humphries nie zawaha się przed przyłożeniem ci takiego kopa, że przekroczysz barierę dźwięku. Albo wyśle jakichś zbirów, żeby złożyli ci wizytę i wyrwali ręce.

Zadowolona ze swojej pracy Pancho zamknęła komputer i wyszła z gabinetu, pamiętając o tym, żeby zostawić drzwi uchylone dokładnie w taki sposób, jak je zastała. Schodząc na dół zastanawiała się, czy Mandy i Humphries nadal siedzą przy kolacji, skoro upłynęło już tyle czasu.

Siedzieli. Zaglądając do jadalni, Pancho zobaczyła resztki jakiegoś wymyślnego deseru topniejące na talerzach i opróżnione do połowy kieliszki z szampanem, w którym lśniły bąbelki, połyskując w delikatnym świetle kryształowego kandelabru zwieszającego się nad stołem.

— …to bardzo piękne, Martin — mówiła Amanda — i doceniam twoją pamięć, ale nie mogę tego przyjąć. Naprawdę nie.

Pancho podpełzła bliżej i gapiła się. Humpries trzymał w dłoni pudełko na biżuterię. Połyskiwał w nim zdumiewający naszyjnik z szafirów.

— Kupiłem go specjalnie dla ciebie — mówił błagalnym tonem.

— Martin, jesteś strasznie kochany, ale teraz nie mogę się angażować w żadne związki. I ty powinieneś to zrozumieć.

— Ale nie rozumiem — rzekł. — Czemu nie?

— Bo za parę miesięcy wyruszam na misję. I mogę z niej nie wrócić.

— To kolejny powód, żeby korzystać z życia, ile się da, póki można.

Amanda wyglądała na autentycznie zmieszaną. Potrząsając głową, odparła:

— Nie mogę, Martin, naprawdę nie mogę.

— A ja mogę doprowadzić do tego, żeby usunięto cię z misji — rzekł łagodnym szeptem. — Dopilnuję, żebyś została ze mną.

— Nie, proszę…

— Mogę to zrobić — powtórzył głośniej. — Na Boga, tak zrobię!

— Ale ja nie chcę, żebyś tak zrobił — rzekła zaalarmowana Amanda.

— Nie musisz brać w tym udziału — upierał się Humphries.

— Wiem, że to niebezpieczne. Nie miałem pojęcia, że się boisz…

— Boję się! — warknęła Amanda. — Nic podobnego! Wiem, jakie się z tym wiąże ryzyko, ale to nie znaczy, że się boję.

Humphries wypuścił powietrze.

— W takim razie zasłaniasz się tą misją, żeby mieć wymówkę? Żeby trzymać mnie na dystans?

— Nie! — zapewniała go. — To wcale nie tak! Ja po prostu…

— zawiesiła głos.

— To co się dzieje? — spytał Humphries. — W czym problem? We mnie?

Przez długą, smutną chwilę patrzyła w milczeniu na stół. Pancho wydawało się, że w oczach Mandy zabłysły łzy. Wyraz twarzy Humphriesa sugerował coś między frustracją a złością.

— Martin, proszę — odezwała się w końcu. — Znamy się zaledwie parę tygodni. Jesteś na swój sposób cudowny, ale ja nie jestem gotowa na trwały związek. Nie teraz. Nie przed tą misją. Może potem, jak wrócę. Może wtedy.

Humphries wziął głęboki oddech. Dla Pancho było oczywiste, że próbuje powstrzymać wybuch.

— Ale ja nie jestem cierpliwy — rzekł cicho. — Nie jestem przyzwyczajony do czekania.

Pewnie, pomyślała Pancho. Jesteś przyzwyczajony do tego, że zabierasz kobiety do sypialni i filmujesz całą scenę, żeby ją potem oglądać. I robić gry VR.

— Proszę, zrozum mnie — szeptała Amanda głosem nabrzmiałym od łez. — Proszę.

Jeśli spróbuje być niemiły, powiedziała sobie Pancho, zaliczy takiego kopa w jaja, że wylądują w przyszłym tygodniu. Żałowała, że nie wzięła ze sobą Elly, ale kombinezon był za ciasny, żeby schować pod nim węża; Elly została w kwaterze.

Humphries zatrzasnął pudełko z biżuterią z hukiem, który zabrzmiał jak wystrzał.

— Dobrze — rzekł kwaśno. — Poczekam. Żałuję, że zacząłem tę aferę z napędem fuzyjnym.

Amanda uśmiechnęła się smutno.

— Wtedy przecież byśmy się nie spotkali. Zareagował wzruszeniem ramion, po czym wstał i odprowadził Amandę do drzwi domu.

— Zobaczymy się jeszcze? — spytał, otwierając przed nią drzwi.

— Może lepiej będzie, jeśli nie, Martin. Dopiero jak wrócę. Pokiwał głową z ponurą miną, po czym chwycił ją za nadgarstki i rzekł:

— Kocham cię, Amando. Naprawdę.

— Wiem — odparła i pocałowała go delikatnie w policzek. Zaczęła iść tak szybko, że Pancho ledwo zdołała przemknąć przez drzwi, zanim Humphries je zatrzasnął.

W kwaterze

Pancho musiała biec po ruchomych schodach, żeby dotrzeć do ich wspólnej kwatery przed Amandą. Dwa razy prawie potknęła się i upadła; niełatwo się biegnie po ruchomych schodach, kiedy nie widzi się własnych stóp.

Było dość późno i korytarze nie były zatłoczone. Pancho z łatwością omijała nielicznych ludzi, niektórych przyprawiając o lekki szok: byli pewni, że ktoś właśnie koło nich przebiegł, ale nikogo nie było widać. Dotarła do kwatery dobrze przed Amandą, wyłączyła kombinezon, gdy tylko zamknęła za sobą drzwi wskoczyła w koszulkę i szorty, po czym upchnęła kombinezon pod łóżkiem. Elly spała wygodnie w swojej plastikowej klatce; pudełko nadal pachniało truskawkami, które w nim transportowano z Chin do Selene. Pancho wyłożyła je drobnym regolitem na głębokość paru centymetrów, upiększyła sztucznym kaktusem i włożyła do niego spodek z wodą, żeby Elly było wygodnie.

Klęczała właśnie przy plastikowym pudełku i nalewała świeżą wodę do spodka, gdy weszła Amanda.

Pancho spojrzała na koleżankę. Mandy miała czerwone oczy, jakby płakała.

— Jak tam randka? — spytała Pancho niewinnym tonem.

— Och, Pancho — odparła Amanda z zakłopotaną miną — on chyba chce się ze mną ożenić.

Pancho zerwała się na równe nogi.

— On nie z takich, co się żenią.

— Był już żonaty. Dwa razy.

— Właśnie to mam na myśli. Amanda usiadła na łóżku.

— On jest… inny niż wszyscy mężczyźni, których spotkałam.

— Pewnie. Ma więcej forsy.

— Nie, nie o to chodzi — odparła Amanda. — On jest… — zamilkła, szukając właściwego słowa.

— Napalony? — podsunęła Pancho. Amanda skrzywiła się.

Jest potężny. Ma coś takiego w oczach… przeraża mnie. Pancho przypomniała sobie filmy obejrzane w domu Hum-phriesa i pokiwała głową.

— Nie mogę się z nim widywać. Po prostu nie mogę.

Z tonu jej głosu Pancho wywnioskowała, że Amanda próbuje sama siebie przekonać.

— Jest tak przyzwyczajony do tego, że zawsze dostaje wszystko, czego chce — rzekła Amanda, bardziej do siebie niż do Pancho. — Nie lubi, jak mu się odmawia albo go odrzuca.

— Nikt nie lubi, Mandy.

— Ale on… — Amanda znów przerwała. — Pancho, z innymi mężczyznami jest tak, że mogę się do nich uśmiechać, mogę z nimi flirtować, a potem ich zostawić. Martinowi to nie wystarczy. On chce tego, czego chce, i jeśli tego nie dostanie, może… Nie wiem, co by zrobił, ale mnie przeraża.

— Uważasz, że chce się z tobą ożenić?

— Powiedział, że mnie kocha.

— Do cholery, Mandy, mnóstwo facetów mi to mówiło. A chcieli tylko dobrać się do moich majtek.

— On chyba naprawdę wierzy, że mnie kocha.

— Ciekawie to ujęłaś.

— Pancho, ja nie mogę się z nim widywać. Nie wiem, co on może zrobić. Muszę się trzymać od tego z daleka.

Pancho wydało się, że Amanda wygląda na wystraszoną. A miała się czego bać, powiedziała sobie w duchu.

Z samego rana Pancho zadzwoniła do Dana Randolpha i poprosiła o spotkanie. Jeden z asystentów Randolpha, wielki facet o pulchnej twarzy i słodkim tenorowym głosie, powiedział, że oddzwoni. Zrobił to po pięciu minutach. Randolph spotka się z nią w biurze o dziesiątej piętnaście.

Biura Astro Corporation znajdowały przy tym samym korytarzu, co wynajmowane przez firmę kwatery mieszkalne. W większości firm korporacyjna kraina była o wiele bardziej luksusowa niż terytorium regularnego wojska. Ale nie w Astro. Nie było specjalnej różnicy między poszczególnymi częściami korytarza. Idąc korytarzem i szukając nazwiska Randolpha na drzwiach, Pancho doszła do wniosku, że nie powie mu o kombinezonie maskującym. Wcześnie rano włożyła go z powrotem do szafki Waltona. Ike nie wiedział o tym, że go wzięła; jeśli zrobi się z tego jakiś smród, nikt go o nic nie oskarży.

Randolph wyglądał na spiętego, gdy wielki Australijczyk, z którym rozmawiała przez telefon, wprowadził Pancho do jego gabinetu.

— Cześć, szefie — rzekła radośnie.

Biuro było małe — jeśli wziąć pod uwagę, że należało do szefa wielkiej korporacji. W jednym rogu było biurko, ale Randolph stał przy sofie i wyściełanych krzesłach ustawionych wokół niskiego stolika po drugiej stronie pomieszczenia. Pancho zauważyła, że ściany były ozdobione zdjęciami rakiet Astro startujących z Ziemi w obłokach dymu i ognia. Żadnych osobistych akcentów. Żadnych zdjęć Randolpha czy kogokolwiek innego. Pancho uśmiechnęła się dyskretnie, gdy zobaczyła, że biurko Randolpha było zawalone papierami, mimo wbudowanego w nie komputera. Biuro bez papieru było nadal mitem, uświadomiła sobie.

Wskazując na sofę, zaproponował:

— Siadaj. Jadłaś śniadanie? Zamiast usiąść, Pancho odparła:

— Czy to jest podchwytliwe pytanie? Pracownicy Astro są na nogach od samego świtu, a w niedziele jeszcze wcześniej.

Randolph zaśmiał się.

— Kawy? Herbaty? Czegoś zimnego?

— Mogę użyć twojego komputera przez minutkę? — spytała. Był zdziwiony, ale odparł.

— Tak, pewnie — po czym dodał głośniej: — Komputer, głos gościa.

Pancho podeszła do biurka i pochyliła się nad ekranem. Podała swoje imię i komputer ożył. Po paru sekundach przywołała gestem Randolpha, żeby podszedł i spojrzał na ekran.

Podszedł i popatrzył.

— Cóż to jest, u licha?

— Osobiste menu programów Martina Humphriesa.

— Humphriesa? — Randolph opadł na krzesło.

— Tak. Wczoraj włamałam się do jego komputera. Możesz się podpiąć, kiedy chcesz.

Randolph spojrzał na Pancho, po czym znów przeniósł wzrok na ekran.

— I on o tym nie wie?

— Och, prędzej czy później się domyśli. Ale na razie nie wie.

— Jak ty to zrobiłaś, u licha? Pancho uśmiechnęła się.

— Czary.

— Hm — mruknął Randolph. — Szkoda, że nie zrobiłaś tego parę dni wcześniej.

— Czemu?

— Jesteśmy teraz wspólnikami.

— Ty i Humphries? Wspólnikami?

— Humphries, Selene i Astro. Założyliśmy spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością: Starpower Limited.

— Ale numer! Gdzie mogę kupić akcje?

— Spółka nie jest publiczna. Oczywiście Duncan i jego ludzie dostaną po pakiecie akcji, ale poza tym składa się z Humphriesa, mnie i dobrych obywateli Selene. Jeśli się uda, Selene będzie płacić niskie podatki.

Czując rozczarowanie, Pancho mruknęła:

— Tak, tylko grube ryby, nie?

Randolph obdarzył ją krzywym uśmieszkiem.

— Och, pewnie za wyjątkowe osiągnięcia przyznamy od czasu do czasu po parę akcji.

— Na przykład za pilotowanie ptaszka do Pasa Asteroid i z powrotem.

Randolph skinął głową.

— Dobrze — odparła Pancho z zapałem. — A tymczasem możesz sobie pogrzebać po plikach Humphriesa, jeśli chcesz.

Randolph wyczyścił ekran szybkim, nerwowym wciśnięciem klawisza „Wyjście”.

— Tracisz czas na pilotowanie statków — rzekł do Pancho. — Byłabyś niezłym szpiegiem, mała.

— Wolę latać, niż szpiegować — odparła.

Randolph spojrzał na nią. Ma ładne oczy, pomyślała. Szare, ale nie zimne. Głębokie. Ze złotymi cętkami. Ładne.

— Nie wiem, czy chcę szperać po plikach Humphriesa — oświadczył.

— Nie chcesz?

— Facet nazwiskiem Stimson był kiedyś amerykańskim sekretarzem stanu. Jakiś wiek temu. Kiedy dowiedział się, że departament, stanu rutynowo przejmuje pocztę z zagranicznych ambasad w Waszyngtonie, nakazał zaprzestanie tej praktyki. Powiedział, że dżentelmeni nie czytają listów innych ludzi. Albo coś w tym stylu.

Pancho prychnęła.

— Może ty jesteś dżentelmenem, ale Humphries na pewno nie.

— Myślę, że masz rację tylko częściowo.

— W której części?

Randolph nie odpowiedział. Przycisnął guzik na konsoli telefonu. W drzwiach nieomal natychmiast pojawił się wielki Australijczyk.

— Znacie się? — spytał Randolph. Nie czekając na odpowiedź, przedstawił ich sobie: — George Ambrose, Pancho Lane.

— Miło mi poznać — rzekł Wielki George. Pancho uśmiechnęła się.

— George, mamy kogoś, kto potrafi ściągnąć zawartość twardego dysku tak, żeby właściciel się o tym nie dowiedział?

Wielki George spojrzał na Pancho, po czym spytał:

— Chcesz to zrobić możliwie dyskretnie, tak?

— Właśnie tak.

— To sam to zrobię. — Ty?

— Nie patrz tak na mnie — rzekł George. — Kiedyś byłem inżynierem, zanim mnie zwerbowałeś.

— Zanim cię zwerbowałeś, byłeś wyjętym spod prawa zbirem — odparł Randolph.

— Tak, tak, ale jeszcze wcześniej. Przyleciałem na Księżyc, żeby być zdalnym operatorem traktora na powierzchni. Mam dyplom z architektury oprogramowania, na litość.

— Nie wiedziałem o tym — zdziwił się Randolph.

— To teraz wiesz. Co jest do roboty?

— Chcę, żebyś popracował tu z Pancho. Ona ci powie, o co chodzi.

George spojrzał na nią.

— Dobrze. Kiedy zaczynamy?

— Natychmiast — odparł Randolph, po czym zwrócił się do Pancho. — George’owi możesz powiedzieć wszystko, co powiedziałabyś mnie.

— Jasne — przytaknęła Pancho. — W myślach dodała jednak: być może.

Fabryka nr 4

— Teraz bardziej coś mi przypomina — rzekł Dan.

Usłyszał w słuchawkach nerwowy śmiech Kris Cardenas.

Cała ich piątka była na jednym z poziomów fabryki, odziana w białe skafandry jak grupa astronautów albo turystów biorących udział w wycieczce po powierzchni. Przed nimi, na szerokim, obszernym piętrze fabryki, nie było niczego poza okrągłymi zbiornikami paliwa, mniejszą kulą komory reaktora i niedokończonym kanałem generatora MHD. Wszystkie te elementy były połączone solidnie wyglądającymi rurami i otoczone skrzyniami zawierającymi różne sproszkowane metale i sadzę: czysty pył węglowy. Dan, Cardenas i trójka jej nanotechników stali w grupie, zapakowani w skafandry, obserwując rezultaty pracy niezmordowanych nanomaszyn.

Dan wiedział, że na zewnątrz jest dzień. Przez otwarte boki fabryki widział słońce bezlitośnie oświetlające nagi księżycowy krajobraz. Wewnątrz fabryki, pod jej zakrzywionym dachem chroniącym przed światłem Ziemi i Księżyca, elementy napędu fu-zyjnego wyglądały na ciemne i matowe, jak niepolerowany diament, którym zresztą były.

— Potem zabierzemy się za pompy — rzekła Cardenas. — Jak tylko skończymy kanał MHD. A potem dysze rakietowe.

Dan usłyszał w jej głosie niepokój. Nie lubiła wychodzić na powierzchnię. Mimo tylu lat spędzonych na Księżycu — a może właśnie dlatego — bała się przebywania na zewnątrz.

Fabryki Selene były wybudowane na powierzchni Księżyca, w kosmicznej próżni, i działały prawie zupełnie automatycznie, sterowane przez operatorów przebywających w bezpiecznych centrach sterowania pod powierzchnią.

— Wszystko w porządku, Kris? — spytał?

— Lepiej czułabym się na dole — odpowiedziała szczerze.

— Dobrze, to chodźmy. Przepraszam, że cię tu zaciągnąłem. Chciałem zobaczyć na własne oczy, jak idzie praca.

— Już dobrze — odparła, ale odwróciła się i ruszyła w stronę śluzy i traktora, który przywiózł ich do fabryki.

— Wiem, że tutejsza próżnia jest znakomita dla celów przemysłowych — wyjaśniła przepraszającym tonem. — Ale mnie śmiertelnie przeraża.

— Nawet jak jesteś zapakowana w przyjemny skafander? — spytał Dan, idąc koło niej przez halę fabryczną.

— Może chodzi o skafander — odparła. — A może mam lekką klaustrofobię.

Zanieczyszczenia były dla ludzi z Ziemi czymś oczywistym. Podczas pobytu na planecie tętniącej życiem od bakterii do wielorybów, w powietrzu gęstym od zanieczyszczeń spowodowanych działalnością ludzi, jak i naturalnych, głęboko pod warstwą niestabilnej atmosfery, która przenosiła zarodniki, kurz, pyłki, smog, wodę i inne substancje, dla ludzi spoza Ziemi czystość była kwestią bardzo istotną. Dlatego właśnie Dan, którego system odpornościowy uległ osłabieniu wskutek dawek promieniowania, na jakie był narażony w kosmosie, nosił zatyczki do nosa i maseczki sanitarne podczas pobytu na Ziemi.

W wysokiej próżni powierzchni Księżyca, tysiące razy lepszej od próżni na niskich orbitach nad Ziemią, środowisko było nie tylko wolne od zewnętrznych zanieczyszczeń, ale można było, praktycznie za darmo, usuwać zanieczyszczenia z większości materiałów. Mikroskopijne bąbelki gazów uwięzione w strukturze metalu uwalniały się ze struktury krystalicznej metalu i uciekały w próżnią. Dlatego właśnie fabryki Selene znajdowały się na powierzchni, gdzie miały kontakt z oczyszczającą próżnią.

— Nie musimy znów przechodzić przez myjnię — rzekł Dan, dotykając ramienia Cardenas. — Możemy iść prosto do traktora.

Obszedł pękatą śluzę i zeskoczył z betonowej płyty, która tworzyła strop fabryki. W niskiej księżycowej grawitacji opadał powoli trzy metry w dół i wylądował na regolicie. Jego buty wznieciły mały obłoczek pyłu, który leniwie uniósł się aż do kolan.

Cardenas podeszła do brzegu płyty, zawahała się, po czym skoczyła na dół, gdzie czekał na nią Dan.

Jak wszystkie księżycowe fabryki, także i ta była zbudowana na grubej betonowej platformie, wysoko nad powierzchnią pylistego gruntu. W miejscu, gdzie nie ma wiatrów, niebezpieczeństwo kontaktu z zanieczyszczeniami z zewnątrz było niewielkie. Zakrzywiona kopuła z przypominającego plaster miodu aluminium chroniła fabrykę przed nieprzerwanym opadem meteoroidów i twardym promieniowaniem Słońca i głębokiego kosmosu.

Najbardziej problematycznym źródłem zanieczyszczeń byli sami ludzie, którzy czasami wchodzili do fabryk, nawet mimo stosowania skafandrów. Przed wejściem do hali fabrycznej Dan i cała reszta musiała przejść przez myjnię, specjalną śluzę wyposażoną w elektrostatyczne szczotki, gdzie za pomocą specjalnych sproszkowanych detergentów usuwano ślady oleju, wilgoci czy innych mikroskopijnych zanieczyszczeń, które przyczepiały się do zewnętrznych powierzchni skafandrów.

Traktor powoli sunął do głównej śluzy Selene, a Dan rozmyślał o tym, co właśnie widział. Na jego oczach rósł kanał MHD; przyznał, że wszystko działo się powoli, ale przyrost był widoczny: nanomaszyny rozmiarów wirusa brały atomy węgla i innych pierwiastków ze skrzyń i umieszczały je na swoim miejscu, jak dzieci budujące miasto z klocków.

— Ile jeszcze? — spytał przez mikrofon wbudowany w hełm. Cardenas, siedząca obok niego, zrozumiała pytanie.

— Trzy tygodnie, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z programem.

— Trzy tygodnie? — zdziwił się Dan. — Wygląda, jakby prawie skończyły.

— Muszą jeszcze skończyć kanał MHD, a to skomplikowana praca. Elektrody dla prądu o wysokim natężeniu, magnesy nadprzewodzące i tak dalej. Potem pompy, które też nie są sielanką i na końcu dysze rakietowe, także dość złożone: fullerenowe mikrorurki, w których będzie płynął kriogeniczny wodór o parę centymetrów od plazmy, o temperaturze dziesięciu tysięcy stopni. Potem…

— Dobrze, dobrze — rzekł Dan, podnosząc dłonie w rękawicach. — Trzy tygodnie.

— Taki jest harmonogram.

Dan znał harmonogram. Miał nadzieję, że Cardenas zaskoczy go lepszymi nowinami. Przez ostatnie sześć tygodni jego prawnicy ustalali szczegóły statusu nowej firmy, Starpower Ltd. Prawnicy Humphriesa czepiali się każdego detalu, a prawnicy Selene ograniczyli negocjacje do starannego zbadania umowy, a i to głównie dzięki nagabywaniu Douga Stavengera.

Ale teraz wszystko grało. Dan znalazł fundusze na urzeczywistnienie napędu fuzyjnego i nadal kontrolował Astro Manu-facturing. Astro kulało finansowo, ale Dan wyliczył, że firma powinna przetrwać do chwili, aż pojawią się zyski z napędu fuzyjnego.

A mimo to nie przestawał wywierać nacisków na Cardenas, żeby przyspieszyć sprawę. To był wyścig łeb w łeb: Astro już zaczęło budowę ostatniego satelity energetycznego. Dan wiedział, że po jego zakończeniu zacznie się prosty zjazd ku katastrofie. Nie było widoków na żadne nowe kontrakty budowlane w kosmosie.

— Czy ten łazik nie może jechać szybciej? — spytała niecierpliwie Cardenas.

— Jedziemy na pełnym gazie, proszę pani — odparł niewzruszony technik przy sterach.

Pragnąc jakoś odwrócić jej uwagę od myślenia o przebywaniu na otwartej przestrzeni, Dan spytał:

— Widziałaś dziś wiadomości z Ziemi?

— Zamieszki w Delhi przy rozdzielaniu żywności? Tak, widziałam.

— Oni głodują, Kris. Jeśli monsun znów nie przybędzie, czeka ich klęska głodu, i to na dużym obszarze.

— Nie możemy wiele zrobić — zauważyła Cardenas.

— Teraz nie — mruknął Dan.

— Sami się w to wpakowali — rzekła twardo. — Mnożą się jak króliki.

Jest strasznie zgorzkniała, pomyślał Dan. Ciekawe, jaka by była, gdyby jej mąż i dzieci zostali z nią na Księżycu. Westchnął i przyznał w duchu: ma powód, żeby być zgorzkniała.

Wielki George czekał na Dana w jego prywatnym gabinecie. Siedział na sofie, nad stosem wydruków porozrzucanych na małym stoliku.

— Co to jest? — spytał Dan, siadając na krześle obok. Kiedy George siadał na sofie, nikt inny już się tam nie mieścił.

— Wydruki z plików Humphriesa — wyjaśnił George, a na jego twarzy malowało się zatroskanie. — Wiesz, on chce cię udupić.

— Wiem.

Postukując wielkim palcem w stertę wydruków, George oznajmił:

— Kupuje każdą akcję Astro, która mu wpadnie w ręce. Po cichu. Żaden wielki wykup, żadnego zamieszania, ale naciska na maklerów, żeby kupowali po każdej cenie.

— Świetnie — mruknął Dan. — Może te cholerne akcje pójdą trochę w górę.

George uśmiechnął się półgębkiem.

— Nie zaszkodziłoby. Od dawna zaliczają swobodny upadek.

— Chyba nie chcesz sprzedać, co?

— Ilość, którą mam — odparł George ze śmiechem — nie robi żadnej różnicy, w jedną czy w drugą stronę.

Dana to nie rozśmieszyło.

— Gdybyś kiedyś chciał sprzedać, przyjdź najpierw do mnie, dobrze? Kupię po cenie rynkowej.

— Humphries kupuje dwa punkty powyżej pieprzonej ceny rynkowej.

— Tak?

— W niektórych przypadkach, przy dużych pakietach akcji.

— Skurwiel — mruknął ze złością Dan, wymawiając to słowo starannie. — Wie, że nie mam forsy na wykupienie mniejszościowych akcjonariuszy.

— Nie jest tak całkiem źle — rzekł George. — Wykonałem kilka obliczeń. Jeśli będzie dalej w tym tempie skupował akcje Astro, zostanie akcjonariuszem większościowym zajmie mu dwa lata.

Dan patrzył w przestrzeń i intensywnie nad czymś myślał.

— Dwa lata. Do tego czasu Pas Asteroid zacznie przynosić zyski. Powinien, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem.

— A jeśli nie?

Dan wzruszył ramionami.

— To Humphries przejmie kontrolę nad Astro i wywali mnie na bruk.

— A wtedy ja mu urwę łeb — zaproponował George.

— Miła propozycja, ale wtedy będziemy mieli do czynienia z jego prawnikami.

George wzniósł oczy do nieba.

Grand Plaża

To już zaczyna być głupie, złościła się Pancho. Humphries nie ufa telefonom ani elektronicznym łączom; za łatwo się wpiąć, mówi. Musimy więc spotykać się twarzą w twarz, osobiście, ale w takich miejscach, żeby nikt nie zauważył nas razem. I te miejsca już się kończą.

Przestał zapraszać Pancho do swojego domu na najniższym poziomie. Martwił się, że ktoś ją zobaczy w miejscu, w którym nie powinno jej być. Tak twierdził, ale Pancho wiedziała, że przestał ją zapraszać, odkąd poznał Mandy. Dom więc odpadał.

Wychodzenie na zewnątrz z wycieczkami dla turystów jest durne, pomyślała. Poza tym, prędzej czy później ktoś rozpozna sławnego i znanego Martina Humphriesa w autobusie. A ile razy pracownica Astro może brać wolne popołudnie, żeby zrobić sobie wycieczkę na powierzchnię? Co za absurd.

Teraz przechadzała się wykładanymi kamieniem ścieżkami, które wiły się po Grand Plaża. Dużo trawy, kwitnące krzewy, parę drzew. Nie tak efektowne, jak w grocie Humphriesa, ale Plaża była przyjemnym, relaksującym, zielonym i przestronnym miejscem.

Jak na miasto, które miało zaledwie trzy tysiące stałych mieszkańców, rozmyślała Pancho, włóczyło się tu mnóstwo ludzi. Ścieżki może i nie były zatłoczone, ale przechadzało się po nich naprawdę dużo ludzi. Pancho nie miała problemu z odróżnieniem obywateli Selene od rzadko pojawiających się turystów: miejscowi poruszali się zgrabnie w niskiej grawitacji i byli ubrani prosto, przeważnie w kombinezony lub stroje sportowe; nieliczni turyści mieli na sobie jaskrawe koszulki i wakacyjne szorty, poza tym niezgrabnie potykali się i podskakiwali. Niektóre kobiety kupowały kosztowne sukienki w sklepach Plaży i demonstrowały je z dumą, spacerując ostrożnie po wijących się ścieżkach.

Selenici uśmiechali się i pozdrawiali, mijając; turyści byli bardziej niepewni i spięci. To zabawne, myślała Pancho: każdy, kto ma tyle pieniędzy i wolnego czasu, żeby przylecieć tu na wakacje, powinien być bardziej wyluzowany.

Pancho zobaczyła, że amfiteatr jest zatłoczony. Przypomniała sobie informację w wiadomościach o zespole tanecznym dającym przedstawienia tańca w niskiej grawitacji. Wszystko wyglądało na normalny wieczór weekendu w Płazie, nic niezwykłego.

Wszystkie ścieżki wijące się wśród zieleni prowadziły do drugich okien wmontowanych w oddalonym końcu kopuły Plaży. Wykonane z księżycowej szkłostali, były doskonale przezroczyste, miały jednak wytrzymałość zbrojonego betonu, z którego zbudowano resztę kopuły. Na zewnątrz był nadal dzień i tak miało być jeszcze przez jakieś dwieście parę godzin. Kilku turystów zatrzymało się i patrzyło na potrzaskaną, upstrzoną plamami powierzchnię krateru Alfons.

— Jakie to martwel — rzekła jedna z kobiet.

— I puste — mruknął jej mąż.

— Aż się człowiek zastanawia, po co ludzie przyjeżdżają tu na stałe.

Pancho prychnęła niecierpliwie. Spróbuj wychować się w Lubece albo przeżyć powódź w Houston, to zobaczysz, jaki Księżyc stanie się kuszący.

— Dobry wieczór — rzekł Martin Humphries.

Pancho nie zauważyła, jak do niej podszedł; wyglądała przez okna na zewnątrz i słuchała komentarzy turystów.

— Cześć — odparła.

Miał na sobie ciemne spodnie i beżowy pulower. I oczywiście sandały. Jego zwykłe przebranie „zwyczajnego faceta”, pomyślała Pancho. Ona sama miała na sobie błękitny kombinezon, który nosiła cały dzień, z logo Astro Corporation na kieszeni na lewej piersi i wypisanym powyżej nazwiskiem.

Wskazując betonową ławkę przy ścieżce, Humphries zaproponował:

— Usiądźmy. Tutaj nie ma kamer i nikt nas razem nie zobaczy.

Usiedli. Przeszła koło nich jakaś rodzina, rodzice i dwóch chłopców, mieli pewnie ze cztery albo pięć lat. Selenici. Dzieci pewnie urodziły się już tutaj, pomyślała.

— Co się ostatnio działo? — spytał Humphries, niezobowiązującym tonem.

Pancho odparła zgodnie z prawdą:

— Zaczęliśmy szczegółowe planowanie misji. Randolph wybrał parę asteroid, na które moglibyśmy polecieć, a Mandy i ja pracujemy nad optymalną trajektorią, czasem przelotu, zapasami, programami awaryjnymi… takie tam rzeczy.

— Nudy.

— Niekoniecznie, jeśli twoje życie od tego zależy. Humphries podsumował tę uwagę skinięciem.

— Budowa systemu napędowego postępuje zgodnie z planem?

— Przecież wiesz o tym więcej niż ja.

— Zgadza się — przytaknął.

— Tak też myślałam. Dan wściekłby się, gdyby były jakieś opóźnienia.

— Amanda nie chce się ze mną widywać.

Przez moment Pancho milczała, zaskoczona nagłą zmianą tematu. Szybko jednak pozbierała się i odpowiedziała:

— Mandy ma pełne ręce roboty. To nie jest dobry moment na związek… z kimkolwiek.

— Chcę odwołać ją z tej misji.

— Nie możesz jej tego zrobić! — wrzasnęła Pancho.

— Czemu nie?

— Zrujnujesz jej karierę, dlatego. Udział w pierwszej misji do Pasa Asteroid: wiesz, jak to wygląda w papierach?

— Ona nie będzie potrzebować żadnych papierów. Chcę się z nią ożenić.

Pancho patrzyła na niego. Mówił serio.

— Na jak długo? — spytała chłodno.

W oczach Humphriesa pojawił się gniew.

— To, że moje poprzednie dwa małżeństwa nie były udane, nie oznacza, że mam tak myśleć także o tym.

— Taaaak. Może.

— Poza tym — mówił dalej Humphries — jeśli nawet się nie uda, Amanda dostanie ode mnie piękną odprawę. Nie będzie musiała nigdy pracować.

Pancho milczała. Jeśli się nie uda, rozmyślała, zatrudnisz wszystkich możliwych prawników, żeby zostawić Mandy na lodzie bez centa przy duszy. Jeśli się nie uda, będziesz nienawidził jej tak samo, jak dwie pierwsze żony.

— Chcę, żebyś pomogła mi ją przekonać, żeby za mnie wyszła — oznajmił Humphries.

W umyśle Pancho jedna myśl goniła drugą. Musisz uważać, ostrzegła samą siebie. Nie możesz go zdenerwować.

— To jest coś, czego nie mogę zrobić. To nie jest transakcja. Nie mogę jej zmusić do czegoś, czego nie chce. Nikt nie może. Chyba, że ty.

— Ale ona nie chce się ze mną widzieć!

— Wiem, wiem — odparła z udawanym współczuciem. — To dla niej straszny stres, ta misja i w ogóle.

— Dlatego właśnie chcę ją odwołać.

— Nie rób jej tego. Proszę.

— Już podjąłem decyzję. Pancho westchnęła ze smutkiem.

— Cóż, to będziesz musiał o tym porozmawiać z Danem Randolphem. To on tu rządzi, nie ja.

— Tak zrobię — oświadczył twardo Humphries.

— Wolałabym, żebyś tego nie robił. Czemu nie mamy polecieć do Pasa? Kiedy wrócimy, Mandy będzie mogła poświęcić ci całą energię.

— Nie — potrząsnął głową Humphries. — Możecie nie wrócić.

— Wrócimy.

— Możecie nie wrócić. Nie chcę jej stracić.

Pancho spojrzała mu w oczy. Były nadal zimne, nieprzeniknione, jak oczy profesjonalnego szulera, którego kiedyś znała, zarabiając na studia na Uniwersytecie Nevady w jednym z kasyn Las Vegas. To nie były oczy zakochanego amanta. Nie były to oczy kogoś, komu zaraz pęknie serce.

— Lepiej porozmawiaj z Randolphem — rzekła.

— Porozmawiam.

Czując niepokój i strach przed tym, co może się przydarzyć Mandy, Pancho wstała. Humphries też się podniósł i wtedy zauważyła, że jest niższy, niż myślała. Spojrzała w dół na jego sandały. Ach, to dlatego, bardziej eleganckie buty musiały mieć grube podeszwy.

— Poza tym — rzekł Humphries twardym głosem — ktoś włamał się do moich prywatnych plików.

Była szczerze zaskoczona, że udało mu się tak szybko to wykryć. Chyba widać to było po jej twarzy.

— Randolph jest sprytniejszy, niż mi się wydawało, ale nic mu z tego nie przyjdzie.

— Chcesz powiedzieć, że to on się do ciebie włamał?

— A któż inny? Ktoś z jego ludzi, to jasne. Masz się dowiedzieć, kto to zrobił. I jak.

— Nie potrafię tego zrobić! — krzyknęła Pancho.

— A czemu nie?

— Złapią mnie. Nie znam się na komputerach. Przez długą, niemiłą chwilę świdrował ją oczami.

— Dowiedz się, kto to zrobił. I jak. W przeciwnym razie…

— W przeciwnym razie co?

Ze złośliwym uśmieszkiem, Humphries odparł:

— W przeciwnym razie coś wymyślę.

Biuro Astro Corporation

— Jeśli znajdzie konto, które założyłam, żeby płacił za utrzymanie mojej siostry w pojemniku kriogenicznym, jestem ugotowana — oświadczyła Pancho, przechadzając się po biurze Dana.

Siedząc za biurkiem, Dan odparł:

— Każę George’owi skasować ten program. Astro może płacić za utrzymanie twojej siostry.

Pancho potrząsnęła głową.

— To tylko przyciągnie jego uwagę.

— Jeśli skasujemy całą procedurę, to nie. Nigdy się nie dowie.

— Nie — upierała się Pancho. — Nawet tego nie dotykajcie. Na pewno to zauważy.

Dan widział, jak bardzo ją to poruszyło.

— Chcesz to tak zostawić? Może się na to natknąć w każdej chwili.

— On wie, że ja to zrobiłam — mówiła Pancho, przemierzając pomieszczenie długimi krokami. — Ja wiem, że on wie. On po prostu bawi się ze mną w kotka i myszkę.

— Nie sądzę. Nie ten typ. Humphries jest prostolinijnym facetem.

Zatrzymała się i zwróciła do Dana, z twarzą pobladłą, przerażoną.

— Jezu Chryste… on może odłączyć Sis! Może wyłączyć systemy podtrzymywania życia!

Dan wiedział, że ma rację.

— Albo tylko grozić.

— To mu wystarczy, żeby zmusić mnie do wszystkiego, czego chce.

— A czego chce?

— Mandy. Chce ją wycofać z misji i namówić, żeby za niego wyszła.

Dan oparł się wygodnie w swoim fotelu przy biurku i spojrzał w sufit. Zaledwie godzinę wcześniej przeszukał biuro, by sprawdzić, czy nie ma w nim żadnej pluskwy, ale czuł niepokój na samą myśl, że Humphries wie wszystko, co powie albo zrobi. Pancho nie jest jedynym pracownikiem Astro, którego zwerbował, przypomniał sobie Dan. Cały mój przeklęty personel musi roić się od szpiegów. Komu mogę zaufać?

Pochylił się i powiedział do konsoli telefonu:

— Telefon, odszukaj George’a Ambrose’a, ma tu przyjść natychmiast.

Wielki George pojawił się w drzwiach niecałą minutę później.

— George, przeszukaj biuro na obecność pluskw — polecił Dan.

— Znowu? Godzinę temu to robiliśmy.

— Chcę, żebyś tym razem ty to zrobił. Sam. Nikt więcej. Drapiąc się po kudłatej brodzie, George odparł:

— Rozumiem, szefie.

Zajęło mu to pół godziny, przez które Pancho odchodziła od zmysłów. Zmusiła się do tego, żeby usiąść na sofie, a George przeszukiwał biuro z małym czarnym pudełkiem w masywnej łapie.

— Tu jest czysto — powiedział w końcu.

— Dobrze — rzekł Dan. — Zamknij drzwi i usiądź.

— Powiedziałeś, że mam też przeszukać zewnętrzną część biura — zaprotestował George.

— Za momencik. Siadaj.

George posłusznie opuścił swoje wielkie ciało na jedno z wyściełanych krzeseł przed biurkiem Dana.

— Przemyślałem sprawę. Dziś w nocy w trójkę zabierzemy pojemnik z katakumb — rzekł Dan.

— Sis? Dokąd…

— Do tego czasu się zastanowię — odparł. — Może w jakieś inne miejsce na Księżycu. Może zabierzemy ją do którejś ze stacji.

— Trzeba mieć odpowiedni sprzęt, żeby to utrzymać — przypomniał George.

Dan machnął ręką.

— Kriostat do utrzymywania azotu w stanie płynnym i niewiele więcej.

— Monitorowanie systemu podtrzymywania życia — rzekła Pancho.

— Wbudowane w wyposażenie pojemnika — odparł.

— Nie chodzi mi o sprzęt — poprawiła się Pancho. — Potrzebni są ludzie, którzy tam zajrzą co parę dni i upewnią się, że wszystko gra.

Dan potrząsnął głową.

— To jest dodatkowa usługa, za którą trzeba specjalnie płacić. Nie jest potrzebna. Sprzęt ma budowane czujniki alarmowe. Interwencja człowieka jest potrzebna dopiero wtedy, gdy sprzęt zacznie przekraczać ustawione wcześniej parametry.

— Cóż… to chyba… zgoda — oświadczyła niechętnie Pancho.

— Dobrze, George — podsumował Dan. — Idź i przeszukaj resztę biura. Wszyscy spotkamy się tutaj… — jednym stuknięciem palca wywołał swój kalendarz ze spotkaniami — …o dziewiętnastej trzydzieści i zjemy kolację.

— Kolację? — zdziwiła się Pancho.

— Brudnej roboty nie zaczyna się z pustym żołądkiem — wyjaśnił z łobuzerskim uśmieszkiem.

— Ale dokąd ją zabieramy? — dopytywała się Pancho, odłączając doprowadzanie ciekłego azotu. Wąż był solidnie izolowany, a mimo to sztywny i pokryty szronem.

— Ciii! — zasyczał Dan, wskazując na złowieszcze oko kamery, zwisające jakieś pięćdziesiąt metrów od nich.

Była już późna noc i byli w katakumbach sami, ale Dana martwiła ta kamera. Znajdowała się na samym końcu rzędu pojemników kriogenicznych i choć ten teren był kiepsko oświetlony, kamery przekazywały wszystko do posterunku ochrony Se-lene przez 24 godziny na dobę. Pancho ustaliła, że ludzie odpowiedzialni za monitoring, jak zresztą wszędzie, rzadko zwracali uwagę na to, co działo się na ekranach, chyba że pojawił się sygnał ostrzegawczy albo rozległ się głos komputera, ostrzegający o jakimś potencjalnym wykrytym problemie. Dlatego właśnie włamali się do systemu ostrzegawczego pojemnika Sis i odcięli go od pętli monitorującej.

Dan i George byli cali spoceni z wysiłku; załadowali potężny pojemnik na parę wózków. Nawet w niskiej grawitacji Księżyca wielki pojemnik z nierdzewnej stali był ciężki.

— Dokąd idziemy? — powtórzyła Pancho.

— Zobaczysz — mruknął Dan.

Pancho podłączyła wąż od azotu do przenośnego kriosta-tu, który zabrali z laboratoriów Astro znajdujących się kilka poziomów poniżej katakumb.

— OK, wszystko gra — szepnęła.

— Jak u ciebie, George? — spytał Dan.

Kędzierzawy Australijczyk obszedł przednią część pojemnika.

— Gotowe, szefie.

Dan spojrzał raz w czerwone oko odległej kamery, po czym rzekł:

— No to zasuwamy.

Malutkie kółka wózków piszczały, gdy całą trójką pchali pojemnik długim, ciemnym korytarzem.

— Czy te kamery nie mają pętli rejestrującej? — spytała Pancho. — Kiedy zobaczą, że nie ma pojemnika Sis, odtworzą zapis i zobaczą nas.

— Ta kamera będzie pokazywać spokojną, cichą noc — rzekł Dan, opierając się o ciężki pojemnik, który wlekli. — Kosztowało mnie to parę groszy, ale chyba znalazłem uczciwą strażniczkę. Skasuje nasz występ i wstawi pętlę z materiału nagranego wcześniej, żeby zamaskować braki. Wszystko będzie wyglądać bardzo ładnie.

— I to ma być uczciwa strażniczka? — spytała Pancho.

— Uczciwa strażniczka — rzekł Dan, dysząc z wysiłku — to taka, którą można kupić na stałe.

— A ja włożę pusty pojemnik w miejsce tego z twoją siostrą — dodał George — kiedy tylko umieścimy na miejscu właściwy.

Pancho zauważyła, że nawet nie dostał zadyszki i nie widać po nim wysiłku.

— Ale dokąd ją zabieramy? — ponowiła pytanie Pancho.

— I dlaczego szepczecie, skoro ochrona jest przekupiona?

— Szepczemy, bo w katakumbach mogą być inni ludzie — rzekł Dan, nieco rozdrażniony. — Nie ma sensu podejmować zbędnego ryzyka.

— Ach. — To brzmiało rozsądnie, ale nadal Pancho nie dowiedziała się, dokąd, u licha, idą.

Minęli koniec katakumb i szli dalej długim, słabo oświetlonym korytarzem, aż zatrzymali się koło czegoś, co wyglądało na klapę śluzy.

Dan wyprostował się i wyciągnął ręce nad głowę, przeciągając się tak, że aż Pancho usłyszała trzask jego kręgów.

— Jestem już chyba za stary na takie rzeczy — mruknął, podchodząc do klapy i manipulując przy elektronicznym zamku. Klapa odskoczyła; Pancho poczuła powiew stęchłego, nasyconego pyłem powietrza.

George otworzył klapę na całą szerokość.

— Dobra, no to pakujemy się do tego tunelu — oznajmił Dan, odpinając latarkę z zaczepu na narzędzia na nogawce kombinezonu.

Wyjaśnił Pancho, że ten tunel zaczęto budować na początku istnienia Bazy Księżycowej, kiedy szefostwo z Ziemi zadecydowało o wykopaniu tunelu przez ścianę skalną otaczającą krater, by połączyć dno krateru Alfons z równiną Marę Nubium.

— Brałem udział w jego kopaniu — pochwalił się Dan. Po czym dodał: — A przynajmniej tego, co z niego zostało.

Skała księżycowa okazała się o wiele twardsza, niż się spodziewano; koszt wykopania tunelu, nawet przy użyciu miotaczy plazmowych, okazał się zbyt wysoki. Tunelu nigdy nie ukończono. Zamiast niego wybudowano w górach kolejkę linową. Utrzymanie jej było droższe niż w przypadku tunelu, ale zbudowanie — znacznie tańsze.

— Jechałam kolejką na Mt. Yeager — rzekła Pancho. — Widok jest niesamowity.

— Tak — zgodził się Dan. — O tunelu zapomniano. Ale nadal tu jest, choć nikt z niego nie korzysta. Tak samo z szybów dostępowych.

Szyby dostępowe zostały wywiercone po skosie i ich wyloty znajdowały się w zboczu góry. Pierwsze szyby dostępowe prowadziły do schronu, gdzie były skafandry ciśnieniowe i zapasowe butle z tlenem, na wypadek awarii kolejki.

— I oto jesteśmy — oznajmił Dan.

W słabym świetle latarek Dan i George szukali czegoś na ścianach szybu. Pancho zobaczyła rząd metalowych pierścieni prowadzących do kolejnej klapy.

— Zaraz nad nami jest prowizoryczna sieć elektryczna — rzekł Dan, gdy George zaczął wspinać się po drabince. — Podepniemy się do niej, żeby było z czego zasilać kriostat pojemnika.

— Nie będzie tego widać na monitorach sieci? — spytała Pancho. Potrząsając głową, Dan odparł:

— Nie. Sieć schronu ma własne panele słoneczne i akumulatory. Jest całkowicie niezależna. Panele są ustawione na słupkach, żeby chronić je przed pyłem.

Do Pancho dobiegł odgłos otwieranej klapy. Unosząc wzrok, zobaczyła, jak George przepycha się przez wąski otwór.

— Jak my przepchniemy pojemnik Sis przez tę klapę? — spytała.

— Jest druga, większa klapa dla sprzętu — wyjaśnił Dan.

Na dowód tych słów wysoko nad ich głowami otworzyła się o wiele większa klapa. Zalało ich słabe światło awaryjne ze schronu.

Choć korzystali z dostępnej w schronie wyciągarki, przepchnięcie pękatego pojemnika i jego wyposażenia przez klapę wymagało sporo pracy. Pancho martwiła się, że Sis się poobija i uszkodzi w swojej azotowej kąpieli. Wreszcie jednak umieścili ją w tymczasowym schronie. Pojemnik leżał na podłodze, a wszystkie kontrolki świeciły na zielono.

— Musisz tu przychodzić raz w miesiącu, żeby sprawdzić, czy wszystko gra. Może raz na sześć czy siedem miesięcy musisz uzupełniać poziom azotu.

Przyszła jej do głowy pewna myśl.

— A co będzie, kiedy polecę na misję?

— Ja to będę robił — rzekł George bez wahania. — Z przyjemnością.

— Jak ja mam wam dziękować, chłopaki, do licha? Dan zachichotał cicho.

— Ja tylko chcę się upewnić, że mój najlepszy pilot nie zostanie przez Humphriesa szantażem zmuszony do pracy przeciwko mnie. A George…

Wielki.Australijczyk wyglądał nagle na zakłopotanego.

— Kiedyś żyłem w takich schronach — wyjaśnił, a jego tenor brzmiał delikatniej niż zwykle. — Kiedy byłem ścigany z powodu działalności w podziemiu. Zanim Dan wziął mnie pod swoje skrzydła.

— Dla George’a to jak powrót do domu — rzekł Dan.

— Tak — potwierdził George. — Przypomina mi o paskudnych starych czasach. Aż się łezka w oku kręci.

Dan zaśmiał się, a Australijczyk roześmiał się razem z nim. Pancho stała i czuła głęboką wdzięczność dla ich obu.

Starpower, Ltd.

Dan chciał, by siedziba nowej firmy, Starpower Ltd., mieściła się w kompleksie biurowym Astro Corporation. Humphries złożył ofertę konkurencyjną, proponując powierzchnię w biurze własnej firmy, Humphries Space Systems. Stavenger zasugerował kompromis i biura Starpower Ltd. otwarto w innej wieży Grand Plaża, gdzie znajdowały się biura instytucji rządowych Selene. Stavenger nie został jednak zaproszony na to spotkanie robocze. Dan siedział przy jednej stronie małego stołu konferencyjnego, Martin Humphries po drugiej. Pozbawione okien ściany były puste. Meble ograniczono do funkcjonalnego minimum.

— Słyszałem, że masz problemy z hakerami — odezwał się Dan. Przez ułamek sekundy Martin Humphries wyglądał na zaskoczonego. Szybko jednak odzyskał panowanie nad sobą.

— Kto ci o tym powiedział? — spytał spokojnie. Dan uśmiechnął się tajemniczo.

— Tu nic się nie może stać tak, żeby nie rozeszły się o tym plotki.

Humphries oparł się wygodnie. Dan zauważył, że siedzi w specjalnie wyposażonym fotelu, zaś reszta krzeseł otaczających stół to zwykłe, tanie, plastykowe egzemplarze.

— Przeciek został usunięty — rzekł Humphries. — Szkód nie zanotowano.

— To dobrze — rzekł Dan.

— A jeśli już mówimy o plotkach — rzucił lekko Humphries — to jedną dość zabawną słyszałem dziś rano.

— Tak?

— Mówią, że dziś w nocy z paroma pracownikami ukradłeś z katakumb pojemnik kriogeniczny.

— Naprawdę?

— Brzmi jak scena z taniego horroru.

— Istotnie.

— Ciekawe. Po co miałbyś robić coś takiego? Próbując zająć wygodną pozycję na krześle, Dan odparł:

— Może nie marnujmy poranka na roztrząsanie plotek. Mamy ustalić wymagania budżetowe.

Humphries skinął głową.

— Każę to zbadać jednemu z moich ludzi.

Albo jednemu z moich ludzi, pomyślał Dan. Dopóki nie wytropi, gdzie jest siostra Pancho, nic nam nie grozi. Tylko ona, George i ja wiemy, gdzie ją schowaliśmy.

— Dobrze, załatw to — zwrócił się do Humphriesa. — Zaś co do budżetu…

Spędzili następną godzinę na omawianiu każdej pozycji budżetu przygotowanego przez pracowników Humphriesa dla Star-power Ltd. Dan zauważył, że nie było tam nic zbędnego: żadnych wydatków na reklamę czy podróże, nic poza zbudowaniem napędu fuzyjnego, przetestowaniem go na tyle, by spełnić wymagania MKA dla urządzeń, z których mieli korzystać ludzie, a następnie wysłanie czterech osób do Pasa Asteroid.

— Zastanawiałem się, czy nie byłoby sensownie zwiększyć załogę do sześciu osób — zaproponował Dan.

Humphries uniósł brwi.

— Sześciu? Po co nam dwie dodatkowe osoby?

— Mamy dwóch pilotów, inżyniera napędu i geologa. Przydałby się drugi geolog… albo geolog i jeszcze jakiś specjalista, może geochemik.

— To mamy pięciu — odparł Humphries niechętnie.

— Chciałbym trzymać jeszcze jedno wolne miejsce. Zaplanować misję dla sześciu osób. Im bliżej startu, tym większe prawdopodobieństwo, że przyda się jeszcze jedna osoba.

Na twarzy Humphriesa wyraźnie malowała się podejrzliwość.

— Dodanie dwóch osób to dodatkowe zapasy, dodatkowa masa.

— Poradzimy z tym sobie. Napęd fuzyjny ma dużą moc.

— I dodatkowe koszty.

— Niewielki wzrost — odparł natychmiast Dan. — Do łyknięcia.

Humphries nie wyglądał na przekonanego, ale zamiast wszczynać kłótnię, spytał:

— Wybrałeś już konkretną asteroidę?

Dan stuknął w klawisze podręcznego komputera i ekran ścienny pokrywający całą ścianę sali konferencyjnej wyświetlił mapę Pasa. Wypełniły go cienkie elipsoidalne linie orbit.

— Trochę wygląda to na rysunek paru przedszkolaków — mruknął Humphries.

— Coś w tym stylu — odparł Dan. — Mnóstwo tam skał latających we wszystkich kierunkach.

Znów postukał w klawisze i linie znikły, zostały tylko malutkie plamki światła migające tu i tam.

— Tak to z grubsza wygląda — rzekł Dan. — Wielka pustka i parę latających tu i tam kamyków.

— Niektóre z tych kamyków mają kilometry średnicy — zauważył Humphries.

— Tak, największa to…

— Ceres. Odkrył ją ksiądz w Nowy Rok 1801.

— Widzę, że odrobiłeś zadanie domowe — zauważył Dan. Humphries uśmiechnął się z zadowoleniem.

— Ma trochę ponad tysiąc kilometrów średnicy.

— Gdyby kiedyś uderzyła w Ziemię…

— Totalny koniec. Jak uderzenie, które załatwiło dinozaury.

— Jeszcze tego im trzeba na dole — mruknął Dan. — Katastrofy powodującej wymieranie.

— Wracajmy do pracy — zaproponował kwaśno Humphries. — Na razie w stronę Ziemi nie leci żadna wielka skała.

— Żadnej nie wykryto — poprawił go Dan. — Na razie.

— Wiem — odparł Humphries. Mówił dalej z namysłem: — Czemu nie wykonamy lotu demonstracyjnego na Marsa i nie przeprowadzimy małych poszukiwań na obu małych księżycach? Przecież to są w końcu schwytane asteroidy.

— MKA wyłączyła cały system Marsa z działań komercyjnych. To obejmuje Dejmosa i Fobosa.

Pochylając się nad stołem konferencyjnym, Humphries rzekł:

— Ale moglibyśmy potraktować taki lot jako misję naukową. Wiesz, posłać parę geologów, żeby odłupali kilka próbek skał, zanalizowali, z czego one są.

— Na ten temat istnieje już mnóstwo danych — przypomniał Dan.

— Ale moglibyśmy pokazać potencjalnym inwestorom, że napęd fuzyjny działa, a na asteroidach jest mnóstwo bogactw naturalnych.

— Gdybyśmy nawet dostali pozwolenie MKA… — skrzywił się Dan.

— Mogę to załatwić — rzekł z przekonaniem Humphries.

— Jeśli nawet, ludzie latają na Marsa od lat. Ba, od dziesięcioleci. Lot na Marsa nie zrobi na inwestorach wrażenia.

— Nawet jeśli rakieta z napędem fuzyjnym doleci tam przez weekend?

— Musimy lecieć do Pasa — odparł stanowczo Dan. — To zrobi wrażenie na inwestorach. Musimy im pokazać, że napęd fuzyjny zmieni ekonomiczny obraz świata.

— Tak sądzę — przytaknął niechętnie Humphries.

— I musimy dobrać się do metalicznej asteroidy, takiej z rodzaju niklowo-żelazowych. Tam są metale ciężkie, a tych nie da się znaleźć na Księżycu ani asteroidach bliskich Ziemi.

— Złoto — rozpromienił się Humphries. — Srebro i platyna. Masz pojęcie, co się stanie z rynkiem metali szlachetnych?

Dan zamrugał. To ja próbuję przenieść ziemski przemysł w kosmos, a on będzie się bawił z cenami złota. Chyba nie nadajemy na tych samych falach; nie mamy podobnych celów ani nawet tych samych wartości.

Uśmiechając się chytrze, Humphries rzekł:

— Moglibyśmy zdobyć sporo kapitału od ludzi, którzy zapłaciliby nam tylko po to, żebyśmy nie sprowadzali tych metali na Ziemię.

— Może — przyznał Dan.

— Znam przynajmniej trzech członków rządu, którzy osobiście kupiliby akcje Starpower tylko po to, żebyśmy nie zarzucili rynku metalami szlachetnymi.

— I założę się — warknął Dan — że są to członkowie rządów państw, które są biedne, cierpią głód i co rok zapadają się coraz niżej. Humphries wzruszył ramionami.

— Nie rozwiążemy wszystkich problemów świata, Dan.

— Powinniśmy przynajmniej spróbować.

— I tu się różnimy — rzekł Humphries, celując palcem wskazującym w stronę Dana. — Ty chcesz być zbawicielem. Ja chcę zarobić trochę forsy.

Dan patrzył na niego w milczeniu przez długą chwilę. On ma rację, pomyślał Dan. Kiedyś byłem zainteresowany tylko zarabianiem pieniędzy. A teraz mam to gdzieś. Już mam dość. To przestało mieć sens. Odkąd Jane zginęła — Boże, stałem się dobroczyńcą!

Pochylając się znów w stronę Dana, z zaciętym, szczerym wyrazem twarzy, Humphries rzekł:

— Posłuchaj, Dan. W chęci zarabiania pieniędzy nie ma nic złego. Nie zbawisz świata. Nikt go nie uratuje. Najlepiej więc uwić sobie gniazdko…

— Muszę próbować — przerwał mu Dan. — Nie mogę siedzieć tutaj i czekać, aż się potopią, zagłodzą albo pogrążą w kolejnym średniowieczu.

— Dobrze, dobrze — Humphries uniósł dłonie w pojednawczym geście. — Chcesz walić głową w mur, proszę bardzo. Może asteroidy są rozwiązaniem. Może uda ci się uratować świat, w ten czy w inny sposób. A tymczasem trochę na tym zarobimy.

— Tak.

— Jeśli nie zarobimy, Dan, nic dobrego nikomu z tego nie przyjdzie. Musimy zarabiać pieniądze albo wypadniemy z tego interesu. Wiesz o tym. Nie możemy zrealizować tej misji po kosztach. Musimy wykazać zysk.

— A przynajmniej potencjalny zysk — wtrącił Dan. Humphries zastanowił się przez chwilę, po czym zgodził się z nim.

— Dobrze. Potencjalny zysk. Na to mogę się zgodzić. Musimy pokazać finansjerze…

— Temu, co z niej zostało. Humphries roześmiał się.

— Och, nie martw się o finansjerę. Ludzie tacy, jak mój ojciec, zawsze będą mieli się znakomicie, bez względu na to, co się stanie. Jeśli cały świat zatonie, będą sobie siedzieć gdzieś na szczycie góry, tłuści i zadowoleni, i czekać aż wody opadną.

Dan z trudem ukrywał niesmak.

— Świetnie, wracajmy do pracy. Chyba wystarczy nam już filozofii jak na jeden ranek.

Humphries wyraził zgodę skinięciem głowy i uśmiechem.

Kilka godzin później, kiedy Dan opuścił salę konferencyjną, Humphries wrócił do swojego gabinetu i opadł na fotel z wysokim oparciem. Wyciągnął się wygodnie i patrzył w sufit, a fotel dopasował swój kształt do pozycji jego ciała. Humphries rozluźnił się i uśmiechnął szeroko. Nie zauważył, powiedział sobie w duchu. Liczby są w budżecie, Randolph patrzył na nie i prześliznął się wzrokiem po nich, jakby były napisane atramentem sympatycznym.

Rozproszenie uwagi Randolpha było tak banalnie łatwe. Wystarczy go podpuścić, żeby zaczął tę swoją idiotyczną krucjatę. Wszystko inne przestaje się wtedy liczyć. Chce lecieć do Pasa Asteroid, żeby uratować świat. Jak Kolumb, który chciał dotrzeć do Chin, żeglując nie w tym kierunku, co trzeba.

Humphries zaśmiał się w głos. Wszystko jest w budżecie, a on nic nie zauważył. Może myśli, że to zapasowy egzemplarz, środek bezpieczeństwa. To w końcu nie jest jakaś bardzo duża suma. Kiedy już nanomaszyny zbudują jeden egzemplarz, zbudowanie następnego będzie kosztować grosze. Rzeczywiste koszty wiążą się z projektowaniem i programowaniem, a wszystko’zostało zamortyzowane przy pierwszym modelu. Całe koszty to materiał i praca paru osób nadzorujących proces. Nanomaszyny pracują za darmo.

Znów się roześmiał. Randolph myśli, że jest strasznie cwa-ny, zabierając siostrę Pancho z katakumb. Boi się, że ją załatwię? A może to on chce trzymać Pancho w szachu? Nie byłaby mi już do niczego potrzebna, ale co z tego, jaki z niej teraz pożytek? Zbuduję drugi napęd fuzyjny, a on wciąż o niczym nie wie!

Port kosmiczny ARMSTRONG

Pancho spojrzała na pustą, spaloną ogniem odrzutu równinę ośrodka startowego i z niezadowoleniem zmarszczyła nos.

— Wygląda tak sobie.

Stojąc obok niej w kopule obserwacyjnej, Dan musiał się z nią zgodzić. Napęd fuzyjny wyglądał jak dzieło pijanego hydraulika: pękate kule diamentu, które błyszczały w ostrych, nie-przyćmionych promieniach Słońca padających na księżycową powierzchnię, dziwaczne kształty kanału MHD, pompy, które podawały paliwo do komory reaktora, panele chłodnicy i mnóstwo dysz rakietowych, wszystko to połączone surrealistycznym labiryntem rur i przewodów. Całe to ustrój stwo było zamontowane na platformowatym pokładzie pokracznego modułu startowego stojącego na rozkraczonych nogach, przycupniętego i cichego na okrągłej platformie startowej z gładkiego, księżycowego betonu.

Kopuła obserwacyjna była bąblem ze szkłostali, wystającym z nagiej ściany pierścienia skał otaczających krater Alfons. Dwie osoby ledwo się w niej mieściły. Była połączona tunelem z centrum kontroli lotów ośrodka startowego.

— Nie zbudowaliśmy go dla walorów estetycznych — rzekł Dan. — Poza tym będzie wyglądać lepiej, kiedy podepniemy moduły.

Przez głośnik interkomu, osadzony w wygładzonej ścianie tuż poniżej przezroczystego pasa, dobiegały stłumione odgłosy.

— Pan-Azja zero jeden dziewięć podchodzi do lądowania — odezwał się pilot nadlatującego wahadłowca.

— Mamy cię, podchodzisz, zero jeden dziewięć — odparł spokojny damski głos kontrolera lotów. — Stanowisko cztery.

— Stanowisko cztery, zrozumiałem.

Dan spojrzał na upstrzone gwiazdami niebo i zobaczył błysk światła.

— Rakiety hamujące — mruknęła Pancho.

— Na krzywej — rzekła kontroler lotów.

Kolejny krótki błysk. Dan widział teraz wahadłowiec, ciemny, kanciasty kształt opadający powoli z nieba, ze smukłymi nogami podwozia.

— Ląduj, zero jeden dziewięć — głos kobiety brzmiał, jakby była znudzona.

Wszystko działo się jak w zwolnionym tempie. Dan patrzył, jak wahadłowiec opada i ląduje na stanowisku najbardziej oddalonym od tego, na którym stała rakieta z napędem fuzyjnym, czekająca na pozwolenie na start. Pilot wahadłowca zgłosił:

— Zero jeden dziewięć wylądował. Dysze wyłączone. Pancho wypuściła z ulgą powietrze.

Zdziwiony Dan zapytał:

— Zaciśnięte pięści? Ty? Uśmiechnęła się z zawstydzeniem.

— Zawsze tak jest, gdy to nie ja pilotuję. Spoglądając na zegarek, Dan rzekł:

— Wiesz, powinniśmy dostać zezwolenie na start, jak tylko rozładują wahadłowiec.

— Pójdę się ubrać — skinęła głową Pancho.

— Dobry pomysł — przytaknął.

System napędowy był ostatnim elementem statku, jaki miał być wyniesiony na orbitę dookoła Księżyca. Zbiorniki paliwa, kabina załogi, moduły logistyczne krążyły już sto kilometrów nad nimi. Pancho miała nadzorować roboty montażowe, mające połączyć wszystkie części w całość.

Dan poszedł z nią tunelem do szatni, gdzie astronauci trzymali skafandry. Amanda już tam była, gotowa pomóc Pancho w sprawdzaniu skafandra. Dan uświadomił sobie, że dużo czasu minęło od chwili, gdy sprawdzał komuś skafander albo sam go wkładał. Loty kosmiczne stały się taką rutyną, że z Ziemi na Księżyc leci się, jak dawniej samolotem. Jakiś głos odezwał się w jego głowie: Jesteś już za stary na latanie w kosmosie. Przez te wszystkie lata dostałeś maksymalną dopuszczalną dawkę promieniowania… a potem jeszcze trochę.

Czuł się stary i bezużyteczny, gdy patrzył, jak Pancho wbija się w skafander, a Amanda uwija się koło niej, sprawdzając wszystkie uszczelki i połączenia. Podobnie jak Pancho, Amanda miała na sobie lekki ciemny kombinezon. Dan zauważył, jak ładnie się na niej układa.

Cóż, westchnął w duchu, przynajmniej nie jesteś aż tak stary, żeby nie zauważyć ładnej kobiety.

Odwrócił się i ruszył do tunelu, który łączył port kosmiczny z Selene, czując się zbędny i zastanawiając się, czy przypadkiem Humphries nie ma racji, a on tylko wali głową o kamienną ścianę.

Wchodząc do korytarza prowadzącego do tunelu łączącego, zobaczył Douga Stavengera idącego w przeciwnym kierunku, wyglądającego tak młodo, energicznie i pełnego zapału.

Do licha z tym, pomyślał. Stavenger jest starszy ode mnie, a wygląda jak dzieciak. Może ja też powinienem poddać się na-noterapii?

— Idziesz obserwować start? — spytał Stavenger radośnie.

— Chyba pójdę do centrum kontroli lotów i stamtąd będę go obserwował.

— Ja wolę z kopuły obserwacyjnej.

— Właśnie stamtąd wracam.

— Chodź, lepiej się ogląda na żywo niż na monitorze. Entuzjazm Stavengera był zaraźliwy. Dan ze zdumieniem stwierdził, że oto maszeruje z powrotem wąskim tunelem w stronę kopuły.

Zanurkowali przez otwartą klapę i weszli do ciasnego pomieszczenia. Stavenger wspiął się dwa szczeble i rozejrzał wokół z uśmiechem. Dafl wcisnął się za nim, prawie uderzając głową o zakrzywioną kopułę.

— Kiedyś przekradałem się tutaj, będąc jeszcze dzieckiem, żeby obserwować starty i lądowania — wyznał z uśmiechem Stavenger. — Ciągle mi to sprawia przyjemność.

Dan mruknął coś uprzejmie.

— Spędzaliśmy wtedy prawie całe życie w pomieszczeniach, pod ziemią — mówił dalej Stavenger. — Dobrze jest od czasu do czasu zobaczyć świat zewnętrzny.

— Dopóki szkło nie pęknie.

— Po to są klapy bezpieczeństwa.

— Ale trzeba przez nie uciekać bardzo szybko, zanim się zatrzasną.

Stavenger roześmiał się.

— To prawda.

Stali ramię w ramię przy kopule, słuchając głosów kontrolerów lotu i odliczania. Stavenger był rozradowany jak dziecko; Dan aż mu zazdrościł. Mały traktor toczył się bezszelestnie po dnie krateru do stanowiska startowego. Odziana w kosmiczny skafander Pancho wyskoczyła z niego jak na zwolnionym filmie, wzniecając chmurę szarego pyłu. Potem wspięła się po drabince i zamknęła w jednoosobowym module załogi.

— To przecież tylko misja montażowa, nie? — spytał Stavenger.

— Zgadza się — odparł Dan. — Ona jest tam właściwie nie pilotem, tylko niańką dla automatów.

Dziwne, ale Dan poczuł, że zaciska dłonie, gdy odliczanie zbliżało się do końca. Uspokój się, powiedział sobie w duchu. Nic się nie dzieje.

A jednak serce zaczęło mu bić szybciej.

— …trzy… dwa… jeden… zapłon — powiedział automatyczny głos urządzenia odliczającego.

Rakieta wysunęła się ze stanowiska startowego w chmurze dymu i żwirowatego pyłu, który parował nieomal tak szybko, jak się wzbijał. W jednej chwili rakieta stała na betonie, w drugiej już jej nie było.

— Start nastąpił — powiedział jeden z kontrolerów-ludzi, zgodnie z odwieczną tradycją. — Wszystkie systemy na zielono.

Z interkomu dobiegł głos Pancho:

— Zrozumiałam, wszystkie systemy na zielono. Odpalenie do wejścia na orbitę za dziesięć sekund.

Wszystko przebiegało raczej rutynowo. A mimo to Dan nie potrafił się odprężyć, póki Pancho nie ogłosiła:

— Wszystko gra, chłopaki! Okrążam pozostałe moduły. Biorę się do roboty.

Głos kontrolera odpowiedział:

— Połączenie zakończono. Uruchamiam procedurę montażową Dan prychnął.

— Brzmi bardziej jak robot niż człowiek. Kontroler dodał wtedy:

— Dobra, Pancho. Do zobaczenia jutro wieczorem w Pelikanie.

Stavenger uśmiechnął się.

— Może pija smar.

Podeszli do korytarza łączącego się z tunelem prowadzącym do Selene. Gdy wspięli się do jednego z automatycznych wózków służących do przemieszczania się kilometrowym tunelem, Sta-venger spytał:

— Kiedy będziesz gotów do lotu do Pasa?

— Przewidzieliśmy miesiąc na bezzałogowe loty testowe i loty demonstracyjne niezbędne do uzyskania certyfikacji MKA. Kiedy biurokraci dadzą błogosławieństwo, możemy lecieć.

— Czy twój statek może dolecieć do Jowisza? Zaskoczony tym pytaniem Dan odparł:

— Teoretycznie tak. Ale nie będziemy mieli na tyle trasy paliwa ani zapasów. Jowisz leży prawie dwa razy dalej niż Pas.

— Wiem — mruknął Stavenger.

— Czemu pytasz?

Stavenger zawahał się. Wózek toczył się gładko tunelem o pustych ścianach, prawie bezszelestnie, jego elektryczny silnik cicho szumiał. Stavenger odpowiedział w końcu:

— Prędzej czy później będziemy musieli lecieć na Jowisza… czy inny z gazowych olbrzymów.

Dan zrozumiał, dokąd zmierza.

— Paliwo do fuzji.

— Atmosfera Jowisza obfituje w izotopy wodoru i helu.

— Kris Cardenas o tym wspominała — przypomniał sobie Dan.

— Rozmawiałem z nią o tym kiedyś. Paliwa do fuzji mogłyby stać się głównym towarem handlowym Selene. I przynieść duże zyski Starpower Ltd.

— Kopanie na asteroidach jest o wiele łatwiejsze niż łapanie gazów z atmosfery Jowisza.

— Tak — przyznał Stavenger — ale twój pomysł przeniesienia większości przemysłu Ziemi na w kosmos to tylko część rozwiązania problemu efektu cieplarnianego, Dan.

— Tak, ale duża część.

— Druga to zaprzestanie stosowania paliw kopalnych. Muszą przestać uwalniać gazy cieplarniane do atmosfery, jeśli chcemy skorzystać z jakiejkolwiek szansy na powstrzymanie globalnego ocieplenia.

— I fuzja może to załatwić — mruknął Dan.

— To jedyny sposób — rzekł twardo Stavenger. — Twoje satelity energetyczne mogą dostarczyć zaledwie ułamek energii potrzebnej Ziemi. Fuzja może dostarczyć całość.

— Jeśli zdołamy zdobyć dość helu-3.

— Są inne procesy fuzji, które mogą być bardziej wydajne niż spalanie deuteru helem-3. Wszystkie jednak opierają się na izotopach, które prawie nie występują na Ziemi.

— Ale jest ich mnóstwo na Jowiszu — zgadł Dan.

— Właśnie.

Dan pokiwał głową i zastanowił się. On ma rację. Fuzja może być rozwiązaniem. Jeśli zastąpimy wszystkie elektrownie na paliwo kopalne reaktorami fuzji, będziemy mogli zmniejszyć emisje cieplarniane prawie do zera. Elektrownie atomowe mogą wytwarzać elektryczność dla elektrycznych samochodów. To pozwoli wyeliminować kolejne źródło gazu.

Spojrzał na Stavengera z szacunkiem. Oto człowiek, który został wygnany z Ziemi, ale chce jej pomóc. I patrzy dalej niż ja.

— Dobrze — rzekł. — Po ekspedycji do Pasa pomyślimy o locie na Jowisza. Zacznę planowanie już teraz.

— Świetnie — odparł Stavenger, po czym dodał: — Czy to ma być projekt Starpower, czy wolisz zatrzymać go dla Astro Corporation?

Dan zamilkł ze zdumienia. Kiedy zdołał wydobyć z siebie głos, stwierdził, że mówi zszokowanym szeptem.

— Chcesz odciąć od tego Humphriesa?

— On manewruje tak, by przejąć kontrolę nad bogactwami z asteroid — wyjaśnił Stavenger chłodno. — Pozostawienie mu kontroli nad paliwami nie byłoby mądre.

Na wszystkich bogów, jacy kiedykolwiek istnieli, pomyślał Dan, ten facet jest gotów do wojny z Humphriesem.

Posiedzenie Zarządu

Filtry w nozdrzach przyprawiały Dana o ból głowy; miał wrażenie, że są rozmiaru nabojów do strzelby. Z niechęcią wrócił na Ziemię na kwartalne posiedzenie zarządu. Dan zawsze miał wrażenie, że byłby w stanie bez problemu zarządzać Astro, gdyby przeklęty zarząd po prostu trzymał się z dala od wszystkiego. Ale nie, oni zawsze musieli wtykać nosy do działalności korporacji, narzekając na to, pytając o tamto, upierając się, żeby korzystał z tych wszystkich szalonych pomysłów, jakie przychodziły im do głowy.

To wszystko było całkowicie zbędne. Dan miał udział kontrolny; nie miał absolutnej większości głosów, ale tyle, że mógł przegłosować cały zarząd, gdyby miał taką ochotę. Zarząd nie mógł też pozbawić go stanowiska prezesa i dyrektora wykonawczego. Mógł tylko przeżuwać wszystko kawałek po kawałku, marnować jego czasu i podnosić mu ciśnienie.

A jakby tego jeszcze było mało, do zarządu dołączył Martin Humphries, cały w uśmiechach, zawierający nowe znajomości, plotkujący z innymi członkami zarządu, gdy ci snuli się przy bufecie, biorąc napoje i kanapki, zanim zasiedli na swoich miejscach przy długim stole konferencyjnym. Humphries dążył do absolutnej większości, to było dla Dana równie zrozumiałe, jak pistolet przystawiony do głowy.

Przez okno ciągnące się przez całą długość sali Dan widział wzbierające wody Morza Karaibskiego, połyskujące w porannym słońcu. Morze wyglądało na spokojne, ale Dan wiedział, że podnosi się o kilka cali z każdym rokiem, zagarniając ląd, cierpliwie i niezmordowanie. Humphries stał plecami do okna, pogrążony w zażartej dyskusji z trójką starszych dyrektorów.

Dan przyleciał do La Guaira specjalnie na to posiedzenie. Mógł zostać w Selene i prowadzić posiedzenie zdalnie, ale trzy-sekundowe opóźnienie doprowadziłoby go do szaleństwa. Wiedział, jak czuje się Kris Cardenas po każdej naradzie z Dunca-nem i jego zespołem w Szkocji.

Dan stał przy jednym końcu lady, pod wielką oprawioną fotografią pierwszego satelity energetycznego Astro, lśniącego w ostrym słońcu na tle głębokiej czerni nieskończonego kosmosu. Sączył swój ulubiony aperitif, szklaneczkę amontillado, rozmawiając tak uprzejmie, jak tylko potrafił, z otaczającymi go ludźmi. Czternastu mężczyzn i kobiet, mężczyźni przeważnie siwi albo łysi, kobiety wyglądające młodo dzięki kuracjom odmładzającym. To zabawne, pomyślał: kobiety odmładzają się, a mężczyźni opierają się kuracjom odmładzającym. Jestem sobą, uświadomił sobie. Wielka głupota wszystkich macho. Co jest złego w bronieniu się przed fizycznym rozpadem? To nie jest przecież lifting; odwraca się proces starzenia komórek ciała.

— Dan, mogę z tobą zamienić słówko? — odezwała się Harriett O’Banian. Była w zarządzie od ponad dziesięciu lat, odkąd Dan wykupił jej małą firmę produkującą ogniwa słoneczne.

— Jasne, Hattie — odparł, prowadząc ją wolno do oddalonego rogu wielkiej sali konferencyjnej. — Co cię trapi?

Hattie O’Banian była zgrabną rudowłosą kobietą, która uczciła wykupienie swojej firmy przez Astro Manufacturing miesięcznym romansem z Danem. Dało im to obojgu dużo radości, a ona była na tyle dorosła, że ewakuowała się z tego układu natychmiast, gdy tylko uświadomiła sobie, że Danowi Randolphowi jest właściwie wszystko jedno, z kim sypia, bo i tak kocha platoniczną miłością byłą prezydent, Jane Scanwell.

Rzucając spojrzenia ponad jej ramieniem, by upewnić się, że nikt nie podsłuchuje, O’Banian wyszeptała:

— Zaproponowano mi diabelnie dobrą cenę za moje akcje Astro. Połowie innych członków zarządu też.

Wzrok Dana powędrował do drugiego końca pokoju, gdzie stał Humphries i gawędził z zebranymi wokół niego dyrektorami.

— Kto złożył ofertę? — spytał.

— Jakiś figurant. Prawdziwym nabywcąjest Humphries.

— Domyślałem się.

— Problem w rym, Dan, że to bardzo dobra oferta. Pięć punktów powyżej ceny rynkowej.

— Już podniósł do pięciu? — mruknął Dan.

— Te akcje ciągle spadają, więc oferta jest naprawdę kusząca.

— Tak, rozumiem.

Podniosła wzrok i Dan zobaczył, że zielonoszmaragdowe oczy, które mogły być tak pełne zachwytu i złości, były teraz śmiertelnie poważne.

— On jest w stanie wykupić tyle akcji, żeby cię przegłosować — ostrzegła O’Banian.

— Wiem, że do tego właśnie zmierza.

— Dan, o ile na dzisiejszym posiedzeniu nie wyjmiesz z kapelusza jakiegoś królika, pół zarządu sprzeda akcje.

Dan próbował się uśmiechnąć. Wyszło mu coś na kształt grymasu.

— Dzięki za ostrzeżenie, Hattie. Zobaczę zaraz, jakiego królika mam dla ciebie.

— Powodzenia, Dan.

Podszedł do szczytu stołu konferencyjnego i postukał rysikiem komputerowym o dzbanek z wodą z nierdzewnej stali, po czym ogłosił rozpoczęcie posiedzenia. Członkowie zarządu zajmowali miejsca. Humphries, zanim usiadł, poskarżył się, że słońce świeci mu w oczy i poprosił o zasunięcie zasłon.

Program spotkania był krótki. Raport dyrektora finansowego był ponury. Dochody z budowy satelity energetycznego malały, gdyż projekt zbliżał się do końca.

— A premia za ukończenie prac przed terminem? — spytał mężczyzna o czerwonej twarzy z rudą brodą. Dan nazywał go w myślach Świętym Mikołajem z nadciśnieniem.

— Nie zostanie wypłacona, dopóki satelita nie zacznie przekazywać energii na Ziemię — wyjaśnił dyrektor finansowy.

— Ale to i tak znaczna kwota.

— Dzięki niej utrzymamy się na powierzchni przez kilka miesięcy — rzekł Dan, nakazując dyrektorowi finansowemu gestem, by ten się uciszył.

— A co potem?

— Potem będziemy musieli utrzymywać się z wpływów z już istniejących przedsięwzięć. Nie mamy żadnych nowych projektów budowlanych.

— Czy to jest ostatni z satelitów energetycznych? — spytał członek zarządu, którego Dan nazywał Owadzimi Oczami. Oczy miał dziś jeszcze większe niż zwykle, jakby po raz pierwszy usłyszał złe nowiny.

Dan klasnął w dłonie i spokojnie wyjaśnił.

— Choć na orbicie nadal są wolne miejsca na satelity energetyczne, GRE nie daje zezwoleń na żadne nowe konstrukcje.

— To przez tych przeklętych Chińczyków — mruknął jeden ze starszych mężczyzn.

— Nie chodzi tylko o Chiny — wtrąciła się pulchna kobieta o orientalnej urodzie. Jej przezwisko w prywatnym repertuarze Dana brzmiało „Mama-San”. — Wiele krajów woli budować elektrownie na własnym terenie niż kupować energię z kosmosu.

— Nawet jeśli cena takiej elektryczności jest dwa razy wyższa niż nasza — przypomniał Dan. — A może jeszcze wyższa, jeżeli doliczyć kary za emisję dwutlenku węgla.

— Ich rządy dopłacają do usuwania gazów cieplarnianych — wtrącił się dyrektor finansowy.

— Kraj i tak musi za to zapłacić, w ten czy inny sposób.

— A przesyłanie energii z Księżyca?

— Wtedy nie potrzebowalibyśmy GRE i jej zgody na miejsca na orbicie, na Boga! — Święty Mikołaj walnął pięścią w stół.

— Istnieje taka możliwość — przyznał Dan — i rozmawialiśmy o tym z rządem Selene…

— Selene nie jest właścicielem całego cholernego Księżyca! Możemy zbudować farmy słoneczne na Oceanie Burz. Pokryć całą jego powierzchnię panelami słonecznymi, na litość boską!

— Zastanawialiśmy się nad tym — odparł Dan. — No i?

— Problem w tym, że bez względu na to, gdzie tę elektryczność wytworzymy, trzeba ją przesłać na Ziemię.

— Wiemy o tym!

Powstrzymując wściekłość, Dan mówił dalej:

— Blok Panazjatycki nie chce importować energii, bez względu na to, czy pochodzi ona z Księżyca, czy z Małego Obłoku Magellana. Nie pozwolą nam budować stacji odbiorczych na ich terytorium. Europejczycy poszli w ich ślady, a w tym wszystkim, między dwoma blokami, mamy jeszcze GRE.

— Jak moglibyśmy wytwarzać energię w Małym Obłoku Magellana? — spytał Owadzie Oczy. — To dość daleko stąd, prawda?

Boże, daj mi siłę, pomodlił się Dan w duchu. Omówił z nimi różne raporty poszczególnych działów, odpowiadając sprawnie na jakieś siedemnaście tysięcy pytań i sugestii — większość z nich bez sensu, kilka całkowicie absurdalnych — i przeszedł do nowych spraw.

— Wreszcie mam dla państwa dobre nowiny — rzekł ze szczerym uśmiechem. — Prototyp naszego napędu fuzyjnego został zmontowany na orbicie okołoksiężycowej i z powodzeniem odbył loty próbne.

— Więc jest pan gotów do misji do Pasa Asteroid? — spytała Mama-San.

— Gdy tylko otrzymamy kategorię załogową od MKA. Humphries, siedzący na drugim końcu stołu, przemówił:

— Powinniśmy dostać zgodę MKA w ciągu dwóch do trzech tygodni, chyba że zajdąjakieś nieprzewidziane okoliczności.

— Nieprzewidziane okoliczności?

— Wypadek — wyjaśnił beztrosko Humphries. — Awaria sprzętu lub coś takiego.

Albo chciwy na łapówkę inspektor MKA, dodał w myślach Dan. To się rzadko zdarzało, ale jednak.

— Ile będzie nas kosztować ta misja do Pasa? — spytał energiczny i elegancki szwajcarski dżentelmen, którego Dan ochrzcił Bankierem.

— Misja jest w stu procentach finansowana przez Starpower Ltd. — wyjaśnił Dan.

— Astro jest właścicielem jednej trzeciej Starpower — przypomniał Humphries.

— A pan jest właścicielem reszty? — spytał Bankier.

— Nie, Humphries Space Systems jest także właścicielem jednej trzeciej, a kolejna jedna trzecia należy do Selene.

— Jak miasto może być właścicielem korporacji?

— Wszystkie szczegóły są w raportach, które leżą przed państwem — rzekł Dan, stukając rysikiem w ekran komputera wbudowany w blat stołu.

— Tak, ale…

— Wyjaśnię wszystko po zamknięciu spotkania — rzekł z wdziękiem Humphries.

Bankier skinął głową, ale nadal nie wyglądał na zadowolonego.

— Muszę przypomnieć — rzekł Dan — że kiedy lot do Pasa Asteroid stanie się faktem, akcje Astro pójdą w górę. Zrobiliśmy pierwszy krok na drodze do nieprzebranych zasobów bogactw naturalnych — o wiele większych, niż wszystkie kopalnie Ziemi razem wzięte.

— Rozumiem, że to akcje Starpower pójdą w górę — odezwał się Święty Mikołaj.

— Astro też — odparł Dan. — To my budujemy silnik fuzyjny.

— A nie Humphries Space Systems? — Wszyscy zwrócili się w stronę Humphriesa.

Uśmiechnął się łagodnie, z wyższością.

— Nie, to będzie produkt Astro. Moja korporacja tylko dostarcza kapitał, finansowanie.

Dan pomyślał, że Humphries wyglądał w tym momencie jak kot polujący na bezbronnego kanarka.

Selene

— Proszę bardzo — zwrócił się Dan do inspektora MKA. — Wszystkie systemy pracują zgodnie z projektem.

Siedzieli w jedynej sali konferencyjnej Starpower Ltd., małej klitce z owalnym stołem, gdzie było ciasno już wtedy, gdy siedziało tam pięć osób. Ekrany na wszystkich czterech inteligentnych ścianach pokazywały dane z lotów testowych napędu fuzyjnego. Pierwsze sześć lotów było lotami bezzałogowymi, sterowanymi zdalnie z centrum kontroli lotów portu kosmicznego Armstrong. Kolejne sześć pilotowały Pancho i Amanda.

Wskazując na ekrany, Dan oświadczył:

— Zademonstrowaliśmy przyspieszenie, ciąg, impuls właściwy, sterowność, wyłączenie i ponowny start… wszystkie aspekty programu testów.

Inspektor ponuro pokiwał głową. Był to młody mężczyzna o nordyckiej urodzie, bladej skórze i jasnych oczach, ubrany w prosty szary pulower i ciemne spodnie. Miał długie włosy barwy brudnoblond, które sięgały mu prawie do ramion i przypominały końcówkę mopa. Mimo konserwatywnego stroju nosił srebrne kolczyki, srebrne pierścionki na palcach, srebrną bransoletę na prawym nadgarstku i srebrny łańcuch na szyi. Z łańcucha zwieszał się jakiś wisorek, ale był ukryty pod swetrem.

Pancho i Amanda siedziały po obu stronach Dana, a Hum-phries po drugiej stronie owalnego stołu, obok inspektora. Przez długą chwilę w sali konferencyjnej panowała cisza. Dan słyszał szum elektrycznej maszynerii i cichy oddech wentylatorów.

Dan spytał w końcu:

— Jakie jest pańskie zdanie, panie Greenleaf?

— Doktorze Greenleaf — odparł inspektor MKA. — Mam doktorat z socjologii.

Dan czuł, jak brwi mu się unoszą. Po co MKA przysłało socjologa do testów nowego systemu napędowego? I to właśnie tego małego, nadętego socjologa?

Greenleaf splótł przed sobą palce rąk.

— Jest pan zaskoczony, że socjolog ocenia pańskie dane?

— Cóż… prawdę mówiąc, tak — odparł Dan, czując się zdecydowanie nieswojo.

— Zapewniam pana, panie Randolph…

— Dan.

— Zapewniam pana, panie Randolph, że pańskie dane zostały ocenione przez najlepszych inżynierów i fizyków, jakimi dysponuje MKA — rzekł Greenleaf. — Nie lekceważymy pańskiego wniosku.

— Nie chciałem nic takiego sugerować — odparł Dan, zauważając w duchu, że ten facet jest niewzruszony.

Greenleaf przeniósł wzrok z Dana na ekran ścienny przed nim. — Widzę, że pańskie urządzenie sprawuje się dość niezawodnie w obrębie kryteriów projektu.

— To dobrze — rzekł Dan z ulgą.

— Z jednym wyjątkiem — mówił dalej Greenleaf.

— Wyjątkiem? Co pan ma na myśli?

— Niezawodność długoterminowa — odparł Greenleaf. — Najdłuższy lot w programie testowym trwał zaledwie dwa tygodnie i to przy niskiej mocy.

— Nie nazwałby stałego przyspieszenia jednej dziesiątej g niską mocą — rzekł ostrożnie Dan. — A MKA był bardzo zadowolony z danych, jakie wtedy otrzymał.

Pancho i Amanda wykonały lot próbny po paraboli dookoła Wenus. Na pokładzie statku znalazł się pełen zestaw instrumentów do obserwacji planety, gdyż przelatywały zaledwie parę tysięcy kilometrów od rozżarzonych obłoków tej planety. Zespół astronomów planetarnych dostarczył instrumentarium i monitorował lot, wszyscy z uniwersytetów, które należały do MKA, i wprost oszaleli ze szczęścia i byli niezmiernie wdzięczni za dane, które otrzymali — za darmo.

— Dwa tygodnie to za mało na wykonanie testu trwałości — oznajmił Greenleaf obojętnie.

— To wystarczy, żeby dolecieć do Pasa — warknęła Pancho.

— Przy pełnej mocy.

— I co jeszcze?

— Nie mogę wydać zgody na lot załogowy do Pasa, dopóki nie udowodnią mi państwo, że wasz system napędowy może działać niezawodnie z pełną mocą przez czas niezbędny na wykonanie misji.

Dan poczuł w gardle kulę gniewu. Pancho wyglądała, jakby miała ochotę sięgnąć przez stół i udusić faceta. Wtedy jednak zauważył, że Amanda patrzy na Humphriesa, który siedział spokojnie na krześle, z twarzą tak pozbawioną wyrazu, jak u profesjonalnego szulera i z rękami na kolanach.

— Nawet ten lot wokół Wenus był pogwałceniem regulaminów MKA — rzekł Greenleaf, jakby dla własnej przyjemności.

— Złożyliśmy w MKA plan lotu — odparł zapalczywie Dan.

— Ale nie czekaliście na zgodę, prawda?

— To był lot próbny, do licha!

Twarz Greenleafa zapłonęła czerwienią. Dan w końcu zrozumiał, z kim walczy. Och, na wszystkich świętych z Nowego Orleanu, to bigot z Nowej Moralności. Oni już zinfiltrowali MKA.

— Nie zamierzam się z panem kłócić — rzekł Greenleaf obojętnie. — Albo polata pan swoim urządzeniem przez cztery tygodnie z pełną mocą, albo nie dostanie pan zgody na misję załogową do Pasa Asteroid.

Odepchnął krzesło i wstał, kiwając się niezgrabnie w niskiej księżycowej grawitacji, mimo ciężkich butów, jakie miał na sobie.

— Cztery tygodnie! — krzyknął Dan. — W cztery tygodnie możemy polecieć do Pasa i z powrotem, na pełnej mocy.

— To proszę tak zrobić — rzekł z zadowoleniem Greenleaf.

— Tylko ze zdalnym sterowaniem. Bez załogi.

Ruszył do drzwi, zostawiając przy stole Dana, który czuł się wściekły, zdumiony i zdradzony.

— Lepiej za nim pójdę — rzekł Humphries, unosząc się z krzesła.

— Chyba nie chcemy go rozzłościć.

— A dlaczego nie? — warknął Dan.

Humphries opuścił salę konferencyjną. Dan opadł na krzesło.

— Bezzałogowa misja do Pasa nie ma najmniejszego sensu — mruknął. — To tylko ćwiczenie, które będzie nas kosztować cztery tygodnie i prawie tyle samo pieniędzy co misja załogowa.

— Cztery tygodnie to nie tak źle, nie? — podsunęła Pancho.

— Kolejne cztery tygodnie, które zbliżają nas do bankructwa, mała. Cztery tygodnie bliżej przejęcia firmy przez Humphriesa.

— To moja wina — rzekła bardzo cicho Amanda. Dan spojrzał na nią.

— Martin… — zawahała się, po czym mówiła dalej — … Martin nie chce, żebym brała udział w tej misji. I chyba wpłynął na opinię doktora Greenleafa.

— On ma świra na punkcie Mandy — wyjaśniła Pancho.

— A ty, co ty do niego czujesz, Amando? — zapytał Dan.

— Czuję się jak w pułapce — odparła natychmiast. — Czuję się, jakbym nigdzie przed nim nie mogła uciec. Nigdzie na Ziemi. I nigdzie na Księżycu. Czuję się jak zwierzę w klatce.

Dan opuścił obie kobiety i poszedł do swojego biura. Opadł na fotel i polecił telefonowi zlokalizować swego głównego doradcę, kobietę, która była szefem działu prawnego Astro.

Komputerowy system telefoniczny znalazł ją na stokach narciarskich w Nepalu. Obraz był blady i rozmyty. Pewnie trzyma komunikator tuż przed twarzą, pomyślał. Widział za jej głową skrawek czystego, błękitnego nieba. Miała na sobie narciarskie ubranie, polaryzowane gogle zsunęła na czoło, i nie była specjalnie szczęśliwa, że szef ją ściga.

— Na dziewięć miliardów imion Boga, co ty robisz w Nepalu? — spytał zirytowany Dan. Usiadł, rozzłoszczony, i czekał, aż jego wiadomość dotrze do prawniczki, a jej odpowiedź do niego.

— Próbuję pojeździć na nartach, póki jeszcze jest śnieg — warknęła, równie zła.

— Na nartach?

— Czasem przydałby mi się urlop — odparła, po zwyczajowej pauzie. — Wzięłam wolne po raz pierwszy od niepamiętnych czasów.

Zaciskając zęby, Dan streścił jej decyzję inspektora MKA.

— Możesz się odwołać — doradziła, pojąwszy sytuację. — Ale to zajmie więcej czasu niż lot bezzałogowy, który oni próbują na tobie wymusić.

— Nie możemy poprosić o jeszcze jedno przesłuchanie, o innego inspektora? — nalegał Dan. — Ten facet to fanatyk Nowej Moralności i jest całym sercem przeciwko eksploracji kosmosu.

Twarz prawniczki stężała na te słowa.

— Panie Randolph — odparła — ja też należę do Nowej Moralności i nie jestem fanatyczką. Nie jestem też przeciwko eksploracji kosmosu.

Czując się otoczony przez wrogów, Dan odparł:

— Dobrze już, dobrze. Trochę przesadziłem. Milczała.

— Możemy rościć sobie prawa do asteroidy, wysyłając bezzałogową misję?

— Nikt nie może sobie rościć praw do żadnego ciała niebieskiego — nadeszła odpowiedź, której Dan się spodziewał. — Żadnej planety, księżyca, komety, asteroidy — mówiła dalej. — Żadnego ciała niebieskiego. Takie jest prawo międzynarodowe od traktatu z roku 1967 z poprawkami i protokołami.

Oto cali prawnicy, pomyślał Dan. Dwa tuziny słów, kiedy wystarczyłoby jedno. Mówiła dalej:

— Osoby fizyczne mogą rościć sobie wyłącznie prawo do całego ciała niebieskiego, lub jego części, w celu założenia ludzkiego siedliska lub wydobycia bogactw naturalnych. W tym wypadku korporacje są traktowane jak osoby fizyczne.

— Więc Astro Corporation może rościć sobie prawo do użytkowania asteroidy, na którą poleci bezzałogowa misja?

Odpowiedź nadeszła prawie trzy sekundy potem.

— Nie. Takie roszczenie może zostać wysunięte wyłącznie przez osoby znajdujące się na terenie, którego roszczenie dotyczy.

— Ale po dwakroć przeklęty statek kosmiczny będzie sterowany zdalnie przez ludzi z Selene.

Znów opóźnienie i odpowiedź.

— Nie, Dan. To nie jest możliwe. W przeciwnym razie korporacje rozsyłałyby minisondy po całym Układzie Słonecznym i wysuwały roszczenia do wszystkiego, co się da. To trochę jak pomysły z patentowaniem segmentów DNA i żywych organizmów z zeszłego stulecia.

— Zatem bezzałogowy lot testowy niczego nam nie załatwia — rzekł.

Usłyszawszy to pytanie, prawniczka odparła:

— To ty musisz podjąć tę decyzję, Dan. Jestem tylko prawnikiem, ty jesteś prezesem.

— Wielkie dzięki — mruknął.

Martin Humphries nie zadał sobie trudu ścigania inspektora MKA. Po co? Młody biurokrata zrobił dokładnie to, czego Humphries chciał. Z trudem ukrywając satysfakcję, pojechał ruchomymi schodami do swojego apartamentu pod powierzchnią Księżyca.

Wszystko idzie jak po maśle, pogratulował sobie, idąc korytarzem w stronę groty. Wystarczające opóźnienie, żeby załatwić Randolpha…Akcje Astro można spłukać w kiblu, a inni większościowi akcjonariusze chętnie je sprzedadzą, gdy tylko okaże się, że misję odroczono z powodu dalszych testów. Zanim misja wreszcie wyruszy, będę właścicielem Astro, a Dan Randolph zostanie na lodzie.

A co najlepsze, pomyślał, kiedy zostanę szefem, dopilnuję, żeby Amanda została tutaj. Ze mną.

Orbita księżycowa

— Lepiej teraz wygląda, nie? — spytał Dan, gdy ich pojazd sunął w stronę rakiety z napędem fuzyjnym.

Pancho skinęła głową na zgodę. Statek miał kształt raczej utylitarny, nie był smukły, ale teraz prymitywny wygląd samego silnika uwypuklało jeszcze sześć wielkich, połyskujących zbiórników paliwa. Na cylindrycznym module załogi namalowano nazwę: Starpower 1; na zbiornikach paliwa widniały znaki Astro Corporation, Humphries Space Systems i Selene.

Rakietka była niewiele większa niż zwykłe księżycowe rakiety transferowe, miała tylko dodatkowy zestaw zbiorników i większy silnik rakietowy służący do startów z powierzchni Księżyca i lądowań. Dan i Pancho mieli na sobie ciemne kombinezony Astro i lecieli w zrobionym ze szkłostali module dla załogi, stojąc z nogami przypiętymi do pętli na podłodze, bo przy tak krótkim locie z małymi przeciążeniami fotele były zbędne. Na przodzie modułu był kokpit, ale stery nie były używane, gdyż sterowanie należało do kontrolerów lotu z portu Armstrong. A jednak Dan czuł się pewniej, mając obok siebie doskonałego pilota. Różnie bywa, pomyślał.

Zbliżając się do statku, Pancho aż zagwizdała na widok zbiorników z paliwem.

— To są jakieś straszne ilości paliwa.

— Mnie to mówisz? — rzekł Dan z żalem w głosie. — Musiałem zerwać dwa kontrakty na dostawę helu-3 do ziemskich elektrowni, żeby napełnić te przeklęte zbiorniki.

— Zerwać?

Dan pokiwał ponuro głową.

— Dwa kroki na drodze do bankructwa.

Pancho zdecydowała się na drobną zmianę tematu.

— Co zdecydowałeś w kwestii długotrwałego testu? Dan potrząsnął głową.

— Spędziłem dwie godziny, pociągając wszelkie możliwe sznurki.

— No i co?

— Jak dotąd nic. Zero. Nikt nie kiwnie palcem, żeby nie podpaść MKA.

— Więc będziesz musiał wykonać lot bezzałogowy? Drapiąc się po brodzie, Dan odparł z niechęcią:

— Wygląda na to, że tak.

— To po co tu lecimy?

Po twarzy Dana przemknął cień uśmiechu. Myślał o dawnych czasach, wiele, wiele lat temu, kiedy był najemnikiem, piratem porywającym statki bezzałogowe i łupiącym przewożone przez nie towary lub rudę. Był to akt desperacji, jedyny sposób, który pozwalał sfrustrowanemu Danowi Randolphowi otworzyć siłą kosmiczne rynki zagarnięte przez monopolistów. Wygrał wojnę z monopolem i otworzył Układ Słoneczny dla wolnego rynku dla ludzi, korporacji i rządów. Miało to jednak pewną cenę. Jego uśmiech zgasł, gdy Dan przypomniał sobie o ludziach, którzy zginęli w tej krótkiej, niewypowiedzianej wojnie. On sam o mało nie zginął.

— I co? — dopytywała się Pancho. — Jedziemy na przejażdżkę, czy co?

Porzucając na jakiś czas myśli o przeszłości, Dan odparł:

— Chcę sam zobaczyć moduł załogowy. I mamy spotkać się z geologiem planetarnym, którego wybrał dla nas Zack Freiberg.

— Ten specjalista od asteroid?

— Tak. Jest teraz na pokładzie. Spał tam wczoraj. Pancho prychnęła.

— Szybka rybka. Pewnie jakiś studenciak.

— Właśnie otrzymał stopień na Politechnice w Zurychu.

Kontrolerzy lotu sprawnie sterowali skoczkiem aż do gładkiego połączenia ze Starpower 1. Dan i Pancho przyglądali się, jak mała rakietka transferowa cumuje do korytarza łączącego większego statku. Unosili się w przypominającej łono komorze, aż przyłączyli do śluzy statku.

Śluza otworzyła się w połowie modułu załogowego. Po lewej stronie Dan dostrzegł harmonijkowe drzwi prywatnych kabin przylegających do korytarza. Dalej był kambuz, mesa ze stołem i sześcioma małymi, ale wyglądającymi na miękkie krzesłami, a dalej — za otwartą klapą — mostek. Z prawej była łazienka i zamknięta klapa, która prowadziła do magazynów i ładowni.

Dan ruszył w lewo, do mesy i na mostek.

— Krzesła? — spytała zdumiona Pancho, gdy płynęli przez mesę, unosząc się parę centymetrów nad wykładziną.

— Przez większość drogi będziecie hamować albo przyspieszać — przypomniał Dan. — W zerowej grawitacji nie spędzicie dużo czasu.

Skinęła głową, jakby zła na siebie.

— Wiedziałam o tym, jakoś nie skojarzyłam.

Dan rozumiał, co Pancho czuje. Widziała projekt modułu załogowego setki razy, oglądała trójwymiarowe makiety, spacerowała po symulacjach VR. Znalezienie się na statku było jednak czymś zupełnie innym. Czuł zapach nowości, zapach metalu i tkaniny; mógł wyciągnąć rękę i przesunąć ręką po plastikowych panelach nad głową. Mostek wyglądał na mały, ale lśnił i słychać było mruczenie obwodów pod prądem.

— Gdzie nasz studencik? — spytała Pancho rozglądając się.

— Pewnie o mnie chodzi — rozległ się skrzypiący głos za nimi.

Odwracając się, Dan zobaczył solidnie zbudowanego młodzieńca trzymającego się oboma rękami otwartej klapy. Był odrobinę niższy od Dana, ale szerszy w ramionach, z pękatą klatką piersiową. Zbudowany jak zapaśnik. Twarz miał także szeroką: ciężka szczęka, szerokie, cienkie wargi, małe, głęboko osadzone oczy. Włosy miał tak przylizane, że Dan w pierwszej chwili nie dostrzegł, jakiego są koloru. W lewym uchu miał mały, błyszczący kolczyk, Dan nie był w stanie dostrzec, czy to brylant, cyrkonia czy szkło.

— Słyszałem, jak wchodzicie. Byłem w ładowni, sprawdzałem sprzęt — mówił z płaskim akcentem amerykańskiego Środkowego Zachodu, a wymawiał wszystko tak dokładnie, że musiał się tego nauczyć w szkole za granicą.

— Och — wykrztusiła z siebie Pancho.

— Jestem Lars Fuchs — rzekł, wyciągając rękę do Dana.

— Pan Randolph, jak sądzę.

— Miło mi pana poznać, doktorze Fuchs — dłoń Dana utonęła w ręce Fuchsa. Uścisk dłoni młodego człowieka był silny, zdecydowany. — To jest Pancho Lane — mówił dalej Dan. — Będzie pilotem misji.

Fuchs opuścił lekko podbródek.

— Pani Lane. Aha, i nie jestem doktorem. Jeszcze nie.

— Nie ma sprawy. Zack Freiberg gorąco pana polecał.

— Jestem bardzo wdzięczny profesorowi. Bardzo mi pomógł.

— A ja jestem Dan. Jeśli będziesz się do mnie zwracał „panie Randolph”, będę się czuł okropnie staro.

— Och, nie chciałem pana urazić! — rzekł zaniepokojony Fuchs.

— Mów mi Dan.

— Tak, proszę pana, oczywiście. Proszę mówić mi Lars.

— Zwracając się do Pancho, podkreślił: — Oboje.

— Załatwione, Lars — rzekła Pancho, wyciągając dłoń. Fuchs uścisnął jej dłoń ostrożnie, jakby nie wiedział, co z nią zrobić.

— W Ameryce kobiety noszą takie imiona? Pancho? Zaśmiała się.

— Ta kobieta tak, Lars, staruszku.

Uśmiechając się niepewnie, Fuchs wymówił imię „Pancho”, jakby chciał je wypróbować.

— Doskonale sobie radzisz w stanie nieważkości — zauważył Dan. — Z tego, co mówił Zack, jesteś poza Ziemią po raz pierwszy.

— Dziękuję panu… Dan. Przyleciałem wczoraj wieczorem, więc miałem czas przyzwyczaić się do mikrograwitacji, zanim przylecieliście.

Pancho uśmiechnęła się ze współczuciem.

— Spędziłeś noc z głową w kiblu, co?

— Tak — przyznał z niepewną miną — wymiotowałem kilka razy.

— Wszystkim się to przydarza, Lars — pocieszyła go. — Nie ma się czego wstydzić.

— Nie wstydzę się — odparł, unosząc lekko podbródek. Dan wsunął się między nich.

— Wybrałeś już sobie kabinę? Przyleciałeś tu pierwszy, to powinieneś pierwszy wybrać.

— Hej — mruknęła Pancho — ja tu już byłam wcześniej. Amanda też.

— Prywatne kabiny są identyczne — rzekł Fuchs. — Nie ma znaczenia, którą się wybierze.

— Wezmę ostatnią po lewej — oznajmił Dan, patrząc na korytarz, który biegł wzdłuż całego modułu. — Jest najbliżej toalety.

— Ty? — Pancho wyglądała na zdumioną. — Odkąd to lecisz z nami?

— Od jakichś czterech dni — odparł. — To znaczy, wtedy podjąłem tę decyzję… kilka decyzji.

Bar Pelikan

— A taki jest mój plan — oświadczył Dan z krzywym uśmieszkiem.

On i Pancho siedzieli skuleni przy jednym ze stolików rozmiaru znaczka pocztowego, w najdalszym kącie baru Pelikan, z dala od szumu rozmów i wybuchów śmiechu tłumu stojącego przy kontuarze. Prawie stykali się głowami, siedząc blisko siebie jak para konspiratorów.

Którymi w istocie byli. Dan nie mógł się w duchu nadziwić swojemu znakomitemu samopoczuciu. Czuł się wolny. Prawie szczęśliwy. Po dwakroć przeklęci biurokraci próbowali mnie spętać. Za tym wszystkim stoi oczywiście Humphries, manipulując MKA i bigotami z Nowej Moralności. Sztywni goście z psalmami na ustach nie chcą, żebyśmy polecieli do asteroid. Wolą Ziemię taką, jaka jest: godną pożałowania, wygłodzoną, rozpaczliwie szukającą resztek porządku i władzy w propozycjach Nowej Moralności. Efekt cieplarniany to dla nich błogosławieństwo, gniew boży ścierający w proch niewiernych. Wszystko, co robimy, żeby zmniejszyć jego skutki, postrzegają jako zagrożenie dla swej władzy.

Dan przypominał sobie niewyraźnie z dzieciństwa lekcje historii o jakiejś grupie zwanej nazistami, jeszcze w dwudziestym wieku. Doszli do władzy, bo panował kryzys ekonomiczny i ludzie potrzebowali pracy i jedzenia. Jeśli tylko dobrze zapamiętał te lekcje historii…

Zatem Nowa Moralność zapuściła macki w MKA, rozmyślał Dan. I w GRE. Założę się. A Humphries dyryguje nimi jak orkiestrą, wykorzystując do rzucania mi pod nogi kłód, aż odbierze mi Astro.

Cóż, to nie będzie łatwy partner.

— Co cię tak śmieszy? — spytała zdziwiona Pancho.

— Śmieszy?

— Powiedziałeś „taki jest mój plan” i zacząłeś się szczerzyć, jak kot na kanarka w klatce.

Dan pociągnął łyk brandy z piwem imbirowym i rzekł:

— Pancho, zawsze mawiałem, że jeśli idzie ku ciężkiemu, twardzi ludzie idą tam, gdzie jest lżej.

— Już to kiedyś słyszałam.

— Więc ja idę z tobą. — Ty?

— Tak.

— Lecisz do Pasa.

— Potrzebny ci inżynier. Znam systemy statku jak nikt.

— Boże święty — mruknęła Pancho.

— Poza tym jestem wykwalifikowanym astronautą. Lecę z tobą.

— Nie możesz lecieć, dopóki nie odbędziemy lotu bezzałogowego — przypomniała, sięgając po piwo.

Pochylając się nad stołem jeszcze bliżej, Dan oświadczył ochrypłym szeptem:

— Pieprzyć lot bezzałogowy. Lecimy do Pasa od razu. Ty, Amanda, Fuchs i ja.

Pancho prawie udławiła się piwem. Pociekło na stół, zakaszlała, wreszcie spytała:

— Szefie, co ty pijesz?

Szczęśliwy jak pirat na otwartym morzu, Dan rzekł:

— Niech sobie myślą, że robimy dokładnie to, czego od nas chcą, tylko przez przypadek nasza czwórka będzie na pokładzie, kiedy statek zejdzie z orbity.

— Tak po prostu?

— Yhm. Obliczymy nową trasę po drodze. Zamiast przyspieszać do jednej szóstej g, jak planowaliśmy, przyspieszymy do jednej trzeciej i skrócimy czas przelotu o ponad połowę.

Pancho nie wyglądała na przekonaną.

— Lepiej weź na pokład astrogatora.

— Nie. — Dan wycelował w nią palec. — Ty nim będziesz, mała. Ty i Amanda. Nie zabieram nikogo, kto nie jest absolutnie niezbędny.

— Nie byłabym tego taka pewna — rzekła Pancho słabym tonem.

— Nie drocz się ze mną, mała — burknął. — Wy dwie uczyłyście się techniki „wyceluj i strzel” całymi tygodniami. Jeśli tego nie potraficie, zmarnowałem na was kupę kasy.

— Ja potrafię — odparła szybko Pancho.

— To świetnie.

— Po prostu czułabym się lepiej, gdybyśmy mieli na pokładzie prawdziwego fachowca.

— Nie będzie fachowców. Tylko nasza czwórka. Nie chcę, żeby ktoś coś podejrzewał. Włączając w to Humphriesa.

Pancho machnęła niedbale ręką.

— Nie odezwał się, odkąd przenieśliśmy Sis.

— Nie sądzę, żeby wiedział, gdzie ją schowaliśmy — rzekł, sięgając po drinka.

— On wie wszystko.

— O tym locie nie wie — upierał się. — Nikt nie będzie o nim wiedział. Rozumiesz? Nie mów nawet Amandzie czy Fuchsowi. To nasza wspólna tajemnica, mała.

— I kontrolerów lotu — mruknęła. — Co?

— A co zrobisz z kontrolerami lotu? Nie możesz, ot tak sobie, wejść na pokład Starpower i odpalić go, żeby się nie dowiedzieli. Do ciężkiego licha, Dan, nie będziesz nawet w stanie wejść na pokład, jeśli nie dadzą ci skoczka i pozwolenia na start.

Pociągając łyk brandy z piwem imbirowym, Dan przyznał:

— To jest problem, którego jeszcze nie rozwiązałem.

— Duży problem.

— Tak, duży — Dan nie mógł powstrzymać uśmieszku. Pancho potrząsnęła głową z dezaprobatą.

— Ty się tym wszystkim dobrze bawisz.

— A czemu nie? Cały świat pędzi ku zagładzie, Nowa Moralność przejmuje rządy, Humphries chce mnie pozbawić mojej własnej firmy — dlaczego nie mogę porwać swojego własnego statku i polecieć nim do Pasa Asteroid?

— To dziwne — mruknęła Pancho.

Dan zobaczył, że jego szklanka jest pusta. Przycisnął guzik na skraju stołu, przywołując jednego z pękatych małych robotów, przeciskających się przez tłum.

— Nie martw się o kontrolerów lotu — rzekł niedbale. — Coś wymyślimy.

— My? — Ty i ja.

— Hej, szefie, ja jestem pilotem, nie intrygantką.

— Jesteś całkiem niezłym szpiegiem.

— Byłam beznadziejnym szpiegiem i oboje o tym wiemy.

— Włamałaś się do plików Humphriesa.

— A on się dowiedział o tym w pół minuty.

— Coś wymyślimy — powtórzył.

Pancho skinęła głową, po czym uświadomiła sobie, że właśnie przyszło jej coś do głowy.

— Ja załatwię kontrolerów.

— Serio? — Dan uniósł brwi. — Jak?

— Lepiej, żebyś nie wiedział, szefie. Zrobię to po swojemu. Dan miał sceptyczną minę, ale nic nie powiedział.

Centrum Kontrolo Lotów

Najważniejsze to zgrać wszystko w czasie.

Pancho denerwowała się, choć była niewidzialna. Wśliznęła się ostrożnie do centrum kontroli lotów portu kosmicznego Armstronga. Była druga w nocy. Tylko dwóch kontrolerów pełniło służbę, oboje zrelaksowani, on wygodnie rozparty na fotelu, ona przygotowała sobie kawę na małej kuchence przy drzwiach do toalety.

Pancho nie powiedziała nikomu o swojej wyprawie. Pomyślała, że najlepiej będzie pożyczyć kombinezon maskujący i załatwić sprawę tak, żeby nikt o tym nie wiedział, nawet Dan Ran-dolph. Im mniej ludzi wie o tym kombinezonie, tym lepiej.

O tej porze nie było w planach żadnych lądowań ani startów; podstawowy skład załogi przebywał w centrum kontroli lotów tylko dlatego, że przepisy wymagały, by centrum zawsze było obsadzone, na wypadek jakiegoś zagrożenia.

Jakież to mogłoby być zagrożenie, rozmyślała Pancho, powoli drepcząc do konsoli położonej najdalej od tych, których używała para kontrolerów. Statki kosmiczne nie przylatują w ciągu sekundy; lot z którejś stacji na niskich orbitach okołoziemskich trwał około sześciu godzin. Mnóstwo czasu na postawienie na nogi w razie potrzeby całej armii kontrolerów. Jedyne zagrożenie mogło powstać, gdyby któryś z zespołów pracujących na oddalonych placówkach na Księżycu wpadł w jakieś tarapaty. Może gdyby astronom w obserwatorium Farside dostał ataku wyrostka i wystrzelili biedaka lobowcem do Selene, nie zdążywszy nikogo powiadomić. Było to jedyne zagrożenie, jakie przychodziło Pancho do głowy.

Albo gdyby do centrum kontroli lotów wkradła się niewidzialna kobieta i pogrzebała w planie lotów na następny dzień. Nie, nie następny dzień, przecież jest druga w nocy, pomyślała Pancho. Na ten sam dzień.

Siedziała przy jednej z wolnych konsol, jak najdalej od kontrolerów, i czekała, aż kobieta z kawą wróci na stanowisko. Otyły facet siedział przy swojej konsoli na wpół śpiąc, z nogami na konsoli, zamkniętymi oczami, ze słuchawkami na głowie. Słuchał muzyki; Pancho widziała, jak rytmicznie kiwa głową.

Mam nadzieję, że to kołysanka, rzekła w duchu.

Kobieta pociągnęła łyk kawy i skrzywiła się. Spojrzała prosto na Pancho, która zamarła w swoim kombinezonie. Czas mijał. Kobieta przeniosła wzrok z powrotem na konsolę. Pancho zaczęła znów oddychać.

Kobieta podeszła do swojej konsoli, obok kolegi, obrzuciła go pełnym dezaprobaty spojrzeniem, usiadła i założyła regulaminowy mikrofon ze słuchawką.

Dobrze, pomyślała Pancho. W wielkim pomieszczeniu było dotąd za cicho. W normalnych warunkach rzędy konsol były obsadzone kontrolerami rozmawiającymi z załogami przylatujących i odlatujących pojazdów. Jej stukanie w klawiaturę zginęłoby w szumie pogaduszek. Tylko że wtedy nie byłoby żadnej wolnej konsoli. W normalnych godzinach pracy wszystkie byłyby zajęte.

Pancho ostrożnie stuknęła w klawiaturę przed nią, raz, by wyłączyć system głosowy, drugi, by wywołać panel stanu. Kobieta przy konsoli nie słyszała cichych kliknięć. A jeśli nawet, nie zwróciła na nie uwagi. Jak oceniła Pancho, facet bez wątpienia spał, głowa opadła mu na ramię, wielki brzuch unosił się i opadał w spokojnym oddechu.

Tylko jeden lot w planach, zauważyła Pancho. Ląduje za pięć godzin. Mnóstwo czasu na to, co miała zrobić, zanim kontrolerzy zaczną napływać na poranną zmianę.

Powoli, ostrożnie, zezując jednym okiem w stronę znudzonej kobiety po drugiej stronie pomieszczenia, Pancho wystukała kilka komend dla porannego harmonogramu. Potem wstała, cicho wyszła z centrum kontroli lotów i schowała kombinezon maskujący z powrotem do szafki Ike’a Waltona, w korytarzu koło kata-kumb. Zastanawiała się, czy jeszcze kiedyś będzie jej potrzebny. Może powinnam go zatrzymać, zastanowiła się. Wtedy jednak, prędzej czy później, Ike odkryłby zniknięcie i zrobiłaby się afera. Lepiej go zostawić z nadzieją, że Ike nie zmieni szyfru do kłódki.

Nagle ogarnęła ją panika. Elly nie było w szafce, a tam ją zostawiła. Pancho pomyślała, że niemrawiec zaśnie w chłodzie panującym w korytarzu; dzień wcześniej nakarmiła ją myszą, co sprawiało, że wąż oddawał się głównie przyjemności trawienia.

Przeniesienie Elly do szafki Waltona najwyraźniej zaburzyło jego rytm. Wąż musiał wymknąć się jednym z wywietrzników na dole drzwi szafki.

Przez kilka minut Pancho szukała Elly w przerażeniu. W końcu ją znalazła, zwiniętą na podłodze koło wylotu ciepłego powietrza. Kiedy jednak próbowała ją podnieść, Elly cofnęła się i za-syczała.

Pancho opadła na kolana i spojrzała na węża karcąco.

— Nie sycz na mnie — rzekła poważnie. — Wiem, że przerwałam ci drzemkę, ale to nie powód, żeby się obrażać.

Wąż wysunął długi język.

— Dobrze, powąchaj sobie. To ja, uspokój się, zaraz cię owinę wokół mojej przyjemnej, ciepłej kostki i wracamy do domu. Dobra?

Elly odprężyła się i zwinęła z powrotem w połyskującą, błękitną spiralkę. Pancho powoli wyciągnęła rękę, a kiedy Elly nie zareagowała, delikatnie pogładziła ją palcem po głowie.

— Chodź, malutka — zamruczała — zabierzemy cię do domu, gdzie będziesz sobie miło i wygodnie spała.

Ale nie za długo, dodała w myślach.

Centrum badawcze Trustu Humphriesa

Przeraźliwy pisk osobistego telefonu wyrwał Martina Humphriesa ze snu o Amandzie.

Sen nie miał nic wspólnego z seksem. Dziwne, ale sny Humpriesa o Amandzie nie miały nigdy seksualnego charakteru. Tym razem byli na jachcie, żeglowali po spokojnym, lazurowym morzu, stali na dziobie i podziwiali skaczące po falach delfiny. Na morzu Martin zawsze czuł się nieswojo i nie był w stanie wyzbyć się strachu przed utonięciem mimo idyllicznej scenerii.

Amanda stała przy relingu, w cudownej, bladobłękitnej sukni, delikatna bryza rozwiewała jej włosy. Spojrzała na niego smutnymi oczami.

— Niedługo cię opuszczę — rzekła ze smutkiem.

— Nie możesz mnie opuścić — odparł. — Nie pozwolę ci odejść.

— Nie chcę, kochany. Ale oni mnie zmuszają. Muszę. Nie mam wyboru.

— Kto? — dopytywał się Humphries. — Kto cię zmusza?

— Przecież wiesz, najdroższy — rzekła Amanda. — Przecież wiesz. Sam mu pomagasz.

— To Randolph! To on chce mi ciebie odebrać!

— Tak — odparła, a jej oczy błagały o ratunek. O pomoc. I wtedy zadzwonił przeklęty telefon.

Usiadł na łóżku, dysząc ze złości.

— Telefon! — wrzasnął. — Na ekran ze sztuką. Reprodukcja kubistycznej modelki znikła i pojawiła się ponura gęba szefa ochrony.

— Przepraszam, że pana budzę — odezwał się — ale zażądał pan, by go informować osobiście o wszystkich ruchach panny Cunningham.

Rzucając okiem na cyfrowy zegar na nocnej szafce, Humphries warknął:

— A gdzie ona się wybiera o pieprzonej czwartej rano?

— Najprawdopodobniej śpi spokojnie w swoim pokoju, ale…

— To po co zawracasz mi głowę!? — zawył Humphries. Ochroniarz przełknął z trudem.

— Proszę pana, jej nazwisko pojawiło się na liście lotów.

— Na liście lotów?

— Tak, proszę pana. Ona i jeszcze trzy osoby mają lecieć na Starpower, na orbitę.

— Teraz? Dzisiaj?

— Zgodnie z planem o ósmej rano.

Za cztery godziny, policzył Humphries.

— I ten lot pojawił się na liście dopiero teraz?

— Jakąś godzinę temu.

— Po co oni lecą na Starpower 1? — zastanawiał się głośno Humphries.

— Ten statek ma wystartować o dziewiątej na lot testowy.

— Wiem — warknął Humphries. — To długi bezzałogowy lot.

— Może chcą coś sprawdzić w ostatniej chwili, zanim statek wystartuje z orbity.

— Mówisz, że lecą z nią trzy osoby? Kto? Szef ochrony odczytał nazwiska.

— P. Lane, pilot dowódca; L. Fuchs, naukowiec misji; C. N. Barnard, lekarz pokładowy.

— Lane znam — rzekł Humphries. — A pozostała dwójka?

— Fuchs to absolwent Politechniki w Zurychu. Przyleciał do Selene parę dni temu. Barnard to najwyraźniej jakiś lekarz — Najwyraźniej?

Szef ochrony odparł z niepewną miną:

— To jakiś pracownik Astro. Nie mamy na jego temat żadnych danych. Zdjęcia też nie. Z archiwum Astro wygrzebaliśmy tylko jego nazwisko, stanowisko, odciski palców i skan siatkówki.

— Dan Randolph — warknął Humphries. — To jest pseudonim Dana Randolpha!

— Tak?

— Sprawdźcie te odciski palców i skan siatkówki z aktami Randolpha.

— Tak, proszę pana.

— I poślij paru ludzi do Amandy Cunnigham. Przyprowadźcie ją tutaj.

— Robi się, proszę pana.

Ekran ścienny zgasł, po czym znów pojawił się na nim Picasso. Humphries nie zwrócił na to uwagi. Wyskoczył z łóżka, krzycząc:.

— Ten pieprzony Randolph myśli, że poleci do Pasa i zabierze Amandę ze sobą. Akurat mu się uda!

Dan był już na nogach; włożył biały kombinezon noszony przez personel medyczny Selene. „Ć.N. Barnard” był jedną z jego zapasowych osobowości przechowywanych w aktach osobowych Astro, pozostałość z dawnych czasów, kiedy babrał się po uszy w różnych nielegalnych transakcjach na skalę międzynarodową. Nadal miał parę przyzwoitych kont bankowych pod różnymi nazwiskami, na wypadek, gdyby musiał zniknąć na jakiś czas.

Uśmiechnął się do siebie i ruszył w stronę tunelu prowadzącego do portu kosmicznego. Zniknę na chwilę, to nic takiego. Zniknę z układu Ziemia-Księżyc. Polecę za orbitę Marsa. Do Pasa Asteroid. MKA dostanie szału, jak się dowie, że jesteśmy na pokładzie. Humphriesa chyba trafi.

Akcje Astro wystrzelą w górę, jak tylko zgłosimy prawa do eksploatacji górniczej ładnej, obfitującej w bogactwa asteroidy. Albo trzech. Prawnicy mogą użerać się o szczegóły, ale trochę bogatej rudy za parę miliardów dolarów przyprawi brokerów o prawdziwe szaleństwo z głodu. Trochę szumu też nie zaszkodzi.

Uśmiech znikł mu z twarzy, gdy dotarł do wejścia do tunelu. Elektryczny wózek czekał, by zawieźć go do portu kosmicznego, ale nigdzie w pobliżu nie było Pancho ani Amandy. Szlag by to trafił, rozzłościł się Dan. Miały tu być punkt piąta. Z babami tak zawsze!

— Pośpiesz się, Mandy! — pokrzykiwała Pancho. — Dan już pewnie na nas czeka!

— Minutkę — odezwała się Amanda w łazience. — Muszę tylko… Ktoś gwałtownie załomotał do drzwi.

— O, do cholery! — krzyknęła Pancho. Amanda wyszła z łazienki.

— Jestem gotowa, Pancho. Przepraszam, że musiałaś czekać. Pancho otworzyła drzwi. Zamiast Dana Randolpha stało tam dwóch nieznajomych mężczyzn. Obaj w identycznych szarych garniturach. Jeden miał długie, jasne włosy i ładny, gruby wąs, drugi był wyższym, ciemnowłosym mężczyzną o posturze wojskowego. Obaj mieli szerokie ramiona i kamienne twarze. Wyglądem przypominali Pancho policjantów.

Diabli, pomyślała Pancho. Wiedzą, że włamałam się do planu lotów.

Blondyn odezwał się jednak:

— Pani Amanda Cunningham? Pani pójdzie z nami. Pancho wskazała kciukiem za siebie.

— To ona. Ale ona nigdzie z wami nie pójdzie. Jesteśmy już spóźnione do pracy.

Przepchnęli się koło Pancho i wpadli do pokoju.

— Pani pójdzie z nami, pani Cunningham — oświadczył blondyn.

— A dlaczego? Kto tak zarządził?

— Pan Humphries chce się z panią widzieć — rzekł krótko ostrzyżony. Jego partner skrzywił się.

— Wezwij ochronę — rzuciła Pancho. — Ci faceci pracują dla Humphriesa.

Amanda próbowała obejść łóżko i sięgnąć do telefonu, ale blondyn był szybszy i zastąpił jej drogę.

— Nie chcemy używać siły — zwrócił się do Amandy. — Ale mamy robotę do zrobienia i zamierzamy ją wykonać.

— Od pani zależy, na ile będziemy brutalni — rzekł ciemniejszy, szczerząc się do Amandy.

Patrzyła na nich szeroko otwartymi oczami, zagubiona i wystraszona.

Blondyn ruszył w stronę Amandy.

— No, zbieraj się, mała. Nie chcemy zrobić nikomu krzywdy.

Mandy cofnęła się, oddalając się od niego. Pancho zobaczyła, że obaj mężczyźni patrzą tylko na Amandę. Schyliła się szybko i zdjęła EUy z nogi.

— Masz, dupku — powiedziała Pancho i rzuciła błękitnym wężem w blondyna.

Odwrócił się na tyle szybko, by zobaczyć, jak niemrawiec leci w jego stronę jak na zwolnionym filmie. Odruchowo podniósł ramię, żeby się zasłonić.

— Co to jest, do licha!

Elly odbiła się od jego ramienia i spadła na podłogę. Unosiła się, sycząc ze złością.

— Jezu, co to jest?

Krótko ostrzyżony szukał czegoś nerwowo w kieszeni marynarki. Pancho walnęła go w kark i osunął się na podłogę. Elly podpełzła do niego. Blondyn wyglądał na sparaliżowanego ze strachu; gapił się na węża.

Pancho wykonała gest w stronę Amandy, która przeszła obok stojącego z wytrzeszczonymi oczami blondyna i podeszła do niej.

Facet na podłodze podciągnął się na łokciu i zobaczył węża o dziesięć centymetrów od swojej twarzy, z utkwionymi w nim oczami jak koraliki.

— Aaaaaj — jęknął.

Blondyn wyjął mały pistolet z kabury pod marynarką. Pancho zobaczyła, że ręce mu się paskudnie trzęsą.

— Głośne hałasy ją drażnią — ostrzegła. — Bądź cicho i nie ruszaj się.

Blondyn spojrzał na nią, po czym przeniósł wzrok na węża. Ostrzyżony na żołnierza facet pocił się na podłodze, patrząc na pilnującą go Elly, której język poruszał się tam i z powrotem.

— Zrób coś — powiedział zachrypłym szeptem.

— Rzuć pistolet na łóżko — nakazała Pancho blondynowi.

— Jeśli strzelisz do niej i chybisz, ugryzie go na pewno.

Blondyn zrobił, co mu kazano.

— Zabierz to stąd — błagał.

Pancho ruszyła w stronę Elly, powoli, ostrożnie. Niestety, facet z wojskową fryzurą nie wytrzymał nerwowo. Rzucił się na oślep w stronę węża i usiłował wstać. Elly zatopiła kły we wnętrzu jego dłoni.

Krzyknął i padł na podłogę nieprzytomny. Pancho pochyliła się i złapała Elly, ostrożnie, by wąż nie mógł się wygiąć i jej ugryźć.

— Umrze w ciągu godziny, jeśli nie dostanie antidotum — powiedziała szybko Pancho.

Blondyn patrzył bezradnie na swojego partnera.

— Zabierz go do szpitala! — wrzasnęła Pancho.

Złapała swoją torbę podróżną, nadal leżącą na łóżku, obok porzuconego pistoletu blondyna. Wciąż trzymając Elly, przegrzebała torbę, znalazła fiolkę z antidotum i rzuciła ją blondynowi.

— Zabieraj go do szpitala! Szybko! Powiedz im, co się stało i nich mu to dadzą! To antidotum.

Złapała nadal otwartą torbę podróżną i ruszyła w stronę drzwi. Amanda pobiegła za nią, po czym zawróciła i wzięła własną. Biegnąc korytarzem, Pancho obejrzała się przez ramię i zobaczyła blondyna wlokącego swojego partnera w drugą stronę w kierunku szpitala.

— Dobra dziewczynka, Elly — rzekła. Niemrawiec owinął się z zadowoleniem wokół nadgarstka Pancho.

Dotarły do tunelu prowadzącego do portu kosmicznego, gdzie przechadzał się nerwowo Dan Randolph.

— Gdzie wy byłyście, do licha? Późno się robi.

— Już wszystko mówię, szefie — wyjaśniła Pancho, gdy wpakowali się do wózka.

— To Martin — rzekła cicho Amanda.

— Humphries?

— On szaleje za Mandy i myśli, że chcemy ją stąd zabrać.

— Co się stało, do cholery? — dopytywał się Dan. Pancho zaczęła opowiadać, gdy tylko automatyczny wózek ruszył tunelem w stronę portu.

Martin Humphries usiadł przy biurku, patrząc z niechęcią na przerażonego, załamanego agenta ochrony — blondyna. Facet pocił się i nerwowo dotykał wąsów raz za razem.

— Więc pozwoliliście jej uciec — stwierdził Humphries, gdy mężczyzna po raz trzeci wyjaśnił przyczyny niepowodzenia.

— Mój partner umierał! — rzekł blondyn łamiącym się głosem. — Ten pieprzony wąż go ukąsił!

— A ty pozwoliłeś uciec pani Cunningham — powtórzył lodowatym tonem Humphries.

— Musiałem zabrać go do szpitala. Bez tego by umarł.

— Nie zadzwoniłeś do mnie ani do ochrony, ani do nikogo, kto mógłby im przeszkodzić w ucieczce.

— Przecież dzwonię — oświadczył blondyn żarliwie. — Jeszcze nie dolecieli do statku. Może pan zadzwonić do centrum kontroli lotów i odwołać misję.

— Naprawdę?

— Jest jeszcze czas.

Humphries ze złością przerwał połączenie. Tępy muł, pomyślał. Kazałem mu zrobić prostą rzecz i kompletnie ją spieprzył.

— Odwołać misję — powiedział do siebie. Potrząsnął głową. Mam zadzwonić do centrum kontroli lotów i powiedzieć, że Dan Randolph porywa mój statek i zabiera ze sobą kobietę, którą kocham. Fajna wiadomość dla serwisów informacyjnych. Wszyscy tarzaliby się ze śmiechu na mój widok.

Oparł się wygodnie w swoim wyściełanym fotelu, ale w jego miękkościach nie czuł się wygodnie. Amanda ucieka z Randol-phem. Pewnie zawsze miał do niej słabość, tylko czekał, żeby mi ją odebrać. I teraz mogą być razem. Ona woli jego. I może z nim zginąć.

Bolały go zęby. Humphries uświadomił sobie, że zaciskał je tak mocno, aż rozbolała go cała głowa. Czuł, że szyję i ramiona ma całe sztywne. Zaciskał pięści tak mocno, że paznokcie wbiły mu się w dłonie.

Amanda odeszła z nim. Może i przejmę Astro, aleją straciłem na zawsze. Umrą razem. To nie moja wina. Nie chciałem nikogo zabijać. Sami to robią. Sami się zabiją.

Żałował, że nie potrafi płakać. Spojrzał na listę głównych akcjonariuszy Astro wyświetlaną na ekranie. Uderzył pięścią w ekran, a ten eksplodował snopami iskier i odłamków tworzywa.

Starpower 1

Fuchs przywitał ich w porcie, zastanawiając się, po co cała czwórka ma udać się na statek tuż przed jego zejściem z orbity i startem w stronę Pasa.

— Mała zmiana planów, Lars — oznajmił Dan. — My też lecimy.

Ciemne brwi młodego człowieka uniosły się do połowy czoła.

— MKA to zatwierdziła?

— To nie robi różnicy — rzekł Dan, gdy Pancho i Amanda wspinały się do traktora, który miał ich zawieźć na stanowisko startowe skoczka. — Lecimy.

Fuchs zawahał się, stojąc w otwartym luku śluzy traktora.

— Lecimy — powtórzył Dan. — Z tobą albo bez ciebie. Na szeroką twarz Fuchsa wypełzł powoli uśmieszek.

— Ze mną — odparł i wskoczył do traktora, omijając sześć stopni.

Dan uśmiechnął się półgębkiem i oparł się chęci naśladowania sportowego wyczynu młodego człowieka. Amanda i Pancho zajęły tylne fotele, Fuchs usiadł przy włazie. Dan usadowił się za fotelem kierowcy; pełniąca tę rolę kobieta zamknęła śluzę i sprawdziła ciśnienie w kabinie. Następnie usiadła za kierownicą i włożyła słuchawki.

Czeka na pozwolenie kontrolera na wyjazd, Dan doskonale o tym wiedział. Jeśli mają nas powstrzymać, to jest najlepszy moment.

Po chwili jednak wrzuciła bieg i traktor wytoczył się ze śluzy garażu. Parę minut później znajdowali się obok skoczka i przyłączali elastyczny rękaw klapy traktora do śluzy modułu załogowego skoczka. Cała czwórka, w lekkich kombinezonach, pokonała ostrożnie giętki, plastykowy, wąski rękaw, trzymając się ścian, z głowami pochylonymi, by nie zahaczyć o niski sufit.

Moduł załogowy skoczka, choć malutki, był lepszy od klau-strofobicznego rękawa. Było to parę metrów kwadratowych metalowego pokładu otoczonego bańką ze szkłostali. Na środku znajdował się pulpit sterujący wysunięty na podeście sięgającym im do piersi. Pancho podeszła do pulpitu i włożyła na głowę leżące tam słuchawki. Amanda zajęła miejsce z jej prawej strony.

— Lepiej skorzystaj z pętli na nogi — zwrócił się Dan do Fuchsa. — Przez parę minut będziemy w zero g.

Fuchs skinął głową. Wyglądał na spiętego, wyczekującego, z zaciśniętymi mocno ustami.

Mogą nas zatrzymać w każdej chwili, powiedział sobie w duchu Dan. Z każdą mijającą sekundą czuł się jednak coraz lepiej.

— Pięć sekund, odliczanie trwa — powiedziała Pancho. Nie włączyła głośnika wbudowanego w konsolę.

Dan odwrócił się, by złapać się jednego z uchwytów znajdujących się na zakrzywionej powierzchni bańki; skoczek poderwał się z ziemi jednym ostrym szarpnięciem rakiety wynoszącej. Dan poczuł, jak uginają się pod nim kolana, ale Fuchs o mało nie upadł. Dan chwycił go za ramię i podtrzymał.

— Przepraszam — wykrztusił Fuchs. — Nie spodziewałem się tego.

— W porządku — rzekł Dan, ale był pod wrażeniem twardości mięśnia, którego dotknął. — To twój drugi start, prawda?

Fuchs był blady.

— Mój drugi z powierzchni Księżyca. Leciałem też wahadłowcem z portu kosmicznego w Zurychu.

Dan zauważył, że przy zerowej grawitacji Fuchs ma mdłości.

— Nic ci nie jest? — spytał. Nie ma nic gorszego, niż współtowarzysz rzygający przez całą drogę na statek.

Fuchs uśmiechnął się słabo i ukazał swój doskonale umięśniony biceps.

— Zabezpieczyłem się plastrem przeciwwymiotnym.

— Doskonale.

— To też mam — Fuchs wyjął z kieszeni na udzie kombinezonu gruby plik plastikowych torebek.

— Spryciarz — rzekł Dan z nadzieją, że Fuchs nie będzie musiał ich używać.

Sterowany z ziemi skoczek połączył się ze Starpower 1 i za-dokował w głównej śluzie statku. Dan poczuł lekkie stuknięcie, gdy łącznik skoczka przycumował do klapy statku.

— Potwierdzam dokowanie — rzekła Pancho do miniaturowego mikrofonu. — Dobra robota, chłopcy. Nie musiałam ani razu dotknąć sterów.

Nie usłyszeli, co kontroler odpowiedział Pancho, ale musiało to być coś zabawnego, bo zaczęła się śmiać.

— Tak, wiem, i dlatego płacą wam taką kupę kasy. OK, wchodzimy na pokład.

Zwracając się do Dana, Pancho rzekła:

— Ustawię automatyczne rozłączanie i powrót do Selene.

— Dobrze — odparł Dan, uwalniając się z pętli i płynąc w stronę luku. Wersja dla kontrolerów lotu brzmiała: cała czwórka leci na pokład w celu dokonania ostatniej kontroli przed opuszczeniem przez statek orbity Księżyca. Mieli wrócić do Selene skoczkiem.

— Trochę się zdziwią, jak skoczek wyląduje pusty — oświadczyła Pancho ze złośliwym uśmieszkiem.

Dan przeszedł przez luk i dalej, do sekcji przejściowej rozmiarów trumny. Wystukał kod pozwalający na otwarcie śluzy statku.

— Dobrze — rzekł, gdy luk się otworzył. — Witamy na pokładzie linii lotniczych Pas.

— Ty pierwszy, szefie. To twój statek.

— W jednej trzeciej — mruknął. — Chyba co najmniej jeden z pozostałej dwójki będzie zszokowany, gdy się dowie, co robimy.

— Przecież on już musi o tym wiedzieć — rzekła Amanda.

— Zgadza się — przytaknęła Pancho. — Któż inny wysyłałby tych zbirów po Amandę?

Brwi Dana powędrowały w górę.

— To dlaczego nie robi awantury? Czemu nas nie zatrzyma? Fuch patrzył na przemian to na Amandę, to na Pancho, najwyraźniej zmieszany ich rozmową.

— Cóż, właźmy na pokład, zanim rozpęta się piekło — zaproponowała Pancho, ponaglając ich gestem.

Czując się nagle nieswojo, Dan przepłynął przez klapę i wszedł na pokład Starpower 1. Przemknął przez wewnętrzną klapę śluzy i poleciał prosto na mostek. Amanda przeleciała przez klapę, ale lekko zawirowała. Fuchs złapał ją za ramiona, pomagając jej wyrównać lot.

— Dzięki, Lars — rzekła.

Dan zauważył, że chłopak strasznie się zaczerwienił. Puścił ją i Amanda przeleciała przez oba luki, nie używając rąk ani stóp. Fuchs, nadal nowicjusz w zero-g, odepchnął się od brzegu luku potężnymi rękami i poleciał dalej. Uderzył boleśnie o oddaloną grodź. Dan nic nie powiedział, tłumiąc w sobie śmiech na widok jego prób zademonstrowania tężyzny fizycznej.

Zamykając luki, Dan czuł, że jego nastrój jest coraz gorszy. Ostrzegałem Amandę przed przymilaniem się do chłopaka. Uświadomił sobie, że choć Amanda ma na sobie tylko prosty kombinezon, on i tak będzie musiał bawić się w przyzwoitkę dla niej i Fuchsa.

Ruszył na mostek, płynąc w zerowej grawitacji i odpychając się czubkami palców o grodzie korytarzyka, co pozwalało mu gładko przemieszczać się do przodu.

Pancho przypięła się na fotelu pilota; jej ręce tańczyły po instrumentach. Przez szerokie bulaje ze szkłostali nad mostkiem Dan widział martwą, szarą krzywiznę Księżyca i za nią lśniący półksiężyc lśniącej Ziemi.

— Odłączyłam kontrolę naziemną — oświadczyła. — Zaraz powinni zacząć się wydzierać.

— Przełącz ich na głośnik — rzekł Dan.

Amanda wsunęła się w fotel drugiego pilota i zapięła uprząż. Fuchs stanął za nią i włożył stopy w pętle na podłodze.

— S-1, mamy sygnał odłączenia — dobiegł męski głos z głośnika. Robił wrażenie raczej znudzonego niż zdenerwowanego.

Pancho obejrzała się przez ramię i spojrzała na Dana, który położył palec na ustach.

— Cicha woda brzegi rwie — wyszeptał. Zasłaniając mikrofon dłonią, Pancho rzekła:

— Mogę odłączyć skoczka.

— Odłącz — odparł.

— Rozpoczynam sekwencję odłączania skoczka — rzekła Pancho do mikrofonu.

— Jesteście na pokładzie skoczka? — spytał kontroler. — Nie możemy odpalić S-l, skoro jesteśmy odłączeni. Straciliśmy kontrolę nad pojazdem.

Na tablicy błysnęło czerwone światełko, po czym znikło.

— Skoczek odłączony — rzekła Pancho…

— Powtarzam, czy jesteście na pokładzie skoczka? — Kontroler tym razem był już zirytowany.

— A gdzie niby mielibyśmy być? — spytała niewinnie Pancho, po czym odcięła połączenie radiowe z Selene.

Amanda uruchamiała właśnie sekwencję startu; jej paluszki ze starannym manicure biegały po ekranie dotykowym.

— Trzy minuty do startu — rzekła spokojnie.

— Udało się — oznajmiła Pancho.

Dan poczuł, że pocą mu się dłonie. Stojąc za fotelami pilotów, gotów do wyruszenia w podróż dalszą niż jakikolwiek zdrowy na umyśle człowiek odbył, powiedział sobie w duchu: ta podróż to wszystko, co mam. Jeśli nam się nie uda, nie mam po co wracać. Nie mam ani jednej, po dwakroć przeklętej rzeczy.

Spojrzał na Fuchsa. Chłopak uśmiechał się radośnie jak starożytny wojownik obserwujący nadciągającą armię wroga, niecierpliwie wyczekujący bitwy, gotów się do niej włączyć. Ma chłop jaja, pomyślał z uznaniem Dan. Wybraliśmy właściwego faceta.

— Dwie minuty — ogłosiła Amanda.

— Tam na dole pewnie dostają już szału — rzekła Pancho z uśmiechem.

— Nic już nie mogą zrobić — stwierdził Dan. — Nie zestrzelą nas.

— Nie wyślą za nami statku Korpusu Pokoju? — spytał Fuchs.

— Kiedy włączymy napęd fuzyjny, nic w całym Układzie Słonecznym nie będzie w stanie nas dogonić.

— Dopóki nie wrócimy — przypomniała Pancho. Dan skrzywił się stojąc za nią. Potem się odprężył.

— Jak wrócimy, będziemy bogaci.

— Ty będziesz bogaty, szefie — odpadła Pancho. — My jesteśmy tylko pracownikami.

Dan zaśmiał się.

— Też będziesz bogata, już ja tego dopilnuję. Będziesz bogata.

— Albo martwa.

— Minuta — wtrąciła Amanda. — Chyba powinniśmy uważnie obserwować odliczanie.

— Racja — przytaknęła Pancho.

Dan obserwował wszystko na wyświetlaczach. Reaktor fuzyjny działał zgodnie z programem. Plazma o temperaturze gwiazd zaczęła wytwarzać energię. Pędziła przez kanał MHD, gdzie niewielki ułamek energii cieplnej zamieniał się w energię elektryczną. Wewnętrzne akumulatory statku zaczęły się ładować. Zimny wodór i hel zaczęły płynąć przez ścianki chłodnicy dysz. Gorąca plazma bluznęła dyszami.

— Zapłon — oznajmiła Amanda, używając tradycyjnego słowa, choć teraz nie miało ono fizycznego odpowiednika.

— Ciąg rośnie — rzekła Pancho. Dan obserwował krzywe na wykresach ciągu, ale nie musiał; czuł, że znowu coś waży, czuł, jak pokład pod jego stopami staje się znów stabilny.

— Wystartowaliśmy — ogłosiła Pancho. — Następny przystanek, Pas Asteroid!

Port kosmiczny ARMSTRONG

Martin Humphries w obstawie swojego szefa ochrony i szefa działu prawnego przybył do portu w samą porę, żeby obejrzeć, jak Starpower 1 odpala silniki i schodzi z orbity.

Stał z tyłu w centrum kontroli lotów, z rękami założonymi na piersi i obserwował na ekranie widok statku z teleskopu. Nie był to spektakularny widok: cztery dysze rakietowe Starpower 1 lekko lśniły, a statek dryfował tak powoli, że Humphries musiał sprawdzać dane pojawiające się z prawej strony ekranu, by się upewnić, że statek się porusza.

Mały ekran na bocznej ścianie ukazywał skoczka księżycowego zbliżającego się do portu.

Cztery rzędy konsol zajmowały większość centrum kontroli łotów; zajęte były tylko trzy konsole, ale Humphries wyczuł u kontrolerów konsternację i zdenerwowanie.

— Skoczek sześć, zgłoś się! — kontroler po lewej krzyczał do mikrofonu.

Mężczyzna z kucykiem i bródką, siedzący pośrodku tej trójki, szeptał coś nerwowo do kobiety po drugiej stronie. Potem obrócił się w fotelu i złapał własny zestaw słuchawkowy.

— Pancho! — krzyknął grzmiącym basem. — Ludzie, gdzie wy jesteście, u licha? Co tam się dzieje?

Humphries doskonale wiedział, co się dzieje.

Kobieta podniosła wzrok i zobaczyła stojącego tam Hum-phriesa. Rozpoznała go. Zbladła i złapała za ramię szefa kontroli lotów, po czym wskazała w jego kierunku.

Szef wyskoczył ze swojego fotela i uniosło go na tyle wysoko, że o mało nie przewrócił konsoli za jego własnym stanowiskiem. Nie stało się tak, ale uderzył się boleśnie w goleń i pożeglował, jak w zwolnionym tempie, w kierunku stojącego za konsolą pustego krzesła, a jego kucyk powiewał w powietrzu. Odruchowo wyciągnął ręce i złapał krzesło, by uchronić się przed upadkiem; krzesło jednak odjechało w stronę ostatniego rzędu konsol i szef kontroli lotów upadł niezgrabnie na podłogę z łomotem i głośnym „Au!”.

Szef ochrony Humphriesa odruchowo skoczył w stronę rozciągniętego na podłodze kontrolera i pomógł mu wstać, zaś sam Humphries i jego prawnik stali i gapili się na tę idiotyczną scenę.

Ochroniarz wlókł utykającego kontrolera w stronę Humphriesa.

— Panie Humphries — wybełkotał kontroler — nie mamy pojęcia, co się dzieje.

— Czy to przypadkiem nie Starpower 1 ucieka z orbity? — spytał lodowatym tonem Humphries.

— Tak, psze pana, ale on miał wystartować dopiero za pół godziny i myślę, że Pancho Lane i trzy inne osoby są na pokładzie, nie mając zgody na załogowy lot. MKA chyba ich…

— Czy jest jakiś sposób, żeby ich zawrócić? — Humphries był całkowicie spokojny.

Szef kontrolerów podrapał się w brodę i gwałtownie zamrugał.

— No i jak?

— Nie, psze pana. Nie ma mowy, proszę pana.

— Kto jeszcze jest na pokładzie?

— Właśnie w tym problem, nie mamy pojęcia, kto tam jeszcze jest! Może są w skoczku, ale nie odpowiadają na wezwania radiowe! Może zepsuło się radio.

— Oni są pokładzie Starpower 1 — oświadczył obojętnym tonem Humphries. — Kto jeszcze jest z Pancho Lane?

— Hm… — szef kontroli lotów zwrócił się do swojej pary asystentów, mrugając oczami.

— Amanda Cunningham, drugi pilot — odezwała się kobieta — Lars Fuchs, astronom planetarny i C.N. Barnard, lekarz pokładowy.

— I wy ich wpuściliście na pokład mojego statku? — zwrócił się do nich Humphries lodowatym tonem.

— Mieli odpowiednie uprawnienia — rzekł szef kontroli lotów, cały spocony. — Zgodę MKA. — Para pozostałych kontrolerów, stojąc przy swoich stanowiskach, skinęła głowami potwierdzająco.

— Amanda Cunningham na pewno była z nimi? Cała trójka pokiwała głowami.

Humphries odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia z centrum kontroli lotów. Szef kontrolerów lotów odetchnął z ulgą. Jego kombinezon był przesiąknięty potem.

Humphries zatrzymał się jednak w drzwiach i odwrócił w ich stronę.

— Chcę was tylko poinformować, że tak zwany doktor Barnard to w rzeczywistości Dan Randolph.

Cała trójka kontrolerów wyglądała na zdumioną.

— Nigdy nie zadaliście sobie trudu, żeby sprawdzić jego tożsamość, co?

— Nigdy…? — Kontroler zamilkł na widok wściekłego spojrzenia Humphriesa.

— Wiem, że pracujecie dla Selene, a nie dla mnie. Ale zrobię wszystko, żeby dopilnować, by wasza trójka niekompetentnych durni nie zbliżyła się do żadnego centrum kontroli lotów na odległość mniejszą niż tysiąc kilometrów.

Wyszedł i ruszył tunelem prowadzącym do Selene.

— Mam rozpocząć procedurę przejęcia Astro? — spytał prawnik. Humphries pokiwał ponuro głową.

Z zadowolonym uśmieszkiem prawnik oznajmił:

— Nie będzie miał ani kawałeczka firmy, kiedy wróci.

— On nie wróci — odparł ponuro Humphries. — Żadne z nich nie wróci.

Siedząc w malutkiej mesie za mostkiem statku, Dan Randolph poczuł, że po raz pierwszy od wielu miesięcy udało mu się odprężyć. Statek przyspieszał zgodnie z planem. Fuchs wyglądał nieco lepiej, bo poczuł przyrost wagi spowodowany przyspieszeniem. Koniec z lataniem w nieważkości. Mogli siadać na krzesłach bez przypinania się pasami.

Zadumał się nad swoim dobrym nastrojem. Ziemia się roztapia, twoja firma bankrutuje, złamałeś wszystkie przepisy, jakie kiedykolwiek wymyśliła MKA, Humphries poluje na twoją głowę, lecisz gdzieś w nieznane i siedzisz tu z radosnym uśmiechem na twarzy.

Wiedział, dlaczego tak jest.

Jestem wolny, powiedział sobie. Może tylko na parę tygodni, ale uwolniłem się od nich wszystkich, od tego całego bagna. Jesteśmy sami i nikt nie będzie zakłócał nam spokoju.

Aż wrócimy.

Pancho zanurkowała przez luk i podeszła prosto do dystrybutora z sokiem.

— Jak leci? — spytał lekko Dan.

— Wszystkie systemy pracują idealnie — odparła, napełniając kubek i podchodząc do stołu, by usiąść obok Dana.

— Wszystko musi grać, skoro dałaś się oderwać od mostka.

— Mandy pilnuje wszystkiego. Ptaszek leci sam. Nie musimy siedzieć na mostku cały dzień.

— Jakieś rozmowy? Wzruszyła ramionami.

— Jakieś sześć do siedmiu milionów. Wszyscy, od Douga Stevengera po Global News Network chcą z tobą gadać.

— Global News? — Dan nadstawił uszu.

— Mnóstwo serwisów informacyjnych. Wszyscy chcą przeprowadzić z tobą wywiad.

Dan pogładził się z namysłem po podbródku.

— To może być niezły pomysł. Jeśli chcemy udzielić wywiadu, musimy to zrobić, zanim opóźnienie uniemożliwi rozmowę w czasie rzeczywistym.

— To lepiej załatw to jak najszybciej — zaproponowała Pancho. — Kiedy ptaszek przyspieszy do jednej trzeciej g, będziemy lecieć naprawdę szybko.

Dan skinął głową na zgodę. Wskazując na konsolę telefoniczną wbudowaną w grodź, spytał:

— Możesz mnie połączyć?

— Bez problemu.

— Świetnie… pogadam z La Guaira.

Szefową public relations Astro była brunetka o słodkiej twarzy, o wiele starsza i twardsza niż wyglądała. Dan spytał, czy jest w stanie zorganizować konferencję z najważniejszymi sieciami informacyjnymi na świecie.

— To musi być dziś — przypomniał. — Lecimy tak szybko, że od jutra nie będziemy w stanie normalnie rozmawiać, bo opóźnienie będzie sięgać czterech — pięciu minut.

— Zrozumiano — rzekła szefowa PR.

— Załatwisz to? Uniosła brwi w zdumieniu.

— Zorganizować dużą konferencję prasową z facetem, który porwał własny bajerancki statek kosmiczny i leci poza orbitę Marsa eksploatować asteroidy? Szefie, spadaj z linii i pozwól mi robić, co do mnie należy.

Dan zaśmiał się i wykonał polecenie. Cieszył się, że nie zwolnił nikogo ze swojego zespołu PR, choć w innych działach firmy były zwolnienia. Wylej księgowych i prawników, przypomniał sobie. Pozbądź się przekładających papiery i liczących ziarenka. Ale zostaw ludzi, którzy dbają o twój publiczny wizerunek. Oni odejdą ostatni — jeśli nie liczyć ludzi wykonujących rzeczywistą pracę: inżynierów i naukowców.

Pancho obserwowała go, sącząc sok. Gdy Dan skończył rozmawiać z biurem w La Guaira, spytała:

— I co teraz?

— Poczekamy, aż PR wykona swoją robotę.

— Uhm. Ile czasu to zajmie?

— Dowiemy się za jakąś godzinę — odparł. — Jeśli zajmie to dłużej, nie będzie miało sensu.

Pancho pokiwała głową.

— Słyszałam. Opóźnienie między tobą a nią już jest dłuższe niż zwykłe opóźnienie między Ziemią a Księżycem.

Dan wstał i ruszył w stronę dystrybutora z kawą. Tęsknił za rozkoszną szklaneczką amontillado, ale na statku nie było alkoholu.

Przypominając sobie historię o dwóch zbirach wysłanych za Amandą, Dan spytał:

— Co się stało z twoim wężem?

— Elly?

— Tak się wabi?

— Uhm.

— To co z nią zrobiłaś?

Pancho sięgnęła pod nogawką spodni i wyciągnęła błękitnego, lśniącego niemrawca. Dan cofnął się.

— Wniosłaś to coś na pokład? Wzruszając ramionami, Pancho odparła:

— Miałam zamiar zostawić ją u Pete’a, gościa, który prowadzi bar Pelikan. Ale przez tę całą aferę nie miałam czasu.

— Mamy na statku jadowitego węża!

— Wyluzuj, szefie — rzekła spokojnie Pancho. — Mam w torbie cztery myszy. Wystarczy, żeby Elly była tłusta i szczęśliwa przez ponad miesiąc.

Dan gapił się na węża. Elly też patrzyła na niego oczami jak koraliki.

Potrząsnął głową.

— Nie chcę czegoś takiego na statku.

— Elly nie będzie sprawiać problemu — upierała się Pancho.Będę ją trzymać w jakimś przyjemnym, chłodnym miejscu. Będzie większość czasu spać. — Po czym uśmiechnęła się krzywo: — I trawić.

— Ale gdyby coś się stało…

Pancho spoważniała. Danowi wydało się, że nie może się na coś zdecydować.

— Może powinniśmy zamrozić węża na czas lotu — podsunął. — Jak wrócimy do Selene, to się go odmrozi.

— Ona nie jest jadowita — wyrzuciła z siebie Pancho.

— Co?

— Nie lubię się do tego przyznawać, ale Elly tak naprawdę nie jest jadowita. Mówię, że jest, żeby ludzie się bali. Sądzisz, że rada bezpieczeństwa Selene wpuściłaby do miasta jadowite zwierzę?

— Ale powiedziałaś…

Z przepraszającym wyrazem twarzy, Pancho rzekła:

— O rany, szefie, nie można wierzyć we wszystko, co ludzie mówią. Dziewczyna musi się jakoś bronić, nie?

— A ten facet, którego ukąsiła?

— Elly poddano inżynierii genowej. Zmodyfikowano jej toksynę, by wytwarzała środek usypiający, a nie śmiertelną trucizną.

Dan obrzucił ją twardym spojrzeniem. Czy ja w ogóle mogę jej wierzyć, pomyślał.

— Jajogłowi chcieli używać Elly do usypiania na wolności zwierząt, które chcieli zbadać. To się nigdy nie udało.

— A ty trzymasz sobie węża.

— Ochroniarza — poprawiła Pancho.

— A antidotum? Zaśmiała się.

— Sól fizjologiczna. Zwykłe placebo. Ten facet obudziłby się bez względu na to, czy by mu ją podano, czy nie.

Dan zachichotał.

— Pancho, jesteś mistrzynią oszustwa.

— Pewnie tak — przyznała chętnie. Z interkomu dobiegł głos Amandy.

— Rozmowa z La Guaira.

— Odbiorę tutaj — rzekł Dan.

Trwało to kilka szalonych godzin, ale szefowa PR zdołała zorganizować konferencję prasową z udziałem reporterów praktycznie wszystkich znaczących serwisów informacyjnych na Ziemi oraz z samą dyrektor serwisu informacyjnego Selene, Edith El-gin, która była panią Stavenger — gdy nie była na wizji.

Dan usiadł wygodnie w małym plastykowym fotelu mesy Starpower i uśmiechnął się do kamery konsoli telefonicznej wbudowanej w grodź. Jego specjalistka od PR pełniła rolę moderatora, wybierając reportera, któremu pozwolono zadać pytanie, i ewentualnego następnego. Dan odkrył, że opóźnienie między statkiem a Ziemią działa na jego korzyść; mógł pomyśleć, zanim zadano mu następne pytanie.

Zawsze lepiej pomyśleć, zanim coś powiesz, powiedział sobie w duchu. Uruchom mózg, zanim włączysz usta.

Wywiad

Cable News: Dlaczego porwał pan własny statek?

Dan Randolph: Skoro to mój statek, to jak można mówić o porwaniu? Poza tym jest tylko częściowo mój. Starpower 1 jest własnością Starpower Ltd., której wtaścicielem z kolei są trzy organizacje: Humphries Space Systems, Astro Manufac-turing i obywatele Selene. O ile wiem, ani Humphries, ani Selene nie złożyły skargi, więc nie możemy mówić o porwaniu.

Cable News: Ale Międzynarodowa Komisja Astronautycz-na uważa, że nie ma pan prawa przebywać na pokładzie Starpower 1.

Dan Randolph: Biurokratyczni [OCENZUROWANO]. Nie ma żadnego powodu, dla którego na tym statku nie mogłaby podróżować ludzka załoga. MKA usiłuje spętać nas biurokratycznymi ograniczeniami.

BBC: Jak pan sądzi, dlaczego MKA nie wydała zezwolenia na lot załogowy tym statkiem?

Dan Randolph: Prędzej wykąpię się w gorącej czekoladzie, niż się dowiem. Proszę ich zapytać.

BBC: Ale na pewno ma pan jakąś opinię na ten temat.

Dan Randolph: Spece od przekładania papierów bywają konserwatywni. Kiedy ktoś chce zrobić coś nowego, zawsze wiąże się z tym jakieś ryzyko, a biurokraci nienawidzą podejmowania ryzyka. O wiele bezpieczniej jest odmówić, powiedzieć, że potrzeba kolejnych testów albo jeszcze innej zgody. Zepchną odpowiedzialność na kogo innego, żeby tylko się nie wychylić. Gdyby MKA zarządzała rozwojem Ameryki w dziewiętnastym wieku, nadal dyskutowaliby, czy budować Chicago czy St. Louis.

Agencja Nippon News: Co pan planuje osiągnąć dzięki tej ekspedycji?

Dan Randolph: Och, dla odmiany merytoryczne pytanie. Mamy zamiar zgłosić roszczenia związane z jedną asteroidą lub nawet kilkoma. Naszym celem jest umożliwienie ludzkości wykorzystania zasobów naturalnych Pasa Asteroid.

Agencja Nippon News: Czy już pan wie, jakie asteroidy będziecie badać?

Dan Randolph: Tak, ale nie upoważniono mnie do ujawniania tej informacji. Nie chcę, żeby ktokolwiek lub cokolwiek stanęło na drodze naszych roszczeń.

Kilku uczestników równocześnie: Co pan chce przez to powiedzieć? Czego się pan obawia? Kto mógłby wysunąć roszczenie konkurencyjne?

Dan Randolph: Ojej, poproszę o jedno pytanie. Zasadniczo boję się, że jeśli ogłoszę, że naszym celem jest określona asteroida, MKA znajdzie jakiś powód, żeby zadeklarować, iż jest wyłączona z działalności ludzkiej, jak asteroidy bliskie Ziemi czy księżyce Marsa.

Sieć Iberia: Ale asteroidy bliskie Ziemi zostały wyłączone, gdyż istniała obawa, że nastąpi zaburzenie ich orbity i któraś zderzy się z Ziemią, prawda?

Dan Randolph: To jest tylko wykręt MKA umożliwiający zadeklarowanie asteroid bliskich Ziemi jako wyłączonych. Biurokraci zawsze znajdą jakiś pretekst, żeby zahamować postęp.

Sieć Iberia: Chce pan powiedzieć, że MKA kierują jakieś ukryte motywy? Nieujawnione plany?

Dan Randolph: Jeśli tak jest, ich plany nie są aż tak dobrze ukryte. Odmówili potrzebującym ludziom z Ziemi dostępu do bogactw z asteroid bliskich Ziemi. Gdyby mogli, odmówiliby bogactw z Pasa. Czemu? Proszę pytać ich, nie mnie.

Lunar News: Najwyraźniej sugeruje pan, że MKA nie działa zgodnie z najlepiej pojętym interesem Ziemi.

Dan Randolph: Ja tego nie sugeruję, ja to mówię głośno i wyraźnie. MKA działa przeciwko najlepiej pojętemu interesowi Ziemi.

Lunar News: Jeśli tak jest, jak pan sądzi, dla kogo oni pracują?

Dan Randolph: Raczej dla czego — dla status quo. Biurokraci zawsze to popierają. Ich celem jest, by jutro wyglądało dokładnie tak samo, jak dziś i wczoraj — bez względu na to, jak paskudne jest to dziś czy wczoraj.

Pan Asia Information: Twierdzi pan, że chce pomóc ludziom na Ziemi, którzy są w potrzebie. Czy jednak pana prawdziwym celem nie jest zarobienie miliardów na swojej korporacji?

Dan Randolph: Moim prawdziwym celem jest umożliwienie wykorzystania zasobów z Pasa Asteroid. Ta misja jest prowadzona po kosztach; nie zamierzamy z niej czerpać zysków.

Pan Asia Information: Ale ma pan nadzieję na zyski z przyszłych misji, prawda?

Dan Randolph: Oczywiście! Ale najważniejsze jest pokazanie ludziom na Ziemi, że mogą podpiąć się do gigantycznego zasobu bogactw naturalnych czekających tam na nas. Wszystkie firmy, które będą chciały eksploatować bogactwa Pasa, będą mile widziane.

Columbia Broadcasting: Chętnie powita pan konkurencję, ale dopiero wtedy, gdy zagarnie pan najlepsze asteroidy.

Dan Randolph: To trochę krótkowzroczne myślenie. W Pasie są miliony asteroid. Setki milionów, jeśli liczyć te, które mają rozmiar większego głazu. Możemy zagarnąć ich setki, a to nawet nie będzie miało wpływu na łączną dostępną ich ilość.

Columbia Broadcasting: Wspomniał pan o wysunięciu roszczeń do asteroidy. Czy wysuwanie takich roszczeń w kosmosie nie jest nielegalne?

Dan Randolph: Od roku 1967 jest nielegalne wysuwanie roszczeń co do niepodległości ciała niebieskiego. Od założenia Se-lene jest jednak całkowicie legalne wysuwanie roszczeń co do wykorzystywania zasobów naturalnych ciała niebieskiego.

Euronews: Czy kiedyś nie był pan już oskarżony o piractwo? Czy to prawda, że porywał pan statki z rudą, lecące z Księżyca do fabryk na orbicie okołoziemskiej?

Dan Randolph: To było dawno temu i wszystkie kwestie prawne z tym związane zostały dawno rozstrzygnięte.

Euronews: Ale czy przypadkiem nie robi pan teraz tego samego? Kradnie statek i chce zagarnąć bogactwa naturalne, które należą do całej ludzkiej rasy?

Dan Randolph: Posłuchaj, chłopcze, ja jestem właścicielem tego statku. A przynajmniej jego jednej trzeciej. A wszystkie zasoby Pasa nie zmienią sytuacji ludzkiej rasy ani o jedną [OCENZUROWANO] jotę, jeśli ktoś tam nie poleci i nie zacznie ich wydobywać.

Anzac Supernet: Czy to prawda, że Starpower 1 korzysta z napędu fuzyjnego?

Dan Randolph: Tak. Więcej informacji na temat napędu Duncana udzieli on sam konstruktor i szef zespołu, który zbudował ten system napędowy. Duncan pracuje na uniwersytecie w Glasgow.

Anzac Supernet: Czy naprawdę ma pan zamiar dolecieć do Pasa Asteroid w dwa dni?

Dan Randolph: Jeśli przyspieszymy do jednej szóstej g do połowy drogi, a potem zaczniemy hamować, to tak, dolecimy w dwa tygodnie.

Global News: Czy sądzi pan, że ten manewr pomoże podnieść cenę akcji Astro Manufacturing?

Dan Randolph: [uśmiechając się] Pewnie jest pan akcjonariuszem. Tak, jeśli nam się uda, cena akcji Astro pewnie pójdzie znacznie w górę. Ale to tylko przypuszczenie. Mam kłopot z MKA; nie chciałbym także mieć na głowie regulatorów GRE.

Global News: Ile osób jest z panem na pokładzie? Czy może pan je przedstawić?

Martin Humphries rozsiadł się wygodnie na swoim szezlongu i oglądał wywiad, targany emocjami. Choć próbował się uspokoić, nie był w stanie opanować wściekłości na Dana Randol-pha i Amandę Cunningham.

Kiedy jednak Amanda pojawiła się na ekranie, siedząc w kokpicie obok Pancho Lane, taka formalna w swoim kombinezonie, ze spiętymi włosami, jego gniew rozpuścił się w świetle bijącym z jej oczu.

Jak mogłaś, pytał ją w myślach. Chciałem ci dać wszystko, a ty odwróciłaś się do mnie plecami. Jak mogłaś?

Po niecałej minucie oglądania gwałtownie wyłączył odbiornik. Ekran ściemniał.

To już koniec, wszystko skończone, powiedział sobie, wywołując na ekran kalendarz spotkań. Zapomnij o tym. Z ponurą miną wyszukał datę następnego kwartalnego posiedzenia zarządu Astro Manufacturing. Zaznaczył tę datę na czerwono. Randolph będzie już wtedy martwy. Będę mógł pozbierać jego kości i przygrywać na nich zarządowi. Wszyscy będą wtedy martwi. Ona też.

Zły, bo zauważył, jak trzęsą mu się ręce, Humphries wywołał swój ulubiony serwis z randkami i zaczął przeglądać oferty kobiet, które były dostępne i chętne, żeby się z nim zabawić.

Ale żadna z nich nie jest tak godna pożądania jak Amanda, uświadomił sobie. Mimo to zaczął coś zaznaczać.

Daleki lot

Na mostku Starpower 1 rozbrzmiewała muzyka country i jakaś kobieta lamentowała o utraconej miłości.

— Dałeś niezłe przedstawienie — rzekła Pancho.

Siedziała w fotelu pilota dowódcy przy tablicy z instrumentami. Dan siedział po jej prawej stronie, oddzielony całym mnóstwem pokręteł i przełączników. Zobaczył, że połowa ekranów dotykowych panelu została już spersonalizowana przez Pancho: dane ukazywały się na tle Wielkiego Kanionu, zgrabnego samolotu do akrobacji lotniczych, a nawet muskularnych modeli wylegujących się z uśmiechem na słonecznych plażach.

— Z tym wywiadem? — zaśmiał się cicho Dan. — Trzy czwarte pytań mogłem przewidzieć wcześniej. A może więcej.

Zapatrzył się na widok w szerokim bulaju ze szkłostali, który biegł przez całą szerokość panelu z instrumentami i zawijał się na bokach. Z lewej, za Pancho, było Słońce; jego jaskrawość była nieco przyćmiona przez wybarwienie bulaja, ale nadal było dość jasne, by dominować na niebie. Pancho wyglądała przez to, jakby miała aureolę dookoła krótko przystrzyżonych włosów. Zodiakalne światło rozpościerało się od jasnego centrum Słońca, przez całą szerokość bulaja; obłoki pyłu lśniły w świetle, pozostałości pierwszych dni po powstaniu Układu Słonecznego. Za nimi była już tylko ciemność, czarna nieskończoność kosmosu. Przez zaciemnioną szybę widać było tylko parę najjaśniejszych gwiazd.

— Naprawdę sądzisz, że ceny akcji pójdą w górę? — spytała Pancho, spoglądając to na jeden ekran, to na drugi.

— Już poszły, o parę punktów — odparł Dan. — To jest jeden z powodów, dla którego udzieliłem tego wywiadu.

Skinęła głową.

— Z tego co słyszałam, MKA chce cię wsadzić do więzienia natychmiast, jak wrócisz na Ziemię.

— To nie będzie moja pierwsza odsiadka — mruknął Dan.

— Tak, ale dla akcji nie byłoby to za dobre, nie?

— Pancho, gadasz jak zatroskany akcjonariusz.

— Jestem akcjonariuszem.

— Martwisz się?

— Ja? Nie mam czasu się martwić — zażartowała. — Ale chciałabym wiedzieć, co się może stać.

— Tak?

— Daj spokój, szefie, reporterów możesz sobie czarować, ale ja wiem, że już wybrałeś asteroidę. Może parę.

— Chcę dopaść trzy.

— Trzy?

— Tak. Po jednej z każdego rodzaju: kamienna, metaliczna i węglowa.

— Jak daleko będziemy musieli zagłębić się w Pas?

— O to lepiej spytać Fuchsa, on jest ekspertem.

Po paru minutach cała czwórka siedziała wokół stołu w mesie: Amanda i Fuchs po jednej stronie, Pancho i Dan po drugiej. Na umieszczonym na grodzi ekranie wyświetlono wygenerowaną przez komputer mapę Pasa, chaos błyszczących kropek między cienkimi żółtymi kółkami przedstawiającymi orbity Marsa i Jowisza.

— Widać więc, że asteroidy metaliczne — opowiadał Fuchs tonem pedanta — znajdują się głównie w zewnętrznych obszarach pasa. Ten region nie był zbadany tak, jak rejony wewnętrzne.

— I dlatego właśnie nie wybraliśmy jeszcze asteroidy metalicznej — rzekł Dan.

— O jakich odległościach mówimy? — spytała Pancho. — Trzy jednostki astronomiczne? Cztery?

— Cztery — odparła Amanda. — Plus minus ułamek.

— I wy chcecie sobie latać tam i z powrotem? — twarz Pancho wyrażała niedowierzanie.

— Mamy paliwo na manewrowanie — rzekł Dan. Wyciągnęła kieszonkowy komputer i oświadczyła:

— Trochę. A przy tych odległościach to niewiele.

— Potrzebny mi ładny kawałek niklowo-żelazowy — oświadczył Dan. — Nie musi być duży: paręset metrów średnicy.

Fuchs uśmiechnął się. Sprawiło to, że jego skwaszona twarz grubych rysach rozjaśniła się.

— Rozumiem. Asteroida niklowo-żelazowa o takiej średnicy vystarczyłaby na surowiec dla całego przemysłu hutniczego na jakiś rok albo więcej.

Dan wycelował w niego palcem.

— Otóż to, Lars. I właśnie to chcę im pokazać jak wrócimy.

— Czy już ktoś nie przyholował asteroidy żelazowo-niklowej w pobliże układu Ziemia-Księżyc? — wtrąciła się Amanda.

— Gunn — odparł Fuchs. — Nawet nazwał ją Pittsburgh, od centrum amerykańskiego przemysłu hutniczego.

— Tak, a przeklęta GRE odebrała Gunnowi skałę i o mało nie doprowadziła go do bankructwa — przypomniał skwaszony Dan.

— Nie można pozwolić ludziom na sprowadzanie niebezpiecznych obiektów w rejon układu Ziemia-Księżyc — rzekła Amanda. — Wyobraźmy sobie, że ten cały Pittsburgh wylatuje z orbity i uderza w Ziemię. Całkowita katastrofa.

Dan zmarszczył brwi.

— Newton odkrył prawa rządzące ruchem i grawitacją jakieś cztery stulecia temu. Potrafimy obliczać orbity z dużą precyzją. Pittsburgh nikomu nie zagrażał. To dwakroć przeklęta GRE chciała pokazać, kto tu rządzi.

Pancho uniosła wzrok znad swojego komputera.

— Mamy wystarczającą ilość paliwa na manewrowanie przez trzy dni na dystansie czterech jednostek astronomicznych.

— Wystarczy — odparł Dan. — Skanowanie będzie prowadzone przez całą drogę. Może będziemy mieli szczęście i znajdziemy niklowo-żelazowe maleństwo już na początku.

Fuchs potrząsnął głową ponuro.

— Tam jest wielka pustka. — Wskazując na ekran ścienny, mówił dalej: — Ludzie myślą, że w Pasie roi się od asteroid, ale tak naprawdę są to nieskończenie małe kawałeczki materii unoszące się w wielkim morzu pustki. Gdyby tę mapę narysować we właściwej skali, asteroidy byłyby za małe, żeby je dostrzec — chyba że pod mikroskopem.

— Parę igieł w olbrzymim stogu siana — dodała Amanda. Dan beztrosko wzruszył ramionami.

— Po to mamy radar, teleskopy i inną aparaturę. Pancho skierowała rozmowę znów na praktyczne tory.

— Dobrze, polujemy więc na metaliczną skałę. A inne, o których wspomniałeś, szefie?

— Lars już je wybrał.

Stukając we własny komputer leżący na stole przed nim, Lars podświetlił dwie konkretne asteroidy na ekranie ściennym. Pojawiły się wokół nich migające czerwone kółka. Kolejnym dotknięciem rysika na malutkiej klawiaturce wyświetlił trajektorię Starpower 1, z aktualną pozycją statku w postaci migającego żółtego kółeczka.

— Najbliższy obiekt to 26-238, asteroida typu K.

— Kamienna — rzekła Amanda.

— Tak — przytaknął Fuchs z uśmiechem. — Kamienne asteroidy zawierają zwykle mnóstwo krzemianów i metali lekkich, jak magnez, wapń, aluminium.

Dan patrzył na ekran. Kropka oznaczająca pozycję Starpower 1 poruszała się — dało się to zauważyć. Chryste, pędzimy jak szaleni. Znał fakty i liczby dotyczące wyników napędu fu-zyjnego, ale obserwowanie na wykresie, jak to wygląda w rzeczywistości, poruszyło go do głębi.

— Naszym drugim celem — kontynuował Fuchs — będzie 32114 C, typ chondrytowy. Asteroidy chondrytowe zawierają węgiel i hydraty…

— Wodę — rzekła Pancho, wstając od wąskiego stolika i ruszając w stronę zamrażarki.

— Tak, wodę, ale nie w postaci płynnej.

— Cząsteczki wody są chemicznie połączone z innymi cząsteczkami w skale — wyjaśniła Amanda. — Musisz użyć ciepła albo jakiejś innej formy energii, żeby je wydobyć.

— Ale to woda — rzekł Dan, obserwując Pancho, jak wyciąga gotowe danie z zamrażarki. — Selene potrzebuje wody. Podobnie jak każdy pracujący w kosmosie.

— „A twą pracą będzie nosić wodę” — mruknęła Amanda — „I lizać buty tych, co ją mają”.

— Co to jest? — spytał zdziwiony Dan. Wyglądała na prawie zawstydzoną.

— Och… Kipling. Rudyard Kipling.

— „Gunga Din” — dodał szybko Fuchs. — Bardzo piękny wiersz.

— Napisany przez białego europejskiego męskiego szowinistę — podsumowała Pancho, wsuwając swój obiad do mikrofalówki.

— Jakim cudem znowu jesteś głodna? — spytała Amanda.

— Przecież jadłaś parę godzin temu.

Pancho uśmiechnęła się.

— Ja nie muszę dbać o linię. Spalam kalorie ot, tak — pstryknęła palcami.

— Ale te gotowe dania — rzekła Amanda. — Są takie… goto-we.

— Mnie smakują — odparła Pancho.

— Tak czy inaczej — oznajmił Dan, podnosząc głos — będziemy polować na te dwie skały. Pobierzemy jakieś próbki, żeby umocnić nasze roszczenia, a następnie ruszamy w zewnętrzne rejony Pasa i szukamy czegoś metalicznego.

— Zastanawiałam się — powiedziała wolno Amanda — nad statusem prawnym wszystkich naszych roszczeń. Jeśli MKA uzna naszą misję za nielegalną… to znaczy, jeśli ogłosi nas za wyjętych spod prawa…

— To może unieważnić nasze roszczenia do asteroid — skończył za nią Dan. — Pomyślałem o tym.

— No i?

Przez otwarta klapę prowadzącą na mostek rozległ się krótki, ostry dźwięk. Pancho porzuciła mikrofalówkę i zanurkowała przez klapę.

Wróciła chwilę później, zmartwiona.

— Rozbłysk słoneczny.

Amanda zerwała się i pobiegła na mostek. Fuchs stał zatroskany, prawie przerażony.

— Sprawdzę działa elektronowe — oświadczył Dan.

— Może w nas nie trafi — rzekła Pancho. — Chmura plazmy jest na tyle daleko, że nie wiadomo, czy do nas dotrze.

— I tak je sprawdzę — odparł Dan, wstając z krzesła. — Wchłonąłem już w życiu tyle promieniowania, że więcej nie potrzebuję.

Restauracja „Widok na Ziemię’

Już pierwszy rzut oka na Kris Cardenas wystarczył, by Martin Humphries wiedział, że dręczy ją poczucie winy. Znakomicie. Wyglądała, jakby ostatnio za wiele nie spała; ciemne kręgi pod oczami, blada twarz.

Wstał z krzesła, gdy kelner przyprowadził ją do stolika i uśmiechnął się, gdy odziany na ciemno mężczyzna odsunął dla niej krzesło. Cardenas nie odwzajemniła uśmiechu.

Wykonując gest wyciągniętą ręką, Humphries rzekł:

— To najlepsza restauracja w promieniu czterech milionów kilometrów.

Był to stary żart na Selene. Restauracja „Widok na Ziemię” była jedyną prawdziwą restauracją na Księżycu. Dwa pozostałe miejsca, gdzie można było coś zjeść, były zwykłymi kafeteriami. Dziesięć łat temu korporacja Yamagata wybudowała na Selene elegancki hotel dla turystów, z pięciogwiazdkową restauracją. Byli jednak zmuszeni zamknąć lokal, bo w związku z efektem cieplarnianym liczba turystów zmalała do nieznaczącej. Teraz przysyłali swoich nielicznych gości do „Widoku na Ziemię”.

Humphries dostrzegł, że Cardenas przynajmniej umiała się właściwie ubrać. Miała na sobie długą suknię bez rękawów, koloru leśnej zieleni, elegancko ozdobioną złotą biżuterią. Mimo to wyglądała, jakby wybierała się na pogrzeb, a nie elegancką kolację.

Bez żadnych wstępów pochyliła się nad stołem tak energicznie, że ich głowy prawie się zetknęły.

— Musisz ich ostrzec — wyszeptała żarliwie.

— Mamy na to mnóstwo czasu — odparł beztrosko. — Odpręż się i baw się dobrze przy kolacji.

„Widok na Ziemię” istotnie była przyzwoitą restauracją. Obsługa składała się przeważnie z młodych ludzi, z wyjątkiem starszego szefa sali, który przydawał temu miejscu dostojeństwa. Restauracja wycięta w księżycowej skale, cztery poziomy pod powierzchnią, zawdzięczała swoją nazwę wielkim holooknom wyświetlającym obraz z księżycowej powierzchni. Przypominało to wyglądanie prze okno na jałowe, pustynnie piękne dno krateru Alfons. Na ciemnym niebie zawsze było widać Ziemię, wiszącą jak świetlista niebieskobiała kula, zmienna, ale zawsze obecna.

W restauracji nie było widać żadnych robotów, choć menu i karta win wyświetlały się na ekranach wbudowanych w stoliki. Zamiast obrusów na stolikach leżały maty z błyszczącego księżycowego metalu o strukturze plastra miodu, cienkie i elastyczne jak jedwab.

Humphries zamówił wino u kelnera, który ich obsługiwał. Gdy tylko młody człowiek oddalił się od ich stolika, Cardenas znów pochyliła się i wyszeptała:

— Natychmiast! Musisz im natychmiast powiedzieć! Im szybciej się dowiedzą, tym będą bezpieczniejsi.

Rzucił jej twarde spojrzenie. Najwyraźniej nanomaszyny w jej krwiobiegu nie potrafiły sobie poradzić ze skutkami braku snu. Najwyraźniej dręczy ją poczucie winy.

— Doktor Cardenas — odezwał się cicho — uzgodniliśmy, że powiemy im, jak tylko zbliżą się do granic Pasa. To będzie za jakieś półtora dnia.

— Chcę, żebyśmy ostrzegli ich natychmiast — upierała się. — Niczego takiego nie uzgadnialiśmy.

Potrząsając lekko głową, Humphries odparł:

— Obawiam się, że nie mogę tego zrobić. Musimy trzymać się planu.

— Byłam szalona, że się na to zgodziłam.

— Ale zgodziłaś się — podkreślił Humphries. — I na dłuższą metę będziesz zadowolona z tego, że tak się stało.

Tak łatwo było ją przekonać. Humphries uważał tę umiejętność za jeden ze swoich podstawowych talentów: odkryć słaby punkt w czyjejś osobowości i wykorzystać go do własnych celów. Zadziałało w przypadku Dana Randolpha i jego idiotycznej krucjaty ratowania Ziemi. Zadziałało z doktor Cardenas i jej nienawiścią do Ziemi i ludzi, którzy rozdzielili ją od męża i rodziny.

Przyniesiono wino. Humphries skosztował i odesłał je. Wino było niezłe, ale Humphries odczuwał potrzebę dowartościowania się. Tak troszeczkę. Cardenas prawdopodobnie nie zdawała sobie sprawy z tego, co się dzieje, przynajmniej świadomie. Gdzieś głęboko i tak zdaje sobie sprawę z tego, że ja tu rządzę. To ja podejmuję decyzje, ja rozdzielam kary i nagrody.

Siedziała w milczeniu, zaś zakłopotany kelner zabrał butelkę wina i przyniósł następną. Humphries pociągnął łyk. Było gorsze niż pierwsze, ale postanowił na tym zakończyć.

— W porządku — mruknął. — Proszę nalewać.

Zamówili dania. Cardenas ledwo skosztowała swoich, jedzenie przyniesiono i odniesiono. Humphries jadł z apetytem. Doskonale bawił się jej podłym samopoczuciem.

Wreszcie kelner przyniósł im desery i po chwili zostali sami.

— Jeśli ty im nie powiesz — odezwała się Cardenas — ja to zrobię.

— Nie tak się umawialiśmy — odparł twardo Humphries.

— Do diabła z tym, jak się umawialiśmy! Nie wiem, dlaczego dałam się na to namówić.

— Powiem ci, dlaczego. Bo chcesz wrócić na Ziemię, do byłego męża, dzieci i wnuków.

— On się już ożenił ponownie — rzekła gorzko. — Nie ma sensu jeszcze bardziej komplikować mu życia.

Humphries o mało się nie uśmiechnął. Jaka ładna eskalacja poczucia winy.

Głośno zaś rzekł:

— Ale twoje wnuki! Chcesz je zobaczyć, prawda? Jeśli wolisz, załatwię wszystko tak, żeby tu przyleciały.

— Prosiłam ich już wielokrotnie, żeby przylecieli w odwiedziny. Błagałam ich — odparła. — Nie zrobią tego. Boją się, że nie będą mogli wrócić na Ziemię. Zostaną wygnani jak ja.

— Załatwię wszystko — tłumaczył jej spokojnie Humphries — aby przylecieli poza normalnymi kanałami. I gwarantuję, że nie będą mieli kłopotów z powrotem.

Zobaczył nową nadzieję w jej oczach.

— Możesz to zorganizować?

— Bez problemu.

Siedziała w milczeniu, a jej deser powoli topił się na talerzu. Humphries zgarnął swój i patrzył na nią wyczekująco.

— Czy ty nie rozumiesz, jakie to niebezpieczne? — wyrzuciła w końcu. — Lecą dalej niż orbita Marsa, na litość boską. Nikt im tam nie pomoże.

— Randolph nie jest głupi — odparł ostro. — Kiedy statek zacznie zawodzić, zawróci i zaraz tu będzie, najszybciej jak się da.

— Nie wiem…

— Ma znakomitych pilotów. Nie zrobią niczego głupiego. Cardenas nie słuchała go ani nie słyszała co powiedział.

— Kiedy te nanomaszyny ruszą — rzekła — nic ich nie powstrzyma. Rozbiorą osłonę radiacyjną, atom po atomie, i wtedy…

— Nie będą miały czasu — upierał się Humphries. — Zapomniałaś, jak szybko leci Starpower. Wrócą tu za parę dni.

— A jednak… — Cardenas nie wyglądała na przekonaną. Próbując mówić beztroskim tonem, Humphries wyjaśnił:

— Posłuchaj, wiem, że wycięliśmy Randolphowi wredny numer, ale taki jest świat biznesu. Chcę, żeby ta misja skończyła się niepowodzeniem, bo wtedy kupię tanio jego firmę. Nie chcę go zabić! Nie jestem mordercą!

Jeszcze nie, dodał w duchu. Ale będę. I muszę uciszyć tę kobietę, zanim jej poczucie winy zmusi ją do ostrzeżenia Randolpha.

Wtedy przyszła mu do głowy Amanda. I to tylko utwierdziło go w przekonaniu. On mnie zmusza, żebym ją zabił. Randolph zasługuje na śmierć. On mnie zmusił, żebym zabił Amandę.

Spoglądając przez stół na Kris Cardenas, załamaną, z oczami utkwionymi w przestrzeni, Humphries przytaknął sobie w duchu. Jeśli zostawię ją samą, ostrzeże Randolpha. Wszystko popsuje. Nie mogę do tego dopuścić.

Burza słoneczna

Misje księżycowe Apollo, które odbyły się w połowie dwudziestego wieku, były tak zaplanowane, by uniknąć okresów, w których istniało prawdopodobieństwo erupcji słonecznych, wysyłających w system planetarny zabójcze dawki twardego promieniowania.

Później statki kosmiczne latające między Ziemią a Księżycem po prostu szukały schronienia, kiedy zbliżała się burza słoneczna. Wracały pod osłonę pola magnetycznego Ziemi, które chroniło przed nawałnicą protonów i elektronów albo lądowały na Księżycu i ich załogi szukały schronienia pod ziemią.

Wczesne statki wożące ludzi poza układ Ziemia-Księżyc nie miały takiej możliwości, gdyż ich czas przelotu na Marsa był tak długi, że spotkanie z burzą słoneczną w ciągu tygodni lub miesięcy z dala od bezpiecznego schronienia było nieuniknione. Były więc wyposażone w schrony radiacyjne, specjalne pomieszczenia, w których załoga mogła ukryć się przed intensywnym promieniowaniem spowodowanym przez rozbłysk słoneczny. Pierwsi badacze wysłani na Marsa spędzili parę dni stłoczeni w schronie radiacyjnym swojego statku, aż obdarzone wysoką energią cząsteczki chmury plazmy minęły ich.

Starpower I nie miał schronu antyradiacyjnego. Cały moduł załogi był chroniony jak schron. Moduł był owinięty cienkimi drutami egzotycznego stopu opartego na itrze, tworzącymi nadprzewodzący magnes generujący stałe pole magnetyczne dookoła modułu załogi, miniaturową wersję pola magnetycznego Ziemi. Nadprzewodnik nie był jednak w stanie wytworzyć na tyle silnego pola magnetycznego, by odbić wysokoenergetyczne protony, najgroźniejszych zabójców rozbłysku słonecznego.

Przy napotkaniu potężnej chmury subatomowych cząstek wystrzelonych przez rozbłysk słoneczny, statek wytwarzał duży dodatni ładunek elektrostatyczny przy użyciu pary dział elektronowych. Wysokoenergetyczne protony chmury były odpychane przez dodatni ładunek statku. Pole magnetyczne było na tyle silne, że mogło odchylić lżejsze, obdarzone mniejszą energią elektrony — i w ten sposób uniemożliwiały ujemnie naładowanym elektronom uszkodzenie dodatniego ładunku statku.

Bezpiecznie zapakowana w kokon ochronnego pola magnetycznego załoga Starpower 1 obserwowała szybkie zbliżanie się chmury plazmy.

— Dogoni nas za sześć godzin — ogłosiła Pancho, ściągając z głowy słuchawki i przekazując fotel pilota Danowi.

Skrzywił się.

— To pewne?

— Tak pewne, jak tylko może być. Statek wczesnego ostrzegania na orbicie Merkurego zmierzył chmurę. Jeśli nie ma tam jakiejś dziury, przetoczy się przez nas.

— Działa elektronowe są gotowe do pracy — poinformował Dan, kiwając głową.

— To może je włącz — zaproponowała Pancho. — Nie ma sensu czekać do ostatniej minuty.

— Dobrze.

Dan przeszedł przez luk, do pustej mesy i ruszył w stronę rufy, gdzie znajdowały się działa elektronowe. Pancho mogła je uruchomić z mostka, ale Dan wolał być na miejscu, na wypadek, gdyby pojawiły się problemy.

— I przyślij mi tu Amandę, dobrze? — poprosiła. — Muszę chwilę odpocząć.

— Dobrze! — odkrzyknął Dan przez ramię.

Gdzie jest Amanda, zastanawiał się. Mesa był pusta. Drzwi do przedziałów załogi były pozamykane. A gdzie jest Fuchs? Dan zaczął się czuć nieswojo.

Znalazł oboje w przedziale z aparaturą pomiarową. Fuchs opowiadał coś o spektrometrze rentgenowskim.

— Bardzo by nam pomogło, gdybyśmy mogli używać małego urządzenia nuklearnego — opowiadał z powagą astronom planetarny. — To byłby najwygodniejszy sposób równoczesnego generowania promieni X i gamma. Tylko że urządzenia nuklearne są niestety zakazane.

— Niestety — rzekła Amanda, wyglądając na równie przejętą co Fuchs.

— Mandy. Pancho potrzebuje cię na mostku — rzekł Dan. Przez sekundę wyglądała na zaskoczoną, po czym odparła:

— Dobrze.

Ruszyła na mostek, a Dan spytał Fuchsa:

— Na dziewięciu bogów Sumatry, do czego ci urządzenia nuklearne?

— Do niczego! — odparł Fuchs. — Są nielegalne i całkiem słusznie.

— Ale powiedziałeś właśnie…

— Objaśniałem Amandzie zasady spektroskopii rentgenowskiej. Jak używamy promieni X do uzyskania fluorescencji asteroidy i wykrycia jej składu chemicznego. Promieniowanie X z tego rozbłysku byłyby bardzo przydatne, gdybyśmy tylko byli wystarczająco blisko Pasa.

— Ale urządzenia nuklearne? Fuchs rozłożył ręce.

— To tylko taki przykład, jak wytwarzać promienie X i gamma na życzenie. Tylko przykład. Nie miałem zamiaru zabierać w kosmos wybuchowych materiałów rozszczepialnych.

— No, nie wiem — odparł Dan, drapiąc się po brodzie. — Może masz jakieś zamiary. Może zdołalibyśmy namówić MKA do udzielenia zgody na wykorzystanie materiałów rozszczepialnych w spektroskopii.

Fuchs wyglądał na zaskoczonego. Dan roześmiał się i poklepał go po ramieniu. Fuchs zrozumiał dowcip i odwdzięczył się słabym uśmiechem.

Nastrój Dana ulegał pogorszeniu w miarę, jak posuwał się wąskim korytarzem modułu rufowego. Nie podobała mu się perspektywa narażenia się na twarde promieniowanie. Już w dawnych czasach, gdy pracował w kosmosie, przyjął maksymalną dopuszczalną dawkę, jaką można przyjąć przez całe życie. Kolejna dawka mogła go zabić. Nie będzie łatwo.

Podniósł osłony zabezpieczające działa elektronowe i sprawdził je po raz jedenasty — od chwili opuszczenia orbity wokół Księżyca. Może Stavenger ma rację, pomyślał Dan. Trzeba przyjąć dawkę nanomaszyn, pozwolić im naprawić zniszczenia jakie spowodowało promieniowanie, odbudować mnie od środka Ale nie będę mógł wtedy wrócić na Ziemię. I co z tego. Czy jest tam coś, za czym będę aż tak bardzo tęsknił?

Znał odpowiedź, jeszcze zanim zadał pytanie. Morska bryza. Błękitne niebo i delikatne zachody słońca. Ptaki w powietrzu. Kwiaty. Wielkie, brzydkie, brutalne miasta tętniące życiem. Winnice! Dan uświadomił sobie, że nikt dotąd nie próbował hodować winorośli poza Ziemią. Może właśnie to powinienem zrobić na emeryturze: osiąść gdzieś i patrzeć, jak rośnie moja winnica.

Głośnik interkomu wbudowany w sufit wąskiego przejścia odezwał się głosem Pancho.

— Dan, czy mogę odpalać działa?

Działa elektronowe można było odpalić w każdej chwili, nadawały się do tego tak samo, jak za każdym razem, gdy je sprawdzał. Zamykając osłonę z prawej, Dan odparł:

— Odpalaj, gdy będziesz gotów, Gridley.

— Nie wiem, kim jest Gridley — odparła Pancho — ale nie mogę uruchomić dział, dopóki nie zamkniesz i nie uszczelnisz porządnie obu osłon.

— Tak jest, kapitanie — odparł Dan.

Gdy wrócił na mostek, Pancho nie było nigdzie w pobliżu. Amanda siedziała sama w fotelu po prawej stronie, a cały mostek wibrował od głośnej muzyki pop. Widząc Dana wchodzącego na mostek, Amanda wyłączyła muzykę.

— Pancho jest w toalecie — poinformowała go i Dan opadł na fotel pilota.

— Jak tam burza?

— Nie zbacza z kursu.

Amanda postukała w jeden ze swoich ekranów dotykowych i wyświetliła uproszczoną mapę środka Układu Słonecznego, z orbitami Ziemi i Marsa pokazanymi jako cienkie błękitne i czerwone linie; pozycję Starpower 1 zaznaczono migającą żółtą kropką. Rozmazana szara plama prawie dotykała kropki.

Dan poczuł suchość w ustach.

— Nienawidzę tego — mruknął.

— Ominęła Ziemię. Marsa też.

— Ale o nas zahaczy.

— Ledwo nas muśnie — wyjaśniła. — Parę godzin, nie więcej.

— To dobrze.

— Duże znaczenie ma tu nasza własna prędkość. Zwykły statek, poruszający się z mniejszą prędkością, pozostawałby w chmurze całe dni.

Dan nie miał ochoty przebywać w chmurze nawet dziesięć minut. Zmienił temat, pragnąc uciec od narastającego strachu.

— W jakich układach jesteście z Fuchsem? Amanda uniosła brwi.

— Z Larsem? On bardzo chętnie… opowiada o swojej pracy. Nic więcej.

— Na pewno nie ma nic więcej?

— Nie ma.

Dan zastanowił się. Para młodych, zdrowych ludzi zamknięta jak sardynki na parę tygodni. Oczywiście, ja i Pancho robimy za przyzwoitki. Dan uśmiechnął się do siebie. O rany, to jak bycie ojcem nastolatki.

Pancho wróciła na mostek.

— Hej, szefie, oddaj mój fotel.

— Tak jest, psze pani.

Chmura plazmy dogoniła ich po niecałej godzinie. Nie było żadnego wstrząsu, dzwonków alarmowych, nikt im nie powiedział, że są otoczeni chmurą zabójczych cząstek, poza rosnącymi krzywymi ostrej czerwieni na detektorach promieniowania.

Pancho nie uznała burzy za aż tak groźną, by ktoś musiał być cały czas na mostku. Poszła do mesy i zjadła obiad z resztą. Dan jadł mechanicznie, nie czując smaku jedzenia, nie słysząc rozmów. Dwakroć przeklęte promieniowanie, myślał cały czas. Nienawidzę go. Mimo dwóch kubków gorącej kawy, czuł w środku jakiś chłód.

Na pozostałych najwyraźniej burza nie zrobiła wrażenia. Po posiłku Dan powiedział im dobranoc i poszedł do swojej kajuty. Śniło mu się, że unosi się bezradnie w kosmosie, zamarzając powoli w promieniach Słońca.

Laboratorium nanotechnologiczne

Choć już dawno minęła północ, Kris Cardenas siedziała sama w swoim laboratorium nanotechnologicznym Selene. Reszta laboratorium była pusta, światła przygaszono do poziomu nocnego.

Zgodziła się pójść na kolację z Humphriesem, bo chciała zmusić go, by ostrzegł Dana Randolpha przed nanomaszynami, które wszczepiła w jego statek, maszynkami demontującymi rozmiaru wirusa, zwanymi kiedyś „pożeraczami”.

To one właśnie były powodem, dla którego nanotechnolo-gia była zakazana na Ziemi — a w Selene korzystano z niej z najwyższą ostrożnością.

Quis custodiet ipsos custodes? Kto będzie trzymał straż nad strażnikami? — zadawała sobie pytanie. Jakiś Rzymianin zadał sobie to pytanie ponad dwa tysiące lat temu.

W Selene wszystkie prace nanotechnologiczne były wykonywane pod ścisłym nadzorem. Nikomu nie wolno było pracować z maszynami niszczącymi; kiedyś zabijały ludzi. Kiedyś użyto ich nawet do popełnienia morderstwa. Gdyby wymknęły się spod kontroli, mogłyby zniszczyć Selene. Maszyny medyczne musiałyby być ściśle nadzorowane, gdyż terapeutyczne nanoboty, które rozkładały złogi w arteriach czy niszczyły guzy atom po atomie, były wersjami maszyn niszczących. Gdyby kiedyś wydostały się na wolność, gdyby odrobinę zmienić ich programowanie…

Dlatego właśnie podstawowym zadaniem Kris Cardenas jako szefowej laboratorium nanotechnologicznego Selene było zapewnienie ochrony przed taką katastrofą. Nadzorowała wszystkie prace prowadzone w laboratorium.

Ale kto będzie trzymał straż nad strażnikami? Wyprodukowała miniaturową partię maszyn niszczących, która miała uszkodzić Starpower 1 na tyle, by Dan musiał zawrócić statek i wrócić do Selene. Humphries obiecał, że zdobędzie dla niej zezwolenie na lot na Ziemię, by mogła zobaczyć swoje córki i wnuki.

A teraz obiecuje, że sprowadzi ich tutaj. To nawet lepiej. Tylko ta cena! Dan Randolph i inni ludzie na statku mogli zginąć.

Czy tego Humphries naprawdę chce? Nie przestawała sobie zadawać tego pytania. Gdybym ostrzegła Dana teraz, musiałby wrócić do Selene. To proste. Humphries chce jednak poczekać dzień albo dwa, żeby statek doleciał do Pasa, zanim mu powie o uszkodzeniu.

A może on wcale nie ma zamiaru ostrzec Dana?

Cardenas wyprostowała się na krześle. Właśnie o to chodzi. On chce zabić Dana i resztę załogi. Zrozumiała to z całą mocą prawdy objawionej.

Co mogę zrobić?

Ostrzec Dana, odpowiedziała sobie. Ostrzec go od razu.

Ale jak?, rozmyślała. Nie mogę złapać za telefon i zadzwonić do niego. Są już za orbitą Marsa.

Muszę skontaktować się z kimś z biura Astro. Z kimś, kto ma kontakt z Danem. Może z tym wielkim Australijczykiem, ochroniarzem. Jak on się nazywa? George jakiś tam.

Martin Humphries nie mógł spać mimo wszystkich ćwiczeń fizycznych, jakie wykonał z leżącą obok niego kobietą o kruczoczarnych włosach. Formalnie dziewczyna była specjalistką od ochrony środowiska w Humphries Trust, ale — o ile Humphries potrafił to ocenić — jej ulubionym środowiskiem była sypialnia z dużą ilością mebli, na których można było się zabawiać.

Spała spokojnie. On nie mógł zasnąć.

Martwił się o doktor Cardenas. Nawet pokusa zobaczenia wnuków nie była w stanie zrównoważyć jej przerośniętego honoru. Chce ostrzec Randolpha; pewnie już domyśla się, że chcę ukatrupić skurwiela.

Usiadł na łóżku i spojrzał na śpiącą obok niego kobietę. Powoli, ostrożnie, zsunął z jej ramion jedwabną kołdrę. Nawet w ciemnościach panujących w pokoju, gdzie jedynym światłem była poświata cyfrowego zegarka, widział, że jej ciało jest gładkie, bez skazy, o doskonałych proporcjach. Szkoda, że za parę dni wraca na Ziemię.

Cardenas, przypomniał sobie nieubłaganie.

Ma zamiar ostrzec Randolpha, tego był pewien. Może i dobrze. Jeśli Randolph zawróci już teraz, Amanda wróci z nim. Z nim. Nie wróci do mnie. Nie chce mnie i dlatego z nim uciekła. Jeśli Cardenas ich ostrzeże, wrócą tu i będą ze mnie szydzić.

Zacisnął powieki i próbował uciec od wyobrażania sobie Randolpha z Amandą. Muszę to wszystko starannie przemyśleć. Logicznie.

Żeby ostrzec Randolpha, Cardenas musi znaleźć w Selene kogoś, kto wyśle mu wiadomość. Pewnie uda się do Astro. Tam są ludzie Randolpha. A jeśli poprosi o rozmowę z Randolphem, spytają o powód. Prędzej czy później im powie: Martin Humphries naszpikował Starpower 1 nanomaszynami. I będą wiedzieć wszystko.

Wniosek: dla ochrony samego siebie muszę uniemożliwić jej rozmowę z kimkolwiek z Astro. Muszę ją powstrzymać nawet przed próbą ostrzeżenia Randolpha. Muszę ją powstrzymać. Kropka.

Dan obudził się z niespokojnego snu już po burzy słonecznej. Pancho siedziała w mesie, gdy wszedł z opuchniętymi oczami.

— Dzieńdoberek, szefie — powitała go radośnie, unosząc parujący kubek z kawą.

— Jak tam pogoda? — spytał Dan, ruszając w stronę dystrybutora z sokiem.

— Spokojnie i słonecznie, jeśli nie liczyć paru skał, które mamy minąć dziś po południu.

Dan nie zdołał powstrzymać uśmiechu.

— Dolecieliśmy do Pasa.

— Dolecimy o szesnastej. Zgodnie z harmonogramem, jak powiedziałaby Mandy.

— Świetnie. Znakomicie. A gdzie Fuchs? Musimy dokonać paru poprawek kursu.

Dziesięć minut później cała czwórka siedziała przy stole w mesie.

— Najpierw chcę znaleźć skałę metaliczną — oświadczył Dan. Fuchs lekko wzruszył ciężkimi ramionami.

— Asteroidy metaliczne występują częściej w zewnętrznej części pasa.

— Więc musimy przelecieć przez zewnętrzną część — odparł Dan — i poszukać ciała żelazistego. Kamieniste i węglowe możemy zbierać po drodze.

— Musimy przelecieć ponad cztery jednostki astronomiczne — przypomniała Amandą. — Nikt jeszcze nie latał tak daleko.

— Przecież mamy zapasy — odparł Dan. — I paliwo. Wszystko działa bez problemu, nie?

— Większych problemów nie ma — przyznała Pancho.

— A mniejsze? — spytał Dan, unosząc brwi. Uśmiechnęła się do niego.

— Kawa jest paskudna. Zostało do wykonania kilka prac konserwacyjnych. No wiesz, skrzypiąca pompa, jakieś ogniwo paliwowe rozładowuje się, gdy nie powinno. Rutyna. Mandy i ja zajmujemy się tym.

Amanda skinęła głową. Dan przeniósł wzrok na Pancho. Żadna z kobiet nie wyglądała na zmartwioną. Jeśli piloci się nie martwią, ja też nie powinienem.

— Wszystkie przyrządy działają doskonale — odezwał się bez pytania Fuchs. — Już zacząłem rejestrować dane.

— Niedługo zaczniemy manewr obrotu — przypomniała Amanda. Wykonując nieokreślony gest w kierunku pustki, Dan zwrócił się do Fuchsa:

— A wybraliście już miejsce?

— Tylko ogólny obszar — odparł. — Pas zewnętrzny nie został na tyle poznany, żeby można było łatwo wybrać konkretną asteroidę. Nawet ich dokładnie nie policzono.

— Podałeś Pancho współrzędne? Twarz Fuchsa lekko zmieniła kolor.

— Podałem je Amandzie.

— Wprowadziłam dane do komputera nawigacyjnego — odparła szybko Amanda, patrząc na Pancho.

Pancho skinęła głową.

— Dobrze. Pójdę i sprawdzę.

— Do przodu i w górę — rzekł Dan, wstając z krzesła. — Pobijemy rekord prędkości, a może coś jeszcze.

— Cztery jednostki astronomiczne — mruknęła Pancho, także wstając.

Ruszyła na mostek. Dan poszedł za nią, zostawiając Fuchsa i Amandę przy stole.

Pancho opadła na fotel pilota i dotknęła głównego ekranu, tego z przystojniakiem na plaży. Stojąc za nią, Dan widział dane komputera nawigacyjnego pośród mięśni i pięknego uzębienia.

Pancho spoglądała jednak na jeden z mniejszych ekranów, na którym migało wolno bursztynowe światełko.

— Co to jest?

— Nie wiem — odparła Pancho, stukając po ekranie palcami. — Uruchomię diagnostykę… hm.

— Co?

Nie odrywając wzroku od ekranu, Pancho mruknęła:

— W jednym z nadprzewodników na zewnątrz jest gorący punkt.

Dan poczuł ukłucie niepokoju.

— W nadprzewodniku? W naszej osłonie? Spojrzała na niego.

— Spokojnie, szefie. Takie rzeczy się zdarzają. Może malutkie przebicie przewodu z chłodziwem. Może uderzył mikrometeor.

— Ale jeśli stracimy chłodziwo…

— Wycieka bardzo wolno — odparła spokojnie Pancho. — Obrót nastąpi za sześć godzin. Ustawię statek tak, żeby ta strona była w cieniu. Jeśli to nie pomoże, Mandy i ja wyjdziemy na zewnątrz i usuniemy wyciek.

Dan pokiwał głową i próbował się uspokoić.

Teatr imienia Stavengera

Kris Cardenas zawsze zastanawiała się, po co ludzie z takim zapałem opuszczają wygodne domy i tłoczą się ramię w ramię w ciasnych rzędach wąskich foteli amfiteatru. Był tam cały tłum ludzi. Amfiteatr zbudowano w Plaża, „na zewnątrz”. W wąskim łuku otaczającym wdzięcznie ukształtowaną muszlę ustawiono nad sceną równy tysiąc foteli.

Mimo trójwymiarowych filmów i programów VR, prawie nie-dających się odróżnić od rzeczywistości, ludzie nadal chodzili na przedstawienia. Może dlatego, że jesteśmy ssakami, pomyślała Cardenas. Tęsknimy do ciepła innych ssaków. Tacy się rodzimy i tacy już jesteśmy. Jaszczurki mają lepiej.

Był jeden konkretny ssak, z którym chciała się zobaczyć Cardenas: George Ambrose. Tego ranka zadzwoniła do biura Astro, ale zgłosiła się tylko poczta. Oddzwonił późnym popołudniem.

Kiedy powiedziała, że musi z nim porozmawiać jak najszybciej, osobiście i najlepiej w miejscu publicznym, George podrapał się po grubej, czerwonej brodzie i zaproponował teatr.

— Idę z dziewczyną do teatru — oznajmił radośnie — ale możemy się spotkać w przerwie i chwilę pogadać.

Cardenas szybko wyraziła zgodę. Dopiero potem spytała, co grają w teatrze.

George westchnął ciężko.

— Jakąś pieprzoną tragedię grecką. Moja dziewczyna ma bzika na punkcie klasyki.

Najczęściej wszystkie miejsca w teatrze były wysprzeda-ne, bez względu na to, jaką sztukę grano. Zanim jeszcze zaczął się przełom cieplarniany, a turystyka w Selene wspaniale się rozwijała, rząd Selene zapraszał na Księżyc światowej klasy orkiestry symfoniczne, zespoły taneczne, grupy teatralne. Teraz w większości przedstawień grali miejscowi utalentowani amatorzy.

„Medeę” wystawiała grupa Alphonsus Players z Selene. Cardenas byłaby bardzo zdziwiona, gdyby to miało dla niej jakiekolwiek znaczenie. Teatr był jednak pełen. Tylko wyjątkowy status Cardenas w Selene pozwolił jej zdobyć bilet, a i tak sprawa musiała się oprzeć o Douga Stavengera — po prostu oddał jej własny.

Podczas pierwszej połowy przedstawienia prawie nie patrzyła na scenę. Siedząc w czwartym rzędzie obok przejścia, Cardenas spędziła większość czasu, wpatrując się w tłum i szukając rudej, potarganej czupryny George’a Ambrose’a.

Gdy skończył się pierwszy akt, Kris wmieszała się w wolno przemieszczający się tłum, który rozmawiał o sztuce i przedstawieniu. Cardenas poczuła zdziwienie na widok takiej liczby siwych głów pośród widzów. Selene się starzeje, pomyślała. I bardzo mało ludzi korzysta z nanobotów czy terapii, które mogą to powstrzymać. Wreszcie dojrzała George’a, z jego ognistą czupryną i szerokimi ramionami wystającymi z tłumu.

Za ostatnim rzędem siedzeń większość tłumu rozproszyła się wokół kramów rozproszonych wśród kwitnącej zieleni Plaży. W tłumie krążył wolno robot-sprzątacz, wypatrując śmieci.

George stał przy barze, otoczony tłumem gości. Cardenas cofnęła się, czekając aż kupi swojego drinka i przedrze się przez tłum. Kiedy wreszcie mu się udało, w jednej ręce trzymał plastikowy kufel z logo Selene, a drugą — szczupłą, rudą dziewczynę o ciemnych oczach. Była ładna, jak na tak chudą osobę, pomyślała Cardenas. Zgrabne nogi. Drink w jej dłoni był o wiele mniejszy niż ten u George’a.

Wielki George dostrzegł Cardenas, zostawił swoją dziewczynę przy kwitnącym hibiskusie i podszedł do Kris.

— Doktor Cardenas — rzekł, kiwając uprzejmie głową. — Co mogę dla pani zrobić?

— Muszę przekazać wiadomość Danowi Randolphowi — powiedziała. — I to jak najszybciej.

— Nie ma sprawy. Proszę wpaść do biura jutro rano albo dziś po przedstawieniu, jeśli pani woli.

— Czy jest jakaś możliwość, żebym porozmawiała z Danem, nie przychodząc do biura? Chyba mnie śledzą.

George wyglądał bardziej na zdziwionego niż zaniepokojonego.

— Mogłaby pani do mnie zadzwonić, a ja zestawię połączenie radiowe.

Pociągnął łyk ze swojego kufla.

— Możemy to zrobić dziś wieczorem?

— Pewnie. Nawet teraz, jeśli pani chce. Możemy dać sobie spokój z tym przedstawieniem. Straszne nudy, nie sądzi pani?

— Nie, teraz nie — odparła. — Zwrócilibyśmy na siebie uwagę. Po przedstawieniu wpadnę do kogoś znajomego i stamtąd zadzwonię.

Po raz pierwszy na twarzy George’a odmalowało się zatroskanie.

— Bo się pani, prawda?

— Sądzę, że życie Dana jest w niebezpieczeństwie.

— Chce pani powiedzieć, że ktoś próbuje go zabić?

— Humphries.

Twarz George’a stężała.

— Jest pani pewna?

— Raczej tak.

— Na tyle pewna, żeby ostrzec Dana? Z bezpiecznego miejsca, gdzie telefon nie będzie na podsłuchu?

— Tak.

George wziął głęboki oddech.

— Dobrze. Zamiast gadać o głupotach, po przedstawieniu pójdzie pani ze mną do biura Astro, a ja panią umieszczą w gościnnym apartamencie i w ten sposób zapewnię ochronę.

Cardenas potrząsnęła głową.

— To bardzo miło z pana strony, ale nie wydaje mi się, bym to ja była w niebezpieczeństwie.

— To po co ta cała zabawa spod znaku płaszcza i szpady?

— Nie chcę, żeby Humphries wiedział, że ostrzegę Dana. Gdyby się dowiedział, mogę mieć kłopoty.

George zastanowił się przez chwilę, pochylający się nad nią rudowłosy wielkolud, po czym podrapał się po głowie ze zdumieniem.

— Dobrze — rzekł wreszcie. — Wracamy więc do planu A. Po tym całym pieprzonym przedstawieniu idę do biura, a pani do mnie zadzwoni. Dobrze?

— Dobrze. Świetnie. Dziękuję panu.

— Jest pani pewna, że nie przydałaby się pani jakaś ochrona?

Rozważała jego ofertę przez kilka chwil, po czym odparła:

— Dziękuję, ale nie. Muszę mieć na uwadze moją pracę. Z gościnnego apartamentu Astro nie mogę zarządzać laboratorium.

— Dobrze — rzekł George. — Ale jeśli zmieni pani zdanie, wystarczy zadzwonić.

Martin Humphries siedział wygodnie w swoim ulubionym fotelu i oglądał samego siebie na wideo, gdy zadzwonił telefon. Rozdrażniony, rzucił okiem na konsolę i zobaczył, że to jego linia awaryjna. Strzelił palcami i ekran ścienny rozjaśnił się, ukazując kobietę, którą posłał do śledzenia Cardenas. Była to nie-rzucająca się w oczy urzędniczka działu komunikacji Astro Corporation, która potrzebowała dodatkowej gotówki, by wyciągnąć siostrę ze zrujnowanej Mołdawii.

— I co? — rzucił Humphries.

— Rozmawiała z George’em Ambrose’em, a potem wróciła na przedstawienie.

— Nagrałaś to?

— Oczywiście.

— Pokaż — warknął.

Twarz kobiety zastąpił lekko niewyraźny film ukazujący poważną Kris Cardenas rozmawiającą z ochroniarzem Randolpha, wielkim Australijczykiem.

— Wrócili razem na przedstawienie? Twarz kobiety znów pojawiła się na ekranie.

— Nie, osobno. On był z inną kobietą.

Spoglądając na cyfrowy zegar na swoim biurku, Humphries spytał:

— O której kończy się przedstawienie?

— Nie wiem.

Głupia krowa, warknął w myślach. Głośno jednak wydał jej polecenie:

— Zostań z nią. Wyślę paru ludzi, żeby ją przejęli. Nie wyłączaj telefonu, to namierzą sygnał. W ten sposób, nawet jeśli nie dotrą tam przed końcem przedstawienia, znajdą i ciebie, i ją.

— Nie wolno mieć włączonego telefonu podczas przedstawienia — odparła kobieta.

— Nie obchodzi mnie, co wolno, a co nie! Masz mieć włączony telefon i trzymać się doktor Cardenas, bo inaczej wylądujesz z powrotem w Mołdawii!

Jej oczy rozszerzyły się ze strachu.

— Dobrze, proszę pana — odpowiedziała ponuro.

— Jak tam przeciek? — spytał Dan.

Snuł się po mesie całymi godzinami, próbując nie zaglądać na mostek i nie przeszkadzać pilotom. Mimo to czuł, że wyciek chłodziwa go przeraża. Bez nadprzewodnika usmażą się w następnej burzy słonecznej.

Kiedy tylko Amanda opuściła mostek, Dan zapytał o wyciek.

Pancho wyglądała zaskoczoną jego pytaniem.

— Wyciek?

— Z przewodu chłodziwa.

— Ach, to. Nic takiego. Pancho wyjdzie na zewnątrz statku po obrocie i załata.

— Pancho, sama? — spytał. — Nikt z nią nie pójdzie?

— To tylko malutki przeciek — rzekła lekkim tonem Amanda. — Pancho zdecydowała, że obie nie będziemy tam potrzebne.

Dan skinął głową i wstał z fotela.

— Chyba pójdę na rufę i zobaczę, co robi Fuchs.

Fuchs siedział przy czujnikach, cicho pogwizdując, pochylony nad stołem roboczym z elementami czujnika podczerwieni.

— Coś się zepsuło? — zapytał Dan.

Fuchs uniósł wzrok i uśmiechnął się uprzejmie.

— Nie, nie — odparł. — Doszedłem do wniosku, że warto zwiększyć czułość, żebyśmy otrzymywali lepsze dane na długich zakresach.

— Niedługo nastąpi obrót. Musimy przymocować wszystkie luźne elementy, bo w przeciwnym razie zsuną się ze stołu.

Pochylił się znów nad swoim zadaniem, a jego krępe palce chwytały delikatne części z precyzją dobrze wyszkolonego mechanika. Dan obserwował go przez chwilę, po czym pozostawił go samemu sobie. Gdy ruszył do swojej kajuty, zobaczył Aman-dę idącą w jego stronę wąskim przejściem.

— Idziesz pomóc Pancho w zakładaniu skafandra? — spytał.

— Ja mogę…

— Och, jest jeszcze mnóstwo czasu — odparła radośnie.

— Myślałam, że wpadnę na parę minut do Larsa i pomogę mu przygotować się do obrotu.

Brwi Dana uniosły się w górę.

— Czy między wami coś jest? — spytał. Amanda wyglądała na szczerze zdumioną.

— Lars to prawdziwy dżentelmen — odparła z godnością.

— A jeśli nawet w to nie wierzysz, wiem, jak zachowuje się dama.

Minęła Dana z uniesionym wysoko podbródkiem, promieniejąc pogardą.

Dan uśmiechnął się, słysząc tę odpowiedź. Oho, coś się dzieje, ale Fuchs jeszcze o tym nie wie.

Obrót

— Na moją komendę za trzydzieści minut nastąpi obrót — z interkomu dobiegł głos Pancho. — Obrót.

Dan usiadł na pryczy. Najwyraźniej zasnął, patrząc na sufit kabiny; wydawało mu się, że minęły całe godziny.

Jesteśmy już w Pasie, pomyślał. Statek działa znakomicie. Lecimy do rejonów zewnętrznych i poszukamy ładnego, metalicznego obiektu.

Tylko że mamy wyciek nadprzewodnika, który utrzymuje pole magnetyczne, które chroni nas przed promieniowaniem, które generują burze słoneczne. Och, wyszło mi zdanie, jak w wierszu o domu, który wybudował Jack, pomyślał, próbując pozbyć się nieprzyjemnego przeczucia.

Złapał czysty kombinezon i pomaszerował do łazienki. Przydałby się prysznic i golenie, pomyślał. I zlikwidowanie tego wycieku, dodał głos w jego myślach.

Złościł się, że aż tak się tym przejmuje. Pancho w ogóle się tym nie martwiła, Amanda też nie.

A żeby ją, pięknisię, pomyślał. Nawet w tych luźnych łachach wygląda bosko. Chyba trzeba wziąć zimny prysznic.

Jedynym niebezpiecznym momentem obrotu była konieczność zamknięcia głównych dysz. Nie wyłączano reaktora fuzyj-nego; procedura polegała na wygaszeniu ciągu statku podczas obrotu i wykorzystaniu gazów wylotowych reaktora do obrócenia statku dzięki skierowaniu ułamka wyrzutu do dysz manewrowych po bokach modułu napędowego.

Dan wziął prysznic i ruszył na mostek. Oba fotele pilotów były już zajęte. Nie grała żadna muzyka.

— Wszystkie systemy gotowe do obrotu — mruknęła Amanda.

— Sprawdzam, wszystkie systemy gotowe — odparła Pancho. Stojąc za ich fotelami, Dan spytał:

— Gdzie Fuchs?

— Pewnie na rufie przy czujnikach — rzekła Pancho. — Bawi się swoimi zabawkami.

Amanda skrzywiła się lekko, dotykając ekranu komunikacyjnego.

— Obrót za pięć minut — ogłosiła. Spoglądając przez ramię, Pancho zauważyła:

— Szefie, powinieneś znaleźć jakiś fotel. Skrzywił się.

— Bywałem już w mikrograwitacji, mała — i o mało nie dodał: zanim się urodziłaś.

W odbiciu Pancho w bulaju widział, że ta się uśmiecha.

— Dobrze, ty tu rządzisz. Pętle na stopy w pokładzie i uchwyty na ręce na suficie.

— Tak jest, kapitanie — odparł Dan, odwzajemniając uśmiech.

— Ciąg odcięty za dwie minuty — zawołała Amanda.

— Dwie minuty. Zrozumiałam.

Gdy odcięto ciąg, Dan poczuł, że prawie nic nie waży. Uczucie ciężkości zanikło, a on unosił się lekko nad pokładem. Złapał uchwyt i zawisł, obserwując pilotów przy pracy.

— Jak tam Fuchs? — spytała Pancho.

Amanda postukała w główny ekran i pojawił się Fuchs, przypięty do fotela w części rufowej, trochę blady, ale poza tym w świetnym stanie.

— Manewr ciągiem za dwie minuty — rzekła Amanda.

— Zrozumiałam — odparła Pancho.

Dan wsunął stopy w pętle, nie puszczając uchwytów. Dysze manewrujące odpaliły i poczuł, jakby ktoś nagle zepchnął go na bok. Przypomniał sobie z dzieciństwa jazdę kolejką na lotnisku; stał przy drzwiach, a kiedy pociąg ruszył, o mało nie upadł, i to tylko dzięki temu, że stał otoczony dorosłymi.

— Phi — mruknęła Pancho — ptaszek porusza się jak tankowiec: wolno i brzydko.

— Nie lecimy kolibrem — wtrącił Dan.

— Tempo obrotu jest na tej krzywej — rzekła Amanda, wskazując wykres na ekranie wypielęgnowanym paznokciem. Na jej ekranie widniały białe klify Dover.

— Nie — zgodziła się Pancho — ale mam wrażenie, że przetaczamy jakąś straszną masę.

— Bo tak jest — odparła Amanda. — Cały ten deuter i hel-3. Paliwo dużo waży, uświadomił sobie Dan. To zabawne. Mogłoby się wydawać, że wodór i hel są bardzo lekkie, prawie nic nie ważą, a tymczasem mamy tego w zbiornikach jakieś całe tony. Dziesiątki ton.

Przez bulaj nie było wiele widać. Żadnej smugi przepływających gwiazd. Żadnych asteroid. Nic, tylko pustka.

— Gdzie jest Słońce? — Dan usłyszał własny głos. Pancho zachichotała.

— Jest, jest, szefie. Nie znikło. Lecimy pod takim kątem, że przez przednią szybę nie widać za wiele.

Jakby na potwierdzenie jej słów przez bulaj wlało się światło.

— Wschód słońca na bagnach — zawołała Pancho.

Dan poczuł kolejne pchnięcie na bok, w przeciwnym kierunku.

— Manewr obrotu zakończony — oznajmiła Amanda.

— Włączam główne dysze — rzekła Pancho, stukając w ekran.

— Główne dysze, zrozumiałam.

Na mostek wróciła grawitacja. Dan opadł z powrotem na pokład. Amanda uśmiechnęła się radośnie.

— Na kursie, wektor prędkości poprawny.

— Super! — wykrzyknęła Pancho. — A teraz sprawdzimy, co z tym wyciekiem.

Kris Cardenas prawie udało się dotrzeć do swojego mieszkania, zanim dwaj mężczyźni w ciemnych garniturach zrównali się z nią.

— Doktor Cardenas?

Odwróciła się. Mężczyzna, który ją zawołał, był wyższy niż jego partner, szczupły i zgrabny, o bladej cerze i wojskowej fryzurze. Drugi był mocno zbudowany, jasnowłosy, o rumianych policzkach.

— Proszę z nami — powiedział ten ciemniejszy.

— Dokąd? Po co? Kim jesteście?

— Pan Humphries chce się z panią widzieć.

— Teraz? O tej porze? Jest…

— Proszę — rzekł blondyn, wyciągając spod marynarki czarny jak noc pistolet.

— To na strzałki usypiające — wyjaśnił ciemniejszy. — Obudzi się pani z potwornym bólem głowy. Proszę nas do tego nie zmuszać.

Carndenas rozejrzała się po korytarzu. W zasięgu wzroku była tylko myszowata kobieta, która natychmiast odwróciła się i zaczęła iść w przeciwnym kierunku.

— Szybko — rzekł blondyn, mierząc w nią z pistoletu. Kris opuściła ramiona i skinęła głową; przegrała. Blondyn schował pistolet i ruszyli w stronę ruchomych schodów.

— Ta przynajmniej nie ma węża — szepnął cicho blondyn do towarzysza.

Drugi mężczyzna nie roześmiał się.

Kosmiczny spacer

Wbijając ręce w rękawy skafandra, Pancho czuła stary dreszczyk emocji. Po ponad pięciu dniach zamknięcia na statku wychodziła na zewnątrz. Czuła się jak dzieciak w szkole, który usłyszał dzwonek na przerwę.

Stojąc przy wewnętrznej klapie śluzy, gdzie przechowywano skafandry, przecisnęła głowę przez obręcz szyjną skafandra, z zadowoleniem uśmiechając się do siebie. To będzie zabawa, pomyślała.

Dan wyglądał na spiętego. Trzymał jej hełm i patrzył, jak wkłada rękawice i dopina mankiety.

— Zazdrościsz? — zażartowała.

— Martwię się — odparł. — Nie podoba mi się, że wychodzisz sama.

— Bułka z masłem, szefie — oświadczyła.

— Ktoś powinien wyjść z tobą. Ja albo Amanda. Potrząsając głową, Pancho zaprotestowała:

— Mandy musi zostać przy sterach. Dwóch pilotów nie powinno wychodzić jednocześnie, jeśli tylko można tego uniknąć.

— W takim razie włożę skafander…

— Jeszcze czego! Widziałam twoje archiwum medyczne, szefie. Żadnych prac poza statkiem.

— Regulaminy bezpieczeństwa mówią, że prace poza statkiem powinny być wykonywane co najmniej przez dwóch astronautów…

— …jeśli to tylko możliwe — dokończyła za niego Pancho. — Od kiedy to cytujesz regulaminy MKA?

— Bezpieczeństwo jest ważne — odparł Dan.

W twardej skorupie skafandra ze wspomaganymi serwomo-torami rękawicami Pancho czuła się jak jakiś superbohater z dziecinnej bajki w obliczu zwykłego śmiertelnika.

— Nic mi nie będzie — odparła, biorąc hełm z jego rąk. — Nie ma się czym przejmować.

— Ale jak się wpakujesz w kłopoty…

— Coś ci powiem, szefie. Włóż skafander i pospaceruj koło śluzy. Jeśli wpakuję się w kłopoty, wyjdziesz i uratujesz mój tyłek. Zgoda?

Rozpromienił się.

— Dobrze. Doskonały pomysł.

Zawołali na dół Amandę; w tym czasie Dan z trudem wbił się w dolną połówkę skafandra i zaczął naciągać buty. Kiedy był już całkiem odziany, z plecakiem i resztą osprzętu, Pancho zaczęła się niecierpliwić.

— Dobra — rzekła, wkładając hełm i uszczelniając pierścień szyjny. — Jestem gotowa do wyjścia.

Amanda pobiegła na mostek, zaś Dan stał z krzywym uśmieszkiem na ustach, z głową wystającą ze sztywnego skafandra, jak jakiś dzieciak pozujący do zdjęcia zza kartonowej makiety, przez którą wystawia się głowę.

Pancho otworzyła wewnętrzną klapę śluzy i weszła do środka. Śluza była obszerna, mieściły się w niej dwie osoby w skafandrach. Poprzez hełm usłyszała szum pompy i zobaczyła, jak złowieszcze światełko na panelu sterowania zmienia barwę z zielonej na pomarańczową. Dźwięk przycichł do poziomu lekkiej wibracji, którą czuła przez buty. Powietrze było wypompowywane z komory. Światełko zamrugało na czerwono.

— Gotowa do otwarcia luku — zameldowała, mimowolnie używając slangu kontrolerów lotu i pilotów.

W malutkim głośniczku umieszczonym w pierścieniu szyjnym rozległ się głos Amandy.

— Otwieram zewnętrzny luk.

Luk został otwarty i Pancho spojrzała w nieskończoną czarną pustkę. Wizjer hełmu wykonany ze szkłostali był mocno przyciemniony, ale w ciągu kilku sekund jej oczy przystosowały się i zobaczyła gwiazdy, dziesiątki gwiazd, potem setki i tysiące, patrzące na nią z powagą, upiększające niebo swoim dostojeństwem. Z lewej strony świeciła jasna mgiełka zodiakalnego światła rozciągniętego po niebie jak cienkie ramię.

Odwróciła się od zodiakalnego światła i przyczepiła linkę zabezpieczającą do jednego z pierścieni na zewnątrz luku.

— Wychodzę — rzekła.

— Udzielam zgody — odparła Amanda.

— Podaj mi lokalizację wycieku — poprosiła Pancho, wychodząc na zewnątrz i przemieszczając się za pomocą uchwytów wbudowanych w ścianę modułu załogowego.

— Masz na ekranie.

Rzuciła okiem na malutki ekran wideo przypięty do lewego nadgarstka. Przedstawiał schemat przewodów nadprzewodzącej sieci, z pulsującym czerwonym kółeczkiem w miejscu przecieku.

— Mam.

Choć wiedziała, że statek przyspiesza i nie znajduje się w zerowej grawitacji, była nieco zdziwiona, że musi się wspinać po uchwytach jak po drabinie, w stronę punktu oznaczonego na schemacie. Gdzieś głęboko w duszy spodziewała się, że będzie się unosić jak pozbawiona masy.

— Jestem na miejscu — zameldowała w końcu.

— Przypnij się — polecił jej ponurym głosem Dan.

Pancho była nadal przypięta do uchwytu przy śluzie. Uśmiechając się na samą myśl o tym, jak Dan łatwo się denerwuje, wyjęła dodatkową uprząż z pasa na narzędzia i przypięła się do najbliższego uchwytu.

— Jestem przypięta, tatusiu — rzuciła.

Teraz trzeba znaleźć przeciek, pomyślała. Pochyliła się i oświetliła pancerz modułu czołówką. Zakrzywiający się metal był przetykany cienkimi drucikami biegnącymi wzdłuż osi modułu. Nie było żadnych widocznych oznak uszkodzenia: żadnego zwęglonego miejsca po uderzeniu mikrometeorytu, żadnego minigejzeru z wyciekającym azotem.

To pewnie nic innego jak miniaturowy wyciek, pomyślała Pancho.

— Czy jestem we właściwym miejscu? — spytała.

Przez kilka sekund nie było odpowiedzi. W końcu odezwała się Amanda.

— Przytknij znacznik do drutu, który oglądasz. Znacznik radiowy był przymocowany do prawego nadgarstka Pancho. — I jak?

— Jesteś we właściwymi miejscu.

— Nie widzę żadnych uszkodzeń.

— Wymień ten moduł i przynieś go do obejrzenia. Skinęła głową wewnątrz hełmu.

— Dobrze.

Poczuła się głupio, wycinając coś, co wyglądało na idealnie wyglądający kawałek przewodu. Coś tu nie pasuje, pomyślała Pancho. To jest coś innego, niż nam się wydaje. Założę się.

Wielki George aż krzywił się ze zmartwienia pod swoją zapuszczoną brodą. Siedział przy jednej z konsol w centrum kontroli lotów. Kilka biurek było zajętych przez pracowników Astro, obserwujących lot Starpower 1. Siedzieli z dala od stałych kontrolerów Selene, którzy obsługiwali ruch z Ziemi i na Ziemię.

George chciał przesłać Danowi wiadomość w ścisłej tajemnicy. Kontrolerzy Astro doradzili mu, że może co najwyżej użyć słuchawek i mówić cicho.

Żałując, że nie opracowali jakiegoś szyfru przed odlotem Dana, George przytknął mikrofon do ust i powiedział szybko:

— Dan, tu George. Doktor Cardenas znikła. Powiedziała mi coś wczoraj wieczorem: boi się, że Humphries chce cię zabić. Dziś wieczorem dzwoniłem do niej i nie było jej ani w biurze, ani w mieszkaniu. Nigdzie jej nie ma. Jeszcze nie zawiadomiłem ochrony Selene. Co mam robić?

Zdjął słuchawki i stuknął w ramię kontrolera Astro, który mu ich użyczył. Kontroler siedział odwrócony plecami do George’a. Obrócił się na krześle twarzą do niego. — Już?

— Kiedy może nadejść odpowiedź?

Kontroler poklepał w klawiaturę i rzucił okiem na główny ekran konsoli.

— Twoja wiadomość dotrze do nich za siedemnaście minut i czterdzieści dwie sekundy. Tyle samo czasu na odpowiedź, plus parę dodatkowych sekund. Lecą bardzo szybko.

— Trzydzieści pięć minut.

— Jeszcze trochę czasu na wysłuchanie tego, co powiedziałeś i ustalenie, co chcą odpowiedzieć. Pewnie co najmniej godzina.

— Poczekam.

Martin Humphries odruchowo zlizał cienką warstwę potu gromadzącą się nad jego górną wargą. Nienawidził rozmów ze swoim ekscentrycznym, wiecznie skwaszonym ojcem, zwłaszcza wtedy, gdy musiał prosić staruszka o radę.

— Porwałeś ją? — na pomarszczonej twarzy W. Wilsona Humphriesa malowało się bezbrzeżne zdumienie. — Laureatkę nagrody Nobla? Porwałeś ją?

— Przyprowadziłem ją do domu — odparł Humphries, siedząc sztywno na krześle i wkładając cały wysiłek w to, żeby się nie wiercić.

— Nie mogłem dopuścić do tego, żeby ostrzegła Randolpha.

Rozmowa między ojcem a synem była przekazywana łączami laserowymi, bezpośrednio z centrum łączności Humphries Space Systems ze szczytu krateru Alphonsus na dach rezydencji seniora Humphriesa w Connecticut. Nikt nie mógł jej podsłuchać, chyba że przechwyciłby wiązkę laserową, a to dało się łatwo wykryć, gdyż odbiornik wyłapałby spadek mocy wiązki.

— Już sam pomysł z zabijaniem Randolpha jest wystarczająco kiepski — warknął starszy pan. — Teraz będziesz musiał ją też zabić.

— Nikogo nie zabiłem — oświadczył twardo Humphries. — Jeśli Randolph ma choć trochę rozumu, zawróci.

Odpowiedź ojca dotarła po prawie trzech sekundach.

— Spaprałeś robotę. Jeśli chcesz się go pozbyć, trzeba było to zrobić porządnie.

Humphries poczuł, że puszczają mu nerwy.

— Nie jestem maniakalnym mordercą! Układ z Randolphem to biznes, a jeśli zginie, będzie to wyglądało na wypadek. Nastąpi awaria jego statku gdzieś w Pasie, a on i jego załoga zginą. Nikt nie będzie wiedział, co się stało, i nikt nie przeprowadzi żadnego śledztwa przez całe miesiące albo i lata.

Czekając na odpowiedź ojca, próbował się uspokoić.

— Przejęcie Astro jest warte ryzyka — zgodził się starszy pan.

— Zwłaszcza, jeśli nikt nie skojarzy nas z tym… wypadkiem.

— Ona skojarzy.

Humphries wiedział, co ojciec powie.

— To musisz się jej pozbyć.

— Ale to nie znaczy, że muszę ją zabijać. Nie chcę tego robić. Ona jest cenna. Może się przydać.

To nie jest decyzja podjęta pod wpływem chwili, powiedział sobie Humphries. Doktor Cardenas i jej nanotechnologiczna wiedza zawsze były częścią długofalowego planu. Tylko ten kryzys zmusił mnie, by pewne rzeczy nastąpiły szybciej, niż planowaliśmy.

— Przydać się? — warknął ojciec. — Do czego? Machając rękaw powietrzu, Humphries wyjaśnił mgliście:

— Nanotechnologia. Ona jest najlepszym fachowcem. Bez niej zbudowanie statku fuzyjnego zajęłoby całe lata.

Ojciec zachichotał.

— Nie masz nawet na tyle jaj, żeby ją stuknąć.

— Tato, nie bądź idiotą! Żywa jest dla mnie o wiele cenniejsza niż martwa.

— Chcesz ją włączyć do zespołu?

— Tak, oczywiście. Ale ona ma to przeklęte poczucie honoru. Ma bzika na punkcie Randolpha i jeśli jej nie powstrzymam, powie wszystkim o sabotażu, choć sama brała w tym udział.

Starszy pan zachichotał, usłyszawszy skargę syna.

— Poczucie honoru, co? Cóż, na to są sposoby.

— Jakie?

Czekanie przez trzy sekundy na odpowiedź ojca doprowadzało go do szaleństwa.

— Złóż jej ofertę, której nie będzie mogła przyjąć.

— Jaką?

Znów długa chwila oczekiwania.

— Zaproponuj jej coś, czego naprawdę chce, ale na co nie może się zgodzić. Złóż jej ofertę, która będzie naprawdę kusząca, ale którą będzie musiała odrzucić. Ty wyjdziesz na rozsądnego człowieka, a ona na osobę, która nie chce współpracować. Następnej oferty już nie odrzuci.

Humphries był pod wrażeniem.

— To takie… makiaweliczne.

Na pomarszczonej twarzy ojca pojawił się dziwny grymas, jakby ten próbował powstrzymać wybuch śmiechu.

— Prawda? I to działa.

Humphries siedział i podziwiał starego drania. Ojciec spytał z namysłem:

— Jaki jest jej słaby punkt? Czego Cardenas chce, a nie może zdobyć, chyba że my jej to damy?

— Jej wnuki. Zostaną naszymi zakładnikami. Och, załatwię to w ładny, elegancki sposób. Ale będzie wiedziała, że albo pracuje dla mnie, albo jej wnukom coś się stanie. Zrobi, co tylko zechcemy. — Ty naprawdę chcesz rządzić światem, prawda, Martin?

Humphries zbladł.

— Twoim światem? Broń Boże. Ziemia to ruina i lepsza nie będzie. Możesz ją sobie zabrać. Proszę bardzo. Jeśli będę rządził światem, to tym: Selene, Księżyc, asteroidy. Tu jest potęga i przyszłość. Tymi światami będę rządził. Z przyjemnością!

Jego ojciec milczał przez długą chwilą. W końcu mruknął:

— Boże, ratuj nas wszystkich.

Starpower 1

Lars Fuchs wpatrywał się w ekran ze zmarszczonym czołem.

— No i co? — naciskał Dan.

Dwaj mężczyźni stali w ciasnym przedziale z aparaturą, gdzie Fuchs zorganizował prowizoryczne laboratorium, wyciągając jeden ze spektrometrów masowych z obudowy i umieszczając go na ławce do napraw, gdzie badał nim próbkę nieciekawie wyglądającego szarego drutu, jaki przyniosła Pancho. Obok drutu leżała cienka, błękitna rurka, w której kiedyś płynęło chłodziwo. Dan wiedział, że drut pierwotnie wypełniał rurkę, jak ramię w rękawie.

— W rurce z chłodziwem nie ma wycieku — rzekł Fuchs. — Przepuściłem przez nią azot i nie ciekła.

Dan nie wiedział, co o tym myśleć.

— To skąd ten gorący punkt?

Wskazując na wyświetloną na ekranie plątaninę krzywych, Fuchs wyjaśnił:

— Skład drutu jest dość zbliżony do specyfikacji: itr, bar, miedź, tlen — wszystkie pierwiastki we właściwych proporcjach.

— To nam kompletnie nic nie mówi — poskarżył się Dan. Fuchs nadal patrzył na ekran i krzywił się coraz bardziej.

— Zawartość miedzi jest trochę za niska.

— Niska?

— To może być wada produkcyjna. Może to jest przyczyna problemu.

— Ale wycieku nie ma?

Fuchs potarł swój szeroki kwadratowy podbródek.

— Ten sprzęt nie jest w stanie go wykryć. Tak naprawdę to nie mam odpowiedniego sprzętu, aby to poprawnie zdiagnozować. Potrzebny byłby o wiele lepszy mikroskop…

— Dan, wiadomość do ciebie — w głośniku na suficie przedziału rozległ się głos Amandy. — Od George’a Ambrose’a, oznaczona jako pilna i poufna.

— Lepiej wrócę na mostek — oznajmił Dan. — Zrób, co możesz, Lars, tym, co masz.

Fuchs skinął głową niechętnie. Jak można cokolwiek zrobić, nie mając odpowiednich narzędzi, zapytał w duchu. Westchnął ciężko i spojrzał na ekran, zaś Randolph zanurkował przez luk i ruszył na mostek.

Co jeszcze mogę wymontować z czujników, żeby zbadać ten kawałek drutu? Wszystko, co mamy, zostało zaprojektowane, by służyło do badania składu chemicznego asteroid, a nie mikrostruktury kawałka nadprzewodzącego drutu.

Nie mając lepszego pomysłu, Fuchs włączył spektrometr masowy i przeprowadził kolejny pomiar składu próbki. Gdy krzywe przybrały kształt na ekranie, oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia.

George przycisnął słuchawki do głowy swoją wielką dłonią, słuchając uważnie pełnego napięcia i niepokoju głosu Dana Ran-dolpha. Nie było transmisji wideo; Dan przesłał tylko głos.

— …weź Blylevena, idźcie do samego Stavangera i powiedzcie mu, co się stało. Stavenger poradzi sobie z większością biurokratów i zmusi ochronę Selene, żeby przekopała całe to miejsce do góry nogami. W takiej zamkniętej społeczności jak Selene nie da się wiele ukryć. Porządne przeszukanie powinno wystarczyć, żeby znaleźć doktor Cardenas. Albo jej ciało.

George odruchowo skinął głową, słuchając. Kiedyś, dziesięć lat temu, był wyjęty spod prawa i żył na obrzeżach Selene, wyrzutek wśród wyrzutków, którzy nazywali się Księżycowym Podziemiem. Przeżyli głównie dzięki bierności „właściwej” społeczności Selene. Mogli egzystować na jej obrzeżach, bo nikogo nie obchodzili, dopóki nie byli uciążliwi dla większości.

George do pewnego stopnia zgadzał się z Danem. Jeśli gliny z Selene chciały kogoś znaleźć, szansa na ukrycie była prawie żadna. Zwłoki można było jednak przeszmuglować na zewnątrz, ukryć w traktorze i wyrzucić gdzieś na całkowitym odludziu na pozbawionej powietrza powierzchni Księżyca.

— Dobrze, Dan — wyszeptał do mikrofonu przytkniętego do ust. — Pójdę do Stavengera i znajdziemy doktor Cardenas, o ile jeszcze żyje.

Frank Blyleven był szefem ochrony Astro. Okrągły, o czerwonawej twarzy, jowialny mężczyzna o rzadkich włosach koloru słomy, które sięgały mu kołnierzyka, Blyleven robił wrażenie, jakby miał przyklejony do twarzy uśmiech dobrodusznego dziadunia. Uśmiech na twarzy szefa ochrony odebrał George’owi tupet, gdy powiedział mu o zniknięciu doktor Cardenas.

— To nie nasza liga — odparł, nie zmieniając wyrazu twarzy ani o jotę. — To znaczy, mam w grupie sześć osób. Zajmujemy się szpiegostwem przemysłowym i drobnymi kradzieżami, na litość boską, nie porwaniami.

George wiedział, jak ochrona Astro radzi sobie z drobnymi kradzieżami. Księżycowe Podziemie żyło dzięki „pożyczkom” z magazynów firm.

— Dan powiedział, że mamy pójść do Stavengera. Potakując radośnie, Blyleven odwrócił się do telefonu i poprosił o połączenie z Douglasem Stavengerem.

George i Blyleven zostali wprowadzeni do biura Douga w Grand Plaża; przed szerokim, błyszczącym biurkiem siedział jakiś czwarty mężczyzna. Stavenger przedstawił go jako Ulrika Maasa, szefa ochrony Selene. Maas przypominał George’owi prawdziwego glinę: muskularny, ciemne oczy o podejrzliwym spojrzeniu, głowa ogolona na łyso.

— Zdajecie sobie sprawę z tego, że być może na razie nie ma powodu do podnoszenia alarmu — powiedział Stavenger, gdy wszyscy usiedli. — Tylko że Kris Cardenas nie jest kobietą, która ma zwyczaj znikać bez powodu i dlatego sądzę, że powinniśmy spróbować ją znaleźć.

— Ona jest w domu Humphriesa, na dolnym poziomie — oznajmił George obojętnym tonem.

Stavenger odchylił się na krześle. Maas patrzył na George’a półprzymkniętymi oczami; Blyleven wyglądał, jakby myślał o czymś znacznie przyjemniejszym. George patrzył przez okno biura na szeroką przestrzeń Grand Plaża. Parka dzieci przelatywała nad zielonością jak para ptaków, machając kolorowymi plastykowymi skrzydłami z wypożyczalni.

— Jesteś tego pewien? — spytał Stavenger z grymasem.

— Bała się właśnie Humphriesa — odparł George. — Kto inny mógłby ją porwać?

— Ten teren na dole należy do Humphries Trust — przypomniał Maas. — Selene nie ma prawa tam wkroczyć i dokonać przeszukania.

— Nawet jeśli chodzi o czyjeś życie? — spytał George. Stavenger zwrócił się do Maasa.

— Rick, chyba będziesz musiał zorganizować przeszukanie.

— Domu Humphriesa? — spytał George.

— Całego właściwego Selene — odparł Stevenger. — Dom Humphriesa to co innego.

Odwrócił się w stronę telefonu i poprosił o połączenie z Martinem Humphriesem.

— Doktor Cardenas? — Martin Humphries zwrócił się do odbicia Stavengera na ekranie ściennym na swoim patio. — Ta kobieta-naukowiec?

— Tak — odparł Stavenger; wyglądał na zatroskanego. — Zaginęła.

Humphries wstał z szezlongu, na którym wygodnie leżał, przeglądając aktywa, jakie jego ojciec miał w Libii.

— Nie rozumiem — odparł, usiłując przybrać zdziwiony wyraz twarzy. — Czemu mi pan o tym mówi?

— Ochrona zaczęła przeszukiwanie całego Selene. Byłbym bardzo zobowiązany, gdyby zezwolił pan na przeszukanie swojej posiadłości.

— Mojego domu?

— To tylko formalność, panie Humphries — rzekł Stavenger z wyraźnie fałszywym uśmieszkiem. — Zna pan ochronę: nie spoczną, dopóki nie odfajkują wszystkiego.

— Tak, pewnie tak — odparł Humphries, odwzajemniając uśmiech. — Pewnie ktoś mógłby ukryć się w moim ogrodzie, prawda?

— Albo w domu. Jest dość duży.

— Hm, tak, pewnie tak — jak na Selene. — Wziął głęboki oddech i rzekł z ociąganiem: — Dobrze, może pan przysłać ekipę. Nie mam nic przeciwko.

— Dziękuję panu.

— Nie ma sprawy — odparł Humphries. Pstryknął palcami, by zakończyć połączenie. Następnie wszedł do domu i poszedł prosto do biura.

Pstryknął palcami, wchodząc do gabinetu. Ekran telefonu rozjarzył się.

— Dawaj mi tu szybko Blylevena. Mam dla niego robotę.

Marę Nubium

Traktor toczył się powoli po jałowej, pustej płaszczyźnie Marę Nubium, oddalając się od pierścienia gór, które otaczały krater Alfons i Selene.

Kris Cardenas próbowała nie poddać się panice. Czuła, jak drży, strach podpełza jej do gardła, serce wali jak młotem, a puls aż grzmi w uszach.

— Dokąd mnie zabierasz? — spytała, głosem stłumionym przez hełm kosmicznego skafandra, w który ją ubrano.

Kierowca nie odpowiedział. No tak, pomyślała. Wyłączyli radio mojego skafandra. Zgrabny knebel, najnowsza technologia.

Dwóch zbirów, którzy porwali ją dzień wcześniej, zaprowadziło ją do ekstrawaganckiego domu Humphriesa na najniższym poziomie Selene. Martin Humphries nie zaszczycił jej wizytą, ale wiedziała, do kogo to wszystko należy. Służba była bardzo uprzejma, proponowała jedzenie i picie, po czym zaprowadziła ją do wygodnego apartamentu gościnnego, gdzie Kris spędziła noc.

To dziwne, ale spała dobrze. Zastanawiając się rano nad swoim położeniem, gdy pokojówka przyniosła tacę ze śniadaniem, Cardenas doszła do wniosku, że Humphries zamierza ją zabić. Nie ma wyjścia, pomyślała. Nie może mnie uwolnić, bo powiem wszystkim, że zabił Dana Randolpha.

Z moją pomocą, dodała w myślach. Jestem wspólniczką morderstwa. Ślepą, głupią, upartą idiotką, która nie dostrzegła tego, czego nie chciała dostrzec. Aż było za późno.

A teraz mnie zabiją. Po co mieliby mnie zabierać na to przeklęte odludzie?

Myśl o śmierci przeraziła ją, czysto intelektualnie, w płacie czołowym mózgu. Przebywanie na zewnątrz, na powierzchni Księżyca, w przerażającej próżni omiatanej kosmicznym promieniowaniem — to dopiero ją przeraziło. Mały, rozklekotany traktor nie miał kabiny ciśnieniowej, nie miał modułu załogowego, można w nim było przeżyć tylko w skafandrze.

To martwy świat, pomyślała, wyglądając przez wizjer hełmu. Na szarym gruncie nie było śladu życia, poza odciskami gąsienic innych traktorów, które tędy przejeżdżały. Nie było wiatru ani deszczu, które mogłyby je zatrzeć; będą tam, dopóki Księżyc się nie rozpadnie. Za nimi unosił się leniwy koguci ogon pyłu unoszącego się w niskiej księżycowej grawitacji.

Jeszcze dalej była lekko pofalowana skalista równina, upstrzona kraterami, czasem tak małymi, jakby ktoś wetknął w ziemię palec, czasem tak wielkimi, że zmieściłby się do nich traktor. Wszędzie poniewierały się kawałki skał, jak klocki w pokoju niedbałego dziecka.

Horyzont był za blisko. Przerażał ją jeszcze bardziej. Robił wrażenie czegoś obcego, niebezpiecznego. W próżni nie było mgły, nic nie łagodziło obrazu ze wzrostem odległości. Ostro zarysowany horyzont przecinał jej pole widzenia jak krawędź klifu.

Zobaczyła, że pierścień skał otaczający krater Alfons jest już prawie za horyzontem.

— Dokąd jedziemy? — powtórzyła pytanie, choć wiedziała, że to nie ma sensu.

Siedzący obok niej Frank Blyleven przestał się uśmiechać. Pocił się w skafandrze przy prowadzeniu traktora. Kiedy ubił interes z Martinem Humphriesem, nie było to nic poważnego — ot, umożliwienie Humphriesowi włamania się do sieci łączności Astro Corporation. Niezły kawał grosza, ryzyko praktycznie żadne. A teraz wiózł porwaną kobietę, laureatkę Nagrody Nobla, na litość boską! Humphries nieźle za to zapłaci.

Blyleven musiał jednak przyznać, że Humphries był cwany. Stavenger chce szukać doktor Cardenas? Doskonale. Kto nadaje się lepiej do przeszmuglowania jej z Selene niż szef ochrony Astro? Nikt nie zadawał żadnych pytań, kiedy pojawił się już ubrany w garażu, z inną osobą w skafandrze.

— Jedziemy sprawdzić anteny łączności na Marę Nubium — powiedział strażnikowi sprawdzającemu traktory. — Wrócimy za jakieś sześć godzin.

Po trzech godzinach bezsensownego włóczenia się po pustynnej równinie otrzymał wiadomość od ludzi Humphriesa:

— W porządku, możesz wracać.

Uśmiech powrócił na jego twarz. Dotknął hełmu Cardenas swoim, żeby mogła go usłyszeć.

— Wracamy — oznajmił. — Ktoś chce się z tobą spotkać. Bądź grzeczna, jak dojedziemy do garażu.

Kris Cardenas poczuła olbrzymią wdzięczność. Wracamy. W środku będę bezpieczna.

Wtedy uświadomiła sobie, że nadal jest więźniem Humph-riesa, a więc wcale nie jest bezpieczna.

Oglądając raport George’a na ekranie ściennym w mesie, Dan poczuł, jak ogarnia go gniew.

— Byłem przy przeszukiwaniu domu Humphriesa. Jest tak wielki, że można tam ukryć z dziesięć osób. Nie znaleźliśmy doktor Cardenas ani żadnego jej śladu — zakończył ponuro George.

— W takim razie pewnie jeszcze żyje — rzekł Dan. Odetchnął głęboko i uświadomił sobie, że George usłyszy jego słowa dopiero za jakieś dwadzieścia minut.

Pancho siedziała koło niego w mesie i wyglądała na bardziej zaskoczoną niż zmartwioną. Twarz George’a znikła z ekranu.

— Jeśli nie znaleźli jej ciała — zwrócił się do niej Dan — to prawdopodobnie ciągle jeszcze żyje.

— Albo ukryli jej ciało gdzieś na zewnątrz — zasugerowała Pancho.

Dan pokiwał ponuro głową.

— Po co Humphries miałby zabijać doktor Cardenas? — spytała Pancho.

— Bo odkryła coś, o czym chciała nas poinformować; coś, co Humphries chciał przed nami ukryć.

— Co?

— Skąd mam wiedzieć? — warknął Dan. Pancho uśmiechnęła się niewyraźnie.

— Tak, to chyba dobre pytanie. Dan potarł policzek, mrucząc:

— Humphries wiedział, że ochrona ma zamiar przeszukać jego dom, więc po prostu gdzieś ją przeniósł, dopóki nie skończyli przeszukania. Założę się o tonę diamentów, że jest z powrotem w jego domu. Humphries chce ją mieć blisko siebie.

— Pewnie tak — przytaknęła Pancho.

— Żałuję, że nie ma sposobu przemknięcia się do domu Humphriesa tak, żeby nikt nie zauważył — myślał głośno Dan.

Pancho wyprostowała się.

— Jest — powiedziała z szelmowskim uśmieszkiem.

Zgodę Douga Stavengera na prywatne spotkanie George uznał za oznakę szacunku dla doktor Cardenas.

— Niewidzialny? — Stavenger wyglądał na zaszokowanego. — Czapka-niewidka?

— Wiem, że to brzmi jak bajka — rzekł George — ale Dan mi powiedział…

— To nie bajka — mruknął Stavenger, przyglądając się własnym palcom. — Zdziwiło mnie jednak, że Ike Walton komuś o tym powiedział.

— Chce pan powiedzieć, że to prawda? Czapka-niewidka? Stavenger spojrzał na wielkiego Australijczyka zza swojego biurka.

— To naprawdę istnieje. Ale chyba nie będzie twojego rozmiaru. Cóż, trzeba będzie zagonić tego paplę Waltona do roboty.

Najgorsze jest to, rozmyślał Dan, że jesteśmy tak daleko, iż nie możemy rozmawiać w czasie rzeczywistym.

Spacerował tam i z powrotem po module załogi, z mostku, gdzie Pancho i Amanda ucięły sobie pogawędkę, nie spuszczając wzroku ze zautomatyzowanych systemów statku, do przedziału z aparaturą pomiarową na końcu korytarza, gdzie Fuchs biedził się z próbką nadprzewodzącego drutu.

Ostatnia wiadomość George’a brzmiała jak bajka:

— Stavenger zmusił faceta, który skonstruował kombinezon maskujący, żeby go powiększył do moich rozmiarów. Jest teraz w laboratorium nanotechnologicznym i pracuje nad tym. Mówi, że będę mógł przemknąć do domu Humphriesa jutro rano, jeśli nie stanie się nic nieprzewidzianego.

Rumpelstiltskin, pomyślał Dan spacerując po korytarzu. Nie, to był facet zamieniający słomę w złoto. Kto miał czapkę-niewidkę?

Pancho, odpowiedział sam sobie. Ze wszystkich spryciarzy Układu Słonecznego, to ona zdobyła czapkę-niewidkę. Cóż, los sprzyja tym, którzy są przygotowani, jak mawiają. Pancho była wystarczająco sprytna i szybka, by wykorzystać szansę, jaką podsunął jej los.

Zauważył, że znowu jest w przedziale z aparaturą. Nie było tam miejsca na krzesło. Fuchs stał, patrząc wciąż w ten sam ekran, odkąd Dan widział go po raz ostatni.

— Coś ciekawego? — spytał Dan.

Fuchs wzdrygnął się, jakby go nagle obudzono. Patrząc na jego zmartwioną twarz, Dan pomyślał, że musiał śnić jakiś koszmar.

— Co się dzieje, Lars?

— Dowiedziałem się, co spowodowało powstanie gorącego punktu w tym przewodzie — oświadczył Fuchs ponurym, poważnym tonem.

— To dobrze.

— Niedobrze — zaprzeczył Fuchs, kręcąc głową.

— O co chodzi?

Wskazując na wykresy wijące się na ekranie, Fuchs oświadczył:

— Ilość miedzi w przewodzie zmniejsza się. — Co?!

— Drut jest nadprzewodnikiem tylko wtedy, gdy jego skład pozostaje stały.

— I jest chłodzony do temperatury ciekłego azotu — dodał Dan.

— Tak, oczywiście. Ale w tym odcinku drutu… zawartość miedzi regularnie się zmniejsza.

— Zmniejsza? Co ty mówisz?

— Patrz na wykresy! — wykrzyknął Fuchs. Stukając kostkami palców w ekran, powiedział: — W ciągu ostatnich sześciu godzin zawartość miedzi zmniejszyła się o sześć procent.

Dan poczuł się zdezorientowany.

— Jak, u licha…

— Jeśli zawartość miedzi zmniejsza się, drut przestaje być nadprzewodnikiem. Zaczyna się ogrzewać. Powstaje gorący punkt, gdzie azot odparowuje. Punkt się powiększa. Na początku był mikroskopijny, ale w końcu rozszerzył się na tyle, że wykryły go czujniki.

Dan gapił się na Fuchsa.

— Jest tylko jedna możliwość selektywnego usuwania atomów miedzi z drutu.

— Nanomaszyny? — jęknął Dan. Fuchs pokiwał głową ponuro.

— Ten odcinek drutu został zarażony nanomaszynami, które wyłuskują atomy miedzi i uwalniają je do strumienia azotowego chłodziwa. Nawet teraz usuwają miedź i wypuszczają ją do atmosfery w tym pomieszczeniu.

— Jezu Chryste na rowerze — mruknął Dan, czując pustkę w żołądku. — To dlatego Humphries porwał Cardenas. Ona jest nanotechnologiem.

— Jesteśmy zarażeni — stwierdził Fuchs.

— Ale usunęliśmy ten kawałek w porę — zaoponował Dan. — Tylko ten odcinek drutu został zarażony.

— Mam nadzieję — odparł Fuchs. — W przeciwnym razie wszyscy zginiemy.

Centrum badawcze Trustu Humphriesa

George stał na skraju chodnika prowadzącego do domu Humphriesa. Dziwne to było, jechać ruchomymi schodami w dół, w powiększonym przez Ike’a Waltona kombinezonie maskującym. George nie widział własnych stóp. W pewnym momencie o mało się nie potknął i nie runął w dół schodów.

Wezwany do gabinetu Stavengera i poproszony o dopasowanie kombinezonu maskującego dla George’a, Walton wyglądał jak mały chłopiec przyłapany na oglądaniu nieprzyzwoitych obrazków.

Zarumieniony Walton wyjąkał, że potrzebowałby pomocy kogoś z techników z laboratorium nanotechnologicznego, a wtedy wydałoby się, że cały czas miał ten kombinezon.

— Nic na to nie poradzimy — odparł Stavenger twardo. — Tajemnica już się wydała.

W końcu sam Stavenger poszedł z Waltonem i George ‘em do laboratorium nanotechnologiczego i poprosił główną technik, żeby zapewniła Waltonowi puste laboratorium i sama z nim pracowała. W całkowitej tajemnicy. Gdy zrozumiała, że stawką może być życie doktor Cardenas, szybko się zgodziła.

— Słyszałam plotki o tym kombinezonie maskującym — zdumiała się, gdy Walton wyjaśnił, czego potrzebuje.

— Proszę ich nie rozpowszechniać — poprosił Stavenger. Walton ukrył programy dotyczące nanomaszyn w swoich plikach osobistych. Po paru godzinach na stole laboratoryjnym leżał kawałek błyszczącej ciemno tkaniny maskującej. George stał tuż za Waltonem i panią technik, patrząc, jak niewidzialne maszynki rozmiaru wirusa pracowicie przędą nowy kombinezon ze strzępków metalu.

A teraz George stał przy wejściu do domu Humphriesa w samo południe, próbując wymyślić, jak pokonać frontowe drzwi i nie dać się złapać. W wielkiej jaskini panował sztuczny dzień, długie pasy lamp dających pełne spektrum światła świeciły jasno. Zastanawiając się, czy ludzie przebywający w środku wychodzą na lunch, George zbliżył się do drzwi.

Ku jego zdumieniu otworzyły się szeroko i wyłoniła się z nich para naukowców pracujących dla Humphriesa, pogrążona w rozmowie. George poznał naukowców po ubraniu: mężczyzna miał na sobie niedopiętą koszulę i spłowiałe dżinsy; włosy związał w długi kucyk. Kobieta była ubrana w cienki sweter i luźne, wygodne spodnie. Rozmawiali o cyklu życiowym jakiegoś gatunku o łacińskiej nazwie.

George prześliznął się za nimi, gdy drzwi zaczęły się zamykać i przytrzymał je wyciągniętą ręką. Para poszła dalej, radośnie gadając. George otworzył drzwi trochę szerzej i zajrzał do środka. Stało tam dwóch potężnie zbudowanych ochroniarzy w błękitnych mundurach, ze znudzonymi minami. George wszedł do środka i puścił drzwi, by się zamknęły. Ochroniarze niczego nie zauważyli. Rozmawiali o wczorajszym meczu transmitowanym na żywo z Barcelony.

W drzwiach znajdujących się w połowie korytarza pojawił się starszy mężczyzna w ciemnym ubraniu. Miał obojętny wyraz twarzy wyszkolonego kamerdynera. George przeszedł obok ochrony, malutkimi kroczkami, zaglądając do każdych otwartych drzwi. Usłyszał jakieś głosy z lewej strony i znalazł drzwi otwierające się na długi korytarz, którym na całej długości przemieszczali się jacyś ludzie. Pewnie tutaj pracują naukowcy, pomyślał. Nie robią sobie przerwy na lunch?

Przez maskę z trudem przenikały zapachy, ale George wyczuł niedający się z niczym pomylić zapach steków na ruszcie, zapach, którego nie doświadczył od czasów opuszczenia Ziemi. Steki, pomyślał. Humphries wywala grube pieniądze na sprowadzanie steków na Księżyc.

Na końcu korytarza znajdowała się kuchnia, z wyposażeniem z nierdzewnej stali, na tyle duża, że wystarczałaby dla sporej restauracji. Pracownicy jadają na miejscu, uświadomił sobie George. Przynajmniej lunch. Kucharze i pomocnicy biegali tam i z powrotem, z garnków unosiła się para, na ruszcie o przemysłowych rozmiarach syczały grube steki. George naliczył, że było ich jedenaście. Bankierski tuzin, pomyślał.

Jedna z pokojówek w ciemnym stroju układała na dużej tacy z tekowego drewna skromniejszy posiłek: sałatkę z chrupiących warzyw, małą kanapkę, plaster melona, dzbanek herbaty. Lunch dla kobiety, pomyślał George.

Poszedł za pokojówką niosącą tacę, korytarzem, a potem na piętro. Przy jednych z drzwi na piętrze stał znudzony ochroniarz w szarym garniturze. Zobaczył nadchodzącą pokojówkę i otworzył przed nią drzwi.

— Lunch, doktor Cardenas — oznajmił.

George zatrzymał się. Pokojówka weszła do pokoju i wyszła po niecałej minucie z pustą tacą. Zamknęła drzwi. George usłyszał trzask zamka. Ochroniarz uśmiechnął się do pokojówki, a ona odwzajemniła uśmiech. Żadne z nich nie powiedziało ani słowa. Dziewczyna wróciła schodami na dół.

George oparł się o ścianę jakieś sześć metrów od przysypiającego ochroniarza, który usiadł na drewnianym krześle i wyciągnął z kieszeni marynarki palmtopa. Sądząc z odgłosów wydawanych przez komputer, ochroniarz zabawiał się jakąś grą dla zabicia czasu.

Dobrze, pomyślał George, zakładając ramiona na piersi. Cardenas jest tutaj. Żyje. Jak ją stąd wydostać żywą?

Spędził większą część godziny, przechadzając się korytarzem, patrząc na schody, badając samotnego ochroniarza. Humphries najwyraźniej wprowadził ścisłe zasady dotyczące stroju pracowników; ochrona nosiła garnitury, pokojówka i pomoce kuchenne — mundurki. Naukowcy przebywali w innej części domu. Oni nie stanowią problemu, uznał George.

Pokojówka wróciła z pustą tacą, weszła do pokoju Cardenas i wyszła z naczyniami. Może Cardenas ogłosiła strajk głodowy, pomyślał George; prawie nic nie zjadła.

Wkrótce potem w korytarzu pojawił się Humphries. Był ubrany nieformalnie; biały puszysty pulower, dopasowane granatowe spodnie. Ochroniarz poderwał się na równe nogi i upchnął piszczącego palmtopa w kieszeni marynarki. Humphries obrzucił go złowieszczym spojrzeniem i wykonał gest mający zapewne oznaczać rozkaz otwarcia drzwi.

Drzwi są zamykane na klucz, zrozumiał George, gdy Humphries wkroczył do pokoju. Poczekał, aż drzwi prawie się zamknęły i delikatnieje otworzył. Ochroniarz nie zwrócił na to uwagi, znów pogrążony w swojej grze. George poczekał, aż drzwi otworzą się do połowy, po czym wślizgnął się do środka.

Humphries to zauważył. Zmarszczył brwi, podszedł do drzwi i warknął na ochroniarza:

— Nie potrafisz zamknąć drzwi jak trzeba? Po czym zatrzasnął je.

Tłumiąc chichot, George przemknął w róg pokoju. Doktor Cardenas stała sztywno wyprostowana przy jednym oknie. Fajny pokój, pomyślał George. Wielkie meble z prawdziwego drewna. Sprowadzenie ich na Selene musiało kosztować więcej niż dziesięcioletnie zarobki całego personelu kuchennego.

— Jak się dziś mamy? — spytał Cardenas Humphries, idąc w jej stronę po orientalnym dywanie.

— Chcę wrócić do domu — odparła obojętnym tonem, jakby oboje wiedzieli, że to prośba, która zostanie zignorowana.

Humphries oczywiście zachował się, jakby jej nie usłyszał.

— Przykro mi, że musieliśmy zabrać cię na zewnątrz. Wiem, że to nie było przyjemne.

— Chcę wrócić do domu — powtórzyła z naciskiem Cardenas. — Nie możesz mnie tu trzymać wiecznie.

— Mam dla ciebie propozycję. Jeśli się zgodzisz, będziesz mogła wrócić na Ziemię i zobaczyć swoje wnuki.

Zamknęła oczy ze znużeniem.

— Ja tylko chcę wrócić do mojego mieszkania w Selene. Wypuść mnie. Proszę.

Humphries westchnął dramatycznie i usiadł na wyściełanym krześle pod oknem.

— Obawiam się, że to niemożliwe, przynajmniej w tej chwili. Pewnie wiesz dlaczego.

— Nie powiem nikomu ani słowa — odparła Cardenas, siadając na sofie naprzeciwko niego. — Ja tylko chcę żyć normalnie.

— Nie ostrzegając Randolpha?

— Już za późno, żeby ostrzec Dana — rzekła. — Doskonale o tym wiesz.

Humphries rozłożył ręce.

— Wiesz, że najlepiej dla ciebie będzie, jak wrócisz na Ziemię. Będziesz tam sobie wygodnie mieszkać i osobiście ci przyrzekam, że przywieziemy twoje córki i wnuki.

— Tak jak mnie przywieziono tutaj?

— Przecież nikt nie zrobił ci krzywdy, czyż nie? Traktowano cię bardzo dobrze.

— Ale jestem więźniem.

Wyglądało na to, że Humphries ma poważne problemy z panowaniem nad emocjami.

— Jeśli tylko zrobisz, o co cię proszę — rzekł z naciskiem — będziesz mogła wrócić na Ziemię i połączyć się ze swoją rodziną. Czego jeszcze chcesz?

— Nie chcę wracać na Ziemię! — krzyknęła Cardenas. — Nie chcę brać udziału w tym planie!

— Nawet jeszcze nie wiesz, na czym polega ten mój… plan.

— Nie obchodzi mnie to. Nie chcę wiedzieć.

— Ale to powstrzyma efekt cieplarniany. Uratuje Ziemię.

— Nic nie uratuje Ziemi i ty doskonale o tym wiesz. Uniósł głowę na chwilę, jakby próbował odnaleźć właściwe słowo, po czym znów spojrzał na nią.

— Możesz ocalić Ziemię, Kris. Dlatego cię tu sprowadziłem. Potrzebuję cię do przeprowadzenia tej operacji. Potrzebna mi do tego absolutnie najlepsza osoba. I tą osobą jesteś ty. Nikomu innemu się to nie uda.

— Nie zrobię tego, wszystko jedno, co to jest — odparła obojętnie Cardenas.

— Nawet w celu ratowania Ziemi? Rzuciła mu więdnące spojrzenie.

— A czemu sądzisz, że ja chcę ratować Ziemię?

— Swoich wnuków też nie chcesz ratować? — uśmiechał się. Cardenas westchnęła, gdy uświadomiła sobie, co ma na myśli.

— Grozisz mojej rodzinie? Wykonał gest oburzonej niewinności.

— Czy ja wypowiedziałem jakąś groźbę?

— Gardzę tobą.

Humphries wstał powoli, jak człowiek znużony negocjacjami z upartym dzieckiem.

— Kris — rzekł powoli — nie masz dużego wyboru. Posłuchaj.

— Nie powiem nikomu ani słowa.

— Nie o tym teraz mówię.

Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale uznała, że lepiej tego nie robić.

— Wysłuchaj chociaż, co mam ci do powiedzenia. Patrzyła na niego.

— Pomyśl o swoich wnukach na Ziemi — rzekł Humphries. — Ich przyszłość jest w twoich rękach.

Nadal milcząc, usiadła powoli na sofie naprzeciwko niego.

— Teraz lepiej — rzekł z uśmiechem. — Oboje jesteśmy rozsądni. Jestem przekonany, że do czegoś dojdziemy.

George ostrożnie podszedł do nich, słuchając z uwagą.

Starpower 1

Siedząc na mostku w fotelu pilota, Pancho spytała:

— Skąd wiemy, że nanoboty nas w tej chwili nie pożerają?

Dan nigdy nie widział Pancho równie zmartwionej. Jej długa twarz o wyraźnie zarysowanej szczęce była śmiertelnie poważna; zawadiacki uśmieszek znikł.

— Zjadały miedź — odparł Dan. — Pozbyliśmy się próbki drutu. Nanoboty poszły za burtę razem z nią.

— Tak sądzisz.

— Z całą mocą.

— Hm, okablowanie statku nie korzysta z miedzi — rzekła Pancho z nadzieją w głosie.

— Wiem, to światłowody.

— Tylko że w innych miejscach jest pełno miedzi — mówiła dalej. — Może w śladowych ilościach, ale jeśli mamy tu nanomaszynki pożerające miedź, mogą nam załatwić wszystkie procesory na pokładzie.

— Cudownie — jęknął Dan.

— Kanał MHD! — krzyknęła. — Magnes nadprzewodzący jest owinięty drutami!

— Jezu Chryste!

— Jeśli tak się stanie, magnes wydzieli całą energię…

— Wybuchnie?

— Jak pieprzona bomba — odparła Pancho.

— Świetnie. Doskonale — mruknął Dan. — I nie możemy nic na to poradzić.

Pancho potrząsnęła głową.

— Możemy tylko mieć nadzieję, że nie zostały zainfekowane.

Dan poczuł, że drży w środku. Musiał przełknąć ślinę, zanim był w stanie mówić dalej.

— Jeśli tak się stało, i tak nic nie zrobimy.

— Mogło być gorzej — rzekła Pancho z wisielczym humorem. — Gdyby zżerały węgiel, załatwiłyby nas.

Dana nie zachwycił ten rodzaj humoru.

— Gdzie Amanda? — spytał, wskazując na pusty fotel drugiego pilota. — Nie powinna pełnić wachty?

— Jest u Larsa.

— W przedziale z aparaturą?

— Tak. Próbuje przerobić mikroskop elektronowy, żeby uzyskać rozdzielczość rzędu nanometra.

— I będzie się dało dostrzec nanoboty?

— Jeśli jakieś są, to tak.

— Strasznie dużo czasu spędzają razem — mruknął.

— Jeśli już o tym mówimy, to tak.

Dan milczał. Nie podobało mu się, że między Amandą a Fuch-sem coś iskrzy, ale nie miał na to dowodów. Fuchs wydawał się strasznie sztywny. Ale nigdy nie wiadomo, powiedział sobie Dan. Amanda na pewno lubi z nim przebywać.

Pancho wycelowała palec w stronę jednego z ekranów.

— Cóż, przynajmniej osłona magnetyczna jakoś się trzyma. W przypadku burzy słonecznej będziemy bezpieczni. Na razie.

Na razie, powtórzył w duchu Dan.

— A kanał MHD?

Postukała w ekran.

— Całkowicie w normie.

— Nanoboty go zatem nie zainfekowały.

— Być może nie.

— Chyba pójdę do przedziału z aparaturą — mruknął Dan. — Zobaczą, jak im idzie.

— Chcesz robić za przyzwoitkę? — rzuciła złośliwie Pancho.

— Czy to takie oczywiste?

— Pewnie, że tak, szefie. Za bardzo się przejmujesz.

— Sądzisz, że potrzebują przyzwoitki?

— Pewnie nie. Mandy sobie poradzi. Lars to nie Humphries. Kiwając głową na znak, że zgadza się z jej oceną sytuacji, Dan rzekł:

— To pójdę zobaczyć, jak sobie radzą z tym mikroskopem.

— Dobra wymówka — rzekła Pancho ze śmiechem.

Z nadzieją, że choć na chwilę zapomni o swoich obawach związanych z nanobotami, Dan opuścił mostek, nalał sobie kawy w mesie i ruszył korytarzem w stronę przedziału z aparaturą. Zobaczył ich pogrążonych w rozmowie przez otwartą klapę prowadzącą do ciasnego pomieszczenia, stojących wśród pomrukującej aparatury i mrugających ekranów.

Mój Boże, pomyślał, wyglądająjak Piękna i Bestia. Nawet w pomiętym kombinezonie, z lśniącymi blond włosami upiętymi w wygodny, niewymyślny sposób, Amanda wyglądała cudownie. Wielkie błękitne oczy utkwiła w Fuchsie. On, jak zwykle w czarnym pulowerze i spodniach, dzięki swemu potężnemu ciału wyglądał jak groźne zwierzę z jakiegoś filmu przyrodniczego: dzik albo niedźwiedź. Ale nie warczał ani nie ryczał na Amandę. Nic podobnego.

— Jak leci? — spytał Dan, wchodząc przez otwartą klapę. Wyglądali na zaskoczonych, jakby nie zauważyli, że nadchodzi.

Wskazując na szarą rurę miniaturowego mikroskopu elektronowego, Dan uśmiechnął się z wysiłkiem i spytał:

— Znaleźliście jakieś nanoboty?

Fuchs odwrócił się w stronę mikroskopu.

— Nie, to bez szans. Ta maszyna nigdy nie zobaczy obiektów rzędu nanometra.

Dan nie był zaskoczony.

— Nie jest do tego przeznaczona.

— Pomyślałem, że może uda mi się zwiększyć moc — mówił dalej Fuchs — ale nic z tego.

— Przeglądaliśmy dane z czujników dalekiego zasięgu — rzekła Amanda z lekkim rumieńcem. — Wiesz, w poszukiwaniu odpowiedniej asteroidy.

— No i?

Fuchs uśmiechnął się z zadowoleniem. Było to tak niezwykłe, że Dan o mało się nie cofnął.

— Mamy nadmiar bogactwa — rzekł, stukając w jeden z ekranów. — W odległości jakiegoś dnia lotu mamy kilkanaście obiektów bogatych w metale.

— A teraz próbujemy ustalić, który należy wybrać — wtrąciła Amanda.

Dan uśmiechnął się.

— To proste. Największy.

George wstrzymał oddech, zbliżając się do kąta wielkiego pokoju, w którym siedzieli Humphries i doktor Cardenas. Oboje wyglądali na spiętych, choć on najwyraźniej na coś czekał, a na jej twarzy wyraźnie malowały się strach i wściekłość.

Georgewiedział, że go nie widzą, ale czuł niepokój, prawie bał się przebywać tak blisko, widzialny czy nie. Nie kichnij, upomniał samego siebie. Nie oddychaj, do cholery.

— Dobrze — rzekła z napięciem Cardenas. — Słucham. Pochylając się lekko w stronę sofy, na której siedziała Cardenas, Humphries zacisnął dłonie i zaczął mówić.

— Wyobraźmy sobie, że umieszczę panią w naszym własnym laboratorium, w jakimś oddalonym miejscu na Ziemi. Na przykład w Libii, gdzie mój ojciec ma wielkie posiadłości. Moglibyśmy tam sprowadzić pani wnuki, żeby były z panią.

— I co miałabym robić w tym oddalonym laboratorium? — spytała Cardenas. Jej głos nie zdradzał żadnych uczuć, jak głos automatu, a twarz przypominała zastygłą maskę.

— Można tak zaprogramować nanomaszyny, żeby usuwały dwutlenek węgla z atmosfery, prawda? Rozbijać cząsteczki na atomy węgla i tlenu. Węgiel można zakopać, tlen uwolnić do atmosfery albo sprzedawać jako gaz przemysłowy, wszystko jedno. Można powstrzymać efekt cieplarniany w ciągu roku albo dwóch!

Wyraz twarzy Cardenas nie zmienił się.

— Nanotechnologia jest zakazana i doskonale o tym wiesz. Bez względu na to, jak jej chcesz użyć, nie możesz budować nanomaszyn na Ziemi. Jeśli choć wspomnisz o tym, co chcesz zrobić, masz przeciw sobie GRE, rząd światowy oraz wszystkich maniaków religijnych na Ziemi.

Humphries uśmiechnął się cierpliwie.

— Nie powiemy im, na litość boską. Po prostu to zrobimy. W tajemnicy. Na Saharze, na środku oceanu czy na Antarktyce, wszystko jedno. Za rok czy jeszcze szybciej, wszyscy zauważą, że ilość dwutlenku węgla maleje. Możemy też usuwać inne gazy cieplarniane. Zobaczą, że globalne ocieplenie ustępuje. Wtedy będziemy mieli ich w garści! Będą musieli to zaakceptować. Nie będą mieli wyboru.

— A co się stanie, jeśli nanomaszyny nie zadziałają dokładnie tak, jak trzeba? Jeśli zaczną rozbierać inne związki węgla? Jak te, z których składa się twoje ciało? Wiesz, że masz w sobie sporo atomów węgla?

— Nic takiego się nie stanie.

— Wiem, że się nie stanie — odparła. — Bo tego nie zrobię. Ten plan jest absurdalny.

— A co w nim absurdalnego?

Na nieporuszonej twarzy Cardenas pojawił się lekki, sardoniczny uśmiech.

— Ty chyba nie masz pojęcia, jak ogromna jest atmosfera ziemska. Wiesz, ile ton dwutlenku węgla trzeba będzie usunąć? Miliardy! Dziesiątki miliardów. Co najmniej. Musiałbyś pokryć Afrykę nanomaszynami, żeby usunąć taką ilość dwutlenku węgla!

— Jestem pewien, że to przesada — mruknął Humphries, krzywiąc się.

Cardenas zerwała się na równe nogi, co wystraszyło Geor-ge’a.

— Dobrze, to będziesz musiał pokryć całą Saharę. To jest nadal niewyobrażalne!

— Ale…

— I nie będziesz w stanie utrzymać tego w tajemnicy. To niemożliwe przy programie o takiej skali.

— Ale można to zrobić, prawda?

— Można zacząć — przyznała. — Dopóki jakiś fanatyk nie spuści na nas bomby atomowej. Albo nie zatruje nam wody pałeczkami dżumy.

— Potrafię cię ochronić przed terrorystami — rzekł Humphries.

Cardenas podeszła do okna, widać było, że intensywnie myśli. Zwracając się do Humphriesa rzekła w końcu:

— Korzystanie z nanomaszyn to proszenie się o katastrofę. Jakiś świr może ukraść pewną ilość albo je przeprogramować, żeby rozbierały… na przykład plastik. Albo ropę naftową. Albo użyć ich jako morderczej broni. Mówimy o maszynach demontujących, na litość boską!

— Wiem o tym — odparł chłodno Humphries.

Cardenas potrząsnęła głową.

— To nie zadziała. Poza tym, że fizyczna skala projektu musiałaby być olbrzymia, władze na Ziemi nigdy się nie zgodzą na użycie nanomaszyn! Nigdy! I wcale im się nie dziwię.

Humphries wstał powoli.

— Nie chcesz nawet spróbować?

— To przedsięwzięcie bez szans. Westchnął melodramatycznie.

— Cóż, próbowałem być rozsądny. Myślałem, że wspólnie do czegoś dojdziemy.

— Wypuść mnie — rzekła Cardenas z błagalną nutą w głosie.

— Myślałem, że jest jakiś sposób, żebyś była ze swoimi wnukami, tak jak tego pragniesz.

— Po prostu mnie wypuść. Rzucił jej smutne spojrzenie.

— Wiesz, że nie mogę tego zrobić. Za duże ryzyko.

— Nie możesz mnie tu trzymać na zawsze! Wzruszając lekko ramionami, Humphries zapytał:

— A co proponujesz, żeby wyjść z impasu? Patrzyła na niego z otwartymi ustami.

— Przecież rozumiesz, na czym polega mój problem. Wiem, że rozumiesz. Jak mogę cię wypuścić, dopóki istnieje szansa, że opowiesz wszystkim, że to ja jestem odpowiedzialny za śmierć Dana Randolpha?

— Ja też jestem odpowiedzialna.

— Tak, wiem. Ale przyznałabyś się do tego, prawda?

— Chyba… — zawahała się, po czym rzekła cichym przegranym głosem: — Chyba tak, prędzej czy później.

— I o to chodzi — odparł cicho Humphries. — Nadal mamy problem.

— Chcesz mnie zabić.

— Nie chcę tego robić. Nie jestem bezlitosnym mordercą. Tak naprawdę to chciałbym doprowadzić do tego, żebyś spotkała się ze swoimi wnukami, jeśli to w ogóle możliwe. Musi być jakiś sposób, żebyśmy rozwiązali ten problem.

— Ja go nie widzę — wyszeptała Cardenas.

— Cóż, przemyśl to — rzekł Humphries, ruszając do drzwi. — Jestem pewien, że wymyślisz jakieś rozwiązanie, jak tylko się przyłożysz.

Uśmiechnął się, otwierając drzwi i wyszedł. Zanim zamknął drzwi i rozległo się trzaśniecie zamka, George zobaczył stojącego na korytarzu ochroniarza.

Idąc korytarzem, Humphries zachwycał się własnym pomysłem. To może zadziałać! Jeśli rozprzestrzenimy dość nanomaszyn, będziemy mogli za parę lat powstrzymać efekt cieplarniany. Przyjdą do nas na kolanach z wdzięczności.

Zdecydował, że powoła mały zespół ekspertów, którzy zajmą się tym problemem racjonalnie. Cardenas nie jest przecież w Selene jedynym guru od nanotechnologii.

Ucieczka

Po wyjściu Humphriesa Kris Cardenas patrzyła przez chwilę na zamknięte drzwi, po czym nagle wybuchła płaczem. Z twarzą ukrytą w dłoniach, zwinięta w kłębek rzuciła się na łóżko i szlochała gwałtownie.

George stał niepewnie w dalekim rogu pokoju, zastanawiając się, co właściwie powinien zrobić. Już wpadła w histerię, pomyślał. Jeśli podejdę, postukam japo ramieniu i powiem „Cześć, jestem niewidzialnym człowiekiem”, całkiem dostanie świra.

Czekał więc, wiercąc się niecierpliwie, aż Cardenas przestanie płakać. Nie trwało to długo. Usiadła na łóżku, wzięła głęboki oddech, po czym wstała i poszła do łazienki. Kiedy wyszła, George zauważył, że umyła twarz i poprawiła makijaż. Tylko oczy miała nadal czerwone i spuchnięte.

Cóż, nie możesz tu stać całą wieczność jak jakiś pieprzony idiota, powiedział sobie George. Zrób coś!

Zanim podjął jakąś decyzję, Cardenas podeszła do okna i przycisnęła dłonie do tafli. Następnie rozejrzała się, jakby czegoś szukała w pokoju. Skinęła lekko głową, podeszła do małego, pustego biurka i podniosła stojące przy nim drewniane, wyściełane krzesło. Wydawało się, że jest dla niej za ciężkie, ale przeniosła je, potykając się, pod okno.

Chce rozbić okno i wyskoczyć, uświadomił sobie George. Tylko się pokaleczy.

Dotknął jej ramienia i wyszeptał:

— Proszę pani…

Cardenas podskoczyła i opuściła krzesło na dywan. Rozglądała się, mrugając, ale niczego nie dostrzegła.

— Przepraszam, doktor Cardenas — szepnął George. Obróciła się dookoła z szeroko otwartymi oczami.

— Kto to?

George odchrząknął i odezwał się głośniej.

— To ja, George Ambrose. Jestem…

— Gdzie pan u licha jest?

George poczuł się nieco zawstydzony.

— Jestem niewidzialny.

— Oszalałam — mruknęła Cardenas. Opadła na krzesło na środku pokoju.

— Nie oszalała pani — George starał się nadal mówić cicho. — Przeszedłem panią stąd wyciągnąć.

— To jakaś sztuczka.

— Czy tu jest podsłuch? Albo kamery?

— Chyba nie…

— Niech pani patrzy — rzekł George i natychmiast zdał sobie sprawę z niestosowności tego stwierdzenia. — Zdejmę kaptur, żeby pani zobaczyła moją twarz. Proszę się nie wystraszyć.

Cardenas wyglądała na bardziej podejrzliwą niż wystraszoną. George zdjął kaptur i zsunął maskę. Jak dobrze poczuć chłodne powietrze na twarzy.

Podskoczyła na krześle.

— Jezu!

— Nie, to tylko ja — rzekł z uśmieszkiem. — George Ambrose. Wie pani, pracuję dla Dana Randolpha.

W jej oczach pojawiło się zrozumienie.

— Kombinezon maskujący Waltona! Nie zniszczył go.

— Wiedziała pani o nim.

— Ja i jeszcze cztery inne osoby.

— To teraz jest takich więcej.

— Jak u licha zdołał pan…

— Nie ma czasu na wyjaśnienia. Musimy panią stąd wydostać.

— Jak?

George podrapał się w brodę.

— Dobre pytanie.

— Nie przyniósł pan skafandra dla mnie, prawda?

— A powinienem? Nie pomyśleliśmy o tym. Zresztą nie wiedzieliśmy, gdzie pani jest.

— Co więc zrobimy?

George zastanowił się przez chwilę.

— Cały czas panią tu trzymają? Cardenas skinęła głową.

— Drzwi są zamknięte?

— Tak. I na zewnątrz jest ochroniarz. A przynajmniej jest tak za każdym razem, kiedy przynoszą posiłki. Chyba jest uzbrojony.

George uśmiechnął się nagle.

— Kiedy przynoszą posiłki? O której będzie następny? Kilka godzin później rozległo się pojedyncze stuknięcie do drzwi i zgrzyt zamka. Cardenas rozejrzała się szybko po pokoju, ale George’a już nie zobaczyła.

Drzwi otworzyły się i wkroczyła ta sama milcząca kobieta o skwaszonej twarzy, w mundurku pokojówki. Cardenas zobaczyła smukłego młodego człowieka stojącego po drugiej stronie drzwi. Kobieta bez słowa postawiła tacę na niskim stoliku przy sofie i wyszła, milcząca i ponura. Ochroniarz zamknął drzwi na klucz.

Cardenas poczuła apetyt. Po raz pierwszy od paru dni była głodna. Czuła ciężar George’a siedzącego na poduszkach obok niej.

— Nieźle pachnie — rzekł George.

Podniosła pokrywę z talerza pełnego rybich filetów i jarzyn.

— I nieźle wygląda — dodał.

— Jest pan głodny? — spytała.

— Nie jadłem nic od śniadania — przyznał.

— To zapraszam.

George’a nie trzeba było specjalnie namawiać. Podniósł maskę i przystąpił do konsumpcji. Cardenas obserwowała, jak widelec i nóż poruszają się same, a kęsy obiadu znikają w ustach twarzy unoszącej się w powietrzu. Odkryła, że jeśli przygląda się naprawdę intensywnie, patrząc prosto na niego, widzi lekkie migotanie, prawie podprogowe. Odbicie światła lamp z sufitu, rozpraszane przez elementy skafandra. Trzeba było jednak wiedzieć, że tam coś jest, żeby to zobaczyć, a i tak prawie poniżej poziomu percepcji.

— Chce pani trochę?

— Nie, proszę jeść.

— To proszę chociaż zjeść jarzyny.

— Wezmę sałatkę.

Posiłek zakończył się po kilku minutach. George znów włożył maskę i znikł całkowicie.

— Mówi im pani, że już skończyła i mają zabrać tacę, czy pokojówka przychodzi po tacę sama?

— Powiem ochroniarzowi. Zawoła pokojówkę.

— Dobrze. Proszę powiedzieć ochronie, że pani skończyła i żeby zabrał tacę.

— Zawoła pokojówkę.

— Proszę mu powiedzieć, że nie może pani czekać. Niech pani coś wymyśli.

Cardenas skinęła głową, po czym podeszła do drzwi. Czuła ciepło ciała stojącego obok niej George’a. Uderzyła dłonią w drzwi.

— Skończyłam. Proszę zabrać tacę.

— Zadzwonię do kuchni — doleciał stłumiony głos ochroniarza.

— Nie mogę czekać! Muszę natychmiast iść do toalety! Niedobrze mi! Proszę zabrać tacę.

Chwila wahania, po czym usłyszeli trzask zamka. Drzwi otworzyły się i stanął w nich ochroniarz z zatroskaną miną.

— Co się stało? Coś w…

Rozległ się odgłos uderzenia przypominający huk melona spadającego na beton ze znacznej wysokości. Głowa ochroniarza poleciała do tyłu, a oczy uciekły w tył głowy. Osunął się na podłogę. Cardenas zobaczyła, jak machnął raz rękami w powietrzu, a potem jego ciało zostało wciągnięte do pokoju.

— Idziemy — szepnął do niej George.

Wyszli na korytarz. Drzwi zamknęły się same, zamek trzasnął. Kris poczuła, jak George otacza ją ramieniem i prowadzi do schodów. O tej porze w domu było cicho, choć rzut oka przez okno ujawniał, że jaskinia jest nadal oświetlona światłem dziennym.

Hali na dole był pusty, ale Cardenas usłyszała dolatujące skądś odgłosy rozmowy. Żaden z głosów nie przypominał jej Humphriesa. Przeszli do foyer i dotarli do frontowych drzwi. Dwóch mężczyzn w szarych garniturach wyglądało na zaskoczonych jej widokiem.

Wyższy zmarszczył brwi i odezwał się:

— Doktor Cardenas, co pani…

Cios George’a nieomal wprawił go w ruch wirowy. Drugi z ochroniarzy gapił się, skamieniały ze zdumienia, aż cios w żołądek uniósł go w powietrze. Cardenas usłyszała chrzęst łamanej kości i ochroniarz osunął się bezwładnie na podłogę.

Drzwi frontowe stanęły otworem i George syknął:

— Dalej, uciekamy!

Cardenas wybiegła z domu, skręciła na ścieżkę wijącą się przez ogród, a potem przeskoczyła przez klapę prowadzącą do najniżej położonego korytarza Selene. Słyszała, jak George dyszy i sapie gdzieś koło niej. Kiedy już pokonali klapę, George położył jej rękę na ramieniu, by ją zatrzymać.

— Chyba nikt nas nie goni — rzekł.

— Jak pan sądzi, kiedy się zorientują, że znikłam? Poczuła, że wzruszył ramionami.

— Niedługo.

— Co teraz?

— Niech tylko zdejmę ten kombinezon — mruknął George. — Ledwo się w nim nie ugotowałem, tak gorąco.

Pojawiła się jego twarz i całą kędzierzawa głowa. Nim upłynęła minuta, stał obok niej, spocony i zadowolony, wielki, rudy olbrzym w pomiętym, poplamionym ciemnozielonym ubraniu roboczym.

— Tak lepiej — rzekł George, biorąc głęboki oddech. — W środku ledwie można oddychać.

Ruszyli szybko korytarzem w stronę ruchomych schodów.

— Dokąd mogę iść? — spytała Cardenas. — Gdzie będę bezpieczna? Humphries przewróci Selene do góry nogami, szukając mnie.

— Możemy pójść do Stavengera i poprosić, żeby się panią zaopiekował.

Potrząsnęła głową.

— Nie chcę Douga w to mieszać. Poza tym, Humphries pewnie ma swoich ludzi wśród pracowników Selene.

— Hm, tak, pewnie tak — odparł George. Dotarli do ruchomych schodów. — Wśród pracowników Astro też.

Przerażona, Cardenas zapytała:

— Dokąd więc mogę pójść? George uśmiechnął się.

— Mam dla pani doskonałą kryjówkę. O ile nie ma pani nic przeciwko przebywaniu tam z pewnym ciałem.

Bonanza

— Ślicznotka — wysapał Dan, patrząc na obraz na monitorze radaru.

— Dość brzydka ślicznotka — zaoponowała Pancho. Obraz radarowy ukazywał wydłużony nieregularny kształt asteroidy, z jednej strony zaokrąglony z wgłębieniem, z drugiej z zagłębieniami wyglądającymi jak odcisk gigantycznej pięści.

— Nie sądzicie, że wygląda raczej jak ziemniak? — wtrąciła Amanda.

— Żelazny ziemniak — rzekł Dan.

Fuchs przeszedł przez luk i nagle Dan miał wrażenie, że na mostku jest tłoczno. Lars nie jest wysoki, ale wypełnia sobą całe pomieszczenie.

— To ona? — spytał Lars z oczami utkwionymi w ekranie.

— To ona — odparła Pancho przez ramię. Postukała w klawiaturę po lewej stronie i na małym ekranie pojawił się ciąg znaków. — Czternasta asteroida odkryta w tym roku.

— W takim razie będzie nosić oficjalną nazwę 41-014 Fuchs.

— Jakie to uczucie mieć asteroidę swojego imienia, Lars?

— spytała Amanda.

— Bardzo przyjemne — odparł.

— Jesteś pierwszą od wielu lat osobą, której imieniem nazwano nowo odkrytą asteroidę — Danowi wydawało się, że Amanda wręcz promienieje.

— Większość nowych skał została odkryta przez automatyczne próbniki — rzekła Pancho. — Ich nazw nie ma w zapisach.

— Asteroida 41-014 Fuchs — rzekła Amanda. Uśmiechnął się i wzruszył ramionami — wyglądał, jakby jej entuzjazm przyprawiał go o zawstydzenie, wręcz zażenowanie.

— Oficjalna nazwa to jedno — wtrącił Dan. — Mam zamiar nazwać ją Bonanza.

— Ją? — spytał Fuchs.

— Dlaczego asteroida jest rodzaju żeńskiego? — spytała Pancho. Dan stał twardo na swoim gruncie.

— Hej, przecież jest Matka Ziemia i jej siostra Wenus, nie?

— A Mars?

— Albo Jowisz?

Wskazując na widoczny na ekranie kształt, Dan rzekł:

— Dzięki Bonanzie wszyscy będziemy bogaci. I szczęśliwi. Ona i jej siostry ocalą świat. To kobieta.

— Pewnie, że to kobieta — rzekła lakonicznie Pancho. — Chcesz się w nią zagłębić, nie?

— No wiesz, Pancho! — prychnął Fuchs. Dan zrobił minę niewiniątka.

— Ależ ty masz brudne myśli, Pancho. Ja uwielbiam tę kobietę.

W ciągu trzech godzin zbliżyli się do Bonanzy na tyle, że mogli ją zobaczyć na własne oczy: ciemny, zdeformowany kształt, połyskujący w słabym świetle odległego Słońca. Asteroida obracała się powoli w zimnej pustce kosmosu, zasłaniając gwiazdy.

— …tysiąc osiemset czterdzieści cztery metry po osi wzdłużnej — Amanda odczytała pomiary z ekranu. — Siedemset sześćdziesiąt dwa metry, szerokość maksymalna.

— Prawie dwa kilometry długości — zachwycił się Dan. Nie opuścił mostka w czasie zbliżania się do metalicznej asteroidy.

— Wygaszam ciąg szczątkowy — oznajmiła Pancho, skupiona na sterowaniu.

— Ciąg zero — potwierdziła Amanda.

Asteroida znikła z widoku, gdy Pancho i Amanda ustawiły statek na orbicie parkingowej. Dan poczuł, że niewielkie ciążenie znika całkowicie. Wzniósł się nad pokład, zatrzymując z ręką pod sufitem.

Zobaczył, że Fuchs wpływa przez luk za nim.

— Lars, przez chwilę będziemy w zerowej grawitacji — rzekł Dan.

— Wiem. Chyba zaczynam się przyzwyczajać.

— Świetnie. Nie rób gwałtownych ruchów, a wszystko będzie dobrze.

— Tak. Dzięki. Mein Gott! Jest!

Ciemny, niesymetryczny kształt Bonanzy wyrósł przed bulajem mostka jak poszarpany, cętkowany potwór, wielki, dominujący i złowieszczy. To jak stanąć w obliczu ogra, pomyślał, gigantycznej bestii z baśni.

— Patrzcie tylko na te warstwy! — rzekł Fuchs, a głos aż drżał mu z podniecenia. — Musiała się oderwać od jakiegoś większego ciała, może planetezymali[3] na wczesnym etapie rozwoju Układu Słonecznego! Musimy wyjść na zewnątrz i pobrać próbki, dowiercić się do rdzenia!

Dan roześmiał się. Fuchs obrócił się w jego stronę ze zdziwioną miną. Nawet Pancho obejrzała się przez ramię.

— Co cię tak śmieszy, szefie?

— Nic — odparł Dan, próbując się uspokoić. — Nic. — W duszy zdziwił się, że ten sam widok, który w nim przywołał smutne wspomnienia z dzieciństwa, u Fuchsa spowodował atak naukowej ciekawości.

— No, dalej — rzekł Fuchs, nurkując przez luk. — Musimy włożyć skafandry i wyjść na zewnątrz.

Dan skinął głową na zgodę i udał się za naukowcem. Zapomniał o zerowej grawitacji, uświadomił sobie Dan. Nie martwi się mdłościami, ma tyle pracy, którą chce wykonać.

Amanda została na mostku, zaś Pancho popłynęła za Da-nem do śluzy.

— Chyba nie myślisz o wychodzeniu na zewnątrz, co? — zwróciła się do Dana.

— Byłem wykwalifikowanym astronautą, kiedy ciebie jeszcze nie było na świecie, Pancho.

— Przekroczyłeś czerwoną kreskę. Nie możesz wychodzić na zewnątrz.

— A z nieba pada sos jabłkowy.

— Dan, ja mówię poważnie — rzekła Pancho. — Twój system odpornościowy nie wytrzyma kolejnej dawki promieniowania.

— Fuchs nie może wyjść sam — zaoponował.

— To moja robota. Pójdę z nim.

— Nie. Zostajesz tutaj. Ja go przypilnuję.

— To ja jestem kapitanem na tym statku — oświadczyła stanowczo Pancho. — Mogę ci wydać rozkaz pozostania za statku.

Rzucił jej krzywy uśmieszek.

— A ja jestem właścicielem. Mogę cię wyrzucić z pracy.

— Dopiero jak wrócimy do Selene. Dan westchnął niecierpliwie.

— Daj spokój, Pancho, przestań się wygłupiać.

— Twoje dane medyczne mówią…

— Do licha, do piekła i z powrotem, mam gdzieś, co mówią moje dane medyczne! Wychodzę! Chcę zobaczyć tę cholerę! Chcę jej dotknąć własnymi rękami!

— Bez rękawic?

Dotarli do śluzy, gdzie, niczym zbroje w muzeum, wisiały na stojakach skafandry. Fuchs siedział na ławce biegnącej wzdłuż stojaków, już włożył dolną połowę skafandra, przypiął buty do mankietów spodni. Dan sięgnął po skafander, który miał wypisane jego nazwisko.

— Myślałam, że boisz się promieniowania — rzekła Pancho.

— W skafandrze nic mi nie będzie — zaoponował. — Pogoda na zewnątrz jest w porządku, żadnych burz radiacyjnych.

Fuchs spojrzał na nich, milcząc.

— Regulamin stanowi…

— Regulamin stanowi, że nie wolno wnosić zwierząt na pokład — rzekł Dan, uśmiechając się, gdy wyciągał dolną część skafandra ze stojaka i siadał przy Fuchsie. — A ja muszę co rano oglądać moje buty, żeby sprawdzić, czy ten pieprzony wąż nie zwinął się w którymś z nich.

— Wąż? — jęknął przerażony Fuchs.

Pancho oparła pięści na biodrach i przez długą chwilę patrzyła na Dana. Wreszcie odprężyła się.

— Dobrze, szefie — powiedziała w końcu. — Chyba nie mogę cię o to winić. Ale będę monitorować z mostka wszystkie parametry i jak powiem, że masz wracać, to wracasz, bez dyskusji. Natychmiast. Zgoda?

— Zgoda — odparł szybko Dan. Jakiś głos w jego głowie szyderczo się śmiał. Jesteś zadowolony? Pokazałeś jej, że nie jesteś starym, chorym człowiekiem. Też mi coś. Jak się będziesz czuł, kiedy znów dopadnie cię zimno i zaczną boleć stare kości?

To nie ma znaczenia, odpowiedział sobie. Nie zamierzam tu siedzieć jak kaleka. Do diabła z tym, naprawdę mam to gdzieś. Jeśli mam umrzeć, wolę się zużyć, niż zardzewieć. Co za różnica?

— Zezwalam na opuszczenie statku — w głośniku skafandra Dana rozległ się głos Amandy.

Był w śluzie, zapakowany w skafander, czuł się jak robot w metalicznym łonie.

— Otwieram luk zewnętrzny — rzekł, palcem w rękawicy naciskając czerwony przycisk na panelu sterowania.

— Zrozumiałam, luk zewnętrzny.

Luk otworzył się i Dan poczuł, że jego puls zaczyna przyspieszać. Ile czasu minęło od chwili, gdy ostatni raz wyszedłem poza statek? Sardoniczny głos w jego głowie odpowiedział: nie wychodziłeś od czasu, gdy przekroczyłeś dawkę promieniowania przy zmaganiach z satelitami komunikacyjnymi w Pasie Van Allena.

Dziesięć lat, uświadomił sobie Dan. Bardzo dużo czasu minęło.

Odepchnął się od luku i poszybował w pustkę. Wokół niego był cały kosmos: poważne gwiazdy, które nawet nie mrugały, gapiące się na niego przez przyciemniony wizjer hełmu o kształcie akwarium. Obracając się powoli, zobaczył Słońce, dziwnie małe i blade, z rozciągniętymi po jednej stronie ramionami bladego zodiakalnego światła.

Wolność. Wiedział, że jest zamknięty w skafandrze i bez niego nie przeżyłby nawet minuty. A jednak nieważki lot w cichej pustce nieskończoności sprawiał, że Dan czuł się wolny od całego świata, sam twarzą w twarz z kosmosem, w harmonii z eteryczną muzyką sfer. Zaszczytna wolność. Do diabła z radiacją; czuł, że może tak żeglować przez kosmos na wieki, zostawiając wszystkie przyziemne niechęci i żądze ludzkości daleko za sobą. To nie byłaby zła śmierć.

Wtedy zobaczył asteroidę. Masywna, wielka, olbrzymia cętkowana masa zasłaniająca pole widzenia, wisiała nad nim jak złowieszcza chmura, góra unosząca się swobodnie w kosmosie. Starpower 1 wyglądał na żałośnie mały i bezradny przy dwukilometrowej asteroidzie; jak płotka przy wielorybie. Dan nagle zrozumiał, jak musiał czuć się Jonasz.

Nie przestraszysz mnie, powiedział do asteroidy. Dwa kilometry wysokiej klasy rudy żelaza, koleżanko. Dla wielu ludzi na Ziemi będziesz piękna. Forsa w banku, to właśnie ty. Praca i nadzieja dla wielu milionów ludzi. Bonanza: tak masz na imię i taka jesteś.

— Gotów do wyjścia — milczący monolog Dana przerwał Fuchs.

— Zezwalam na wyjście — usłyszał odpowiedź Amandy.

Dan ścisnął, najdelikatniej jak potrafił, prawą manetkę sterowania manewrowaniem. Zimny strumień gazu z plecaka trysnął bezszelestnie i Dan odwrócił się w stronę statku. Starpower 1 błyszczał ślicznie w świetle gwiazd. Wyglądał na nowy, lśniący, bez jednego zadrapania. Klapa śluzy otworzyła się i pojawiła się w niej odziana w skafander sylwetka.

— Wychodzę ze śluzy — oznajmił Fuchs lekko drżącym głosem.

— Dalej, Lars — zawołał Dan. — Czyż nie jest śliczna? Fuchs zaczął lecieć w jego stronę. Dan zauważył, że jego skafander aż błyszczy od różnych młotków, świdrów i innego sprzętu.

— Jest niesamowita! — zachwycił się.

— To tylko średnich rozmiarów kawał metalu — rzekł Dan. — Jak tylko w nią uderzysz młotkiem, zgłaszamy do niej roszczenia.

Fuchs nie wahał się ani chwili, choć dyszami manewrującymi posługiwał się nieco nieporadnie. Przez sekundę Dan miał wrażenie, że Fuchs uderzy w asteroidę, ale w ostatniej chwili włączył dysze hamujące i zawisł parę metrów nad jej cętkowaną, kamienistą powierzchnią.

Dan pofrunął za nim, ledwo dotykając manetek opuścił się na powierzchnię. Poczuł, że jego buty dotknęły powierzchni i lekko się odbiły. Grawitacja nie jest tu za wielka, pomyślał, podejmując kolejną próbę lądowania, aż wreszcie stanął na powierzchni Bonanzy. W miejscu, gdzie postawił stopę, unosiły się chmury pyłu; wisiały nie opadając i prawie się nie poruszając w bardzo niskiej grawitacji.

Fuchs wylądował za trzecim razem; opadał zbyt szybko i odbijał się. W końcu Dan podał mu rękę i osadził go na powierzchni.

— Nie próbuj chodzić — ostrzegł Fuchsa. — Grawitacja jest tak niska, że oderwiesz się i odlecisz.

— To jak…

— Posuwaj się nie odrywając butów — Dan zademonstrował parę kroków, wzbijając kolejne chmury pyłu. — Jakbyś tańczył.

— Nie tańczę za dobrze — oznajmił Fuchs.

— To też nie jest najlepszy parkiet w Układzie Słonecznym. Powierzchnia asteroidy była chropowata i nierówna, pokryta pudrowym pyłem, podobna do powierzchni Księżyca. Dan pomyślał, że stąpanie po niej przypomina raczej przemieszczanie się po pokładzie łodzi, a nie po stałym lądzie. Nie było horyzontu; skała po prostu się kończyła. Powierzchnia była upstrzona miniaturowymi kraterami, żwirem i kamieniami rozmiaru pięści, a na oddalonym końcu Dan dostrzegł większy krater, spore obniżenie z pierścieniem dookoła.

— Jak sądzisz, ile żelaza tu mamy? — spytał Dan.

— Zanim wrócimy na statek, będziemy mieli dobre przybliżenie masy — odparł Fuchs. — Z orbitującym statkiem mamy tu klasyczny układ dwóch ciał. Prosta mechanika newtonowska.

Widać, że jest naukowcem, pomyślał Dan. Zadajesz mu proste pytanie i dostajesz dysertację. W której nie ma odpowiedzi na pytanie.

— Lars — powtórzył pytanie cierpliwie. — Czy możesz mi podać jakieś przybliżenie masy?

Fuchs rozłożył ręce. W tym skafandrze wyglądał jak zakończona bańką świeca samochodowa z rękami.

— Takie przybliżenie policzone na odwrocie starej koperty?

— prosił Dan.

— Och, biorąc pod uwagę rozmiary… asteroidy niklowo-żelazowe mają zwykle nie więcej niż dziesięć procent niklu… musi tu być jakieś siedem czy osiem miliardów ton żelaza i osiemdziesiąt milionów ton niklu.

Dan poczuł, że jego oczy szeroko się otwierają.

— To jest jakaś pięcio — albo sześciokrotna światowa produkcja stali w najlepszych latach! Przed powodziami i całym tym bałaganem!

— Oczywiście są też zanieczyszczenia — ostrzegł go Fuchs.

— Platyna, złoto, srebro, metale ciężkie.

— Zanieczyszczenia, jasne — odparł Dan, chichocząc. Myśli wirowały mu w głowie. Jedna asteroida wystarczy na zapewnienie przemysłowi hutniczemu stali na całe lata! A jest tu tysiące! To wszystko prawda! Wszystko, na co miałem nadzieję, wszystkie szaleńcze obietnice — to wszystko stało się prawdą!

Fuchs sprawiał wrażenie, jakby było mu to obojętne.

— Chcę się przyjrzeć tym warstwom — oznajmił, zwracając się w stronę oddalonego krańca asteroidy. Oczywiście oderwał się od powierzchni i Dan musiał go osadzić z powrotem.

— Pobierz najpierw próbkę — przypomniał Dan. — Wtedy będziemy mogli zgłosić roszczenia.

Światło było tak słabe, że Dan ledwo widział głowę Fuchsa w bąblowatym hełmie. Ten skinął głową i powoli, bardzo powoli, ukląkł. Następnie wyjął młotek geologiczny z pasa ze sprzętem i odłupał kawałek asteroidy. Jego działania zaowocowały kolejną chmurą pyłu i oderwaniem się od powierzchni, tym razem jednak chwycił się gruntu jedną ręką i ściągnął się w dół.

— Przypnij się, Lars — rzekł Dan. — Wbij kotwicę i przypnij się w pasie.

— Tak, oczywiście — odparł Fuchs, wygrzebując nieporadnie sprzęt przypięty do pasa.

— Zarejestruj to, Amando — odezwał się Dan — i zaznacz czas. Starpower Limited rozpoczęła pobieranie próbek asteroidy 41014 Fuchs. Zgodnie z warunkami protokołu Międzynarodowej Komisji Astronautycznej z roku 2021, Starpower Limited rości sobie prawa do wyłącznej eksploatacji bogactw tej asteroidy.

— Mam — odezwała się Amanda. — Oświadczenie zostało przesłane do centrali MKA na Ziemi.

— Doskonale — odparł zadowolony Dan. Ze szkoły przypomniał sobie historię hiszpańskiego badacza Balboa, który zobaczył po raz pierwszy Ocean Spokojny. O ile dobrze pamiętał, Balboa wszedł do wody i oświadczył, że obejmuje cały pieprzony ocean i wszystkie przylegające do niego krainy w imieniu Hiszpanii. W tych czasach myślało się na dużą skalę, powiedział sobie w duchu. Nie musieli się martwić żadną zawszoną MKA.

Fuchs opanował poruszanie się po powierzchni asteroidy i zaczął odłupywać próbki i nagrywać. Dan martwił się wzbijanym przez nich pyłem. Mógł się dostać w złącza skafandrów. Paskudztwo po prostu się unosi; opadnie pewnie nie wcześniej, niż za jakiś rok.

Zobaczył z prawej strony jakieś wypiętrzenie, jakby mały kopiec czy zaokrąglone wzgórze. To musi być ten węższy koniec skały, pomyślał. Oglądając się na Fuchsa, ujrzał, że naukowiec w końcu zdołał się przypiąć do podłoża i z zapałem odłu-pywał kawałki skał, wznosząc kolejne chmury pyłu.

— Idę obejrzeć tamto pasmo — powiedział Fuchsowi — i zobaczę, co jest po drugiej stronie.

— Dobrze — odparł Fuchs, nadal zajęty pobieraniem próbek. Dan przemieszczał się powoli, nadal martwiąc się pyłem. Na Księżycu unoszący się pył był naładowany elektrostatycznie; przyczepiał się uporczywie do skafandrów i wizjerów hełmu. Tu jest pewnie tak samo.

Ruszył w górę lekkiego wzniesienia. Coś było nie w porządku. Buty wysunęły się nagle spod niego i przewrócił się, jak w zwolnionym tempie, twarzą do przodu. Jego upadek był tak łagodny, że mógł wyciągnąć ręce i zatrzymać się, ale odbił się od pyliste-go gruntu i nagle stwierdził, że unosi się w górę jak balon na gorące powietrze, wznoszący się wzdłuż zbocza góry.

Dawne szkolenie astronautycznie przejęło kontrolę nad odruchami Dana. Wiedział doskonale, co się stało. Grawitacja na tej przeklętej skale była tak niska, że po prostu od niej odpadł! Zobaczył pękaty koniec asteroidy przesuwający się pod nim powoli, a dalej, za nim, upstrzoną gwiazdami nieskończoność kosmosu.

Przekręcając się w stronę pękatego końca asteroidy, Dan nacisnął lekko manetki i skoczył z powrotem w stronę skały. Powoli, delikatnie wylądował na jej powierzchni. Fuchs nadal postukiwał swoim młotkiem, wzlatując w górę za każdym uderzeniem, ale uprząż ściągała go w dół i mógł zadać kolejny cios.

Dan ciężko oddychał, ale był to jedyny negatywny skutek jego wyprawy. Z jeszcze większą ostrożnością stanął obok Fuchsa i pomógł mu pakować odłupane próbki.

— Czas do domu, chłopcy — rozległ się poważny głos Pancho.

— Jeszcze jedna próbka — odparł Fuchs.

— Natychmiast — poleciła Pancho.

— Tak jest, kapitanie — odparł Dan. — Postukał rękawicą w hełm Fuchsa. — Dalej, Lars. Dość pracy na dziś. Skała nie ucieknie. Jeszcze tu wrócisz.

Amanda czekała w śluzie i pomogła im zdjąć plecaki i oblepione pyłem skafandry. Po zdjęciu hełmu Dana uderzył dziwny, kwaśny zapach pyłu. Nie przypomina ostrego zapachu petardy, jaki wydawał pył księżycowy — to było coś innego.

Zanim miał czas zastanowić się nad zapachem pyłu, do śluzy zeszła Pancho z miną tak ponurą, że Dan zapytał, co się stało.

Fuchs rozradowany dyskutował z Amandą, a Pancho oświadczyła:

— Złe wieści, chłopaki. Grzeje się kolejna sekcja nadprzewodnika. Jeśli będzie kiepsko, wyleci cała osłona magnetyczna.

Dan poczuł, jak szczęka mu opada. Bez osłony ugotują się w następnej burzy słonecznej.

— Musimy natychmiast wracać do Selene — oświadczyła Pancho. — Zanim nastąpi kolejny rozbłysk.

— Jakie mamy szansę? — spytał Dan, czując, że zaschło mu w gardle.

Pomachała ręką w powietrzu.

— Pół na pół… jeśli będziemy mieli szczęście.

Schron nr 9

— Nie będziemy musieli wychodzić na zewnątrz, prawda? spytała nerwowo Cardenas.

Podążała za George’em przez labirynt pomp i generatorów na najwyższym poziomie Selene. Oznaczone różnymi kolorami rury i przewody elektryczne zajmowały cały sufit; Cardenas zastanawiała się, jakim cudem ktoś jeszcze wie, które są które. Powietrze rozbrzmiewało stłumionymi odgłosami sprzętu elektrycznego i hydraulicznej maszynerii. Wiedziała, że po drugiej stronie stropu znajduje się Grand Plaża — albo nagi pylisty regolit pozbawionej powietrza powierzchni Księżyca.

— Na zewnątrz? — powtórzył George. — Nie, jest szyb łączący schron z tunelem… jeśli tylko znajdę ten pieprzony tunel. O, jest!

Otworzył małą klapę i przekroczył grodź, po czym podał rękę Cardenas. Tunel był ciemny, oświetlało go wyłącznie światło latarki George’a. Cardenas spodziewała się zobaczyć w ciemności czerwone oczy szczurów albo usłyszeć szemranie karaluchów. Nic z tych rzeczy. W Selene nie ma szkodników, pomyślała. Nawet na farmach trzeba prowadzić sztuczne zapylanie, bo nie ma tam owadów.

Jeszcze nie ma. Prędzej czy później pojawią się. Kiedy zaczną tu przyjeżdżać duże grupy ludzi, przywiozą ze sobą brud i szkodniki.

— To tutaj — rzekł George.

W kręgu światła latarki zobaczyła szczeble metalowej drabiny prowadzące wzdłuż ściany tunelu.

— Jak daleko sięga tunel? — spytała szeptem, choć wiedziała, że nie ma tam nikogo prócz nich.

— Jakiś kilometr albo coś koło tego — wyjaśnił George. — Ludzie Yamagaty chcieli wiercić aż do pierścienia krateru i dalej na Marę Nubium. Okazało się, że to zbyt kosztowne. Kolejka nad górą okazała się tańsza.

Zaczął wchodzić po drabince, lekki i zgrabny mimo swoich rozmiarów. Cardenas ruszyła za nim.

— Chwileczkę — zawołał George. — Muszę otworzyć klapę. Usłyszała chrzęst metalu, po czym George powiedział:

— Dobrze, już można.

Drabina kończyła się w pomieszczeniu rozmiarów jej modułu mieszkalnego w Selene. Miało kształt cylindra, jak na statku.

— Czy jesteśmy na powierzchni? — spytała Cardenas, próbując opanować drżenie głosu.

— Jesteśmy zagrzebani pod metrem regolitowego gruzu — wyjaśnił George. — Bezpieczni jak w kościele.

— Ale na zewnątrz?

— Na zboczu pierścienia otaczającego krater. Tuż poniżej kolejki. Pierwotny zamysł był taki, że w przypadku awarii kolejki ludzie mogli tu poczekać na pomoc.

Rozejrzała się ostrożnie po schronie. Na jednym końcu stały dwie piętrowe prycze, na drugim widać było luk śluzy. Między nimi była malutka kuchenka z zamrażarką, kuchenką mikrofalową i zlewem; niektórych elementów wyposażenia nie była w stanie rozpoznać; dwa wyściełane krzesła; biurko z komputerem i stojącym przy nim małym krzesłem…

Na środku podłogi leżał wielki, metaliczny cylinder, prawie wypełniając i tak już zagracone pomieszczenie. Do końca cylindra przyczepiono parę zbiorników i miniaturowy kriostat.

— Czy to jest pojemnik kriogeniczny? — spytała Cardenas. George skinął głową.

— Musieliśmy schować jedną panią przed Humphriesem.

— Ona nie żyje?

— Jest zamrożona — wyjaśnił George. — Jest nadzieja, że będzie można ją ożywić.

— Raczej nie dotrzyma mi towarzystwa.

— Obawiam się, że nie. Ale będę tu od czasu do czasu wpadał i sprawdzał, czy wszystko u pani w porządku.

Cardenas podeszła do biurka, usiłując ukryć niepokój.

— Jak długo będę musiała to zostać?

— Nie wiem. Pogadam z Danem, zobaczymy, co da się zrobić.

— A może Doug Stavenger? — zaproponowała. — On mnie ochroni.

— Sama pani powiedziała, żeby go w to mieszać. Założyła ręce na piersi i czuła, jak drży ze strachu i zimna.

— To było jeszcze zanim się dowiedziałam, gdzie mam się ukrywać.

— Hej, przecież nie jest aż tak źle — rzekł George uspokajającym tonem. — Kiedyś żyłem w takich schronach całymi miesiącami.

— Naprawdę?

— Tak. Ja i koledzy. Dla mnie to jak powrót do domu. Rozejrzała się ponownie po schronie. Wydawał się mniejszy niż na pierwszy rzut oka. Otaczał ją. Między nią a śmiercionośną próżnią nie było nic poza cienką warstwą metalu cylindrycznego schronu i stertą gruzu. A na podłodze, zajmując większość pomieszczenia, leżały zwłoki.

— Proszę zadzwonić do Stavengera — błagała. — Nie chcę tu zostać dłużej niż to konieczne.

— Dobrze — odparł. — Tylko najpierw muszę porozmawiać z Danem.

— Byle szybko.

— Osłona magnetyczna eksploduje? — dopytywał się Dan po raz trzydziesty.

Pancho siedziała naprzeciwko niego w mesie Starpower 1. Amanda była na mostku statku pędzącego z największym przyspieszeniem w stronę Selene. Fuchs był w przedziale z aparaturą, badając próbki odłupane od Bonanzy.

— Wiesz, jak działają nadprzewodniki — rzekła ponuro Pancho. — Muszą być schłodzone poniżej temperatury krytycznej. Jeśli temperatura się podniesie, cała energia cewki zostanie skierowana w gorący punkt.

— I wszystko wybuchnie — mruknął Dan.

— Jak bomba. Nadprzewodnik potrafi zgromadzić dużo energii. To niebezpieczna sytuacja.

— A mamy więcej gorących punktów niż jeden?

— Jak dotąd cztery. Nie będę zaskoczona, gdy pojawi się więcej. Ktoś, kto zapluskwił nam statek, na pewno nie chciał, żebyśmy wrócili do domu.

Dan bębnił palcami po blacie stołu.

— Nie mogę uwierzyć, że Kris Cardenas mogła mi zrobić coś takiego.

— To Humphries, przecież to oczywiste — prychnęła Pancho.

— Jakby mógł, zabiłby cię uśmiechem.

— Ale do tego potrzebowałby Kris.

— Posłuchaj — rzekła Pancho, pochylając się nad stołem.

— To nieważne, kto komu napluł w oko. Jesteśmy w tarapatach i musimy wymyślić, jak uratować nasze głowy, zanim osłona magnetyczna wybuchnie.

Dan nigdy dotąd nie widział Pancho tak poważnej.

— Dobrze więc. Co proponujesz?

— Wyłączymy osłonę magnetyczną.

— Wyłączymy osłonę? Ale wtedy nie będziemy mieli żadnej ochrony przed promieniowaniem.

— Jeśli nie dojdzie do rozbłysku, to nie będzie potrzebna, a pewnie dolecimy do Selene, zanim jakiś się pojawi.

— Pewnie tak — mruknął Dan.

— Więc podejmiemy to ryzyko. Wolę to, niż ryzyko nagromadzenia się gorących punktów i wybuchu, który rozprułby pancerz statku.

— Tak, masz rację — przyznał z niechęcią Dan.

— Dobrze — Pancho wstała od stołu. — Zaraz ją wyłączę.

— Poczekaj chwilę — Dan złapał ją za nadgarstek. — A kanał MHD?

Pancho wzruszyła ramionami.

— Jak dotąd bez problemu. Pewnie nie został zapluskwiony.

— Jeśli coś się stanie, zginiemy?

— Cóż… — starannie ważyła słowa. — Moglibyśmy pozbyć się energii cewki podczas kontrolowanego wyłączenia. To nie miałoby wpływu na dysze.

— Ale pozbawiłoby to nas prądu.

— Moglibyśmy pociągnąć na ogniwach paliwowych i akumulatorach — przez jakiś czas.

— Jak długo?

Pancho zaśmiała się i ruszyła w stronę luku.

— Tak długo, jak długo by wystarczyły, szefie — rzekła, oglądając się przez ramię.

— Prawo Murphy’ego — mruknął Dan.

Jeśli tylko coś może się popsuć, na pewno się popsuje. Tak brzmiało prawo Murphy’ego. Teraz dodamy do niego wniosek Randolpha: jeśli wyłączysz osłonę antyradiacyjną, na pewno zdarzy się rozbłysk słoneczny.

Wiadomości

George wyrzucił wszystkich z centrum kontroli lotów, z wyjątkiem głównej kontrolerki, która uparła się stanowczo, że w centrum musi cały czas pozostawać co najmniej jeden żywy kontroler.

Gdyby to był facet, George po prostu podniósłby go i rzucił nim przez drzwi na korytarz. Niestety, szefem zmiany była chuda jak szczapa, blada kobieta o prostych włosach, uparta jak muł z Arkansas. Nie wyszłaby sama.

Walcząc z chęcią, by podnieść ją i wystawić na korytarz, George błagał:

— Muszę przesłać prywatną wiadomość do Dana Randołpha. Nikt nie może tego słyszeć.

— A czemu nie? — dopytywała się, z dłońmi opartymi na biodrach, rozdymając nozdrza.

— Nie twój pieprzony interes — warknął George. — Nie, bo nie. Przez dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem. George piętrzył się nad nią jak wieża, ale to najwyraźniej nie robiło na niej wrażenia.

— To polecenie Dana — powiedział w końcu George, nieco naciągając fakty. — To bardzo delikatna sprawa.

Kobieta zastanowiła się przez moment, po czym odparła ze zrozumieniem:

— Zajmiesz tę konsolę na samym końcu. Ustawię prywatny kanał. Nie będzie tu nikogo, tylko ty i ja, a ja nie podsłuchuję. Dobrze?

Georgejuż miał odmówić, ale uświadomił sobie, że to najlepsza oferta, jaką może otrzymać, nie zastosowawszy przemocy fizycznej.

Zanim jednak wyraził zgodę, przez podwójne drzwi wtoczył się Frank Blyleven, a na jego zwykle uśmiechniętej twarzy malował się grymas zdziwienia.

— Co tu się dzieje? — dopytywał się szef ochrony, maszerując przejściem między konsolami. — Doniesiono mi, że wyrzucasz kontrolerów z centrum.

Wydając z siebie westchnienie wyrażające niecierpliwość, George wyjaśnił po raz kolejny, że musi wysłać wiadomość do Dana.

— Na osobności — rzekł. — Żeby nikt tego nie słyszał.

Blyleven założył ręce na piersi i spróbował przybrać władczy wygląd. Nie udało mu się. George’owi przypominał Świętego Mikołaja z supermarketu w cywilu.

— Doskonale — rzekł. — Wyślij swoją wiadomość. Ja usiądę przy drzwiach na korytarz i przypilnuję, żeby nikt ci nie przeszkadzał.

Zaskoczony George podziękował mu i ruszył do konsoli wskazanej przez kobietą. Blyleven podszedł do ostatniego rzędu konsol i usiadł obok drzwi. Dyskretnie postukał w klawiaturę, a kiedy George skończył nadawać i usunął wiadomość z pamięci systemu, Blyleven miał już kopię, którą mógł przehandlować Humphriesowi.

Dan denerwował się, obserwując Pancho i Amandę wyłączające osłonę antyradiacyjną. Uwolnienie całej energii elektromagnetycznej nie martwiło go; rozmyślał raczej o tym, że teraz nie mają żadnej osłony, która chroniłaby ich przed kolejną burzą słoneczną, jeśli nie liczyć cienkiego kadłuba samego statku.

— …wyłączanie zakończono — ogłosiła Pancho. — Pole magnetyczne wyzerowane.

— Pole zero — potwierdziła Amanda.

— No i jak, szefie? — zwróciła się do Dana, spoglądając przez ramię.

— Czuję się nagi — odparł Dan.

— Nie przejmuj się. Wygląda na to, że Słońce będzie przez jakiś czas spokojne. Jeśli nawet pojawi się rozbłysk, możemy włożyć skafandry i popływać w zbiornikach z paliwem.

— To nic nie da — odparła Amanda, nie zdając sobie sprawy z tego, że Pancho żartuje. — Wysokoenergetyczne protony wybiją cząstki wtórne z atomów paliwa.

Pancho posłała jej grymas. Amanda przeniosła spojrzenie z niej na Dana, a potem na panel sterowania.

— Chyba pójdę zobaczyć, jak sobie radzi Lars — rzekła, wstając z fotela.

— Baw się dobrze — odparła Pancho.

Dan patrzył, jak przechodzi przez luk, a potem opadł na zwolniony przez nią fotel.

— Nie rób takiej smutnej miny, szefie. Lecimy bezproblemowo przy jednej trzeciej g. Za niecałe cztery dni będziemy na orbicie okołoksiężycowej.

— Chciałem pobrać próbki z jeszcze dwóch Asteroid — rzekł Dan.

— Nie możemy ryzykować. Lepiej… zaraz, zaraz. Przyszła wiadomość z Selene. George Ambrose.

— Odbiorę tutaj — rzekł. — A swoją drogą, powiedziałaś kontroli misji, że wyłączyliśmy osłonę?

— Nie, ale zobaczą to na pomiarach telemetrycznych. To jest rejestrowane automatycznie.

Dan skinął głową, gdy na ekranie pojawiła się kędzierzawa, ruda głowa George’a. Szybko, szeptem, w którym było słychać zmartwienie, George opowiedział, jak znalazł Cardenas i jak umieścił ją w tymczasowym schronie.

— Ona chce się zobaczyć ze Stavengerem — zakończył Dan. — Powiedziałem, że najpierw z tobą pogadam. Nic jej nie będzie, jak posiedzi w schronie parę tygodni, gdybyśmy musieli ją tam potrzymać. Co mam robić, Dan?

Obraz George’a na ekranie zastygł. Dan widział, że George wysłał wiadomość z centrum kontroli lotów. Dobrze. Pewnie kazał wszystkim wyjść, żeby nikt nie mógł go podsłuchać.

A teraz muszę mu wysłać odpowiedź, którą każdy może usłyszeć. Jak stary mafioso rozmawiający przez telefon na podsłuchu.

— George, ona chyba ma rację. Zrób, o co prosi — tylko jak najostrożniej. Ona jest dla nas ważna. Jak wrócę, będą z nią miał o czym rozmawiać. Mamy tu na statku pewne problemy i lecimy już do domu. Jeśli wszystko pójdzie jak trzeba, będziemy »a orbicie okołoksiężycowej za niecałe cztery dni. Będę cię o wszystkim informował, a ty daj znać, co u ciebie.

Dan odsłuchał własną wiadomość, uznał, że nie musi nic do niej dodawać, po czym przycisnął klawisz WYŚLIJ na panelu łączności.

Wstał z fotela drugiego pilota, kiedy moduł łączności dźwięknął.

— O, kolejna wiadomość — rzekła Pancho.

Na ekranie pojawiła się twarz młodego mężczyzny.

— Informacja ogólna dla wszystkich statków i pojazdów. Czujniki wczesnego ostrzegania znajdujące się na orbicie Merkurego zaobserwowały rozbłysk słoneczny klasy czwartej. Wstępne obliczenia pola międzyplanetarnego wskazują, że powstała wskutek rozbłysku burza słoneczna ma dziewięćdziesiąt procent szans na dotarcie do układu Ziemia-Księżyc w ciągu najbliższych dwunastu godzin. Wszystkie statki znajdujące się między Ziemią a Księżycem mają powrócić do najbliższego bezpiecznego portu. Wszystkie działania na powierzchni Księżyca zawiesza się na sześć godzin. Wszystkie osoby przebywające na powierzchni powinny znaleźć schronienie w ciągu najbliższych sześciu godzin.

Dan opadł z powrotem na fotel.

Pancho spróbowała się uśmiechnąć.

— Tak jak mówiłeś, szefie: prawo Murphy’ego.

Schron burzowy

Wokół stołu w mesie Starpower 1 zasiadły cztery zmartwione osoby. Na ekranie ściennym wyświetlono mapę Układu Słonecznego, z obłokiem promieniowania wyemitowanego przez rozbłysk słoneczny, przedstawionym jako bezkształtny szary bąbel powykręcany międzyplanetarnym polem magnetycznym. Szybko zbliżał się do Ziemi i Księżyca. Pulsująca żółta kropka w Pasie Asteroid wskazywała pozycję statku.

— Pokaż prognozy na następne dwa dni — zwrócił się Dan do komputera.

Chmura stała się większa i grubsza, minęła orbitę Marsa, a następnie otoczyła środkową część Pasa i minęła pulsującą żółtą kropkę oznaczającą Starpower 1.

Pancho wydała z siebie odgłos gdzieś pomiędzy parsknięciem a westchnieniem.

— Nie ma szans, żeby ją ominąć. Złapie nas. Amanda uniosła wzrok znad palmtopa.

— Gdybyśmy zdołali przepompować pozostałe paliwo do jednego ze zbiorników, byłaby to jakaś osłona.

— Myślałem, że promieniowanie wtórne i tak nas dopadnie — mruknął Dan.

— Będzie wysokie — przyznała Amanda. — Jeśli jednak uda się nam zwiększyć ciśnienie paliwa, może pochłonie ono większość cząstek wtórnych, zanim nas dopadną.

— Pod warunkiem, że będziemy w samym środku zbiornika — wtrąciła Pancho.

— Tak. W skafandrach.

— Czy skafandry są przystosowane do takiej temperatury? Mówimy przecież o ciekłym wodorze i helu. To bardzo blisko zera absolutnego.

— Skafandry są wystarczająco dobrze izolowane — rzekła Pancho, po czym dodała — ale nikt dotąd nie próbował nurkować w ciekłym wodorze.

— I musielibyśmy tam siedzieć przez Bóg raczy wiedzieć ile godzin — mruknął Dan.

Fuchs milczał. Siedział pochylony nad własnym palmtopem.

— Jaką ochronę może zapewnić nam paliwo? — spytał ponuro Dan.

Amanda zawahała się, spojrzała na ekran własnego komputera i odparła:

— Wszyscy będziemy wymagali hospitalizacji. Będziemy musieli zaprogramować automatycznego pilota, żeby dolecieć na orbitę Księżyca.

— Wszyscy będziemy aż tak chorzy? — spytała Pancho. Amanda pokiwała głową ponuro.

A ja będę martwy, pomyślał Dan. Nie mogę przyjąć takiej dawki promieniowania. To mnie zabije.

Na głos jednak próbował udawać ostrożny optymizm.

— No cóż, to i tak lepsze niż siedzenie tu z założonymi rękami. Pancho, zacznij przepompowywać paliwo.

— Jakie może być maksymalne ciśnienie w jednym zbiorniku? — zastanawiała się Amanda.

— Sprawdzę specyfikacje — odparła Pancho. — No, no, będziemy musieli…

— Poczekajcie — wtrącił Fuchs, unosząc głowę. — Jest lepszy sposób.

Dan spojrzał na niego uważnie. Oczy Fuchsa były tak głęboko osadzone, że trudno było się w nich dopatrzyć jakiegoś uczucia. Na pewno się nie uśmiechał. Wąskie usta zacisnął jeszcze mocniej.

— Komputer — zawołał Fuchs — wyświetl pozycję asteroidy 32-114.

Blisko wewnętrznego skraja Pasa zaczęła migać żółta kropka.

— Właśnie tam powinniśmy lecieć — rzekł Fuchs obojętnym tonem.

— To jest pół dnia lotu w bok od drogi do domu — zaprotestowała Pancho.

— Dlaczego tam, Lars? — dopytywała się Amanda.

— Możemy jej użyć jako schronu burzowego. Dan potrząsnął głową.

— Kiedy otoczy nas chmura, promieniowanie będzie izotropiczne. Będzie dochodzić ze wszystkich kierunków. Nie można się przed nim ukryć za skałą.

— Nie za skałą — rzekł Fuchs, z coraz większym entuzjazmem. — W skale!

— W środku asteroidy?

— Tak! Zakopiemy się w środku. Asteroida osłoni nas przed promieniowaniem!

— To byłoby wspaniałe — rzekł Dan — gdybyśmy mieli na pokładzie sprzęt do wiercenia i parę dni w zapasie. Nie mamy ani tego, ani tego.

— Nie potrzeba!

— Akurat — odwarknął Dan. — Sądzisz, że wkopiemy się w tę skałę twoim młoteczkiem do pobierania próbek?

— Nie, nie — odparł Fuchs — nie rozumiesz. Ta skała to asteroida chondrytowa!

— I co z tego? — warknęła Pancho.

— Jest porowata! To nie skała, a przynajmniej nie w tym sensie, co Bonanza. To zbiorowisko chondrytów — małych kamieni, które utrzymuje razem grawitacja.

— A skąd to wiesz? — dopytywał się Dan. — Nie zbliżyliśmy się na tyle…

— Patrzcie na dane — upierał się Fuchs, machając grubymi palcami w kierunku monitora.

— Jakie dane? — na ekranie nadal widniała mapa Układu Słonecznego z chmurą radiacyjną.

Fuch wycelował swój palmtop w stronę ekranu jak pistolet i na ekranie pojawiła się nagle wielka tabela z liczbami.

— Patrzcie na dane dotyczące gęstości — nalegał Fuchs. Zerwał się z krzesła i przypadł do ekranu. — Patrzcie! Jej gęstość jest niewiele większa od gęstości wody! To nie może być ciało stałe! Nie przy tej gęstości! Jest porowata! Zbiorowisko kamieni! Jak… — szukał właściwego słowa — …jak sterta żwiru! Jak worek z grochem!

Dan spojrzał na liczby, po czym przeniósł spojrzenie na Fuchsa, który był wyraźnie podekscytowany.

— Jesteś pewien? — spytał.

— Liczby nie kłamią — odparł Fuchs. — Nie mogą. Pancho zagwizdała.

— Dobrze byłoby mieć jeszcze trochę danych.

— Mamy! — odparł Fuchs. — Mathilde w głównym Pasie, Eugenia — kilka ciał klasy C wśród asteroid bliskich Ziemi — wszystkie to zlepience, żadna tam skała. Badałyje mikropróbniki, nawet dostały się do środka!

— Porowata — mruknął Dan.

— Tak!

— Możemy się w nią wkopać bez ciężkiego sprzętu?

— Prawdopodobnie jest w niej mnóstwo naturalnych tuneli. Dan zamyślił się, gładząc się po brodzie, próbując podjąć decyzję. Jeśli on ma rację, to jest to lepsze niż wielogodzinne nurkowanie w ciekłym wodorze. O ile Fuchs ma rację i zdołamy wkopać się w asteroidę i zrobić z niej schron burzowy. Jeśli nie ma racji, zginiemy.

— Moim zdaniem powinniśmy tak zrobić, szefie — oznajmiła głośno Pancho.

Dan spojrzał w jej spokojne, brązowe oczy. Czy ona tak mówi, bo wie, że inaczej nam się nie uda? Czy chce zaryzykować własnym życiem, bo wie, że tylko w ten sposób uratuje moje?

— Zgadzam się — rzekła Amanda. — Asteroida to lepszy wybór.

Zwrócił się do Fuchsa.

— Lars, jesteś tego absolutnie pewien?

— Absolutnie — odparł Lars bez cienia wahania.

— Dobrze — odparł Dan, czując niepokój. — Zmiana kursu na… jak to się nazywa?

— Asteroida 32-114 — odparli jednym głosem Fuchs i Amanda.

— Celujemy i strzelamy — rzekł Dan.

Gdy Starpower 1 pędził do chondrytowej asteroidy, Dan próbował spać, ale jego sny nawiedzały twarze i wizje z przeszłości oraz niewyraźne, nadciągające uczucie zagrożenia. Obudził się jeszcze bardziej zmęczony niż przed padnięciem na pryczę.

Czuł się sztywny i obolały, jakby naciągnął sobie każdy mięsień. Napięcie, powiedział sobie. Sardoniczny głos w jego głowie odezwał się jednak: to wiek. Starzejesz się.

Kiwnął głową swojemu odbiciu w łazienkowym lustrze. Jeśli wyjdę z tego żywy, zafunduję sobie kurację odmładzającą.

Po czym uświadomił sobie, co właśnie pomyślał: jeśli wyjdę z tego żywy.

Włożył czysty kombinezon i po drodze na mostek nalał sobie kubek kawy. Amanda siedziała w fotelu dowódcy, Fuchs po jej prawej stronie.

— Pancho śpi — odezwała się Amanda, zanim Dan zdążył zapytać. — Dolecimy do 114 za jakieś… — rzuciła okiem na ekran — siedemdziesiąt trzy minuty. Obudzę ją za pół godziny.

— Czy stąd widać tę skałę? — spytał Dan, patrząc w czarną pustkę za bulajem.

— Na podglądzie teleskopowym — rzekła Amanda, dotykając ekranu.

Na ekranie pojawił się pękaty, zaokrąglony kształt. Dan pomyślał, że wygląda jak piłka plażowa, z której częściowo wypuszczono powietrze, ciemnoszara, prawie czarna.

— Mamy już znakomite dane — rzekł Fuchs. — Potwierdziliśmy masę i gęstość.

— I jest porowata, jak myślałeś?

— Tak, musi być.

— Nie jest za piękna — wtrąciła Amanda.

— Tego nie wiem — odparł Dan. — Mnie się podoba. Nazwijmy ją „Przystań”.

— Przystań — powtórzyła. Dan skinął głową.

— Nasza przystań pośród burz.

Po czym dodał w myślach: jeśli te dane dotyczące gęstości oznaczają to, co twierdzi Fuchs.

Selene

W samotnym siedzeniu w schronie tymczasowym najgorsze było czekanie. W schronie nie było co robić — można było tylko przechadzać się tam i z powrotem, a dla Kris Cardenas było to całe dwanaście kroków — albo oglądać komercyjny program telewizyjny, który łapała antena schronu z satelity przekaźnikowego.

Można oszaleć. I jeszcze na środku ten cud techniki w postaci sarkofagu z zamrożoną kobietą w połyskującym cylindrze z nierdzewnej stali. Nieciekawe towarzystwo.

Kiedy klapa w podłodze zaskrzypiała, Cardenas podskoczyła ze strachu i o mało nie uderzyła głową w zakrzywiający się sufit schronu. Przez chwilę było jej obojętne, kto przyszedł; nawet morderca byłby miłym urozmaiceniem w nudzie poprzedniego dnia i nocy.

Odetchnęła jednak z ulgą, gdy zobaczyła w otwartej klapie ognistą czuprynę George’a Ambrose’a. George wspiął się po drabinie i uśmiechnął do niej.

— Dan mówi, że powinniśmy iść do Stavengera. Cardenas skinęła głową.

— Dobrze. Doskonale.

Doug Stavenger nie był zachwycony jej widokiem. Siedział za biurkiem, a w jego oczach malowało się rozczarowanie. Cardenas przysiadła na wyściełanym krześle przy biurku, czując się jak przesłuchiwany przestępca. George stał przy drzwiach z rękami założonymi na piersi.

— Więc skaziła pani statek Dana nanobotami niszczącymi? — jego głos drżał z szoku i niedowierzania.

— Przystosowanymi do rozkładu związków miedzi — przyznała Cardenas, drżąc. — Nic więcej.

— I to wystarczy?

— Miało to zniszczyć osłonę radiacyjną statku — rzekła obronnym tonem. — Mieli to zauważyć, przerwać misję i wrócić.

— Ale nie zauważyli i zorientowali się dopiero głęboko w Pasie — stwierdził Stavenger.

— A teraz lecą prosto w burzę radiacyjną, nie mając żadnej osłony — dodał George.

— To może być morderstwo — oświadczył Stavenger. — Poczwórne.

Cardenas zagryzła wargi i skinęła głową.

— I za tym planem stoi Humphries — rzekł Stavenger. To było stwierdzenie, nie pytanie.

— Chciał, żeby misja Dana się nie powiodła.

— Dlaczego?

— Spytaj go.

— Jest głównym inwestorem w tym przedsięwzięciu. Dlaczego miałby chcieć, żeby się nie powiodło?

— Spytaj jego — powtórzyła.

— Taki mam zamiar — rzekł Stavenger. — Zaraz tu będzie. Jakby na dany znak, w tej samej chwili rozdzwonił się telefon.

— Pan Humphries do pana — rozległ się zsyntetyzowany głos.

— Wpuść go — polecił Stavenger, dotykając przycisku otwierającego drzwi, znajdującego się na brzegu biurka.

George stał z boku. Nawet przez brodę było widać, jaki jest wściekły. Wszedł Humphries. Spojrzał na Cardenas, lekko obróconą na krześle, następnie na Stavengera.

— O co chodzi? — spytał lekkim tonem, siadając. — Co się dzieje?

— Chodzi o próbę morderstwa — rzekł Stavenger.

— Morderstwa?

— Cztery osoby złapała burza słoneczna w Pasie, a nie mają sprawnej osłony antyradiacyjnej.

— Ach, Dan Randolph — Humphries o mało się nie uśmiechnął. — To zupełnie w jego stylu, nieporadnie, byle do przodu, jak słoń w składzie porcelany.

Stavenger zesztywniał.

— I to nie pan zmusił doktor Cardenas do zarażenia statku Randolpha pożeraczami?

— Pożeraczami?

— Niszczącymi nanomaszynami.

Humphries spojrzał na Cardenas, po czym zwrócił się do Sta-vengera.

— Zapytałem doktor Cardenas, czy jest jakiś sposób, żeby na jakiś czas… unieszkodliwić statek Randolpha. Tylko na tyle, żeby zawrócił i nie doleciał do Pasa.

Cardenas otworzyła usta, by odpowiedzieć, ale Stavenger ją ubiegł.

— Jeśli zginą, oskarżę pana o morderstwo z premedytacją. Humphries w końcu się uśmiechnął.

— To jest tak wydumane, że aż śmieszne.

— Naprawdę?

— Uszkodziłem statek Dana, żeby przerwał misję i wrócił do Selene. Do tego się przyznaję. Każdy o zdrowych zmysłach zawróciłby i ruszył do portu natychmiast po odkryciu sabotażu. Ale nie Randolph! Poleciał dalej, wiedząc, że osłona antyradiacyjna jest uszkodzona. To jego decyzja, nie moja. Jeśli widzę tu jakąś zbrodnię, jest nią samobójstwo Randolpha i pociągnięcie za sobą reszty załogi.

Stavenger z trudem utrzymywał nerwy na wodzy. Zacisnął pięści, po czym spytał przez zaciśnięte zęby:

— Po co chciał pan uszkodzić jego statek?

— Żeby akcje Astro Corporation spadły, a niby po co? To decyzja biznesowa.

— Decyzja biznesowa.

— Tak, biznesowa. Chcę przejąć Astro; im tańsze akcje, tym łatwiej będzie mi go wykupić. Obecna tu doktor Cardenas chciała zobaczyć swoje wnuki. Zaproponowałem połączenie rodzin w zamian za szczyptę nanomaszyn.

— Pożeraczy — poprawił go Stavenger.

— Były tak zaprogramowane, żeby nikogo nie skrzywdziły — zaprotestowała Cardenas. — Były przeznaczone do rozkładania miedzianego nadprzewodnika i niczego więcej.

— Pożeracze zabiły mojego ojca — oznajmił Stavenger głosem chłodnym i ostrym jak nóż do lodu. — Zamordowały go.

— To stara historia — odparł Humphries pogardliwym tonem.

— Proszę nas nie obarczać swoimi rodzinnymi koszmarami.

Zmagając się ze sobą, Stavenger patrzył na Humphriesa przez długą chwilę w całkowitym milczeniu. Miało się wrażenie, że powietrze w gabinecie jest naelektryzowane. George zdecydował, że jeśli Stavenger przejdzie na drugą stronę biurkaii zacznie tłuc Humphriesa, zadba o to, żeby nikt nie dostał się do środka i nie przyszedł draniowi z pomocą.

Stavenger w końcu wygrał walkę duchową. Wziął głęboki oddech i oświadczył cichym, spokojnym głosem:

— Przekazuję sprawę do urzędu prawnego Selene. Żadne z was nie ma prawa stąd wyjeżdżać, dopóki nie zakończy się śledztwo.

— Chce pan postawić nas przed sądem? — spytała Cardenas.

— Gdyby to ode mnie zależało — odparł Stavenger — wpakowałbym was oboje do nieszczelnych skafandrów i wysadził pośrodku Marę Nubium.

Humphries zaśmiał się.

— Cieszą się, że nie jest pan sędzią. A tak swoją drogą, w Selene nie ma kary śmierci, prawda?

— Jeszcze nie ma — odburknął Stavenger. — Ale jeśli trafi nam się jeszcze kilka takich osób jak wy, to pewnie zmienimy prawo w tym zakresie.

Humphries poderwał się.

— Może pan sobie grozić, ile chce, ale nie sądzę, żeby wasze sądy miały do tego aż tak osobisty stosunek.

Po tych słowach ruszył do drzwi. George odsunął się, by go przepuścić. Zauważył u wychodzącego z biura Humphriesa, że nad górną wargą zebrała mu się kropla potu.

Gdy tylko za Humphriesem zamknęły się drzwi, Cardenas zaczęła szlochać. Zgięta wpół na krześle, ukryła twarz w dłoniach.

Lodowata mina Stavengera nieco złagodniała.

— Kris… jak mogłaś to zrobić? Jak mogłaś mu pozwolić? — zamilkł i potrząsał głową.

Nie patrząc na niego, Cardenas oznajmiła stłumionym przez łzy głosem:

— Byłam wściekła, Doug. Bardziej wściekła, niż mógłbyś sobie wyobrazić. Bardziej wściekła, niż mi się wydawało.

— Wściekła? Na Randolpha?

— Nie. Na nich. Na szaleńców, którzy doprowadzili do tego, że przełom cieplarniany zrujnował Ziemię. Na fanatyków, którzy nas wygnali, którzy nie pozwalają mi wrócić na Ziemię i zobaczyć moje wnuki. I nie przylecą tu, nawet w odwiedziny. Chciałam ich ukarać, chciałam wyrównać rachunki.

— Zabijając Randolpha?

— Dan próbuje im pomóc — rzekła, patrząc na niego przez łzy. — Nie chcę, żeby ktoś im pomagał! Narobili bałaganu. Wyłączyli mnie ze swojego życia. Niech się kiszą we własnym sosie! Zasłużyli sobie na to.

Stavenger potrząsnął głową, zdumiony. Podał Cardenas chusteczkę, a ona wytarła czerwone oczy.

— Wydam polecenie, żeby umieszczono cię w areszcie domowym, Kris. Będziesz mogła poruszać się po Selene, wszędzie z wyjątkiem laboratorium nanotechnologicznego.

Skinęła głową w milczeniu.

— A Humphries? — spytał George, nadal stojąc przy drzwiach.

— Chyba tak samo. Ale ma rację, co za kawał łajdaka. U nas nie ma kary śmierci. Nie mamy tu nawet więzienia.

— Areszt domowy to dla niego bajka — rzekł George. Stavenger wyglądał na zniesmaczonego. Po chwili jednak uniósł brodę i oczy mu się zaświeciły.

— Możemy przemówić do jego portfela. — Hm?

Na młodzieńczą twarz Stavengera wypełzł powoli szeroki uśmieszek.

— Jeśli zostanie uznany za winnego morderstwa, czy nawet próby morderstwa, sąd pozbawi go udziałów w Starpower i uniemożliwi mu przejęcie Astro Corporation.

George prychnął.

— Raczej wolałbym przywalić mu w żebra.

— Ja też — przyznał Stavenger. — Sądzę, że on też wolałby oberwać w żebra, niż stracić Astro i Starpower.

Przystań

— I oto jesteśmy — zawołała Pancho. — Nieźle nam wyszła nawigacja, co?

Dan pochylił się lekko nad fotelem dowódcy i wyjrzał przez bulaj. Asteroidę można teraz było zobaczyć gołym okiem w słabym świetle zodiakalnym Słońca, ciemna masa o kształcie spłaszczonego dzwonu, obracająca się powoli.

Fuchs stał za Danem z dłońmi na oparciu fotela Amandy.

— To tak naprawdę dwa stykające się obiekty — wyjaśnił. — Jak Castallia i parę innych.

— Wygląda jak orzeszek ziemny — zauważył Dan.

— Orzeszek ziemny ze skały — stwierdziła Pancho.

— Nie, nie — poprawił ją Fuchs. — Orzeszek ziemny z tysięcy małych kamyków, chondruli, które ledwo trzymają się kupy dzięki słabej grawitacji.

— Ach tak.

— Patrzcie, ma kratery na powierzchni.

Dan wytężył wzrok. Jak u licha on jest w stanie dostrzec kratery na czarnej powierzchni w tak słabym świetle?

— Nie mają pierścienia — mówił dalej Fuchs, gadając szybko i w podnieceniu. — Mniejsze obiekty uderzyły w asteroidę, ale nie utworzyły kraterów uderzeniowych, jak w ciele stałym. Po prostu zagrzebały się w luźnych kamieniach.

— Tak jak my chcemy to zrobić — rzuciła Pancho.

— Nasz schron burzowy — rzekła Amanda, patrząc na Fuchsa. Nasz schron burzowy, jeśli on się nie pomylił, pomyślał Dan.

Jeśli to coś rzeczywiście przypomina worek z grochem i będziemy w stanie się w nim zakopać. Na głos powiedział jednak:

— Ile jeszcze mamy czasu, zanim promieniowanie zacznie narastać?

— Cztery godziny, plus parę minut — rzekła Pancho. — Mnóstwo czasu.

Tak ci się wydaje, pomyślał Dan.

Pancho ustawiła Starpower 1 na niskiej orbicie wokół obracającej się asteroidy, po czym cała czwórka pofrunęła do śluzy, gdzie Dan i Fuchs przygotowali wcześniej sześć zapasowych zbiorników z powietrzem. Gdy wbijali się w skafandry, Fuchs poprosił, by pozwolono mu wyjść jako pierwszemu.

— Pancho idzie jako pierwsza, Lars. Jeśli chodzi o pobyt na zewnątrz, nadal poruszasz się na niepewnych nogach.

Szeroka twarz Larsa w hełmie przypominającym okrągłe akwarium miała zdziwiony wyraz.

— Ale moim nogom nic nie dolega — odparł. — Czemu się o nie martwisz?

Dan i Pancho roześmiali się, a Amanda rzuciła Danowi niechętne spojrzenie i wyjaśniła:

— To takie amerykańskie wyrażenie, Lars. Z czasów pogranicza.

— Tak — potwierdził Dan. — Nauczyłem się go od Dzikiego Billa Hickocka.

Poważniejąc, Pancho rzekła:

— Możemy wychodzić, Lars i ja — jak tylko przestaniecie się wygłupiać.

— Tak jest, kapitanie — rzekł Dan, dotykając hełmu rękawicą w niezgrabnym salucie.

Pancho i Fuchs przeszli przez śluzę; po wykonaniu pełnego cyklu weszli do niej Dan i Amanda. Stojąc w ciasnej metalowej komorze, słuchając cichnącego szumu pomp, Dan usłyszał w głośniku podekscytowany głos Fuchsa.

— To jest jak góra piasku!

Dan szybko podziękował wszelakim bóstwom. Może jeszcze wyjdziemy z tego cało.

Przeszli z Amandą przez śluzę i przelecieli jakieś sto metrów, które dzieliły statek od asteroidy. Wygląda na twardą, pomyślał Dan, patrząc na czarną, powoli obracającą się masę, gdy się do niej zbliżył. Rzeczywiście były tam kratery, ale nie miały pierścienia; same dziury, jakby jakiś olbrzym wtykał tam palce.

Wtedy zobaczył hełm i ramiona Fuchsa; reszta tkwiła w jakimś zagłębieniu. Dan dostrzegł, że Fuchs kopie jak dziecko w piaskownicy.

Zbliżając się, dostrzegł, że powierzchnia asteroidy wygląda na jakąś zamazaną. Czy on wzbija aż tyle pyłu? Nie, nie tylko tam, gdzie kopie Fuchs, tak to wygląda. Wszędzie tak jest. Cała powierzchnia jest jakaś niewyraźna.

— Czyja tracę wzrok, czy ta powierzchnia jest jakaś mglista? — zapytał przez radio.

— Pył — odpowiedział natychmiast Fuchs. — Cząstki wiatru słonecznego ładują go elektrostatycznie. I dlatego się unosi.

— Na Księżycu tak się nie dzieje — zaoponował Dan.

— Księżyc jest bardzo dużym obiektem — wyjaśnił Fuchs. — Grawitacja tej asteroidy jest za słaba, żeby utrzymać pył na powierzchni.

W tej chwili Dan wylądował na powierzchni Przystani. Przypominało to lądowanie w pudrze. Buty Dana zapadły się w ciemnym pyle aż po kostki, choć wylądował lekko jak piórko. Do licha, pomyślał, to przypomina plaże z czarnym piaskiem na Tahiti.

Dan odwrócił się i zobaczył Pancho, wysoką i smukłą nawet w skafandrze, ślizgającą się i przemieszczającą po powierzchni w jego stronę.

— Mandy, dawaj zbiorniki z powietrzem — rzuciła Pancho. Amanda pofrunęła w stronę śluzy Starpower 1, po czym wynurzyła się, holując za sobą pociąg złożony z sześciu szarych, smukłych pojemników. W połyskującym białym skafandrze wyglądała jak robot-niańka prowadzący sześć małych robociątek.

— Lepiej zacznijmy kopać, szefie — rzekła Pancho.

Dan skinął głową, po czym uświadomił sobie, że ona i tak nie zobaczy tego gestu. Nie było zbyt jasno, a wszyscy wyłączyli czołówki, żeby oszczędzać baterie skafandrów.

— Wprowadzamy system zespołowy — oznajmił Dan, montując składaną łopatę, którą ze sobą przyniósł. — Ja kopię z Pancho, Amanda z Larsem.

— Tak, oczywiście — odparła Amanda.

Robota nie przypominała kopania na plaży. Raczej dłubanie w wielkim, czarnym kawałku szwajcarskiego sera, pomyślał Dan. Na powierzchni były dziury, głębiej — tunele wyrzeźbione przez jakieś zabłąkane kawałki skał, które uderzały w asteroidę. Nie było skalnego podłoża, tylko luźne kamyki, największe z nich o średnicy paru centymetrów. To istny cud, że coś trzyma je razem, pomyślał Dan.

— O, tu jest gotowy tunel na dwie osoby — zawołała Pancho. Zobaczył, jak powoli znika w jednym z tuneli.

Był szeroki prawie dokładnie na dwie osoby.

— Jak głęboko sięga? — spytał, ostrożnie przelatując przez krater, uważając, by nie zahaczyć plecakiem o krawędź.

— Nie wiem — odparła Pancho. — Pewnie nie dość głęboko, że wystarczy by przetrwać burzę. Lepiej zacznijmy wypełniać otwór.

Skinął głową wewnątrz hełmu i chwycił mocniej swoją zaimprowizowaną łopatę. Kiedyś była to pokrywa elektronicznej konsoli. Musieli zakopać się co najmniej na metr w głąb, żeby osłonić się przed promieniowaniem.

Kopiąc po bokach pochyłego tunelu, Dan oczekiwał, że żwirowaty piasek będzie się osuwał do dziury. Tak stałoby się na Ziemi albo nawet na Księżycu. Jednak grawitacja Przystani była na tyle słaba, że ściany tunelu nie chciały się zapaść, choć Dan kopał z furią.

Wkrótce on i Pancho byli zagrzebani po pas. Dan wiedział, że to nie starczy. Przed nimi było jeszcze sporo pracy.

— Ile mamy czasu? — zwrócił się do Pancho, dysząc z wysiłku. Wyprostowała się.

— Już patrzę — odparła, stukając w klawisze na lewym przedramieniu. Dan widział, jak wyświetlacz w jej hełmie rozbłyskuje różnymi kolorami.

— Poziom promieniowania jeszcze nie przekroczył poziomu tła — odparła.

— Ile jeszcze? — niecierpliwił się.

Światła na jej hełmie zamrugały, zmieniły się.

— Półtorej godziny, może trochę mniej.

Dan wrócił do pracy, mrugając, gdy pot spływał mu do oczu, żałując, że nie może otrzeć czoła ani podrapać się po nosie. W skafandrze było to jednak niebezpieczne. Powinienem był założyć opaskę na czoło, pomyślał. Zawsze to robiłem, wychodząc na zewnątrz. Tyle czasu już minęło od moich ostatnich kosmicznych spacerów, że zapomniałem. Zawsze takie myśli przychodzą człowiekowi do głowy za późno.

— Wiesz, że osłona musi mieć co najmniej metr grubości — rzekła Pancho, kopiąc obok niego.

— Tak.

— A potem będziemy musieli przekopać się na zewnątrz, kiedy już chmura przejdzie.

— Tak — odparł Dan. Nie mógł wiele więcej powiedzieć bez przerywania pracy. Odzwyczajone od wysiłku mięśnie bolały.

Wydawało mu się, że minęły całe godziny, nim usłyszał znów głos Pancho.

— A jak wy sobie radzicie, Mandy?

— Doskonale. Znaleźliśmy ładną jaskinię i prawie całkiem ją zasypaliśmy.

— Jak się zakopiemy, łączność radiowa się pogorszy — zauważyła Pancho.

— Tak, na pewno.

— Macie ze sobą zbiorniki z powietrzem?

— Oczywiście.

Dan dojrzał, że ich zbiorniki z powietrzem nadal leżą na powierzchni, na wyciągnięcie ręki.

— Dobrze, nie wyłączajcie radia. Jeśli zostaniemy całkiem odcięci, siedzicie w dziurze przez czternaście godzin. Zrozumieliście?

— Zrozumiałam, czternaście godzin.

— Czas start.

— Czternaście godzin, czas start — potwierdziła Amanda.

— Bawcie się dobrze.

— Do zobaczenia za czternaście godzin — dodał Fuchs.

— Tak jest — odparł Dan i dodał w myślach: żywi lub martwi.

Do Pancho zaś powiedział:

— Może lepiej przyniosę tu zbiorniki z powietrzem. Zanim Pancho zdołała zaprotestować, odepchnął się od wlotu dziury i pożeglował nad ciemną, nierówną powierzchnią. Rozejrzał się, ale nigdzie nie dostrzegł kryjówki, jaką wykopali sobie Amanda i Fuchs. Dobra robota, pomyślał, naciskając manetki dysz, by znów wylądować na powierzchni.

Cylindry nie ważyły prawie nic, ale wsuwając je do otworu, manewrował nimi bardzo ostrożnie. Nadal mają masę i inercję. Mógłbym rozwalić hełm Pancho albo połączenia jej skafandra, gdyby których z nich na nią spadł.

Wpełzając z powrotem do otworu, Dan ciężko oddychał i cały był zlany zimnym potem.

— Nie jesteśmy przyzwyczajeni do solidnej roboty, co, szefie? — droczyła się z nim Pancho.

Dan potrząsnął głową wewnątrz hełmu.

— Jak tylko wrócimy do Selene, poddam się kuracji odmładzającej.

— Ja też.

— Ty? W twoim wieku?

— Mówią, że im prędzej tym lepiej. Dan prychnął.

— Lepiej późno niż wcale.

— Poziom promieniowania rośnie — rzekła Pancho, zabierając się z powrotem do zagrzebywania ich jamy. — Lepiej bierzmy się do roboty, bo już nigdy nie będziemy wyglądać młodziej.

— Ani starzej — mruknął Dan.

Pogrzebani żywcem. Historia jak z Edgara Allana Poe, pomyślał. Wiedział, że Pancho jest o parę centymetrów od niego, podobnie jak zbiorniki powietrza. Nic jednak nie widział. Byli zagrzebani pod prawie metrową warstwą żwiru, zwinięci w pozycji embrionalnej, nic nie widząc ani nie słysząc — mogli tylko czekać?

— …u was? — usłyszał wśród trzasków słaby głos Amandy.

— W porządku — odpowiedziała Pancho. — Właśnie się zastanawialiśmy, jak tu zorganizować jakiś taniec w stylu country.

Dan stłumił w sobie warknięcie. Tylko tego nam brakowało, pomyślał, wieśniackiego humoru. I nagle, zaśmiał się, aż się zdziwił.

Nie słyszał określenia „wieśniak z czerwonym karkiem” od pobytu w Teksasie, całe wieku temu. Poza Ziemią takich nie ma, uprzytomnił sobie. Tu się nie da opalić. Ugotować, owszem. Zostać usmażonym przez promieniowanie. Ale nie opalić, chyba że w solarium siłowni w Selene.

Pogrzebał prawą ręką w otaczającym go luźnym żwirze i natrafił na klawiaturę znajdującą się na lewym przedramieniu. Wywołał wyświetlanie danych z czujników statku. Zaprogramowali skafandry, żeby wyświetlały obraz na wewnętrznej powierzchni hełmów. Nic, tylko prążki kolorowego chaosu. Albo sterta żwiru odcięła łączność, albo burza radiacyjna ją zakłóca. Pewnie i jedno, i drugie.

— Która godzina? — spytał Dan.

Przynajmniej mógł porozmawiać z Pancho. Choć łączność radiowa zanikła, leżeli na tyle blisko siebie, że mogli przebić się przez żwir i zetknąć się hełmami.

— Jeszcze ponad czternaście godzin, szefie.

— Chcesz powiedzieć, że nie siedzimy tu nawet godziny?

— Dokładnie czterdzieści dziewięć minut.

— Cholera — rzekł Dan z uczuciem.

— Zdrzemnij się. To najlepszy sposób spędzania czasu. Dan pokiwał głową wewnątrz hełmu.

— Nie ma nic lepszego do roboty. Usłyszał, jak Pancho chichocze.

— Co cię tak rozbawiło?

— Mandy i Lars. Założę się, że właśnie próbują wykombinować, jak wpakować się razem do jednego skafandra.

Dan też się roześmiał.

— Może my też powinniśmy spróbować.

— Szefie! — wykrzyknęła Pancho w udawanym szoku. — To jest molestowanie seksualne.

— Nie ma nic lepszego do roboty — powtórzył. — W tym skafandrze nie można nawet brzydko pobawić się z samym sobą.

— Ja mogę — drażniła się z nim Pancho.

— To jest dopiero molestowanie seksualne — mruknął Dan.

— Nie. Lepsza konstrukcja.

Dan oblizał usta. Czuł pragnienie i zimno, a mimo to się pocił. Bolał go żołądek.

— Jak się czujesz, Pancho?

— Zmęczona. Znudzona. Zbyt rozdygotana, żeby spać. A ty?

— Chyba tak samo. Bolą mnie wszystkie kości.

— A jak twoje ciśnienie?

— Skąd u licha miałbym wiedzieć?

— Czujesz pulsowanie w uszach? — Nie.

— To chyba wszystko w porządku.

— Dziękują, doktor Pancho.

— Zdrzemnij się, szefie. Ja chyba spróbuję.

— Mówiłaś, że jesteś zbyt rozdygotana.

— Tak, ale spróbuję. Zamknę oczy i będę myśleć o czymś przyjemnym.

— Powodzenia.

— Ty też spróbuj.

— Jasne.

Dan zamknął oczy, ale jego myśli nie były przyjemne. Gdy je otworzył, namacał klawiaturę na nadgarstku i wyświetlił dane z czujnika promieniowania skafandra. Obraz był zniekształcony krzywizną hełmu i niewyraźny. Spróbował wytężyć wzrok. Nie wygląda źle, pomyślał. Krzywa rośnie, ale wolno i ciągle jest daleko od czerwonego obszaru.

Spróbuj zasnąć. Na pewno był dość zmęczony. Odpręż się! Pomyśl o tym, co będziesz robić, kiedy znajdziesz się z powrotem w Selene. Chciałbym dać Humphriesowi w mordę. Dan wyobraził sobie, jak rozwala Humphriesowi nos solidnym prawym prostym.

Gdzieś w jego głowie rozległ się głos i przypomniał mu stare powiedzenie: zemsta najlepiej smakuje na zimno.

Przywalenie Humphriesowi w mordę byłoby zabawne, ale czy to naprawdę byłaby kara dla tego łajdaka? Próbował mnie zabić. Może mu się uda; jeszcze się z tego nie wydostaliśmy. Jeśli umrę, przejmie Astro. Jak mogę mu to uniemożliwić? Jak go powstrzymać, choćby zza grobu?

Dan zachichotał gorzko. Ja już jestem w grobie, uświadomił sobie. Już mnie pogrzebano.

Laboratorium nanotechnologiczne

Charley Engles wyglądał na zmieszanego i zdenerwowanego. Nerwowo przeczesał dłonią swoje jasne włosy.

— Kris, nie mogę cię tu wpuścić.

Było już dobrze po północy. Cardenas zdziwiła się, że ktoś jeszcze pracuje w laboratorium. Ochrona Selene nie zadała sobie trudu zmienienia kodu do głównych drzwi; wystukała go i drzwi posłusznie się otworzyły. Niestety, Engles pracował w swoim biurze i gdy tylko zobaczył Cardenas biegnącą wzdłuż pustych stanowisk, wynurzył się ze swojej przegródki i zatrzymał ją.

— Ochrona nas zawiadomiła — rzekł z zakłopotaniem. — Nie wolno ci tu wchodzić do odwołania.

— Wiem, Charley — odparła. — Chcę tylko zabrać swoje rzeczy.

Charles Engles był młodym studentem ostatniego roku. Pochodził z Nowego Jorku. Rodzice wysłali go do Selene, bo został kaleką wskutek wypadku samochodowego. Wiedzieli, że po przejściu nąnoterapii nie będzie mógł nigdy wrócić na Ziemię, ale chcieli, żeby wyleczono mu nogi i mógł znowu chodzić.

— Kamery… — Engles wskazał na małe czerwone światełka w rogach pod sufitem. — Ochrona zaraz tu kogoś przyśle, jak cię zobaczy.

— Dobrze — odparła, próbując ukryć niepokój. — Potrzebuję tylko paru minut. Wracaj do pracy.

Zaczęła iść w stronę swojego biura, ale on ruszył za nią.

— O co tu chodzi, Kris? Dlaczego nie chcą cię wpuścić do twojego własnego laboratorium?

— To długa historia i wolałabym jej teraz nie opowiadać, Charley. Proszę. Potrzebuję tylko paru minut we własnym laboratorium.

Wyglądał na niezadowolonego, prawie urażonego.

— Gdybym mógł ci jakoś pomóc…

Cardenas uśmiechnęła i poczuła, jak łzy napływają jej do oczu.

— To bardzo miło z twojej strony, Charley. Dzięki.

— Nie mógłbym chodzić, gdyby nie ty.

Skinęła głową i dodała w myślach: a teraz możesz chodzić, tylko nigdy nie będzie ci wolno wrócić na Ziemię.

— Cóż… — niepewnie przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą. — Gdybyś czegoś potrzebowała, daj znać.

— Dzięki, Charley. Tak zrobię.

Stał jeszcze przez chwilę, zaś Cardenas zastanawiała się, ile czasu zajmie ochronie Selene wysłanie kogoś, żeby ją pojmał. W końcu Charles ruszył niechętnie w stronę swojego stanowiska, a ona poszła wolno do swojego biura.

Gdy tylko Charley zniknął za przepierzeniem, Cardenas szybko skręciła w boczny korytarz prowadzący na tyły laboratoryjnego kompleksu. Minęła znak ogłaszający czerwonymi literami WSTĘP TYLKO DLA UPOWAŻNIONEGO PERSONELU. To było miejsce, gdzie testowano nowoutworzone nano-maszyny. Po obu stronach korytarza znajdowały się hermetyczne komory, jakże różne od przegródek we frontowej części biura. Drzwi do wszystkich komór były zamknięte. Wzdłuż całego korytarza na suficie znajdowały się ultrafioletowe lampy. Wszystkie nanomaszyny zostały tak zaprojektowane, że przestawały działać, gdy zostały poddane silnemu ultrafioletowi: zasady bezpieczeństwa.

Cardenas minęła troje drzwi, zatrzymała się przy czwartych. Wpisała kod i stalowe drzwi otworzyły się do wewnątrz ze skrzypnięciem. Weszła do ciemnego pomieszczenia i zamknęła drzwi, napierając na nie całym ciałem. Z długim, rozdygotanym westchnieniem, wprowadziła ponowne kod na panelu, uniemożliwiając otwarcie drzwi od zewnątrz. Będą musieli wyważyć drzwi, powiedziała sobie, a to im zajmie trochę czasu.

Zanim je otworzą, będę martwa.

Dan śnił o Ziemi; pomieszany, niespokojny sen. Żeglował sportowym jachtem, pędząc dziób w dziób z innymi łodziami. Gorące tropikalne słońce grzało mu ramiona i plecy; trzymał rumpel jedną ręką, a komputer łodzi dopasowywał położenie żagli do najlżejszej zmiany wiatru.

Łódź pruła wodę, nagle jednak zmieniła się w samochód, którym Dan pędził w tłumie wielu innych samochodów. Dan nie wiedział, gdzie jest; jakaś podmiejska obwodnica, dziesiątki pasów ruchu zatłoczonych samochodami, autobusami i wielkimi ciągnikami wydmuchującymi dym i parę prosto w szare, pociemniałe niebo. Z klimatyzacją samochodu było coś nie tak; w fotelu kierowcy robiło się nieznośnie gorąco. Dan zaczął otwierać okno, ale uświadomił sobie, że okna muszą pozostać zamknięte. Na zewnątrz nie ma powietrza, powiedział sobie w duchu, wiedząc, że to absurd, bo nie był w kosmosie, lecz na Ziemi, ale dusił się, krztusił, kaszlał.

Obudził się, kaszląc i usłyszał głos Pancho:

— Naładuj plecak, szefie! Powietrze ci się kończy! Ciemność. Nic nie widział. Przez chwilę czuł, jak ogarnia go panika, po czym wszystko wróciło na swoje miejsce. Zagrzebany w asteroidzie. Trzeba napełnić zbiornik powietrza w plecaku. W ciemności. Na dotyk.

— Pomogę ci — rzekła Pancho.

Dan wyczuł, że jest koło niego. Pylisty żwir przemieszczał się, chrzęścił. Coś uderzyło w jego bok.

— Oj, przepraszam.

Dan wsunął dłoń w żwirowatą masę, przypominając sobie, gdzie zostawił cylindry.

— Znalazłem wąż — rzekł.

— Świetnie. Właśnie tego szukałam.

— Za tym macałaś, chciałaś powiedzieć.

— Wszystko jedno. Daj go. Dan poczuł jej rękę przy boku.

— Sam to zrobię — rzekł.

— Lepiej, jak ja to zrobię — odparła Pancho. — Jesteś zmęczony, a zmęczony człowiek popełnia błędy.

— Nic mi nie jest.

— Jasne. Aleja to zrobię, dobrze? Zmęczeni astronauci nie żyją długo.

— A z nieba pada sos jabłkowy — mruknął, podając jej końcówkę węża.

— Jeszcze nie otwieraj — ostrzegła Pancho. — Nie chcę, żeby dostał się tam żwir albo pył.

— Wiem — burknął.

Miał wrażenie, że trwa to całymi godzinami. Dan usiłował nie kaszleć, ale powietrze w skafandrze było bardzo rzadkie. Bolałby go płuca. Kiedy on i Pancho po omacku zmagali się z wężem i napełniali zbiorniki w plecakach, wyobrażał sobie przedstawienie komediowe dawnej pantomimy. Napełnili najpierw plecak Dana i już po minucie wziął głęboki oddech bez duszącego uczucia w gardle.

Potem napełnili plecak Pancho i usłyszał, jak dziewczyna głęboko oddycha.

— Najlepsze puszkowane powietrze w Układzie Słonecznym — oznajmiła radośnie.

— Która godzina? Ile jeszcze musimy tu siedzieć?

— Zaraz zobaczę… Siedem i pół godziny.

— Tyle już tu jesteśmy?

— Nie, tyle nam jeszcze zostało. — Jeszcze siedem i pół godziny? Pancho zaśmiała się.

— Gadasz jak dzieciak na tylnym fotelu samochodu. Prychnął, po czym uśmiechnął się niewyraźnie.

— Chyba trochę marudziłem, co?

— Trochę.

Uderzyła go nowa myśl.

— Kiedy już czas minie, skąd będziemy wiedzieli, że promieniowanie spadło do bezpiecznego poziomu?

— Myślałam o tym. Wystawię moją rozkładaną antenę na powierzchnię i sprawdzę, czy mamy połączenie ze statkiem. Wtedy odczyt z czujników statku będzie dość łatwy.

— A jeśli promieniowanie uszkodziło systemy łączności statku?

— Mało prawdopodobne.

— A jeśli jednak? Pancho westchnęła.

— To wystawię głowę na powierzchnię i sprawdzę odczyty skafandra.

— Jak w starym westernie — rzekł Dan. — Wystawiasz głowę i patrzysz, czy ktoś strzela.

— Hej, szefie, ty się naprawdę sporo nauczyłeś od Dzikiego Billa Hickoka, nie?

O tej porze w centrum monitoringu ochrony Selene był tylko jeden człowiek, korpulentny, łysiejący, były policjant z Londynu, który wydał oszczędności całego życia na przeprowadzkę na Księżyc, by na emeryturze żyć wygodnie w niskiej grawitacji. Odkrył, że życie emeryta jest raczej nudne, więc ubłagał wydział personalny Selene, by pozwolono mu pracować, choćby przez parę godzin.

Mundur, który mu przydzielono, nie był niczym szczególnym; traktowany z szacunkiem kombinezon z oznaką insygniów na lewym ramieniu i jego nazwisko wyszyte na kieszeni na piersi. Przynajmniej mógł spędzać trzy noce w tygodniu, siedząc sobie samotnie i oglądając filmy, które nigdy nie podobały się jego żonie i mając przy tym poczucie, że robi coś pożytecznego. Drzemał rozparty wygodnie w wyściełanym fotelu, a dwadzieścia monitorów ustawionych w półkole wyświetlało na zmianę obraz z setek kamer umieszczonych w Selene. Tak naprawdę, to obrazy z kamer widać było na dziewiętnastu monitorach; na dwudziestym była transmisja meczu z Vancouver. Dźwięk był oczywiście wyłączony.

Prawdziwą pracę wykonywał komputer. Sztywniaki w głównym biurze tak zaprogramowały komputer, że rozpoznawał długą listę rzeczy uznanych za kwestionowane lub zwyczajnie nielegalne. Jeśli komputer wykrył taką czynność, uruchamiał alarm i pokazywał, gdzie ją wykryto.

Gdy do końca meczu zostały jeszcze cztery minuty i nadal był remis; rozległ się brzęczyk komputera.

Strażnik skrzywił się z niechęcią. Ekran główny migał przez chwilę, po czym wyświetlił obraz z umieszczonej na suficie kamery; przedstawiał on kobietę idącą przez jedno z laboratoriów. NIEUPRAWNIONY DOSTĘP, migały czerwone litery na dole ekranu.

Wydobycie informacji z komputera zajęło parę minut i wreszcie strażnik zadzwonił do szefa bezpieczeństwa, budząc go, rzecz jasna, i poinformował, że doktor Kris Cardenas weszła do laboratorium nanotechnologicznego. Szef mruknął coś, obrzucając strażnika niechętnym spojrzeniem, aż wreszcie wykrztusił:

— Dzięki, zaraz tam kogoś wyślę.

Rozłączył się, a strażnik powrócił do przerwanego oglądania meczu. Zanosiło się na dogrywkę.

Przystań

Dan bardzo starał się zasnąć, ale nie zdołał. Pancho próbowała wywołać Amandę i Fuchsa, ale się nie zgłaszali.

— Pewnie na zewnątrz jest duży szum — rzekła.

Dan odniósł wrażenie, że jest zmartwiona. To do niej niepodobne. A może jest tylko zmęczona. Albo znudzona.

Jak można się nudzić, kiedy o metr szaleje burza, zastanawiał się Dan. Jakaś burza. Nie taka z piorunami i grzmotami. Nie ma żadnego hałasu, jeśli nie liczyć szumów i trzasków w radiu.

Cicha. Spokojna jak śmierć.

Dan znalazł ustnik w obręczy szyjnej skafandra i pociągnął łyk wody. Bez smaku i ciepła. Jak recyklowane szczyny.

Jeszcze ponad siedem godzin. Przecież ja tu zwariuję.

I wtedy poczuł w ustach smak krwi.

Uderzyło go to jak prąd. Dreszcz przeszył całe jego ciało. Wszystko inne stało się nieistotne.

Dziąsła mi krwawią, pomyślał, próbując opanować narastającą panikę. Jeden z pierwszych objawów choroby popromiennej.

Albo przez przypadek ugryzłeś się w język, powiedział sobie w duchu.

Tak, jasne, odparł sardoniczny odgłos w jego głowie. Przecież już przeszedłeś chorobę popromienną, wiesz, jak to wygląda. Tylko że tym razem nie masz dokąd pójść, możesz tylko siedzieć w tym grobie i czekać, aż promieniowanie zrobi swoje.

— Pancho — wychrypiał, dziwiąc się, jak bardzo ma sucho w gardle.

— Jestem, szefie.

— Możesz włączyć rejestrator skafandra?

— Tak… chyba tak.

Dan wyczuł, jak Pancho porusza się w żwirowatym pyle. Pewnie tak żyją krety, pomyślał, korzystając głównie z dotyku, nie ze wzroku. Czuł ucisk w żołądku i mdłości. Jezu, żebym tylko nie porzygał się w dwakroć przeklętym skafandrze, błagał w myślach.

— Raz, dwa, trzy, próba — odezwała się Pancho. Po chwili usłyszał te słowa jeszcze raz.

— Rejestrator działa.

— Dobrze — rzekł Dan. — Załatwmy to. — Odchrząknął. Czuł szorstkość w gardle. Starając się, by jego głos brzmiał możliwie normalnie, oświadczył:

— Nazywam się Dan Randolph, dyrektor wykonawczy Astro Manufacturing Corporation. To oświadczenie jest moją ostatnią wolą i testamentem. Sprzęt rejestrujący automatycznie oznaczy nagranie datą i godziną.

— Tak jest — wtrąciła Pancho.

— Nie przerywaj, mała. Co ja to mówiłem? Ach, tak, moją ostatnią wolą i testamentem. Niniejszym zapisują wszystkie moje akcje Astro Corporation mojej przyjaciółce i lojalnej pracownicy, Priscilli Lane, wraz z moim…

Pancho była tak zszokowana, że nawet nie oburzyła się, słysząc swoje prawdziwe imię.

— Mnie? Czyś ty ześwirował?

— Nie przerywaj! — warknął Dan. — Wszystkie moje akcje Astro Corporation Priscilli Lane, wraz z całym moim majątkiem osobistym.

Musiał zamilknąć i odetchnąć przez chwilę.

— I niniejszym powołuję Priscillę Lane na moje miejsce w zarządzie Astro Corporation.

Zastanowił się przez chwilę, po czym skinął głową z zadowoleniem.

— Może być. Wyłącz rejestrator.

— Po co to zrobiłeś? Skąd, u licha…

— Nie wyjdę z tego, mała — rzekł Dan zmęczonym głosem. — Promieniowanie mnie załatwi. Chcę, żebyś zajęła moje miejsce w zarządzie Astro Corporation i walczyła z tym skurwielem Humphriesem z całych sił, jakie ci jeszcze zostały.

— Ja? Ja jestem tylko zwykłym inżynierem… pilotem rakietowym, na litość boską.

— Jesteś moją dziedziczką, Pancho. Jak córka. Nie mam rodziny, której mógłbym wszystko zostawić, a poza tym znasz Astro jak nikt inny.

— Ale nie zarząd. Dan zaśmiał się lekko.

— Ustawisz ich sobie, mała. Zarządowi przyda się trochę młodej, świeżej krwi. Pewnie, będziesz musiała pokonać Humphriesa. On będzie chciał zostać przewodniczącym zarządu, kiedy mnie już nie będzie.

— Mówisz jak na łożu śmierci, szefie — rzekła cicho Pancho.

— Bo jestem na łożu śmierci, mała. Dziąsła mi krwawią. Czuję się słabo. Mam nadzieję, że nie dostałem sraczki.

— Z burząjuż prawie koniec.

— Ze mną też.

— Jak wrócimy na statek, w Selene będziemy za parę dni. Może szybciej. Podkręcę moc do pół g!

— A jak wyhamujesz? Uderzeniem? Wpakujesz się w środek krateru Alfons?

Pancho milczała przez chwilę. Dan cieszył się, że go nie widzi. Czuł się tak podle, że ręce by mu się trzęsły jak u niedołężnego staruszka, gdyby nie był zagrzebany w żwirze asteroidy.

— W Selene potrafią wyleczyć z choroby popromiennej — rzekła w końcu Pancho. — Za pomocą nanomaszyn.

— Jeśli dożyję powrotu do Selene.

— Jeszcze jakieś siedem godzin — powiedziała. — Poziom promieniowania spada.

— „Nie tak głęboka jak studnia” — zacytował Dan — „i nie tak szeroka jak kościelne wrota, ale w sam raz wystarczy.”[4]

— Majaczysz?

— Nie, to Szekspir, „Romeo i Julia”.

— Ach, tak.

— Zdrzemnę się teraz, mała. Jestem trochę zmęczony.

— Dobry pomysł.

— Obudź mnie, jak się skończy.

Kris Cardenas była wręcz zdziwiona, patrząc, jak jej ręce drżą przy pracy. Programowanie pożeraczy rozkładających cząsteczki oparte na węglu było banalnie proste i nie wymagało myślenia. Mała modyfikacja procedury stosowanej codziennie przy budowaniu diamentowych mechanizmów ze stert sadzy.

To nie trudność pracy była przyczyną. Siedząc na laboratoryjnej ławce, obserwując obrazy na ekranie, ukazujące to, co działo się pod mikroskopem, rozmyślała o konsekwencjach.

Pożeracze. Celowo przygotowałam porcję pożeraczy. Jeśli wydostaną się na wolność…

Uspokój się, skarciła się w duchu. Przeanalizuj to logicznie, krok po kroku.

Dobrze, wedrą się do środka i znajdą mnie martwą. Leżącą na podłodze. Zostawię informację na ekranie komputera. Wielkimi, czerwonymi literami, żeby nie mogli jej nie zauważyć. Przygotuję tylko mikropróbkę pożeraczy i wyłączę ich funkcje montażowe. Nie mogą się powielać. Zostaną w moim ciele.

A jeśli wydostaną się z twojego ciała? Będą rozkładać cię od środka. Cóż je powstrzyma przed wydostaniem się na zewnątrz?

Nic, odpowiedziała sobie. Włączę lampy ultrafioletowe przed połknięciem nanomaszyn. To je zniszczy, gdy tylko się wydostaną.

Wystraszyła się, słysząc pukanie do drzwi.

— Doktor Cardenas? Wiemy, że pani tam jest. Proszę otworzyć.

Skasowała wszystko na ekranie komputera i zaczęła szybko pisać.

„Uwaga. Połknęłam mikrogram pożeraczy. Są zaprogramowane na rozkładanie cząsteczek zawierających węgiel. Nie pozwólcie im się wydostać poza laboratorium. Zdezynfekujcie laboratorium ultrafioletem, zanim zabierzecie stąd moje ciało albo cokolwiek innego. Powiadomcie…”

Ktoś mocno uderzył w drzwi.

— Kris! Tu Doug Stavenger. Nie musisz tego robić. Wyjdź stamtąd.

Przeczytała szybko tekst na ekranie i usunęła ostatnie słowo. Nie trzeba powiadamiać Douga, skoro już tu jest.

— Kris, to nie twoja wina — głos Stavengera tłumiły ciężkie stalowe drzwi, ale doskonale słyszała naleganie w jego głosie. — Wyjdź i porozmawiaj ze mną.

Wstała z taboretu na cienkich nogach i podeszła do stacji dozującej na końcu ławki. Stał tam lśniący kubek z księżycowego aluminium, a w nim trochę wody zawierającej nanomaszyny, które miały ją zabić.

— Kris — zawołał Stavenger — spędziłaś całe życie pracując nad nanotechnologią. Nie niszcz tego. Nie dostarczaj kolejnego argumentu ludziom, którzy twierdzą, że nanomaszyny to mordercy.

Wzięła kubek i trzymała go w dłoniach, myśląc: nie mogę żyć z takim ciężarem. Popełniłam morderstwo. Zabiłam cztery osoby. Stevenger dalej krzyczał przez zamknięte drzwi.

— A tak mówią. Przecież wiesz. Powiedzą, że nanomaszyny zabiły najznakomitszą badaczkę w tej dziedzinie. Będzie to przykład na to, jak niebezpieczne są nanomaszyny i jak to mieli rację, postulując ich zakazanie.

Uniosła wzrok znad trzymanego kubka i spojrzała na zamknięte drzwi. To był pomysł Humphriesa, ale wykonanie moje. I zrobiłam to z ochotą. Pociągnął za sznurki, a ja zatańczyłam jak ślepa, posłuszna marionetka.

— Nie przekreślaj całego swojego życia, Kris — prosił Stavenger. — Zniszczysz wszystko, co stworzyłaś. Dostarczysz im argumentu, żeby tu wrócili i zmusili nas do przestrzegania ich prawa.

Humphries, pomyślała. Kiedy zginę, będzie mógł zwalić całą winę na mnie. Prawnicy go z tego wyciągną. Ujdzie mu to na sucho. Cztery morderstwa. Ze mną — pięć.

Cardenas zaniosła kubek z powrotem do stacji dozującej i starannie zamknęła go pokrywką. Gdy pokrywka zaskoczyła, umieściła kubek w sterylizatorze i zamknęła drzwiczki. Wewnętrzne ścianki zaświeciły, gdy ultrafiolet oblał naczynie.

Dlaczego miałabym umierać za Martina Humphriesa, zapytała w duchu. Ktoś musi się mu przeciwstawić. Ktoś musi wyjawić prawdę. Bez względu na cenę, muszę stawić mu czoła, stawić czoła im wszystkim.

— Przestań, Kris. Otwórz drzwi.

Widzą wszystko dzięki kamerze, uświadomiła sobie. Podeszła z powrotem do komputera i skasowała wiadomość. Ktoś z personelu może jutro zniszczyć pożeracze. W sterylizatorze nie stanowią zagrożenia.

Powoli podeszła do drzwi i zatrzymała się przy klawiaturze na ścianie obok.

— Doug? — zawołała.

— Jestem tu, Kris. Otwórz, proszę.

— To głupie — rzekła, czując się idiotycznie — ale zapomniałam kodu wprowadzonego przy resetowaniu zamka.

Po drugiej stronie drzwi słychać było pomruk stłumionych głosów. Potem odezwał się Stavenger, a w jego głosie słychać było ulgę.

— Dobrze, Kris. Ochrona przeniesie zaraz analizator. Otworzymy je za parę minut.

— Doug? — odezwała się ponownie. — Tak?

— Dzięki.

— Da nada — odparł.

Kiedy otwarto drzwi, Cardenas dziwiła się, że jest tak spokojna. Spojrzała śmierci w twarz i odkryła, że jest na tyle silna, by żyć dalej.

Korytarz na zewnątrz wypełniali ludzie w mundurach ochrony, kilku jej własnych pracowników z laboratorium, lekarze w bieli i Doug Stavenger.

— Wszystko w porządku? — spytał z niepokojem Stavenger. Cardenas udało się uśmiechnąć.

— Teraz tak — odparła.

Śmierć

— Hej, szefie, obudź się!

Głos Pancho był stłumiony, jakby dobiegał z daleka. Dan czuł, że bolą go oczy; otwarcie ich było prawdziwym wysiłkiem. Chciał je przetrzeć, ale ręce miał zagrzebane w żwirowatym pyle.

— Dan! Obudź się!

Usłyszał w jej głosie naleganie.

— Tak. Już… — czuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła.

— Promieniowanie spadło do prawie normalnego poziomu — oznajmiła Pancho. — Dobrze się czujesz?

— Pewnie — skłamał. Czuł się za słaby, by się poruszyć i tak zmęczony, że było mu wszystko jedno.

— Trzeba stąd wyłazić.

Wygrzebywała się ze żwiru. Dan chciał jej pomóc, ale ledwo mógł ruszyć rękami. Chciał tylko spać. Jego żołądek nagle podskoczył i Dan poczuł nadchodzącą falę mdłości.

— Jesteśmy na górze, na otwartej przestrzeni — w głośniku hełmu rozległ się głos Amandy.

— Będzie mi potrzebna pomoc — odparła Pancho. — Dan źle się czuje.

Dan skupił się na tym, żeby nie zwymiotować. Do toalety, proszę, błagał w myślach. Nie chcę rzygać w skafandrze. Nawet w nieszczęściu, gdzieś w jego umyśle, odezwał się gorzki śmiech. Wszystko się do tego sprowadza, pomyślał. Wszystko, co robiłeś w życiu, znaczy tyle, co nic. Ważne jest tylko, żeby się nie porzygać ani nie stracić kontroli nad zwieraczami.

Wyczuł, że ktoś nad nim kopie szaleńczo, a potem uniosły go silne ramiona, wyciągając z zasypanego żwirem tunelu. Fuchs. Trochę przesadził i obaj odlecieli od asteroidy, wirując szaleńczo na otwartej przestrzeni. Dan dostrzegł, że Starpower 1 przesuwa się poza jego pole widzenia i nagłe niepowstrzymany kłąb żółci powędrował w górę jego przełyku i Dan zwymiotował, rozbryzgując treść żołądkową po całym hełmie. Odór był straszny. Odchrząknął i zwymiotował jeszcze raz.

— Łap się tutaj, szefie — rzekła Pancho. — Trzymam cię. Danowi wydało się, że ktoś inny też zwymiotował. Odgłos kogoś innego, kto rzyga, to wspaniała motywacja, żeby zrobić to samo. W ten sposób można zmusić do rzucenia pawiem cały Wiedeński Chór Chłopięcy.

Tracił przytomność i znów ją odzyskiwał, rozmyślając: tak oto kończy się życie. Czujesz się tak podle, że wolałbyś umrzeć. Zacisnął oczy i próbował wstrzymać oddech. Rozpaczliwie pragnął wytrzeć twarz, ale w skafandrze i hełmie było to niemożliwe.

— Dobrze, śluza już zakończyła cykl — usłyszał głos Pancho.

— Dawajcie go tutaj — głos Amandy.

— Połóżcie go na pryczy.

— Tak. Ostrożnie.

Nie chciał otwierać oczu. W pewnej chwili usłyszał głos Pancho:

— Zdejmijcie mu skafander. Ja sprawdzę uszkodzenia spowodowane przez burzę.

Po chwili poczuł na twarzy dotyk czegoś chłodnego i kojącego. W końcu otworzył oczy i zobaczył niewyraźny obraz pochylającej się nad nim Amandy. Obok niej stał Fuchs. Wyglądali na zatroskanych i zmartwionych.

— Jak się czujesz? — spytała Amanda.

— Podle — wychrypiał.

— Już lecimy — rzekł Fuchs. — Pancho przyspiesza do jednej trzeciej g.

— Statek w porządku?

— Niektóre czujniki zostały uszkodzone przez promieniowanie — rzekł Fuchs. — I wyposażenie łączności. Ale cały napęd fuzyjny działa bezbłędnie.

— Nanomaszyny nie przedostały się do nadprzewodnika generatora MHD? — spytał Dan. Wyglądało na to, że wypowiedzenie tych słów to największy wysiłek, na jaki go stać.

— Nie, jest w jak najlepszym porządku — odparł Fuchs. Po czym dodał: — Dzięki Bogu.

Lecimy do domu, pomyślał Dan. Zamknął oczy. Do domu.

— Dopóki go tu nie przywieziecie i nie poddamy go właściwym zabiegom medycznym — wyjaśniał główny lekarz medycyny nuklearnej Selene — nic nie możecie zrobić poza podawaniem tabletek chelatowych i przeciwutleniaczy, a to już robicie.

Siedząc bezradnie w fotelu pilota, Pancho patrzyła na zasmuconą minę lekarza. Skontaktowanie się z Selene zajęło im ponad godzinę. Antena dalekiego zasięgu Starpower 1 została uszkodzona przez promieniowanie i musiała użyć zapasowego laserowego systemu łączności. Poza tym statek działał bez zakłóceń, tu i tam występowały uszkodzenia spowodowane przez promieniowanie, ale nie było to nic istotnego. Nanomaszyny nie przedostały się do nadprzewodzącej cewki generatora MHD.

Z Danem było jednak źle i smutny medyk w Selene nie mógł zdziałać więcej niż banda szamanów. Przywieźcie go jak najszybciej! Pewnie! Nic innego nie robimy. Ale czy dotrzemy na czas?

Elly nie żyła. Przed opuszczeniem statku Pancho włożyła węża do pudełka, a pudełko do lodówki, z nadzieją, że w chłodzie wąż będzie hibernował, a lodówka zapewni mu wystarczającą ochronę przed promieniowaniem. Powinnam była zabrać ją ze sobą do skafandra, pomyślała Pancho. Nawet gdyby mnie ugryzła, powinnam była zabrać ją ze sobą. Promieniowanie zabiło węża razem z ostatnią myszą.

Jej myśli powróciły do Dana. Kiepsko z nim. Wszyscy zaliczyliśmy sporą dawkę, wszyscy będziemy wymagać pomocy medycznej, kiedy wrócimy do Selene. Pigułki chelatowe pomagają, ale Danowi może to nie wystarczyć. Już wygląda, jakby umierał. Amanda wkroczyła na mostek i opadła na fotel po prawej stronie.

— Co z nim? — spytała Pancho.

— Umyliśmy go i teraz śpi. — Zrobiła dziwną minę. — Włosy mu wypadają. Garściami.

Pancho zwalczyła w sobie chęć, by pobiec do kabiny Dana. Nic nie możesz zrobić, powiedziała sobie w duchu.

— A jak Lars? — zwróciła się do Amandy.

— Nic mu nie będzie.

— Wziął pigułki?

— Oczywiście. Pracuje nad anteną dalekiego zasięgu.

— Elektronika miała być zabezpieczona przed promieniowaniem — rzekła ze złością Pancho. — Powinniśmy pozwać producenta, jak wrócimy.

— Och, Pancho, była narażona na tak wysoki poziom promieniowania. To była solidna burza.

Skinęła głową, ale odparła:

— Tak, mimo to sprzęt łączności powinien był to wytrzymać.

— Powinnaś odpocząć — rzekła Amanda.

— Wszyscy powinniśmy.

— Przejmę dowodzenie. Idź się przespać.

— Może i masz rację.

— Idź, Pancho.

Przyjrzała się Amandzie, po czym podjęła decyzję i powoli wstała, dziwiąc się, jak sztywne jest jej ciało.

— Jak nie wrócę za dwie godziny, obudź mnie. Amanda skinęła głową.

— Mówię serio, Mandy. Dwie godziny.

— Dobrze, obudzę cię.

Usatysfakcjonowana, Pancho ruszyła w stronę mesy. Zawahała się przy drzwiach do swojej kabiny, po czym poszła dalej i stanęła pod drzwiami Dana.

Uchyliła je lekko. Dan ciągle spał, leżąc na pryczy, jego ciało błyszczało od potu, bokserki i podkoszulek, które mu włożyli, były całe mokre. Na jego głowie widać było łyse plamy w miejscach, gdzie wypadły kępki włosów. Boże, źle z nim, pomyślała.

Otworzył oczy i spojrzał na nią.

— Hej, mała — wysapał.

— Jak się czujesz, szefie?

— Kiepsko.

— Potrzebujesz czegoś? Mogę ci zrobić zupę albo coś.

— Tylko bym ją porozlewał.

— Będziemy w Selene za jakieś półtora dnia. Odpoczywaj, a jak dostarczymy cię lekarzom…

— Wysłałaś im mój testament? — spytał. Pancho potrząsnęła głową.

— Mamy problemy z główną anteną. Lars nad tym pracuje.

— A laser?

— Łącze zapasowe? Działa. Używamy go do…

— Wyślij mój testament — upierał się Dan.

— Nie musimy tego robić. Nic ci nie będzie.

— Wyślij — nalegał. Próbował podnieść się na łokciu, ale nie udało mu się. — Wyślij — wyszeptał.

— Jesteś pewien, że chcesz zostawić wszystko mnie?

— Będziesz walczyć z Humphriesem? Skinęła poważnie głową.

— Tak. Przyrzekam, szefie.

— Dobrze — uśmiechnął się niewyraźnie. — Wyślij go. I to już.

— Dobrze, jeśli tak chcesz — odparła Pancho z niechętnym westchnieniem.

— Właśnie tak chcę — wyszeptał. — I pamiętaj, żeby wysunąć też roszczenia co do Przystani.

Pancho o mało się nie uśmiechnęła. Cały Dan Randolph.

— Jeszcze jeden dzień — rzekł Fuchs.

On i Amanda siedzieli obok siebie w mesie. Fuchs grzebał bez entuzjazmu w śniadaniu złożonym z paczkowanych jajek i sojowego mięsa. Amanda ledwo spojrzała na swoje płatki z owocami.

— Jeszcze dzień — powtórzyła ponuro.

— Nie jesteś zadowolona.

— W Selene jest Humphries. Jak wrócimy, wszystko zacznie się od nowa.

— Jeśli za mnie wyjdziesz, to się nie zacznie — wyrzucił z siebie Fuchs.

Patrzyła na niego. Mówił poważnie, prawie ponuro. I wtedy na jego ustach pojawił się pełen nadziei uśmiech.

Zanim jednak Amanda zdołała odpowiedzieć, Fuchs przemówił dalej:

— Kocham cię, Amando. Nie oświadczam ci się tylko po to, żeby chronić cię przed Humphriesem. Kocham cię i bardziej niż cokolwiek na świecie pragnę, żebyś została moją żoną.

— Lars, przecież my się znamy ledwie parę tygodni. A może nawet krócej.

— A ile na to trzeba czasu? — spytał. — Zakochałem się w tobie beznadziejnie. To się stało w mgnieniu oka.

Była zaskoczona. Ten spokojny, zdolny, myślący i inteligentny młody człowiek patrzył na nią oczekująco, a w jego jasnych błękitnych oczach malowało się całe jego życie. Nawet się nie całowaliśmy, a on sądzi, że mnie kocha? A czyja go kocham?

Fuchs oblizał nerwowo usta i rzekł:

— Wiem, że jestem tylko studentem i moje perspektywy finansowe nie są oszałamiające, ale czy mogłabyś… to znaczy… czy sądzisz, że…

Nie wiedział, co powiedzieć. Siedział i patrzył, bojąc się mówić dalej.

Rozmyślała, nie spuszczając z niego wzroku. Jest silny. Jest spokojny. Tak często czułam, że chce przekroczyć tę intymną granicę, ale nigdy tego nie zrobił. Nigdy mnie nie dotknął, nigdy nie powiedział słowa. Aż do dziś. To człowiek honoru.

Wydawało się, że minęła cała wieczność, zanim usłyszała swój szept.

— Tak, Lars, będę bardzo szczęśliwa, zostając twoją żoną. Nauczysz się go kochać, powiedziała sobie w duchu. Wiesz, że można mu zaufać, że jest łagodny i słodki. Ochroni cię przed Humphriesem.

Fuchs pochylił się w jej stronę i otoczył ją ramieniem w pasie. Amanda zamknęła oczy, a Lars ją pocałował, z początku delikatnie i czule, a potem z prawdziwą namiętnością. Objęła go ramionami.

Po kilku minutach delikatnie się rozdzielili. Amanda poczuła, że zaczyna jej brakować oddechu.

Fuchs promieniał jak tysiąc laserów.

— Musimy powiedzieć Pancho! — wykrzyknął, zrywając się na równe nogi. — I Danowi!

Ze śmiechem ujął dłoń Amandy, która także wstała. Ruszyła przez luk na mostek, a on zanurkował za nią.

— Pancho, Lars poprosił mnie o rękę!

Pancho odwróciła się na fotelu dowódcy i posłała im uśmiech.

— Najwyższy czas — rzekła. — Zastanawiałam się, kiedy wreszcie na to wpadniecie.

— Musimy powiedzieć Danowi!

Pancho skinęła głową, przyjrzała się instrumentom, doszła do wniosku, że wszystko działa, jak trzeba, po czym wstała i ruszyła za nimi.

— Powinniśmy przeprowadzić ceremonię tutaj, żebyście z punktu widzenia prawa byli małżeństwem przed wylądowaniem w Selene — powiedziała.

— Och? A moglibyśmy?

— Czy kapitan statku ma prawo udzielać ślubu? — spytał Fuchs.

— Powinien — odparła Pancho, wzruszając ramionami. Dotarli do kabiny Dana i delikatnie odsunęli drzwi. Randolph leżał na plecach z zamkniętymi oczami, przepocone prześcieradło zakrywało dolną połowę jego ciała.

— Śpi — rzekła Amanda. Dan otworzył oczy.

— A myślisz, że chory człowiek może spać w tym hałasie, jaki robicie? — wyszeptał.

Amanda uniosła dłonie do twarzy. Fuchs zaczął przepraszać. Dan machnął niepewnie ręką, żeby go uciszyć.

— Jeśli damy radę ustanowić połączenie, ktoś na Ziemi może poprowadzić ceremonię.

— Jasne, można tak zrobić — potwierdziła Pancho. Oblizując wysuszone, spękane usta, Dan spytał:

— Chcecie papieża? Mam trochę znajomości. — Spoglądając na Amandę, spytał: — A może arcybiskup Canterbury?

— Któryś z pastorów z Selene całkowicie wystarczy — rzekła cicho Amanda.

— Załatwię to — rzekł Dan. — Musicie się pospieszyć. Fuchs zaczerwienił się.

— Chcę poprowadzić pannę młodą do ołtarza — wyjaśnił Dan.

— Jasne. Świetnie — rzekła Pancho. — Nawiążę połączenie. Ruszyła na mostek.

Zorganizowanie wszystkiego trwało dłużej niż cała ceremonia, nawet przy dwunastominutowym opóźnieniu między statkiem a Selene. Amanda i Fuchs stali przy pryczy Dana, a Pancho między nimi. Nie było kwiatów, nie było ślubnych strojów — mieli na sobie zwykłe kombinezony. Pastor pojawił się na ekranie naprzeciwko pryczy Dana. Był to ksiądz z międzywyznaniowej kaplicy Selene, luteranin; ascetycznie chudy młody Niemiec z włosami tak jasnymi, że prawie białymi. Amanda dostrzegła, że był w biurze, a nie w kaplicy. To bez znaczenia, powiedziała sobie. Poprowadził krótki rytuał po angielsku i z dużym dostojeństwem, mimo opóźnienia czasowego.

— Czy każde z was wyraża zgodę na poślubienie drugiego? — spytał pastor.

— Tak — odparł natychmiast Fuchs.

— Tak — rzekła Amanda.

Stali tam, czując się głupio i nie wiedząc, co ze sobą począć przez te sześć minut, w ciągu których ich odpowiedź pędziła do pastora, i kolejnych sześciu, po których do nich dotarły jego słowa.

W końcu powiedział:

— Ogłaszam was mężem i żoną. Gratulacje. Może pan pocałować pannę młodą.

Amanda zwróciła się do Fuchsa i objęli się. Pancho podziękowała pastorowi i przerwała połączenie. Ekran zgasł. Odwrócili się do leżącego na pryczy Dana.

— Zasnął — wyszeptała Amanda. Spojrzała na przepocony podkoszulek. Jego pierś nie poruszała się.

Fuchs pochylił się nad pryczą i przycisnął dwa palce do tętnicy szyjnej Dana.

— Nie czuję pulsu — rzekł.

Pancho chwyciła Dana za nadgarstek.

— Nie ma pulsu — przytaknęła.

— Umarł? — spytała Amanda, czując napływające do oczu łzy.

Fuch pokiwał ponuro głową.

Życie

Pancho czuła, jak serce wali jej młotem, nie tylko z powodu silniejszej grawitacji na Ziemi. Kwartalne posiedzenie zarządu Astro Corporation miało się zaraz rozpocząć. Czy postąpią zgodnie z życzeniem Dana i wybiorą ją do zarządu? I co będzie, jeśli tak się stanie? Co ja wiem o zarządzaniu wielką korporacją, pytała w duchu.

Niewiele, przyznała. Ale skoro Dan uważał, że potrafię to zrobić, muszę przynajmniej spróbować.

Patrzyła na pozostałych członków zarządu, kręcących się wokół lady w luksusowej sali konferencyjnej, nalewających sobie napoje i wybierających malutkie kanapki i inne przysmaki. Wszyscy wyglądali na starych, dostojnych i obrzydliwie bogatych. Kobiety miały na sobie sukienki, o rany, albo kostiumy ze spódnicami. Kosztowne ciuchy. Mnóstwo biżuterii. Pancho poczuła się ubrana byle jak, w swoim garniturze ze spodniami i bez żadnych ozdób poza bransoletką i kolczykami z księżycowego aluminium.

Ignorowali ją. Stali w grupkach po dwie lub trzy osoby, rozmawiając po cichu, nawet nie szeptem, ale głowa przy głowie.

Nawet samotna, pulchna kobieta o orientalnym wyglądzie nie odezwała się do niej. Pewnie wie, jak to jest być outsiderem, pomyślała Pancho. A mimo to trzyma dystans, jak pozostali.

Martin Humphries wkroczył do sali konferencyjnej, odziany w błękitny jak niebo garnitur. Pancho zacisnęła pięści. Jeśli jest w żałobie po Danie, na pewno tego nie okazuje. Cała reszta zresztą też nie.

Humphries rozdzielił uprzejme skinięcia głowy, przywitał się i wymienił parę słów z kilkoma osobami, przemieszczając się w stronę Pancho wzdłuż lady. Spojrzał przez okno rozciągające się za ladą i prawie zamrugał na widok rozciągającego się za nim morza. Następnie odwrócił się i podszedł do Pancho. Zatrzymał się jakiś metr od niej, obejrzał ją od stóp do głów, i na jego twarzy pojawił się pogardliwy uśmieszek.

— Naprawdę myślisz, że pozwolimy jakiemuś tępakowi od przykręcania śrubek objąć stanowisko w zarządzie tej firmy?

Pancho zwalczyła w sobie chęć przyłożenia mu w twarz.

— Zaraz się o tym przekonamy, nie?

— Pewnie tak.

Pancho dostrzegła, że Humphries nosi buty na wysokich obcasach; i tak był o parę centymetrów niższy od niej.

— Ja się tylko zastanawiam — rzekła, patrząc w dół, w jego chłodne, szare oczy — jakim cudem człowiek skazany za morderstwo może nadal w tym zarządzie pozostawać.

— Nie skazano mnie za morderstwo! — warknął Humphries, starając się mówić cicho.

Pancho wzruszyła ramionami.

— Zostałeś uznany za winnego śmierci Dana Randolpha, nie?

— Zostałem uznany winnym nieumyślnego spowodowania śmierci. Tak wynegocjowali moi prawnicy.

— Sąd Selene obszedł się z tobą bardzo łagodnie. Powinni byli cię powiesić. I to nie za szyję.

— Zmusili mnie do zrzeczenia się udziałów w Starpower! — warknął. — Zmusili mnie, żebym oddał moją jedną trzecią!

— I Astro — uzupełniła Pancho. — Ale nadal możesz zrobić na śmierci Dana pieniądze z zysków generowanych przez Astro.

— Wygnali mnie! Wyrzucili z Selene. Zakazali mi powrotu na dwadzieścia lat. — Spojrzał przez ramię na morze za długim i szerokim oknem, jak ktoś oglądający się na coś, co go ściga.

— I tak ci się udało — rzekła Pancho. — Doktor Cardenas dostała dożywocie. Nigdy nie będzie jej wolno pracować we własnym laboratorium nanotechnologicznym.

— Była w takim samym stopniu odpowiedzialna za jego śmierć, co ja. I ty, jeśli już o tym mówimy.

— Ja?

— Byłaś kapitanem statku. Mogłaś zawrócić, gdy tylko zorientowaliście się, że osłona antyradiacyjna nie działa.

— Dzięki tobie.

Humphries uśmiechnął się krzywo.

— Gdyby Randolph zabrał ze sobą na pokład lekarza, gdyby nie porwał statku, zanim MKA zatwierdziła lot…

— Brawo — mruknęła Pancho. — Zwal na ofiarę winę za zbrodnię.

— Nawet nie zamroziliście go, kiedy umarł. Nawet nie próbowaliście.

— Nic by z tego nie wyszło — odparła Pancho. — Nie obniżylibyśmy temperatury wnętrza wystarczająco szybko.

Pomyśleli o tym, ona, Mandy i Fuchs. Myśleli nawet o tym, żeby wpakować ciało Dana do skafandra i włożyć je go jednego ze zbiorników z paliwem. Szybkie obliczenia wykazały jednak, że paliwo kriogeniczne skończy się przed dotarciem do Księżyca, a ciało Dana rozmrozi się, zanim przeniosąje do odpowiedniego pojemnika kriogenicznego.

Humphries uśmiechnął się złośliwie.

— A może chciałaś, żeby umarł, bo przecież po nim dziedziczysz?

Prawa pięść Pancho wystrzeliła w powietrze, zanim jej właścicielka uświadomiła sobie, co się dzieje. Humphries wyrzucił ramiona w górę i cofnął się o parę kroków. Wszyscy zamarli. W sali konferencyjnej zapadła absolutna cisza. Wszystkie twarze zwróciły się w ich stronę.

Pancho wzięła głęboki oddech i opuściła pięść. Humphries wyprostował się z głupią miną. Pozostali członkowie zarządu powrócili do swoich rozmów, próbując udawać, że nic się ni stało.

Krzywiąc się ze złością, Humphries odszedł od Pancho. Widziała, że większość zebranych odsuwa się, gdy przechodzi obok nich, jakby nie chcieli-znaleźć się na tyle blisko, by go dotknąć czy choć oddychać tym samym powietrzem.

— Chyba powinniśmy zacząć spotkanie — odezwała się mała ruda kobietka w zielonym kostiumie ze spódnicą.

Zebrani podeszli do długiego, polerowanego stołu pośrodku sali i zaczęli zajmować miejsca. Pancho odczekała chwilę niepewnie, po czym dostrzegła dwa wolne krzesła: jedno u szczytu stołu, drugie na przeciwnym końcu. Przypominając sobie biblijny kurs z dzieciństwa, zajęła to drugie. Humphries zasiadł naprzeciwko niej, plecami do okna.

Wszyscy rozejrzeli się dookoła, jakby nie wiedzieli, co dalej. Rudowłosa kobieta wstała.

— Przedstawię się tym, którzy mnie nie znają — odezwała się, patrząc prosto na Pancho — nazywam się Harriet O’Banian. Jestem wiceprzewodniczącą zarządu i sądzę, że powinnam poprowadzić to spotkanie, zanim wybierzemy nowego przewodniczącego.

Wszyscy pokiwali głowami. Pancho zobaczyła, że przed każdym miejscem w lśniącą powierzchnię stołu jest wbudowany ekran. Pokazywał skrócony program posiedzenia.

— Chyba pominiemy zwykłe formalności — mówiła dalej O’Banian — i przejdziemy od razu do…

— Czy mogę przerwać? — spytał Humphries, unosząc dłoń jak uczeń.

— Oczywiście — mruknęła O’Banian.

Wstając, Humphries oznajmił tonem, który miał brzmieć szczerze:

— Nie mogłem być obecny na nadzwyczajnym spotkaniu zarządu zwołanym na wieść o niefortunnej śmierci Dana Randolpha.

Jasne, niefortunnej, mruknęła Pancho w duchu.

— Wiedzą państwo, że jego śmierć to częściowo moja wina. Zagrałem za ostro i oto spotkały mnie konsekwencje. Proszę mi wierzyć, że nigdy nie pragnąłem śmierci Dana.

Akurat nie pragnąłeś, powiedziała w duchu Pancho. Rozglądając się po zebranych wokół stołu zdumiała się widząc, na ilu twarzach pojawił się wyraz współczucia.

— Moją prawdziwą zbrodnią — mówił dalej Fuchs — było pragnienie zarządzania Astro Corporation. I pozwoliłem, by ambicja wzięła górę nad zdrowym rozsądkiem. Widziałem, że Dan może doprowadzić tę wspaniałą firmę do bankructwa i miałem pewność, że potrafię nią lepiej zarządzać.

Zamilkł i opuścił głowę. Ten skurwiel powinien być aktorem, pomyślała Pancho.

— Jest mi naprawdę przykro z powodu śmierci Dana. Czuję ciężar odpowiedzialności z tego powodu, choć nie taki był mój zamiar. Za ten błąd będę płacił do końca życia!

Pancho z trudem powstrzymała się przed rzuceniem w niego czymś ciężkim. Reszta zebranych siedziała spokojnie, najwyraźniej przyjmując słowa Humphriesa za dobrą monetę.

Martin jeszcze nie skończył.

— Wiem, że mogę wyciągnąć Astro z obecnego kryzysu. Mimo niefortunnej śmierci Dana misja do Pasa Asteroid zakończyła się sukcesem. Starpower Limited ma teraz prawa do dwóch asteroid o łącznej wartości kilku bilionów międzynarodowych dolarów, według dzisiejszych cen z giełd towarowych. A Astro jest właścicielem jednej trzeciej Starpower.

— Połowy — poprawiła go Pancho.

Humphries przez długą chwilę patrzył na nią w milczeniu.

— Połowy — przyznał w końcu. — Oczywiście. Astro jest właścicielem połowy Starpower.

— A Selene jest właścicielem drugiej połowy — dodała Pancho.

Humphries prychnął. Pancho rzuciła mu złośliwy uśmieszek. Mam nadzieję, że udławisz się forsą.

Hattie O’Banian przełamała pełną napięcia ciszę.

— Dziękujemy panu, panie Humphries. Teraz, zanim przejdziemy do zwykłego porządku, pozwolę sobie powitać w zarządzie panią Priscillę Lane.

Pancho dostrzegła, że Humphries unosi brwi. Kobieta o orientalnym wyglądzie, siedząca po drugiej stronie stołu, odezwała się natychmiast:

— Pani Lane nie została jeszcze wybrana na członka zarządu.

— Jestem pewna, że ten wniosek przejdzie przez aklamację — rzekła O’Banian. — W końcu Dan jednoznacznie…

— Zwyczajowo odbywa się głosowanie nad przyjęciem nowego członka zarządu — odezwał się mężczyzna o czerwonawej twarzy i siwej brodzie, siedzący o parę miejsc od Humphriesa.

— Pozycja w zarządzie nie jest dziedziczna — mruknął, czerwony na twarzy. Przypominał Świętego Mikołaja, tyle że wcale nie był radosny. — Nie można odziedziczyć stanowiska w zarządzie tylko dlatego, że zapisał je nam umierający człowiek.

Pancho zrozumiała, co się za tym kryje. Rany, oni myślą, że sypiałam z Danem i dlatego wyznaczył mnie na członka zarządu. O’Banian wyglądała na niezadowoloną.

— Doskonale. W takim razie chyba powinniśmy poprosić panią Lane, żeby powiedziała nam parę słów o sobie.

Usłyszała w myślach głos Dana: Moi ludzie uważają, że jesteś stuknięta, Pancho. Główny zarzut pod twoim adresem jest taki, że jesteś niepoważna. Wiedziała, że wszyscy członkowie zarządu przejrzeli jej osobiste dossier. Dobrze, Pancho, powiedziała sobie w duchu, czas dorosnąć i spoważnieć. Grasz teraz w najwyższej lidze. Musisz pokazać się od najlepszej strony.

Wzięła głęboki oddech i zaczęła mówić.

— Kiedy Dan Randolph oznajmił, że mam zająć jego miejsce w zarządzie, byłam równie zaskoczona jak wszyscy z państwa. Jestem inżynierem i pilotem, nie bankowcem czy prawnikiem. Dan jednak uważał, że w zarządzie przyda się trochę świeżej krwi i wybrał mnie. Dlatego tu jestem.

Badając wyraz twarzy obserwujących ją ludzi, Pancho mówiła dalej:

— Sądzę, że wiem, dlaczego Dan wybrał właśnie mnie — na pewno nie z powodu mojego pięknego wyglądu.

Parę chichotów. O’Banian uśmiechnęła się szeroko.

— Z całym szacunkiem dla wszystkich państwa, sądzę, że w zarządzie przydałby się ktoś z doświadczeniem praktycznym związanym z działalnością Astro. Latałam statkami Astro przez siedem lat. Poleciałam do Pasa Asteroid i z powrotem. Tam są nasze szansę na zyski: w Pasie. Wiem, co trzeba zrobić, żeby robota została wykonana. Mogę pomóc zarządowi w podejmowaniu właściwych decyzji dotyczących wykorzystywania bogactw asteroid. Dziękuję.

Usiadła. Nikt nie klaskał. Humphries obrzucił ją twardym spojrzeniem, następnie zaczął się przyglądać pozostałym, by poznać ich opinię.

— Och, i jeszcze jedno — rzekła Pancho, nie wstając z krzesła. — Jeśli zostanę wybrana do zarządu, zamierzam głosować na panią O’Banian jako nową przewodniczącą.

Humphries zmarszczył brwi.

— Dobrze — odezwała się O’Banian. — W takim razie głosujemy. Kto jest za przyjęciem pani Lane, proszę podnieść ręce.

Dwie godziny później, po zakończeniu posiedzenia, Humphries zaatakował Pancho.

— Świetnie, jesteś w zarządzie — odezwał się. — Przeszłaś dwoma głosami.

— A pani O’Banian jest przewodniczącą zarządu.

— Sądzisz, że powstrzymasz mnie przed przejęciem kontroli nad Astro? — spytał kpiącym tonem.

— Nie powstrzymam cię przed próbowaniem, wiem o tym.

— Przejmę Astro — oświadczył twardo. — A w końcu także i Starpower.

— Może — odparła. — A może nie. Zaśmiał się.

— Posłuchaj, Humpy — mruknęła. — Mam w dupie to, że twoi prawnicy pomogli ci wykręcić się sianem. Zabiłeś Dana Randolpha. Postaram się, żeby cię nawiedzał do końca twoich dni.

— Nie wierzę w duchy. Teraz ona się roześmiała.

— Uwierzysz, Humpy. Na pewno uwierzysz.

Przypisy

1

Typ związku cząsteczkowego w stanie stałym, w której każda cząsteczka jednego składnika jest pochwycona w klatkę kryształu drugiego składnika i nie może się z niej wydostać, chyba że pokonane zostaną siły spójności (np. przez stopienie kryształów) (przyp.red.)

(обратно)

2

Isaac Walton (1593–1683) — autor popularnego poradnika dla wędkarzy, The Compleat Angler

(обратно)

3

Planetezymale — hipotetyczne pierwotne małe bryły materii wyrwanej ze Słońca na skutek bliskiego przejścia innej gwiazdy. Łączenie się planetezymali miało prowadzić (w modelu zaproponowanym w 1905przez amerykańskich uczonych F.R. Mo-ultona i T.C. Chamberlina) do powstania planet Układu Słonecznego (przyp. tłum.)

(обратно)

4

William Shakespeare „Romeo i Julia”. Przełożył Stanisław Barańczak. „W drodze”, Poznań 1990.

(обратно)

Оглавление

  • PODZIĘKOWANIA
  • Memphis
  • La Guaira
  • Stacja kosmiczna GALILEO
  • La Guaira
  • Stacja kosmiczna GALILEO
  • Chengdu, prowincja Sichuan
  • Selene City
  • Cuenca
  • Selene City
  • La Guaira
  • Nowe Kioto
  • La Guaira
  • Selene
  • Londyn
  • Selene
  • Masterson Aerospace Corp.
  • Katakumby
  • Rada rządu Selene
  • Krater Alfons
  • Stacja kosmiczna NUEVA VENEZUELA
  • Selene
  • Laboratorium nanotechnologiczne Selene
  • Bar Pelikan
  • W kwaterze
  • Grand Plaża
  • Biuro Astro Corporation
  • Port kosmiczny ARMSTRONG
  • Posiedzenie Zarządu
  • Selene
  • Orbita księżycowa
  • Bar Pelikan
  • Centrum Kontrolo Lotów
  • Centrum badawcze Trustu Humphriesa
  • Starpower 1
  • Port kosmiczny ARMSTRONG
  • Wywiad
  • Daleki lot
  • Burza słoneczna
  • Laboratorium nanotechnologiczne
  • Teatr imienia Stavengera
  • Obrót
  • Kosmiczny spacer
  • Starpower 1
  • Marę Nubium
  • Centrum badawcze Trustu Humphriesa
  • Starpower 1
  • Ucieczka
  • Bonanza
  • Wiadomości
  • Schron burzowy
  • Selene
  • Stavenger zesztywniał.
  • Przystań
  • Laboratorium nanotechnologiczne
  • Przystań
  • Śmierć
  • Życie X Имя пользователя * Пароль * Запомнить меня
  • Регистрация
  • Забыли пароль?

    Комментарии к книге «Urwisko», Бен Бова

    Всего 0 комментариев

    Комментариев к этой книге пока нет, будьте первым!

    РЕКОМЕНДУЕМ К ПРОЧТЕНИЮ

    Популярные и начинающие авторы, крупнейшие и нишевые издательства