«Zbiór opowiadań»

6078


Настроики
A

Фон текста:

  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Аа

    Roboto

  • Аа

    Garamond

  • Аа

    Fira Sans

  • Аа

    Times

Robert Sheckley Zbiуr opowiadaс

A tobie dwa razy tyle W Nowym Jorku masz to jak w banku: ile razy rzucisz siк na zas³u¿ona drzemkк, zawsze jest dzwonek. Cz³owiek z charakterem powiedzia³by w takiej sytuacji: ”Mam to w nosie, mуj dom to moja twierdza, a telegramy mo¿na wsun¹ж pod drzwi”. Ale jeœli ktoœ ma, jak Edelstein, niezbyt silny charakter, pomyœli, ¿e mo¿e to ta blondynka spod numeru 12C przysz³a po¿yczyж s³oiczek chili. A mo¿e nawet jakiœ zwariowany re¿yser filmowy, ktуry chcia³by zrobiж film na podstawie twoich listуw do motki z Santa Monica. (Dlaczego niby nie? - czy nie robi¹ filmуw z gorszych rzeczy ni¿ jego listy?). Ale tym razem Edelstein rzeczywiœcie twardo postanowi³ nie otwieraж. Le¿¹c na kanapie, z zamkniкtymi oczami, zawo³a³: - Nic nie potrzebujк! - Owszem, potrzebujesz pan - odpowiedzia³ g³os zza drzwi. - Mam wszelkie mo¿liwe encyklopedie, szczotki i suche produkty - odpar³ Edelstein znu¿onym g³osem. Mam wszystko, cokolwiek pan oferuje. - Niech pan pos³ucha. Ja nic nie sprzedajк - rzek³ g³os. - Ja chcк panu coœ daж, za darmo. Edelstein uœmiechn¹³ siк kwaœno. Jako nowojorczyk wiedzia³ doskonale, ¿e nawet gdyby ktoœ zrobi³ mu prezent z paczki autentycznych nie znaczonych banknotуw dwudziestodolarowych, to i tak w koсcu musia³by za nie zap³aciж. - A... jeœli za darmo - odpowiedzia³ - to ju¿ w ¿adnym wypadku mnie na to nie staж. - Ale naprawdк za darmo - powiedzia³ g³os. - Mуwi¹c”za darmo” mam na myœli, ¿e nie bкdzie to pana kosztowa³o ani teraz, ani nigdy. - Nie jestem t¹ sprawa zainteresowany - odrzek³ Edelstein podziwiaj¹c si³к swego charakteru. G³os zamilk³. Edelstein zawo³a³: - Halo, jeœli pan tam jeszcze jest, to proszк sobie iœж. Drogi panie Edelstein - powiedzia³ g³os po chwili. - Cynizm jest tylko forma naiwnoœci. Panie Edelstein, m¹droœж to sztuka dostrzegania rу¿nic. - Bкdzie mi robi³ wyk³ady - zwrуci³ siк Edelstein do œciany. - Okay - odezwa³ siк g³os. Niech pan zostanie przy swoim cynizmie i rу¿nicach rasowych. Po co mi jeszcze takie k³opoty? - Chwileczkк - rzek³ Edelstein. Na jakiej podstawie sadzi pan, ¿e mam uprzedzenia rasowe? - Dosyж tego gadania - odpar³ g³os. - Gdybym zbiera³ na fundusz Hadassah, albo sprzedawa³ obligacje po¿yczki rz¹du Izraela, to inna sprawa. Ale jestem po prostu tym, kim jestem, wiкc przepraszam, ¿e ¿yjк. - Spokojnie - zmitygowa³ go Edelstein. - Dla mnie jest pan po prostu g³osem zza drzwi. Mo¿e pan byж rуwnie dobrze katolikiem, adwentysta dnia siуdmego czy nawet starozakonnym. - Pan w i e d z i a ³ - odrzek³ g³os. - Panie, przysiкgam... - W gruncie rzeczy - oœwiadczy³ g³os - to nie ma ¿adnego znaczenia. Nieraz spotykam siк z takim traktowaniem. Do widzenia, panie Edelstein. - Chwileczkк. Edelstein przeklina³ sam siebie za g³upotк. Ile¿ to ju¿ razy da³ siк nabraж na gadkк jakiegoœ domokr¹¿cy p³ac¹c na przyk³ad dziewiкж dziewiкжdziesi¹t osiem za dwutomow¹ ilustrowan¹”Seksualn¹ historiк ludzkoœci”, ktуra, jak mu wytkn¹³ jego przyjaciel Manowitz, mуg³ kupiж w pierwszej lepszej ksiкgarni Marboro za dwa dziewiкжdziesi¹t osiem. Ale g³os mia³ racjк. Edelstein wyczu³, ¿e ma do czynienia z gojem. I potem taki g³os odejdzie i sobie pomyœli: tym ¯ydom to siк wydaje, ¿e s¹ lepsi od innych. I na najbli¿szym spotkaniu Lo¿y Losi czy Kawalerуw Kolumba powie to swoim fanatycznym przyjacio³om i znуw bкdzie punkt karny dla ¯ydуw. - Rzeczywiœcie mam s³aby charakter - pomyœla³ smutno Edelstein i zawo³a³ - No ju¿ dobrze, proszк wejœж! Ale z miejsca uprzedzam: nie mam najmniejszego zamiaru nic kupowaж. Zwlуk³ siк z kanapy i ruszy³ otworzyж. Nagle zatrzyma³ siк, bo g³os odpowiedzia³: - Dziкkujк bardzo - i przeszed³ przez drewniane zamkniкte na dwa zamki drzwi. Mк¿czyzna by³ œredniego wzrost, przyzwoicie ubrany w zmodyfikowany edwardiaсski szary garnitur w pr¹¿ki. Buty z kurdybanu lœni³y wypucowane. By³ czarny, mia³ teczkк i przeszed³ przez drzwi Edelsteina, jak przez galaretkк”Gella”. - Chwileczkк, wolnego, chwileczkк rzed³ Edelstein ³api¹c siк na tym, ¿e wykrкca sobie palce, i ¿e serce bije mu nieprzyjemnie szybko. Mк¿czyzna stal bez ruchu, ca³kowicie rozluŸniony, o krok od drzwi. Edelstein odzyska³ oddech. - Przepraszam - powiedzia³. - Mia³em ma³y atak, coœ w rodzaju halucynacji... - Chce pan, ¿ebym to zrobi³ jeszcze raz? - zapyta³ goœж. - O Bo¿e, nie! To pan rzeczywiœcie przez drzwi? Ale siк g³upio w³adowa³em. Edelstein wrуci³ do kanapy i usiad³ ciк¿ko. Mк¿czyzna zaj¹³ miejsce obok na krzeœle. - Co to wszystko ma znaczyж? - zapyta³ gospodarz. - Ten numer po prostu oszczкdza mi czasu - wyjaœni³ mк¿czyzna. - Poza tym za³atwia sprawк mojej wiarygodnoœci. Nazywam siк Charles Sitwell i zajmujк siк badaniem rynku z ramienia Szatana. Edelstein uwierzy³ mu. Usi³owa³ przypomnieж sobie jak¹œ modlitwк, ale zapamiкta³ jedynie tк, ktуr¹ odmawia³ przy krojeniu chleba na letnim obozie, w ktуrym bra³ udzia³ jako ch³opak. Prawdopodobnie i tak na nic by siк nie zda³a. Zna³ tak¿e Ojcze Nasz, ale ta modlitwa przecie¿ nawet nie pochodzi³a z jego religii. A mo¿e tak hymn narodowy... - Niech siк pan nie denerwuje powiedzia³ Sitwell. - Nie przyszed³em tu po paсsk¹ duszк, nic z tych starych niemodnych bzdur. - Ale niby na jakiej podstawie mam panu uwierzyж? - zapyta³ Edelstein. - Niech pan sam do tego dojdzie odpar³ Sitwell. - Niech pan weŸmie pod uwagк choжby same wojny. Od piкжdziesiкciu lat nic, tylko bunty i rewolucje. Dla nas oznacza to niespotykana wprost poda¿ potкpionych Amerykanуw, Wietcongуw, Nigeryjczykуw, Biafraсczykуw, Indonezyjczykуw, obywateli RPA, Rosjan, Hindusуw, Pakistaсczykуw i Arabуw. ¯ydуw te¿, z przykroœci¹ muszк powiedzieж. Œci¹gamy coraz wiкcej Chiсczykуw, a zupe³nie ostatnio bardzo nam siк o¿ywi³ rynek po³udniowoamerykaсski. Mуwi¹c szczerze, panie Edelstein, d³awimy siк ju¿ duszami. Je¿eli w tym roku wybuchnie jeszcze jedna wojna, to bкdziemy musieli og³osiж amnestiк no grzechy powszednie. Edelstein przemyœla³ sprawк. - To pan rzeczywiœcie nie przyszed³ po to, ¿eby mnie zabraж do piek³a? - Do diab³a, nie! - powiedzia³ Sitwell. - Mуwi³em panu przecie¿, ¿e mamy listк oczekuj¹cych jak st¹d do Peter Cooper Village. Piek³o dos³ownie trzeszczy w szwach. - No wiкc... to po co pan tu przyszed³i Sitwell za³o¿y³ noga na nogк i pochyli³ siк z powag¹. - Panie Edelstein, musi pan zrozumieж, ¿e piek³o bardzo przypomina koncerny U.S. Steel i L.T. and T. Stanowimy potк¿n¹ instytucjк i dzia³amy w mniejszym czy wiкkszym stopniu na zasadzie monopolu. Ale, jak ka¿de du¿e towarzystwo, jesteœmy w s³u¿bie publicznej i zale¿y nam na dobrej opinii. - To siк trzyma kupy - przyzna³ Edelstein. - Ale odwrotnie ni¿ Ford, nie mo¿emy ustanowiж fundacji i rozdawaж stypendiуw i dotacji. Ludzie by tego nie zrozumieli. Z tych samych wzglкdуw nie budujemy wzorcowych miast i nie walczymy z zanieczyszczeniem œrodowiska. Nie moglibyœmy nawet zbudowaж tamy w Afganistanie, ¿eby nie zakwestionowano naszych motywуw. - Rozumiem, w czym problem rzek³ Edelstein. - Ale mimo to chcielibyœmy coœ robiж. Dlatego od czasu do czasu, zw³aszcza teraz, przy tak korzystnej koniunkturze, przeznaczamy niewielk¹ premiк do rozdzielenia pomiкdzy przypadkowo wybranych potencjalnych klientуw. - Ja? Wasz klient? - Nikt przecie¿ nie robi z pana grzesznika - podkreœli³ Sitwell. - Powiedzia³em: potencjalnych, a to mo¿e oznaczaж dos³ownie ka¿dego. - Och... a na czym polega to premia? - Trzy ¿yczenia - odpar³ z o¿ywieniem Sitwell. - Stara tradycyjna forma. - Zaraz, sprawdŸmy, czy dobrze zrozumia³em - rzek³ Edelstein. - Mam wymieniж trzy dowolne ¿yczenia? I ¿adnej kary, ¿adnych ukrytych”ale” czy”jeœli”? - Owszem, jest jedno”ale” - odpar³ Sitwell. - Wiedzia³em - westchn¹³ Edelstein. - Sprawa jest bardzo prosta. O cokolwiek pan poprosi, paсski najgorszy wrуg dostanie tego dwa razy tyle. Edelstein zastanowi³ siк. - To znaczy, ¿e gdybym poprosi³ o milion dolarуw... - To paсski wrуg dostanie dwa miliony. - A gdybym tak poprosi³ o zapalenie p³uc? - To paсski najgorszy wrуg dostanie obustronnego zapalenia p³uc. Edelstein œci¹gn¹³ usta i potrz¹sn¹³ g³ow¹. - Nie chcia³bym was uczyж waszego fachu, ale chyba zdajecie sobie sprawк, ¿e stosuj¹c taka klauzulк wystawiacie na prуbк dobre serce klienta. - Owszem, jest w tym pewne ryzyko, ale niezbкdne z kilku powodуw rzek³ Sitwell. - Otу¿, widzi pan, ta klauzula pe³ni funkcjк czegoœ w rodzaju psychicznego sprzк¿enia zwrotnego, ktуre pomaga utrzymaж homeostaz. - Przykro mi, ale nie bardzo pana rozumiem - odpar³ Edelstein. - Sprуbujк to wyraziж w ten sposуb. Ta klauzula w pewnym sensie ogranicza te trzy ¿yczenia, utrzymuj¹c je w granicach zdrowego rozs¹dku. Pragnienie to potк¿na si³a. - Mogк sobie wyobraziж. Czy jest jeszcze jakiœ inny powуd? - Powinien ju¿ siк pan by³ sam go domyœliж - rzek³ Sitwell obna¿aj¹c wyj¹tkowo bia³e zкby w czymœ, co mia³o przypominaж uœmiech. - Tego rodzaju klauzula to nasz znak fabryczny. Mo¿na po nim poznaж przedziwnie piekielny towar. - Rozumiem, rozumiem - powiedzia³ Edelstein. - Potrzebujк jednak trochк czasu do zastanowienia. - Wa¿noœж mojej oferty wynosi trzydzieœci dni. - Sitwell wsta³. - Jeœli zdecyduje siк pan na wyra¿enie ¿yczeс, wystarczy, ¿e je pan sformu³uje - g³oœno i dobitnie. Reszta nale¿y do mnie. Sitwell ruszy³ do drzwi. - Jest jeden problem - powiedzia³ Edelstein - o ktуrym powinienem chyba wspomnieж. - Mianowicie? - Tak siк akurat sk³ada, ¿e nie mam najgorszego wroga. Szczerze mуwi¹c, w ogуle nie mam wroga na ca³ym œwiecie. Sitwell zaœmia³ siк rubasznie, a nastкpnie otar³ oczy fio³kow¹ chustk¹. - Edelstein! Czy pan przypadkiem nie przesadza? Nie ma pan wroga na ca³ym œwiecie? A paсski kuzyn Seymour, ktуremu nie chcia³ pan po¿yczyж piкciuset dolarуw na otwarcie pralni? Czy on siк nagle sta³ paсskim przyjacielem? - Nie pomyœla³em o Seymourze przyzna³ Edelstein. - A co pan powie o pani Abramowitz, ktуra spluwa na sam dŸwiкk paсskiego imienia, poniewa¿ nie chcia³ siк pan o¿eniж z jej Marjorie? A Tom Cassidy spod numeru 1C, ktуry ma pe³ny zbiуr mуw Goebbelsa i co noc mu siк œni, ¿e wyrzyna w pieс wszystkich ¿ydуw na ca³ym œwiecie, poczynaj¹c od pana? Panie... czy pan ma dobrze w g³owie? Siedz¹cy na kanapie Edelstein zrobi³ siк; bia³y jak œciana i znуw zacisn¹³ mocno rкce. - Nie zdawa³em sobie z tego sprawy. - Nikt sobie nie zdaje sprawy rzek³ Sitwell. - Ale co siк pan przejmuje, szeœciu czy nawet siedmiu wrogуw to drobiazg; zapewniam pana, ¿e jest pan du¿o poni¿ej œredniej, jeœli chodzi o wspу³czynnik nienawiœci. - Kto jeszcze - zapyta³ Edelstein ciк¿ko dysz¹c. - Nie powiem panu - odrzek³ Sitwell. - By³oby to dodatkowe zbкdne obci¹¿enie. - Ale przecie¿ ja muszк wiedzieж, kto jest moim najwiкkszym wrogiem! Cassidy? Uwa¿a pan, ¿e powinienem kupiж pistolet? Sitwell potrz¹sn¹³ g³owa. - Cassidy jest niegroŸnym pу³g³уwkiem. Nie podniesie na pana nawet palca, mo¿e mi pan wierzyж. Paсskim najwiкkszym wrogiem jest Edward Samuel Manowitz. - Jest pan pewien - zapyta³ Edelstein z niedowierzaniem. - Ca³kowicie pewien. - Ale przecie¿ Manowitz to mуj najlepszy przyjaciel. - A zarazem i paсski najgorszy wrуg. Tak to czasami bywa. Do widzenia, panie Edelstein, i wszystkiego najlepszego w sprawie paсskich trzech ¿yczeс. - Chwileczkк! - wykrzykn¹³ Edelstein. Cisnк³o mu siк na usta milion pytaс, ale by³ skrкpowany, wiкc zapyta³ tylko: - Jak to jest mo¿liwe, ¿eby piek³o by³o takie prze³adowane? - Bo tylko niebo nie ma granic odpar³ Sitwell. - A co do nieba, te¿ pan jest zorientowany? - Oczywiœcie. To organ za³o¿ycielski. No, ale ja ju¿ naprawdк muszк iœж. Jestem umуwiony w Poughkeepsie. Wszystkie dobrego, panie Edelstein. Sitwell pomacha³ mu rкk¹, odwrуci³ siк i przeszed³ przez zamkniкte drzwi. Edelstein siedzia³ bez ruchu przez piкж minut. Myœla³ o Eddim Manowitzu. Najgorszy wrуg! To œmieszne; jeœli chodzi o tк informacjк, to ju¿ siк z pewnoœci¹ musia³y piek³u druty popl¹taж. Zna Manowitza od dwudziestu lat, widuj¹ siк niemal codziennie, graj¹ w szachy i w remika. Chodz¹ na spacery i do kina i przynajmniej raz na tydzieс jedz¹ razem kolacjк. To prawda, ¿e Manowitzowi zdarza siк nie panowaж nad jкzykiem i potrafi przekroczyж granice dobrego smaku. Czasem Manowitz bywa naprawdк ordynarny.. Mуwi¹c szczerze, nieraz go obrazi³. - Ale przecie¿ jesteœmy p r z y j a c i у ³ m i - powiedzia³ sam do siebie Edelstein. - No, jesteœmy przyjaciу³mi, tak czy nie? Sprawdzenie, czy to prawda, nie przedstawia wiкkszych trudnoœci stwierdzi³. Mo¿e za¿¹daж na przyk³ad miliona dolarуw. Dla Manowitza oznacza³oby to dwa miliony. I co z tego? Co jemu, bogatemu cz³owiekowi, mo¿e przeszkadzaж, ¿e jego najlepszy przyjaciel jest bogatszy? Owszem! Przeszkadza³oby mu! I to cholernie! Myœl, ¿e taki cwaniaczek jak Manowitz wzbogaci³ siк na jego ¿yczenie, doprowadza³aby go do sza³u. - Mуj Bo¿e! - pomyœla³ Edelstein. Jeszcze godzinк temu by³em biedny, ale szczкœliwy. A teraz mam przed sob¹ perspektywк spe³nienia trzech ¿yczeс i wroga. Spostrzeg³, ¿e znуw wykrкca sobie rкce. Potrz¹sn¹³ g³ow¹. Musi to jednak przemyœleж. W nastкpnym tygodniu Edelstein wzi¹³ urlop i dzieс i noc siedzia³ z piуrem i notesem w rкku. Pocz¹tkowo myœl jego natrкtnie kr¹¿y³a wokу³ zamkуw. Zamki pasowa³y jakoœ do takich ¿yczeс. Ale jak siк nad tym zastanowi³, nie by³a to taka prosta sprawa.. Jeœli siк wziк³o przeciкtny zamek z marzeс, taki z kamiennymi murami gruboœci dziesiкciu stуp, z otaczaj¹cym go dziedziсcem, i wszystkim, powsta³ problem utrzymania obiektu. A ogrzewanie, a kilkoro s³u¿by - bez tego to wszystko by³oby œmieszne. Zawsze wiкc koсczy³o siк jednak na pieni¹dzach. Zupe³nie przyzwoity zamek mуg³bym utrzymaж za dwa tysi¹ce dolarуw tygodniowo, pomyœla³ Edelstein, pospiesznie zapisuj¹c w notatniku jakieœ cyfry. Ale to by oznacza³o, ¿e Manowitz bкdzie mia³ dwa zamki plus cztery tysi¹ce dolarуw na utrzymanie tygodniowo! W nastкpnym tygodniu Edelstein mia³ ju¿ zamki z g³owy i gor¹czkowo rozwa¿a³ nieograniczone mo¿liwoœci i kombinacje podrу¿y. Czy to nie bкdzie za du¿o, jak za¿¹da podrу¿y dooko³a œwiata? Mo¿e za du¿o; nie wiedzia³, czy da radк. Oczywiœcie lato w Europie - bardzo proszк. Nawet dwutygodniowy urlop w”Fontainebleau” w Miami Beach na zregenerowanie sko³atanych nerwуw. Ale dla Manowitza oznacza to podwуjny urlop! Je¿eli Edelstein zatrzyma siк w”Fontainebleau”, Manowitz weŸmie apartament w Colony Club w Key Largo. I bкdzie dwa razy d³u¿ej. Chyba lepiej pozostaж biednym i nie stwarzaж Manowitzowi takiej okazji. Chyba, ale nie na pewno. W ostatnim tygodniu Edelstein by³ ju¿ z³y, doprowadzony do rozpaczy sta³ siк nawet cyniczny. Pomyœla³: skoсczony idiota, sk¹d mo¿esz wiedzieж, ¿e to wszystko nie jest bzdura. Wielka rzecz, ¿e Sitwell przenika przez zamkniкte drzwi? Z tego jeszcze nie wynika, ¿e jest czarodziejem. Mo¿e w ogуle niepotrzebnie siк martwiк? Ku w³asnemu zaskoczeniu wsta³ nagle i g³oœno, stanowczo za¿¹da³: - Chcк mieж dwadzieœcia tysiкcy dolarуw, i to natychmiast. Poczu³ lekki nacisk na prawy poœladek. Wyci¹gn¹³ portfel. Znalaz³ w nim wystawiony na siebie potwierdzony czek na dwadzieœcia tysiкcy dolarуw. Poszed³ do swojego banku i zrealizowa³ czek trzкs¹c siк ze strachu, ¿e go lada chwila capnie policja. Dyrektor banku spojrza³ na czek i podparafowa³ go. Kasjer spyta³ Edelstein, jakie sobie ¿yczy banknoty. Edelstein poleci³ mu zapisaж to na jego konto. Kiedy wychodzi³ z banku, wpad³ tam w³aœnie Manowitz z wyrazem strachu, radoœci i os³upienia na twarzy... Edelstein pospieszy³ do domu, zanim Manowitz zd¹¿y³ otworzyж usta. Do koсca dnia bola³ go ¿o³¹dek. Kretyn! Za¿¹da³ tylko g³upich dwudziestu tysiкcy! A Manowitz dosta³ czterdzieœci! Mo¿na by³o skonaж ze zdenerwowania. Nastroje Edelsteina waha³y siк pomiкdzy apati¹ a wœciek³oœci¹. Wrуci³ bуl ¿o³¹dka, co prawdopodobnie oznacza³o wrzуd. To jest jednak cholernie niesprawiedliwe. Przecie¿ nie wpкdzi siк do grobu przejmuj¹c siк Manowitzem. Owszem, dlaczego nie. Poniewa¿ teraz ju¿nie mia³ w¹tpliwoœci co do tego, ¿e Manowitz jest jego wrogiem, i myœl o tym, ¿e jego wrуg siк dziкki niemu wzbogaci, dos³ownie go zabija³a. Zastanowi³ siк nad tym i powiedzia³ sobie: pos³uchaj mnie,Edelstein, tak dalej nie mo¿esz, musisz wreszcie i ty mieж z tego jak¹œ satysfakcjк! Ale w jaki sposуb? Przechadza³ siк po mieszkaniu tam i z powrotem; bуl musia³ byж z pewnoœci¹ spowodowany wrzodem ¿o³¹dka, bo czym¿e by jeszcze? Wreszcie - tak, ma! Edelstein przesta³ spacerowaж. Przewrуci³ dziko oczami, z³apa³ papier i o³уwek i dokona³ b³yskawicznego obliczenia. Kiedy skoсczy³, zaczerwieniony i podniecony, po raz pierwszy od wizyty Sitwella poczu³ siк szczкœliwy. Wsta³ i wykrzykn¹³: - Chcк szeœжset funtуw siekanych kurzych w¹trуbek, i to natychmiast. W ci¹gu piкciu minut zaczкli waliж dostawcy. Edelstein zjad³ kilka ogromnych porcji w¹trуbki, dwa funty schowa³ do lodуwki i prawie ca³¹ reszta sprzeda³ dostawcy na pniu za pу³ ceny zarabiaj¹c na tym ponad siedemset dolarуw. Siedemdziesi¹t piкж funtуw, ktуre przeoczyli, musia³ zabraж dozorca. Edelstein kona³ ze œmiechu na myœl o Manowitzu, ktуry stoi u siebie w mieszkaniu po szyjк w siekanej w¹trуbce. Ale jego radoœж trwa³a krуtko. Dowiedzia³ siк bowiem, ¿e Manowitz zatrzyma³ dla siebie dziesiкж funtуw (zawsze mia³ ogromny apetyt), piкж funtуw da³ w prezencie ma³ej, niepozornej wdowie; na ktуrej zawsze usi³owa³ zrobiж wra¿enie, a resztк sprzeda³ dostawcy obni¿aj¹c mu cenк o jedn¹ trzeci¹ i zarabiaj¹c na tym ponad dwa tysi¹ce dolarуw. - Jestem najgorszym idiot¹ na œwiecie - pomyœla³. Za chwilк g³upiej satysfakcji poœwiкci³em ¿yczenie warte, skromnie licz¹c, sto milionуw dolarуw. I co ja z tego mam? Dwa funty siekanej w¹trуbki z drobiu, kilkaset dolarуw i dozgonn¹ wdziкcznoœж dozorcy! Zdawa³ sobie sprawк, ¿e ta prymitywna zawiœж go wykoсczy. Zosta³o mu ju¿ tylko jedno ¿yczenie. Teraz m¹dre wykorzystanie tej ostatniej okazji sta³o siк spraw¹ zasadniczej wagi. Ale musi poprosiж o coœ, co mu jest bardzo potrzebne, a czego by sobie Manowitz w ¿adnym razie nie ¿yczy³. Minк³y cztery tygodnie. Pewnego dnia Edelstein uœwiadomi³ sobie ponuro, ¿e termin up³ywa. £ama³ sobie g³owк, po to jednak jedynie, ¿eby potwierdziж swoje najgorsze podejrzenia: ¿e Manowitz lubi wszystko to co i on. Manowitz lubi³ bowiem: zamki, urlopy, kobiety, wino, muzykк i jedzenie. O czymkolwiek pomyœla³, Manowitz ma³powa³ go we wszystkim. Nagle przypomnia³ sobie. Otу¿ Manowitz - dziwny kaprys podniebienia - nie znosi wкdzonego ³ososia, nawet najlepszego. Edeistein modli³ siк: Dobry Bo¿e, ktуry rz¹dzisz niebem i piek³em, mia³em do dyspozycji trzy ¿yczenia i dwa zmarnowa³em. Wys³uchaj mnie, Bo¿e, nie chcia³bym byж niewdziкczny, ale pytam ciк: czy cz³owiek, ktуremu zagwarantowano spe³nienie trzech ¿yczeс, nie ma prawa lepiej ich wykorzystaж, ni¿ ja to zrobi³em Czy nie powinno mu siк przydarzyж coœ dobrego bez nabijania kabzy Manowitzowi, jego najgorszemu wrogowi, ktуry nawet palcem nie kiwnie, tylko zgarnia wszystko podwуjnie, bez najmniejszego wysi³ku czy przykroœci! Wybi³a ostatnia godzina. Edelstein by³ spokojny jak cz³owiek, ktуry ju¿ siк pogodzi³ ze swoim losem. Zrozumia³, ¿e jego nienawiœж do Manowitza, jest bezcelowa, niegodna. Z now¹, pe³n¹ s³odyczy pogod¹ powiedzia³ sobie: a teraz poproszк o coœ, na czym mnie, Edelsteinowi, osobiœcie zale¿y. Jeœli i Manowitz musi na tym zyskaж, to jui trudno, nie ma rady, Edelstein stan¹³ wyprostowany i powiedzia³: - To jest moje ostatnie ¿yczenie. Zbyt d³ugo by³em kawalerem. Potrzebna mi jest kobieta, z ktуra mуg³bym siк o¿eniж. Powinna mieж oko³o 162 centymetrуw wzrostu, wa¿yж oko³o 52 kilogramуw i byж oczywiœcie zgrabn¹ naturaln¹ blondynk¹. Powinna byж przy tym inteligentna, praktyczna, zakochana we mnie, naturalnie ¿ydуwka, ale zmys³owa i weso³a... Umys³ Edelsteina nabra³ wy¿szych obrotуw! - A szczegуlnie - doda³ - powinna... nie bardzo wiem, jak to wyraziж... powinna stawiaж najwy¿sze, jakim tylko potrafi³bym sprostaж, wymagania czysto seksualne. Rozumiesz, o co mi chodzi, Sitwell Delikatnoœж nie pozwala mi precyzowaж tego dok³adniej, ale gdyby istnia³a potrzeba dalszych wyjaœnieс... Rozleg³o siк lekkie, jak gdyby zmys³owe stukanie do drzwi. Edelstein chichocz¹c poszed³ otworzyж. Ponad dwadzieœcia tysiкcy dolarуw, dwa funty siekanej w¹trуbki i teraz to! Mam ciк, Manowitz, pomyœla³. Dwa raty tyle, ile mк¿czyzna mo¿e. Tego siк nie ¿yczy najgorszemu wrogowi - a ja ¿yczк! przek³ad: T³um. Uhrynowska-Hanasz

Agencja uwalninia od k³opotуw ¯aden interesant - naturalnie z wyj¹tkiem osуb wysoko postawionych - nie mуg³ omin¹ж sekretariatu, gdy¿ M. Ferguson przyjmowa³ jedynie po uprzednim umуwieniu wizyty. Jego czas liczy³ siк na wagк z³ota i musia³ go chroniж. Jednak¿e miss Dale, jego sekretarka, by³a osob¹ m³od¹ i ³atwo by³o jej zaimponowaж. A interesant by³ mк¿czyzn¹ w wieku budz¹cym uszanowanie. Ubrany w garnitur z angielskiego tweedu o kroju bardzo konserwatywnym, u¿ywa³ laski o z³otej ga³ce i wytwornych wizytуwek. Miss Dale, s¹dz¹c, ¿e musi to byж ktoœ wa¿ny, skierowa³a go do biura M. Fergusona. - Dzieс dobry, drogi panie - powiedzia³ interesant, skoro tylko miss Dale zamknк³a za nim drzwi. - Pozwoli pan, ¿e siк przedstawiк: Esmond z Agencji Uwalniania od K³opotуw. Wrкczy³ Fergusonowi sw¹ kartк. - Hm, hm! - mrukn¹³ Ferguson, niezadowolony z niedopatrzenia swej sekretarki. - Z Agencji Uwalniania od K³opotуw. Esmond, powiada pan? Przykro mi, ale nie mam w tej chwili ¿adnych k³opotуw, od ktуrych pragn¹³bym siк uwolniж. Wsta³, ¿eby uci¹ж rozmowк. - Absolutnie ¿adnych, jest pan tego pewien? - nastawa³ pan Esmond. - Absolutnie. Dziкkujк, ¿e mnie pan odwiedzi³... - Czy mam przez to rozumieж, ¿e pod ¿adnym wzglкdem nie uskar¿a siк pan na ludzi, ktуrzy pana otaczaj¹? - Hк? A cу¿ to pana obchodzi? - Ale¿ panie Ferguson, to bezpoœrednio obchodzi Agencjк Uwalniania od K³opotуw. - Kpi pan sobie ze mnie? - Bynajmniej - odpar³ Esmond z lekkim zdziwieniem. - Chce pan mo¿e powiedzieж - rzek³ Ferguson ze œmiechem - ¿e wy”za³atwiacie” ludzi? - Naturalnie. Niestety, nie mogк panu okazaж ¿adnych referencji, gdy¿ staramy siк unikaж wszelkiej reklamy. Ale mogк pana zapewniж, ¿e nasza firma jest stara i szanowana. Ferguson obserwowa³ niskiego, schludnego i wypielкgnowanego mк¿czyznк. Jakie ma wobec niego zaj¹ж stanowisko? To by³ z pewnoœci¹ jakiœ ¿art. Jasne jak s³oсce. To musia³ byж ¿art. - A co robicie z ludŸmi, ktуrych... zabieracie? - spyta³ jowialnym tonem. - To ju¿ nasza sprawa - odpar³ Esmond. - Dla klienta oni znikaj¹. Ferguson wsta³. - Œwietnie, panie Esmond. Zechce mi pan teraz powiedzieж, po co pan tu przyszed³? - W³aœnie panu to mуwiк. - Ale¿, panie. Nie biorк tego powa¿nie. Gdybym panu wierzy³ choж przez chwilк, powinienem by³ wezwaж policjк... Esmond wsta³ i westchn¹³. - A zatem dochodzк do wniosku, ¿e nie pragnie pan skorzystaж z naszych us³ug. Nie uskar¿a siк pan ani na przyjaciу³, ani na rodzicуw, ani na ¿onк. - Na ¿onк? A cу¿ pan wie o mojej ¿onie? - Nic a nic, panie Ferguson. - Rozmawia³ pan z naszymi s¹siadami? Z takich rozmуw nic nie wynika, absolutnie nic. - Panie Ferguson, nie mam pojкcia o paсskim po¿yciu ma³¿eсskim - zapewni³ Esmond i usiad³ z powrotem. - Wiкc dlaczego mуwi³ pan o mojej ¿onie? - Wiemy z doœwiadczenia, ¿e instytucja ma³¿eсska jest g³уwnym Ÿrуd³em naszych dochodуw. - A wiкc nasze ma³¿eсstwo jest zupe³nie zgodne. Rozumiemy siк z moj¹ ¿on¹ doskonale. - Czyli ¿e nie potrzebuje pan us³ug Agencji Uwalniania od K³opotуw - zakoсczy³ Esmond bior¹c laskк. - Proszк chwilк zaczekaж. - Ferguson przechadza³ siк po biurze, z rкkami za³o¿onymi do ty³u. - Pan wie, ¿e nie wierzк ani jednemu paсskiemu s³owu. Ani jednemu. Ale przypuœжmy na chwilк, ¿e mуwi pan powa¿nie... Tak, przypuœжmy... Jaka by³aby... procedura... gdybym... gdybym za¿¹da³... - ¯adna, poza paсskim ustnym zezwoleniem. - A rachunek? - P³atny na koсcu. Nie ¿¹damy ¿adnej zaliczki. - Pytam o to tak... tak z ciekawoœci - ¿ywo doda³ Ferguson. Zawaha³ siк. - Czy to bolesne? - Ani odrobinк. Ferguson znуw zacz¹³ spacerowaж po pokoju. - Moja ¿ona i ja rozumiemy siк bardzo dobrze powiedzia³. - Jesteœmy ma³¿eсstwem ju¿ od siedemnastu lat. Naturalnie nie mo¿na siк dziwiж pewnym tarciom w ci¹gu tak d³ugiego po¿ycia. Dziwne by³oby, gdyby by³o inaczej. Twarz Esmonda pozosta³a zupe³nie obojкtna. - Cz³owiek uczy siк z czasem iœж na ustкpstwa - ci¹gn¹³ Ferguson. - Ale ja doszed³em do wieku, w ktуrym kaprysy mnie... mnie... - Rozumiem doskonale - rzek³ Esmond. - Chcк powiedzieж - podj¹³ Ferguson - ¿e moja ¿ona bywa czasami trudna we wspу³¿yciu. Z pewnoœci¹. Jest agresywna... Uparta... Przypuszczam, ¿e musiano panu o tym opowiadaж? - Absolutnie nie. - Na pewno panu o tym mуwiono! Musia³ byж przecie¿ jakiœ szczegуlny powуd, ¿e pan do mnie przyszed³! Esmond uniуs³ ramiona. - Jakkolwiek by by³o - rzek³ Ferguson - doszed³em do wieku, w ktуrym mo¿na marzyж o innym u³o¿eniu sobie ¿ycia. Przypuœжmy, ¿e nie by³bym ¿onaty. Przypuœжmy, ¿e chcia³bym siк zwi¹zaж - powiedzmy - z moj¹ sekretark¹. To mog³oby byж mi³e. - Co najmniej mi³e - poprawi³ Esmond. - W³aœnie. Nie by³oby zreszt¹ trwa³e. Brakowa³oby temu solidnej podstawy moralnej, na ktуrej musi siк budowaж ka¿de przedsiкwziкcie, je¿eli ma byж przedsiкwziкciem udanym. - By³oby to tylko czymœ bardzo mi³ym - powtуrzy³ Esmond. - W³aœnie. Miss Dale jest urocz¹ m³od¹ kobiet¹. Nikt nie mo¿e temu zaprzeczyж. Ma rуwne usposobienie, przyjemn¹ naturк, jest weso³a. Przyznajк to... Esmond uœmiechn¹³ siк uprzejmie, wsta³ i skierowa³ siк ku drzwiom. - Jak mуg³bym pana odnaleŸж? - spyta³ nagle Ferguson. - Ma pan moj¹ kartк. Do pi¹tej zastanie mnie pan pod tym numerem. Mo¿e do tego czasu postara siк pan zdecydowaж. Nasz czas jest cenny i musimy przestrzegaж jego rozk³adu. - To zrozumia³e. - Ferguson uœmiechn¹³ siк z lekka. - Nie wierzк w ani jedno s³owo z ca³ej tej historii. Nie powiedzia³ mi pan nawet, jakie s¹ wasze warunki. - Przystкpne, zapewniam pana. Zw³aszcza dla cz³owieka na paсskim stanowisku. - I mуg³bym twierdziж, ¿e nigdy pana nie zna³em, nigdy z panem nie rozmawia³em i tak dalej? - Naturalnie. - I zastanк pana pod tym numerem? - Do pi¹tej. Do widzenia, panie Ferguson. Ferguson zauwa¿y³, ¿e dr¿¹ mu rкce. Rozmowa z Esmondem by³a mкcz¹ca. Musia³ natychmiast zebraж myœli. Ale to nie by³o ³atwe. Nachyla³ siк nad papierami, zmusza³ siк do pisania, lecz s³owo po s³owie przypomina³ sobie to, o czym mуwi³ Esmond. Agencja Uwalniania od K³opotуw musia³a s³yszeж o drobnych wadach jego ¿ony. Esmond mуwi³ przecie¿, ¿e by³a agresywna, k³уtliwa, uparta. Ferguson mуg³ tylko uznaж dok³adnoœж tych twierdzeс, jakkolwiek by³yby niemi³e. Nawet bezstronny obserwator by to zauwa¿y³. Powrуci³ do pracy. Ale zaraz wesz³a miss Dale z poczt¹ do podpisu i Ferguson raz jeszcze zauwa¿y³, ¿e by³a naprawdк czaruj¹ca. - To wszystko, panie Ferguson? - Uhm! Tak, tak, na razie nie jest mi pani ju¿ potrzebna. Jeszcze d³ugo po jej wyjœciu wpatrywa³ siк w drzwi. Nie mуg³ d³u¿ej pracowaж w tych warunkach. Postanowi³ natychmiast wrуciж do domu. - Miss Dale - powiedzia³, wk³adaj¹c p³aszcz. - Muszк teraz wyjœж. Ale jest du¿o zaleg³ej pracy. Czy mog³aby pani w tym tygodniu zostaж tutaj ze mn¹ przez jeden lub dwa wieczory? - Naturalnie, panie Ferguson. - Mam nadziejк, ¿e nie zak³уci to pani prywatnego ¿ycia. - Ale¿ bynajmniej, proszк pana. - Sprуbujemy... Sprуbujemy jakoœ to pani wynagrodziж... Do jutra! Wybieg³ z biura z wypiekami na twarzy. Gdy wrуci³ do domu, ¿ona nakrywa³a do sto³u. Pani Ferguson by³a ma³¹, niepozorn¹ kobietk¹ o oczach otoczonych tysi¹cem zmarszczek. Zdziwi³a siк na jego widok. - Ju¿ wrуci³eœ! - powiedzia³a. - Czy to ci nie odpowiada? - spyta³ opryskliwie, co dla niego samego by³o zdumiewaj¹ce. - Sk¹d¿e... - Wola³abyœ mo¿e, ¿ebym umar³ przy pracy...? - Ale¿ ja przecie¿ nic nie powiedzia³am... - Zrуb mi tк przyjemnoœж i nie k³уж siк ze mn¹. Choж ten jeden raz nie b¹dŸ uparta. - Nie jestem uparta! - krzyknк³a. - Pуjdк siк trochк po³o¿yж. Wszed³ do swego pokoju i znalaz³ siк twarz¹ w twarz z telefonem. Nie by³o w¹tpliwoœci. Wszystko, o czym mуwi³ Esmond, to prawda. Spojrza³ na zegarek i zdziwi³ siк: ju¿ za kwadrans pi¹ta. Zacz¹³ spacerowaж wokу³ telefonu. Ogl¹da³ wizytуwkк Esmonda i nie opuszcza³a go wizja œlicznej i uroczej miss Dale. Uj¹³ s³uchawkк. - Agencja Uwalniania od K³opotуw. Esmond przy aparacie. - Tu mуwi Ferguson. - Tak, proszк pana, co pan postanowi³? - Ja w³aœnie... Ferguson kurczowo œciska³ s³uchawkк. Z pewnoœci¹ mia³ prawo tak post¹piж. Ale przecie¿ ju¿ od siedemnastu lat byli ma³¿eсstwem. Siedemnaœcie lat! Spкdzili przecie¿ razem tak¿e wiele piкknych chwil. Czy mуg³? - Cу¿ pan postanowi³, panie Ferguson? - powtуrzy³ Esmond. - Ja... ja... nie! Nie potrzebujк waszych us³ug! krzykn¹³ Ferguson. - Czy jest pan tego pewien? - Kategorycznie! Takich jak wy powinno siк wtr¹caж do wiкzienia. ¯egnam! - Powiesi³ s³uchawkк i natychmiast poczu³ siк wolny od wielkiego ciк¿aru. Zszed³ na dу³. ¯ona stawia³a na stу³ baranie kotlety, potrawк, ktуrej nie znosi³. Ale cу¿ to mia³o za znaczenie. £atwo by³o mu nie zwracaж uwagi na te drobne przykroœci. Zadzwoni³ dzwonek. - To pewnie ktoœ z pralni - powiedzia³a pani Ferguson, rуwnoczeœnie przyprawiaj¹c sa³atк. - Mo¿e otworzysz? - Oczywiœcie, natychmiast. Ferguson promieniej¹c odzyskan¹ szlachetnoœci¹, pobieg³ do drzwi. Sta³o tam dwуch ludzi w mundurach, dŸwigaj¹cych wielki p³уcienny worek. - Z pralni? - spyta³ Ferguson. - Agencja Uwalniania od K³opotуw, proszк pana - odpar³ jeden z nich. - Ale¿ ja w³aœnie powiedzia³em, ¿e... Dwaj mк¿czyŸni rzucili siк na niego i ze zrкcznoœci¹, na jak¹ pozwala d³ugi trening, wcisnкli go do worka. - Nie macie prawa!!! Wy... - wrzeszcza³ Ferguson. Uczu³, ¿e worek zawi¹zano i wyniesiono go na ulicк. Drzwi samochodu by³y otwarte. Po³o¿ono go na tylnym siedzeniu. Rozpozna³ g³os swojej ¿ony: - Wszystko posz³o dobrze? - Tak jest, proszк pani. Zmieni³ siк nam trochк rozk³ad zajкж i mogliœmy to dla pani za³atwiж jeszcze dziœ. - Dziкkujк panom - odpar³a. - By³o mi bardzo mi³o rozmawiaж dziœ po po³udniu z panem Frenchem z waszej Agencji. Ale teraz muszк panуw przeprosiж. Obiad ju¿ prawie gotowy, a muszк jeszcze zatelefonowaж. przek³ad: TOP

Bezg³oœna broс Czy¿by trzasnк³a ga³¹zka? Dixon obejrza³ siк i wyda³o mu siк, ¿e dostrzeg³, jak w poszycie buszu wtopi³a siк nagle jakaœ ciemna sylwetka. Zamar³. Nieruchome oczy stara³y siк przenikn¹ж zwarty g¹szcz zielonopiennych drzew. Panowa³a martwa, pe³na wyczekiwania cisza. Hen - nad g³owa - œcierwoptak, ko³ysany podmuchami wiatru, bacznie przeszukiwa³ wzrokiem spalony s³oсcem krajobraz. Pe³en nadziei, czeka³... Dixon pos³ysza³ nagle niski, niecierpliwy kaszel dochodz¹cy z poszycia. Teraz ju¿ wiedzia³, ¿e go œledzono. Przedtem by³o to tylko podejrzenie. Ale te niewyraŸne, na wpу³ zamazane sylwetki okaza³y siк realne. W drodze do stacji sygna³owej da³y mu spokуj - widaж przyczai³y siк wtedy i zastanawia³y. Teraz by³y ju¿ zdecydowane. Postanowi³y sprуbowaж. Wyj¹³ BROС z kabury, pstrykn¹³ bezpiecznikami i wsun¹³ j¹ z powrotem. Potem ruszy³ dalej. Znуw dobieg³ go odg³os pokaszliwania. Coœ pod¹¿a³o za nim cierpliwie, czekaj¹c zapewne, a¿ opuœci busz i wejdzie do puszczy. Uœmiechn¹³ siк do siebie. Nic mu siк nie mog³o staж. Mia³ BROС. Bez niej nigdy by siк nie zapuœci³ tak daleko swoim statkiem. Po prostu w pojedynkк nigdy nie rusza siк na podbуj obcych planet. Ale Dixon mуg³. Mia³ na statku broс nad broniami, mog¹c¹ go obroniж przed wszystkim absolutnie przed wszystkim, co chodzi³o, lata³o, pe³za³o lub p³ywa³o. To by³ ostatni, najnowszy model broni rкcznej. To by³a BROС! Obejrza³ siк znуw. Zobaczy³ je teraz - trzy bestie - nie wiкcej ni¿ piкжdziesi¹t jardуw za nim. Z tej odleg³oœci przypomina³y trochк psy lub hieny. Pokaszliwa³y w jego stronк i z wolna postкpowa³y jego tropem. Dotkn¹³ BRONI, ale nie zdecydowa³ siк od razu jej u¿yж. Bкdzie jeszcze masa czasu, kiedy podejd¹ bli¿ej. Alfred Dixon by³ niskim cz³owiekiem o roz³o¿ystych barach i szerokiej piersi. W jego gкste w³osy wplata³y siк jasne pasma, a sumiaste blond w¹sy nadawa³y ogorza³ej twarzy wrкcz dziki wygl¹d. Naturalnym œrodowiskiem Dixona byty w³aœciwie ziemskie piwiarnie i knajpy. Tam, odziany w mundur koloru khaki, donoœnym, wojowniczym g³osem mуg³ zamawiaж drinki i obserwowaж swych kompanуw od kieliszka w¹skimi, niebieskimi-jak-metal-spluwy oczami. Wyjaœnia³ im niedba³ym, pogardliwym nieco tonem, rу¿nice pomiкdzy iglicowcem Sykesa i Coltem Trуjpunktowcem; pomiк d zy marsjaсsk¹ zaraz¹ czu³kow¹ a wenusjaсsk¹ askomi¹. Mуwi³, co trzeba czyniж, gdy rannareaсski pancero¿ec zaatakuje ciк nagle w gкstwinie, i jak odeprzeж nieoczekiwan¹ napaœж skrzydlatych po³ysklic. Niektуrzy traktowali Dixona jako skoсczonego k³amcк, choж byli ostro¿ni z wypowiadaniem swoich s¹dуw. Zdaniem innych, by³ to porz¹dny facet - wbrew jego w³asnemu o sobie mniemaniu. By³ po prostu zupe³nie szczery - i dlatego jedynie œmierж lub kalectwo mog³y tк skazк usun¹ж... Dixon bezgranicznie wierzy³ w potкgк broni. W jego kategoriach myœlenia zwyciкstwo amerykaсskiego Zachodu nad Indianami by³o po prostu wygrana Colta 0,44 w pojedynku z ³ukiem i strza³¹. Afryka? W³уcznia przeciw strzelbie. Mars? Colt Trуjpunktowiec przeciwko no¿ownicy. Fakt - bomby H skazi³y i zniszczy³y miasta, ale terytorium zdobywali pojedynczy ludzie, wyposa¿eni w lekk¹ broс osobist¹. Czemu¿ wiкc mia³by wnikaж w mкtne aspekty ekonomiczne, filozoficzne czy polityczne, skoro wszystko by³o tak proste? Jego zaufanie do BRONI nie mia ³o granic. Spojrza³ za siebie i dostrzeg³, jak do pocz¹tkowej trуjki do³¹czy³o jeszcze z pу³ tuzina wi³kokszta³tnych istot. Sz³y ju¿ teraz otwarcie, nie kryj¹c siк, wywaliwszy na wierzch jкzory i stopniowo zmniejszaj¹c dystans. Postanowi³ wstrzymaж siк z otwarciem ognia. Niech odleg³oœж jeszcze siк zmniejszy. Efekt zaskoczenia powinien byж wtedy wiкkszy. Robi³ ju¿ wiele rzeczy. Byt poszukiwaczem, myœliwym, szuka³ z³у¿ minera³уw i ropy, by³ asteroiderem. Wygl¹da³o jednak na to, ¿e fortuna go unika. Inni jemu podobni natykali siк na opuszczone miasta, ³owili rzadkie okazy albo znajdowali z³o¿a kruszcуw. Dixon jednak akceptowa³ ci¹¿¹ce nad nim fatum pe³en dobrych myœli. Cholerne szczкœcie! Cу¿ mia³ jednak zrobiж? Teraz by³ radiooperatorem kontroluj¹cym a u tomatyczne stacje sygna³owe na nie zajкtych planetach. Ale jeszcze wa¿niejsze by³o to, ¿e tu, w warunkach polowych, poddawa³ ostatecznej prуbie nowa broс rкczna. Jej wynalazcy liczyli na to, ¿e BROС stanie siк kosmicznym standardem. Dixon ¿ywi³ nadziejк, ¿e i on coœ na tym zyska. Dotar³ do skraju wilgotnej, mrocznej puszczy. Statek znajdowa³ siк jakieœ dwie mile st¹d, na ma³ej polance. Kiedy wszed³ w ponury cieс lasu, us³ysza³ podniesione piski drzewakуw. Mia³y pomaraсczowe i niebieskie futerka; zwisaj¹c z wierzcho³kуw drzew, z uwag¹, bacznie go obserwowa³y. „Wszystko tu iœcie afrykaсskie” skonstatowa³. Liczy³ na to, ¿e napotka tu jakaœ grub¹ zwierzynк, jakieœ znoœne trofeum - jedno czy dwa... Dzikie psy za jego plecami podesz³y ju¿ na jakieœ dwadzieœcia jardуw. By³y szare lub br¹zowe, wielkoœci terierуw, ze szczкkami hien. Niektуre gwa³townie dawa³y nura w poszycie, pкdz¹c przed siebie z zamiarem odciкcia mu drogi. Nadszed³ czas, by pokazaж, co potrafi BROС. Wyj¹³ j¹ z kabury. Z grubsza mia³a kszta³t pistoletu i spory ciк¿ar. Oprуcz tego by³a nienajlepiej wywa¿ona konstruktorzy obiecali zredukowaж jej masк i ulepszyж rкkojeœж w nastкpnych modelach. Ale Dixon lubi³ j¹ tak¹, jaka by³a. Podziwia³ j¹ przez chwilк, potem odbezpieczy³ i nastawi³ prze³¹cznik na ogieс pojedynczy. Sfora pкdzi³a teraz susami w jego kierunku, kaszl¹c i warcz¹c. Dixon niedbale wycelowa³ i nacisn¹³ spust. BROС cicho mruknк³a. Przed nim, na przestrzeni jakichœ stu jardуw, wycinek lasu po prostu znik³. To by³ skutek odpalenia pierwszego dezintegratora. Z otworu lufy o œrednicy nie wiкkszej ni¿ cal wi¹zka promieni rozszerzy³a siк na kszta³t sto¿ka do œrednicy dwunastu stуp, wykrawaj¹c w lesie lejkowata pustkк - wewn¹trz nie by³o nic. Drzewa, trawy, owady, krzaki, dzikie psy, moty l e - wszystko zniknк³o. Obwis³e konary i ga³¹zki, ktуrych dosiкg³a bezg³oœna eksplozja, wygl¹da³y jak obciкte gigantycznym ostrzem. Jak ocenia³, uda³o mu siк za³atwiж co najmniej siedem bestii. Siedem bestii w pуl sekundy! I ¿adnych problemуw z ugiкciem czy odchy³kami trajektorii, jak w zwyk³ej pociskowej broni! ¯adnych k³opotуw z powtуrnym ³adowaniem - BROС mia³a zapas mocy na osiemnaœcie godzin pracy. Idealna broс! Odwrуci³ siк i ruszy³ dalej, wsuwaj¹c do kabury ciк¿ki pistolet. Panowa³a cisza. Drzewaki analizowa³y nowe doœwiadczenie. Po chwili jednak otrz¹snк³y siк z zaskoczenia i znуw rozhuœta³y siк nad nim pomaraсczowe lub b³кkitne futerka. Nisko nad g³owa szybowa³ œcierwoptak - a za nim z odleg³ych zakamarkуw nieba przyby³y inne - czarnoskrzyd³ e - by zataczaj¹c nad nim krкgi, bacznie go obserwowaж. W poszyciu znуw rozkaszla³y siк dzikie psy. Nie da³y jeszcze za wygran¹. S³ysza³ je, jak skryte w gкstym listowiu - po obu jego stronach - to susami gna³y do przodu, to znуw zatrzymywa³y siк, by mu siк przyjrzeж. Wyci¹gn¹³ BROС, zastanawiaj¹c siк, czy oœmiela siк sprуbowaж raz jeszcze. Oœmieli³y siк. Nakrapiany, szary jak pies myœliwski stwуr wyskoczy³ z krzakуw tu¿ przed nim. Pistolet znуw g³ucho westchn¹³. Pies znik³, uchwycony w pу³skoku. Lekko, febrycznie zatrzкs³y siк drzewa, targniкte podmuchem powietrza, wdzieraj¹cego siк w powsta³a prу¿niк. Ruszy³ drugi pies. Dixon unicestwi³ go, zmarszczywszy nieco czo³o. Tych bestii nie mo¿na by³o przecie¿ uwa¿aж za durne. Dlaczego wiкc ta lekcja niczego ich nie nauczy³a? Nie nauczy³a, ¿e wystкpowanie przeciwko niemu, niemu - posiadaj¹cemu BROС! - by³o bezsensowne? Istoty w ca³ej Galaktyce szybko uczy³y siк ostro¿nego postкpowania z uzbrojonym cz³owiekiem. Czemu wiкc te nie? Nie zachowuj¹c ¿adnej ostro¿noœci, trzy bestie na raz rzuci³y siк na niego z rу¿nych stron. Dixon prze³¹czy³ szybko na ogieс ci¹g³y i œci¹³ je w locie jak cz³owiek tn¹cy kosa. Roziskrzy³ siк i zawirowa³ ob³ok kurzu, wsysanego przez b¹bel prу¿ni. S³ucha³ uwa¿nie. Puszcza zdawa³a siк byж pe³na niskich, pokas³uj¹cych odg³osуw. Naci¹ga³y inne sfory, by przy³¹czyж siк do dzie³a zabijania. Dlaczego niczego siк nie nauczy³y? Nagle dozna³ olœnienia. „Jak¿e mog¹ siк nauczyж - pomyœla³ - skoro lekcja by³a tak delikatna!” Przecie¿ BROС - to unicestwienie. Bezg³oœne, czyste, bez œladu. Wiкkszoœж psуw, ktуre sprz¹tn¹³, po prostu zniknк³a - nie by³o ni skowytu agonii, ni ryku, wycia, przenikliwego jкku œmierci. A przede wszystkim - nie by³o huku wystrza³u, ktуry by je zaskakiwa³, nie by³o sw¹du kordytu i szczкku pocisku wprowadzanego do komory... „Mo¿e nie zazna³y w wystarczaj¹cym stopniu bуlu? - pomyœla³. - Na tyle, by zdaж sobie sprawк, ¿e to broс œmiercionoœna? Mo¿e nie wiedza, co oznacza to nag³e znikniкcie? I myœl¹, ¿e jestem bezbronny?” Szed³ - teraz ju¿ szybciej - przez mroczny las. „Nic ci stary nie grozi...” - upomina³ sam siebie. W³aœnie dlatego, ¿e to by³a œmiercionoœna broс, one nie mog³y ju¿ w niczym zmieniж tego stanu. Ale powinien chyba nalegaж na wprowadzenie jakiegoœ urz¹dzenia d o robienia huku. To nie powinno byж trudne, a dŸwiкk stanowi³by dodatkowe zabezpieczenie. Drzewaki znуw by³y pe³ne ufnoœci. Skaka³y i huœta³y siк na ga³кziach prawie na wysokoœci jego g³owy. Obna¿a³y k³y. „Pewnie miкso¿erne” - przemknк³o mu przez g³owк. Uniуs³ BROС i zacz¹³ œcinaж w marszu wierzcho³ki drzew. W dу³ posypa³y siк liœcie i ma³e ga³¹zki. Drzewaki rozpierzch³y siк, krzycz¹c przeraŸliwie. Nawet psy wydawa³y siк z ka¿d¹ chwil¹ coraz bardziej zastraszone - przezornie uskakiwa³y przed wal¹cymi siк konarami. Dixon wyszczerzy³ zкby w uœmiechu. W tej samej chwili run¹³ na ziemiк. Wielki konar zdzieli³ go w lewy bark. Wytr¹cona z rкki BROС upad³a dziesiкж stуp dalej. Nastawiona nadal na ogieс ci¹g³y, b³yskawicznie obrуci³a w prу¿niк krzaki na kilka j ardуw przed Dixonem. Wyczo³ga³ siк spod konara i da³ nura po pistolet. Ale drzewak by³ szybszy. Dixon rzuci³ siк twarzy do ziemi. Drzewsk, triumfalnie wrzeszcz¹c wywija³ dezintegratorem nad g³ow¹. Wielkie drzewa przecinane na pу³ z hukiem wali³y siк na poszycie lasu. Powietrze pociemnia³o od fruwaj¹cych liœci i ga³¹zek, grunt pokry³y g³кbokie rowy. Kolejne machniкcie dezintegratorem skosi³o nastкpne drzewo - tu¿ obok Dixona; zwali³o siк kilka cali od jego stopy. Uskoczy³ w bok i nastкpne machniкcie p r zesz³o mu nad g³ow¹. Opuœci³y go resztki nadziei, gdy wtem drzewak zg³upia³. Idiotycznie coœ be³kocz¹c, zadowolony, zwrуci³ broс w swoja stronк, prуbuj¹c zajrzeж do lufy. G³owa zwierzкcia bezg³oœnie zniknк³a. Dixon spostrzeg³ swoja szansк. Rzuci³ siк przed siebie przeskakuj¹c rуw i porwa³ dezintegrator, zanim nastкpny drzewsk zd¹¿y³ go z³apaж, by od nowa zacz¹ж zabawк. Przerwa³ ogieс. Kilka psуw uskoczy³o przed nim zbieg³y siк tu przed chwila, by mu siк przyjrzeж. Nie oœmieli³ siк otworzyж do nich ognia. Paskudnie trzкs³y mu siк ³apy wiкksze ryzyko dla niego niŸli dla psуw. Obrуci³ siк i kuœtykaj¹c ruszy³ w kierunku statku. Bestie ruszy³y jego œladem. Po chwili uspokoi³ siк nieco. Popatrzy³ na po³yskuj¹c¹ w rкku BROС. Mia³ teraz dla niej wiкcej uznania. I trochк siк jej obawia³ - tak, ba³ siк bardziej ni¿ psy. One najwyraŸniej nie skojarzy³y zniszczenia lasu z dezintegratorem. Dla nich wygl¹da³o to raczej na gwa³town¹, niespodziewana burzк. A ta ju¿ minк³a. Znуw nasta³ czas polowania. Przedziera³ siк teraz przez gкstwк, unicestwiaj¹c krzaki przed sob¹, by utorowaж sobie drogк. Psy, biegn¹c z obu stron, dotrzymywa³y mu kroku. Strzela³ teraz bezustannie, bior¹c od czasu do czasu na cel i psa. By³o ich teraz ju¿ kilkadziesi¹t - napiera³y naс ze wszyst kich stron. „Niech to diabli! - pomyœla³. Czy¿by nie policzy³y swoich strat?!” Wtedy doszed³ do wniosku, ¿e prawdopodobnie nie umiej¹ liczyж. Przebi³ siк wreszcie nieopodal statku. Na drodze le¿a³ ciк¿ki pieс. Przest¹pi³ przezeс. Pieс gwa³townie o¿y³ i rozwar³ olbrzymie szczкki tu¿ pod jego stopami. Strzeli³ na œlepo, naciskaj¹c spust przez jakieœ trzy sekundy. Stwуr znik³. Dixon zakrztusi³ siк, zachwia³ i nieoczekiwanie zeœlizn¹³ do powsta³ego dopiero co do³u. Run¹³ ciк¿ko, wykrкcaj¹c kostkк. Psy otoc z y³y natychmiast dу³, k³api¹c zкbami i warcz¹c. „Tylko spokojnie, Dixon...” - powiedzia³ do siebie. Dwoma strza³ami unicestwi³ bestie na krawкdzi leju i sprуbowa³ wdrapaж siк na powierzchniк. Ale œciany do³u byty zbyt strome i œliskie jak szk³o. Wœciekle prуbowa³ raz po raz, lekkomyœlnie szafuj¹c si³ami. Nagle zatrzyma³ siк i zmusi³ do zastanowienia. BROС wtr¹ci³a go do tej dziury i BROС musi go teraz z niej wydobyж. Po chwili zastanowienia wyci¹³ pistoletem p³ytkie stopnie w œcianie i boleœnie utykaj¹c wydosta³ siк na powierzchniк. Lewa noga z trudem unosi³a ciк¿ar cia³a. Jeszcze gorszy by³ bуl w ramieniu. „Pewnie z³ama³ je ten cholerny konar” - pomyœla³ podpieraj¹c siк jak kul¹ kawa³kiem grubej ga³кzi, pokuœtyka³ dalej. Po chwili psy znуw zaatako wa³y. Zniszczy³ je, ale BROС w d³oni robi³a siк coraz ciк¿sza. Œcierwoptaki opuœci³y siк w dу³, by zabraж siк za resztki zrкcznie skoszonych bestii. Dixon czu³, jak gdzieœ w granice œwiadomoœci zaczyna wdzieraж siк mrok. Powstrzyma³ go ca³a si³a woli. N i e wolno teraz os³abn¹ж teraz, kiedy woko³o byty bestie. Widzia³ ju¿ statek. Ruszy³ niezdarnym biegiem. I wtedy TO poczu³. By³o na nim kilka psуw. Wypali³ bez zastanowienia, tn¹c je wpу³, usuwaj¹c z siebie, dok³adnie pу³ cala od cia³a - a¿ do stуp. Znуw ruszy³. „Ale¿ broс - pomyœla³. - Niebezpieczna dla wszystkich, w³¹cznie z w³aœcicielem”. Chcia³by mieж w rкkach jej wynalazcк. Pomyœleж tylko: wynaleŸж bezg³oœn¹ broс! Dotar³ do statku. Podczas gdy mocowa³ siк ze œluza powietrzna, zewsz¹d otoczy³y go psy. Zdezintegrowa³ dwa najbli¿sze i z trudem wgramoli³ siк do wnкtrza. Ciemnoœж, ktуra doс podpe³z³a, by³a coraz bli¿ej - odczuwa³ ju¿ md³oœci, chwytaj¹ce go skurczami za gard³o. Ostatkiem si³ zatrzasn¹³ œluzк i opad³ na pod³ogк. Wreszcie bezpieczny. Nagle us³ysza³ niskie pokaszliwanie. Wraz z nim do wnкtrza dosta³ siк jeden z psуw. Ramiк by³o ju¿ zbyt s³abe, by podnieœж ciк¿ka BROС, ale powoli zacz¹³ j¹ unosiж. Pies by³ ledwie widoczny w s³abo oœwietlonym statku... Skoczy³ na niego. W porywie przera¿enia przemknк³o mu przez g³owк, ¿e nie starczy mu ju¿ si³, by nacisn¹ж spust. Bestia by³a ju¿ przy jego gardle. Chyba tylko podœwiadomy odruch nakaza³ Dixonowi zacisn¹ж rкkк. Pies zaskowycza³ i zapad³a cisza. Dixon straci³ przytomnoœж... Kiedy powrуci³a œwiadomoœж, le¿a³ przez d³u¿szy czas, delektuj¹c siк jedynie radoœci¹ pozostania wœrуd ¿ywych. Odpoczywa³ kilka minut. Potem porzuci³ w myœlach to wszystko - by³ z dala od obecnej planety. Powrуci³ do ziemskiego baru. Wlaz³ tam, by zdrowo wypiж. A potem ud a ³ siк na poszukiwanie tego cholernego wynalazcy i wepcha³ jego BROС do gard³a. Tylko skoсczony maniak mуg³ wynaleŸж pistolet bez huku. Ale na to przyjdzie czas pуŸniej. Teraz wszystko ju¿ by³o w porz¹dku. Przyjemnie pozostawaж przy ¿yciu, le¿eж w œwietle s³oсca, rozkoszuj¹c siк... W œwietle s ³ o с c a? Wewn¹trz kosmicznego statku? Usiad³. Na stopie le¿a³ ogon i jedna ³apa psa. Przed nim, wyciкty w pancerzu rakiety, widnia³ interesuj¹cy zygzak. By³ szeroki na jakieœ trzy cale i d³ugi na cztery stopy. Przes¹cza³o siк przezeс s³oneczne œwiat³o. Na zewn¹trz przysiad³y na ³apach cztery psy i z uwaga zagl¹da³y do œrodka. Musia³ poharataж pancerz, kiedy strzela³ do ostatniego psa. Wtem dostrzeg³ rуwnie¿ inne szczeliny w pancerzu. Kiedy to siк sta³o? Och - tak! Kiedy torowa³ sobie drogк powrotn¹ do statku - to te ostatnie sto jardуw. Kilka strza³уw musia³o wtedy dosiкgn¹ж rakiety. Wsta³, by obejrzeж zniszczenia. „Schludna robota” - pomyœla³ ze spokojem, ktуry towarzyszy czasem histerii. „Tak, sir. To dopra wdy niezwykle solidna robota”. Pкkniкte by³y tak¿e przewody sterowania. To sta³o siк w miejscu, gdzie kiedyœ by³o radio. Poza tym uda³o mu siк jednym wystrza³em zniszczyж zbiorniki tlenu i wody - niez³y rezultat strzelecki. I wreszcie - no tak, sta³o siк, co siк staж powinno - sprytny, chytry strza³ przeci¹³ przewody paliwowe. Ca³y zapas paliwa pos³uszny prawu grawitacji wyciek³, tworz¹c wokу³ statku sadzawkк, ktуra z wolna wsi¹ka³a w grunt. „NieŸle jak na faceta, ktуry nawet tego nie chcia³ - pomyœla³ Dixon na skraju szaleсstwa. - Palnikiem nie mo¿na by lepiej”. W gruncie rzeczy nie uda³oby mu siк tego dokonaж palnikiem. Pancerze statku by³y na to zbyt twarde. Ale nie by³y zbyt twarde dla ma³ej poczciwej nigdy-nie-chybiaj¹cej BRONI. W rok pуŸniej, kiedy Dixon nadal nie dawa³ znaku ¿ycia, zdecydowano wys³aж na planetк inny statek. - Chciano mu sprawiж porz¹dny pogrzeb. Przy okazji noszono siк z zamiarem odszukania i przywiezienia z powrotem prototypu dezintegratora. Pod warunkiem, ¿e uda³oby siк go o czywiœcie odszukaж. Statek ratunkowy wyl¹dowa³ tu¿ obok statku Dixona. Za³oga z zainteresowaniem ogl¹da³a pociкty i zdemolowany statek. - Jacyœ faceci nie bardzo wiedzieli, jak siк obchodziж ze spluw¹ - powiedzia³ in¿ynier. - Fakt - przytakn¹³ g³уwny pilot. Od strony puszczy dosz³y ich jakieœ g³uche odg³osy. Pospieszyli tam, by stwierdziж, ¿e Alfred Dixon nie zgina³. By³ najzupe³niej ¿ywy i podœpiewuj¹c sobie w³aœnie pracowa³. Zbudowa³ drewniana cha³upк, wokу³ ktуrej za³o¿y³ sobie ogrуd z jarzynami. Ogrуd otacza³a drewniana palisada. Kiedy podeszli, Dixon wbija³ w³aœnie œwie¿y ko³ek na miejsce starego, zbutwia³ego. Jak by³o do przewidzenia, jeden z ludzi krzykn¹³: - Dixon, wiкc ¿yjesz! - Cholerna prawda! - powiedzia³ Dixon. - Pospieszcie siк, ch³opcy, tymczasem, zanim skoсczк tк palisadк. Te psy to diabelnie brutalne bestie. Ale nauczy³em je odrobiny respektu! Uœmiechn¹³ siк i wskaza³ na oparty obok - w zasiкgu rкki - ³uk, sporz¹dzony z podsuszonego, sprк¿ystego drzewka. Przy nim znajdowa³ siк ko³czan pe³en strza³. - Tak, nauczy³y siк respektu - kiedy tylko ujrza³y, jak kilku ich towarzyszy goni ze strza³ami w bokach! - Ale BROС! - wykrzykn¹³ g³уwny pilot. - Ach BROС... - powiedzia³ Dixon z radosnym b³yskiem w oczach. - Czy mуg³bym bez niej prze¿yж? Wrуci³ do przerwanej pracy. Nowy pal wbija³ ciк¿k¹, g³adk¹ rкkojeœci¹ BRONI. przek³ad: Krzysztof Malinowski

Bilet na Tranai Pewnego piкknego czerwcowego dnia wysmuk³y, skromnie odziany, m³ody cz³owiek wkroczy³ zdecydowanie do biur Agencji Podrу¿y Transstellarnych. Przemaszerowa³ obok jaskrawego plakatu reklamuj¹cego Do¿ynki na Marsie nie rzuciwszy naс nawet okiem. Nie zwrуci³ uwagi na gigantyczny fotofresk z pl¹saj¹cymi gajami Traganium. Zignorowa³ dwuznaczne nieco malowid³o obrazuj¹ce rytua³y pierwotne na Opiuchusie II i podszed³ do biurka urzкdnika z dzia³u rezerwacji. - Chcia³bym zabukowaж przelot na Tranai - oznajmi³ m³odzian. Urzкdnik zamkn¹³ swуj egzemplarz”Niezbкdnych Wynalazkуw” i zaduma³ siк. - Tranai? Tranai? Czy to nie jeden z ksiк¿ycуw Kenta IV? - Nie - odpar³ m³ody cz³owiek. - Tranai to planeta kr¹¿¹ca wokу³ s³oсca o tej samej nazwie. Chcia³bym zarezerwowaж tam przelot. - Nigdy o niej nie s³ysza³em - urzкdnik zdj¹³ katalog gwiazd, uproszczon¹ mapк gwiezdn¹ i egzemplarz”Drugorzкdnych Tras Kosmicznych”. - No, tak - oœwiadczy³ w koсcu. - Ka¿dego dnia mo¿na siк czegoœ nauczyж. Chce wiкc pan zarezerwowaж lot na Tranai, panie... - Goodman. Marvin Goodman. - ...panie Goodman. Cу¿, wygl¹da na to, ¿e ta Tranai jest najdalszym od Ziemi miejscem, jakie mo¿na osi¹gn¹ж nie opuszczaj¹c Drogi Mlecznej. Nikt tam nie bywa. - Wiem. Czy mo¿e mi pan za³atwiж przelot? - zapyta³ Goodman, a w jego g³osie pobrzmiewa³a nuta hamowanego podniecenia. Urzкdnik pokrкci³ g³ow¹. - Nie ma szans. Nawet nonskedy nie lataj¹ tak daleko. - A dok¹d mo¿e mnie pan dowieŸж? Urzкdnik obdarzy³ go zwyciкskim uœmiechem. - Po cу¿ siк przejmowaж? Mogк wys³aж pana do œwiata, ktуry ma to wszystko, co tamta planetka, a bije j¹ bliskoœci¹, ni¿szymi kosztami, przyzwoitymi hotelami, wycieczkami krajoznawczymi... - Chcк lecieж na Tranai - oœwiadczy³ Goodman nieugiкcie. - Ale nie ma sposobu, ¿eby tam dotrzeж - wyjaœnia³ urzкdnik cierpliwie. - Cу¿ spodziewa siк pan tam znaleŸж? Mo¿e mуg³bym pomуc. - Mo¿e mi pan pomуc rezerwuj¹c bilety a¿ do... - Czy chodzi o przygodк? - pyta³ urzкdnik, wyci¹gaj¹c wnioski z nieatletycznej postury Goodmana i jego uczenie przygarbionych plecуw. - Pozwoli wiкc pan, ¿e zasugerujк Africanusa II, prymitywny glob roj¹cy siк od dzikich plemion, tygrysуw szablastozкbnych, ludo¿erczych paproci, grzкzawisk, aktywnych wulkanуw, pterodaktyli i w ogуle wszystkiego. Ekspedycje wyruszaj¹ce z Nowego Jorku co piкж dni ³¹cz¹ w sobie maksimum ryzyka i absolutne bezpieczeсstwo. Gwarantowany ³eb dinozaura albo zwracamy pieni¹dze. - Tranai - rzek³ Goodman. - Hmm - urzкdnik obrzuci³ szacuj¹cym spojrzeniem zaciœniкte usta i bezkompromisowe oczy Goodmana. A mo¿e jest pan znu¿ony purytaсskimi ograniczeniami naszej Ziemi? W takim razie niech mi wolno bкdzie zaproponowaж wycieczkк na Almagordo III, Per³к Po³udniowego Pasa Granicznego. Nasz dziesiкciodniowy, uwzglкdniaj¹cy wszelkie koszty, program obejmuje zwiedzanie tajemniczej Kazby Almagordyjskiej, wizyty w oœmiu klubach nocnych (stawiamy pierwsz¹ kolejkк!), odwiedziny w fabryce cyntalu, gdzie po fenomenalnie okazyjnych cenach mo¿e pan nabyж oryginalne paski cyntalowe, buty i pantofle, oraz w dwуch gorzelniach. Dziewczкta z Almagordo s¹ piкkne, pe³ne werwy i odœwie¿aj¹co naiwne. Uwa¿aj¹ Turystк za najdoskonalsz¹ i najbardziej po¿¹dan¹ formк istoty ludzkiej. A wiкc... - Tranai - powtуrzy³ Goodman. - Jak daleko mo¿e mnie pan wyprawiж? Sposкpnia³y urzкdnik wydoby³ bloczek biletуw. -”Krуlow¹ Konstelacji” dotrze pan na Legis II i tam przesi¹dzie siк pan na”Chwa³к Galaktyki”, ktуra zabierze pana na Oume. Tam ³apie pan statek lokalny, ktуry po miкdzyl¹dowaniach na Machangu, Inchangu, Pankangu, Lekungu i Ostrydze wysadza pana na Tung-Bradar IV, o ile, rzecz jasna, nie rozleci siк po drodze. Nonsked wywiezie pana za Wir Galaktyczny (jeœli zdo³a siк przebiж) na Aloonsridgiк, sk¹d pocztowcem poleci pan na Bellismoranti. S¹dzк, ¿e ten pocztowiec wci¹¿ jeszcze kursuje. I w ten sposуb bкdzie pan mniej wiкcej w po³owie drogi. PуŸniej mo¿e pan liczyж tylko na siebie. - Znakomicie - rzek³ Goodman. - Czy zdo³a mi pan przygotowaж dokumenty na dzisiejsze popo³udnie? Urzкdnik przytakn¹³. - Panie Goodman - zapyta³ z rozpacz¹ - jakiego rodzaju miejscem ma byж ta Tranai? Goodman uœmiechn¹³ siк anielsko. - Utopi¹ - powiedzia³. Wiкksz¹ czкœж swojego ¿ycia Marvin Goodman prze¿y³ w stanie New Jersey, mieœcie Seakirk, przez blisko piкжdziesi¹t lat kontrolowanym to przez jednego politycznego bossa, to przez drugiego. Wiкkszoœж mieszkaсcуw tego miasta obojкtna by³a na korupcjк w sferach wysokich i niskich; na wojny gangуw, hazard, alkoholizm nieletnich i przyzwyczajona do widoku niszczej¹cych ulic, trzaskaj¹cych ze staroœci zbiornikуw wodnych, do psuj¹cych siк elektrowni i rozpadaj¹cych siк wiekowych domуw, gdy bossowie budowali coraz okazalsze rezydencje, d³u¿sze baseny i cieplejsze stajnie. Ludzie do tego przywykli. Ale nie Goodman. Urodzony krzy¿owiec, pisa³ artyku³y programowe, ktуrych nie drukowano, i listy do Kongresu, ktуrych nie czytano, agitowa³ za uczciwymi kandydatami, ktуrych nie wybierano, i organizowa³ Ligк Uzdrowienia Spo³ecznego Obywateli Przeciw Gangsteryzmowi, Uniк Obywatelsk¹ na Rzecz Uczciwych Si³ Policyjnych, Stowarzyszenie przeciw Hazardowi, Komitet Rуwnych Szans Zawodowych dla Kobiet i dziesi¹tki innych. Nic nie wynika³o z jego wysi³kуw. Ludzie byli zbyt apatyczni, ¿eby siк przejmowaж. Skorumpowani politycy po prostu wyœmiewali go, a czegoœ takiego Goodman znieœж nie potrafi³. A potem, jakby tego by³o ma³o, narzeczona porzuci³a go dla ha³aœliwego m³odzieсca w sportowej kurtce, ktуrego jedyn¹ pozytywn¹ cech¹ by³o posiadanie pakietu kontrolnego w Seakirk Construcion Corporation. By³ to cios dobijaj¹cy. Dziewczyna zdawa³a siк nieporuszona faktem, ¿e SCC u¿ywa³a do produkcji cementu nieproporcjonalnie du¿ych iloœci piasku i zani¿a³a jakoœж swych stalowych dŸwigarуw. Jak to ujк³a: - Wielkie mecyje, Marvie, no i co z tego? Takie jest ¿ycie. Musisz byж realist¹... Goodman nie mia³ zamiaru byж realist¹. Niezw³ocznie uda³ siк do Eddie’s Moonlight Bar, gdzie miкdzy jednym drinkiem a drugim j¹³ kontemplowaж powab sza³asu z trawy w zielonym piekle Wenus. Do baru wkroczy³ wyprostowany mк¿czyzna o orlim obliczu. Jego krкpowany grawitacj¹ krok, jego bladoœж, blizny radiacyjne i przenikliwe szare oczy powiedzia³y Goodmanowi, ¿e jest kosmolem. - Pospieszny na Tranai, Sam - rzek³ barmanowi stary podrу¿nik. - Ahoj, ju¿ leci, kapitanie Savage - odpar³ barman. - Tranai? - wyszepta³ Goodman mimowolnie. - Tranai - potwierdzi³ kapitan. - Nigdyœ o niej nie s³ysza³, synku, co? - Nie, panie kapitanie - wyzna³ Goodman. - Ano, synku - rzek³ kapitan Savage - zbiera mi siк dziœ na gadanie, wiкc ci opowiem o Tranai B³ogos³awionej, hen, za Wirem Galaktycznym. Zamgli³y siк oczy kapitana, a uœmiech z³agodzi³ ostry zarys jego ust. - ¯elaznymi ludŸmi w stalowych statkach byliœmy w owe dni. Ja, Johnny Cavanaugh i ¯aba Larsen do samego piek³a byœmy polecieli po niedu¿y ³adunek terganium i jeszcze Belzebuba porwali na jungк, gdyby nam ludzi brakowa³o. To by³y dni, gdy kosmiczny szkorbut zabiera³ co trzeciego cz³owieka, a duch Wielkiego Dana Mc’Clintocka straszy³ na szlakach. Moll Gann wci¹¿ prowadzi³a Tawernк pod Czerwonym Kogutem na Asteroidzie 342-AA, ¿¹daj¹c piкciuset dolcуw za kufelek piwa i dostaj¹c je, jako ¿e w promieniu dziesiкciu miliardуw mil innej knajpy nie by³o. W owych dniach Gnojniki wci¹¿ r¿nк³y na Gwiezdnej Grani i statki na Prodgenum musia³y przechodziж przez Szpaler £amigrzbietуw. Wiкc mo¿esz sobie wyobraziж, synku, jakem siк czu³, gdy pewnego piкknego dnia trafi³em na Tranai. Goodman s³ucha³, a stary kapitan kreœli³ obraz wielkich dni, w¹t³ych statkуw przeciwko ¿elaznemu niebu, statkуw mkn¹cych w dal, zawsze w dal, ku najodleglejszym granicom Galaktyki. I tam, na skraju Wielkiej Nicoœci, by³a Tranai. Tranai, gdzie znaleziono Sposуb, a ludzie nie byli ju¿ wprzк¿eni w Kierat. Tranai Przeobfita, spokojna, twуrcza, szczкœliwa spo³ecznoœж - nie œwiкtych, nie ascetуw ani te¿ intelektualistуw, ale zwyk³ych ludzi, ktуrzy osi¹gnкli utopiк. Przez godzinк mуwi³ kapitan Savage o wielokszta³tnych cudach Tranai, skoсczywszy zaœ opowieœж, po¿ali³ siк, ¿e w gardle mu wysch³o. Prу¿niowe gard³o, tak to nazwa³, i Goodman zamуwi³ dlaс nastкpnego pospiesznego na Tranai i jednego dla siebie. Poci¹gaj¹c egzotyczn¹ szarozielon¹ miksturк Goodman rуwnie¿ zaton¹³ w marzeniach. W koсcu, bardzo delikatnie, zapyta³: - Dlaczego pan tam nie wraca, kapitanie? Starzec potrz¹sn¹³ g³ow¹. - Kosmischias. Jestem uziemiony na dobre. W tamtych czasach nie wiedzieliœmy zbyt wiele o nowoczesnej medycynie. Nadajк siк tylko do ziemskiej roboty. - Czym siк pan zajmuje? - Jestem brygadzist¹ w Seakirk Construcion Company - westchn¹³ kapitan. - Ja, ktуrym dowodzi³ piкжdziesiкciodyszowym kliprem! Sposуb, w jaki ci faceci robi¹ cement... Cу¿, przelecimy jeszcze po maluchu na czeœж piкknej Tranai? Przelecieli po kilka. Gdy Goodman opuszcza³ bar, decyzja by³a powziкta. Gdzieœ we wszechœwiecie znaleziono modus vivendi, praktyczne rozwi¹zanie odwiecznego marzenia cz³owieka o doskona³oœci. Nie zadowoli siк niczym pomniejszym. Nastкpnego dnia rzuci³ sw¹ pracк projektanta w East Coast Robot Works i podj¹³ z banku oszczкdnoœci ca³ego ¿ycia. Wyrusza³ na Tranai. „Krуlow¹ Konstelacji” polecia³ na Legis II, gdzie z³apa³”Chwa³к Galaktyki” na Oume. Po miкdzyl¹dowaniach na Machangu, Inchangu, Pankangu, Lekungu i Ostrydze - posкpnych planetkach - osi¹gn¹³ Tung-Bradar IV. Bez przygуd min¹³ Wir Galaktyczny i dotar³ w koсcu do Bellismoranti, gdzie koсczy³y siк wp³ywy Ziemi. Za niebotyczne wynagrodzenie lokalna linia kosmiczna przewioz³a go na Dvasta II, st¹d zaœ frachtowiec zabra³ a¿ za Seves, Olgo i Mi na podwуjn¹ planetк Mvanti. Tu ugrz¹z³ na trzy miesi¹ce, wykorzystuj¹c czas na hipnopedyczny kurs jкzyka tranajskiego. Wynaj¹³ w koсcu nielicencjonowanego pilota i ten dostarczy³ go na Dinga. Na Dingu aresztowano go jako higastomerytrejskiego szpiega, zdo³a³ jednak zbiec i w ³adowni rakiety przewo¿¹cej rudк dotrzeж na g’Moree, gdzie poddawszy siк kuracji w zwi¹zku z odmro¿eniami, pora¿eniem termicznym i powierzchownymi poparzeniami radiacyjnymi, za³atwi³ wreszcie przelot na Tranai. Nie wierzy³ w³asnemu szczкœciu, gdy przemkn¹wszy obok ksiк¿ycуw Doe i Ri statek wyl¹dowa³ w Port Tranai. Kiedy otworzy³y siк œluzy, Goodman znajdowa³ siк w stanie ca³kowitej depresji. By³o to w czкœci poczucie zawodu, nieuniknione po takiej podrу¿y, jak¹ prze¿y³, co wiкcej jednak, Goodman przerazi³ siк nagle, ¿e Tranai mo¿e okazaж siк humbugiem. Przemierzy³ Galaktykк zawierzywszy gawкdzie starego kosmola, ktуra teraz nie brzmia³a a¿ tak prawdopodobnie. Wysiad³. Port Tranai wydawa³ siк miastem nader przyjemnym. Ulice by³y ludne, a w sklepach piкtrzy³y siк stosy towarуw. Tubylcy, ktуrych mija³, wygl¹dali jak zwykli ludzie w jakimkolwiek innym œwiecie, a niewiasty by³y wrкcz atrakcyjne. By³o tu jednak coœ dziwnego, coœ subtelnie, a przecie¿ zdecydowanie z³ego, coœ innego. Potrzebowa³ chwili, by to okreœliж. Zda³ sobie sprawк, ¿e na ka¿dych dziesiкciu mк¿czyzn w polu widzenia przypada tylko jedna kobieta. I, co jeszcze dziwniejsze, ka¿da z nich mia³a albo mniej ni¿ osiemnaœcie, albo wiкcej ni¿ trzydzieœci piкж lat. Cу¿ sta³o siк z kobietami w grupie wiekowej osiemnaœcie-trzydzieœci piкж lat? Czy jakieœ tabu broni im ukazywania siк w miejscach publicznych? Czy mo¿e wytrzebi³a je epidemia? Musi tylko poczekaж, a wszystkiego siк dowie. Pod¹¿y³ do Gmachu Idriga, gdzie skupia³y siк wszystkie tranajskie agendy rz¹dowe, i zaanonsowa³ siк w biurze Ministra do Spraw Obywateli Innych Planet. Poproszono go natychmiast. Biuro by³o ma³e i zagracone, a na tapetach widnia³y osobliwe niebieskie plamy. Goodmana uderzy³ fakt, ¿e na œcianie z³owieszczo wisia³a wielkokalibrowa strzelba wyposa¿ona w t³umik i lunetк. Nie mia³ czasu zastanowiж siк nad t¹ kwesti¹, minister bowiem porwa³ siк z krzes³a i j¹³ dziarsko potrz¹saж jego d³oni¹. Minister by³ t³ustym, weso³ym panem w wieku jakichœ piкжdziesiкciu lat. Na szyi mia³ ma³y medalion ozdobiony herbem Tranai - b³yskawic¹ przecinaj¹c¹ ziarnko zbo¿a. Goodman wysun¹³ poprawny wniosek, ¿e to insygnium jego urzкdu. - Witamy na Tranai - oœwiadczy³ minister serdecznie. Zrzuci³ z krzes³a stos papierуw i gestem poprosi³ Goodmana, by usiad³. - Panie ministrze - zacz¹³ Goodman w formalnej tranajszczyŸnie. - Den Melith siк nazywam. Mуw mi Den. Jesteœmy tu doœж nieoficjalnie. Po³у¿ stopy na biurku i czuj siк jak u siebie. Cygaro? - Nie, dziкkujк - odpar³ nieco stropiony Goodman. - Panie... aaa... Den, przyby³em z Terry, planety, o ktуrej musia³eœ s³yszeж. - Jasne, s³ysza³em - rzek³ Melith. - Nerwowe, zat³oczone miejsce, prawda? Bez urazy, rzecz jasna. - Rzecz jasna. Takie w³aœnie jest i moje zdanie. Powуd, dla ktуrego tu przyby³em... - Goodman zawaha³ siк, maj¹c nadziejк, ¿e jego s³owa nie zabrzmi¹ humorystycznie. - Cу¿, s³ysza³em o Tranai pewne historie. Wydaj¹ siк niedorzeczne, gdy o nich teraz myœlк. Ale jeœli nie masz nic przeciwko temu, chcia³bym zapytaж... - Pytaj, o co chcesz - wtr¹ci³ Melith wylewnie. Dostaniesz uczciw¹ odpowiedŸ. - Dziкki. S³ysza³em, ¿e na Tranai od czterystu lat nie by³o nic w rodzaju wojny. - Od szeœciuset - poprawi³ go Melith. - I ¿adnej w polu widzenia. - Ktoœ mi mуwi³, ¿e na Tranai nie ma przestкpczoœci. - Absolutnie ¿adnej. - A w zwi¹zku z tym nie ma policji, s¹dуw, sкdziуw, szeryfуw, katуw, kuratorуw, agentуw rz¹dowych. Ani te¿ wiкzieс, domуw poprawczych czy innych miejsc odosobnienia. - Nie potrzebujemy ich - wyjaœni³ Melith - nie ma bowiem przestкpstw. - Mуwiono mi - rzek³ Goodman - ¿e na Tranai nie ma ubуstwa. - Ja przynajmniej o nim nie s³ysza³em - odpar³ Melith radoœnie. - Czy jesteœ pewien, ¿e nie masz ochoty na cygaro? - Nie, dziкkujк - podniecony Goodman pochyli³ siк do przodu. - Rozumiem wiкc, ¿e osi¹gnкliœcie stabiln¹ ekonomiк nie uciekaj¹c siк do praktyk socjalistycznych, komunistycznych, faszystowskich ani te¿ biurokratycznych? - Oczywiœcie - rzek³ Melith. - ¯e obowi¹zuje u was wolna gra si³ spo³ecznych, rozkwitaj¹ inicjatywy indywidualne, a funkcje rz¹dowe sprowadzone zosta³y do absolutnego minimum? Melith przytakn¹³. - Ogуlnie rzecz bior¹c, rz¹d zajmuje siк drobnymi kwestiami porz¹dkowymi, opiek¹ nad ludŸmi w podesz³ym wieku, upiкkszaniem krajobrazu. - Czy to prawda, ¿e odkryliœcie sposуb rozdzia³u dуbr bez uciekania siк do interwencji administracyjnej, a nawet bez systemu podatkowego, sposуb oparty w ca³oœci na wyborze indywidualnym? - rzuci³ Goodman wyzywaj¹co. - Och, tak, absolutnie. - A czy jest tak¿e prawd¹, ¿e korupcja nie dotknк³a tranajskich instytucji rz¹dowych ¿adnego szczebla? - W istocie - rzek³ Melith. - I przypuszczam, ¿e w³aœnie z tego powodu mamy takie k³opoty w znajdowaniu ludzi, ktуrzy chcieliby sprawowaж urzкdy publiczne. - A wiкc kapitan Savage mуwi³ prawdк?! - wrzasn¹³ Goodman, przestaj¹c nad sob¹ panowaж. - To jest utopia! - Nam siк tu podoba - powiedzia³ Melith. Goodman g³кboko zaczerpn¹³ powietrza i spyta³: - Czy mogк tu u was pozostaж? - Czemu nie? - Melith wyci¹gn¹³ formularz. - Nie mamy ograniczeс imigracyjnych. Powiedz, jaki jest twуj zawуd. - Na Ziemi by³em projektantem robotуw. - Masa mo¿liwoœci w tej bran¿y. - Melith zacz¹³ wype³niaж formularz. Jego piуro zrobi³o kleksa. Minister rzuci³ nim obojкtnie o œcianк; piуro roztrzaska³o siк zdobi¹c tapetк kolejn¹ plam¹. - Wype³nimy ten dokument jakimœ innym razem rzek³. - Teraz nie jestem w nastroju. Opad³ na oparcie krzes³a. - Pozwуl, ¿e dam ci jedn¹ radк. Czujemy tu, na Tranai, ¿eœmy siк bardzo przybli¿yli do tej, jak j¹ nazywasz, utopii. Ale nasza paсstwowoœж nie jest wysoce zorganizowana. Nie mamy skomplikowanego kodeksu praw. ¯yjemy przestrzegaj¹c kilku niepisanych praw czy, jak ty byœ powiedzia³, zwyczajуw. Poznasz ich naturк. I oto moja jedyna rada - choж z ca³¹ pewnoœci¹ nie rozkaz - przestrzegaj ich. - Bкdк to robi³! - wykrzykn¹³ Goodman. - Mogк pana zapewniж, sir, ¿e nie mam zamiaru zagroziж jakiemukolwiek elementowi waszego raju. - Och, nie martwi³em siк o nas - odpar³ Melith z pe³nym zaskoczenia uœmiechem. - Mia³em na wzglкdzie twoje bezpieczeсstwo. Byж mo¿e moja ¿ona bкdzie mieж dla ciebie inne rady. Wcisn¹³ wielki guzik na swym biurku. Natychmiast ukaza³a siк niebieskawa mg³a. Mg³a poczк³a siк skupiaж i po chwili Goodman dostrzeg³ przed sob¹ przystojn¹ m³od¹ kobietк. - Dzieс dobry, mуj drogi - powiedzia³a do Melitha. - Zbli¿a siк wieczуr - poinformowa³ j¹ Melith. Moja droga, ten m³ody cz³owiek przyby³ a¿ z Ziemi, ¿eby zamieszkaж na Tranai. Udzieli³em mu zwyk³ej rady. Czy moglibyœmy uczyniж dla niego coœ jeszcze? Pani Melith rozmyœla³a przez moment, a potem spyta³a Goodmana: - Czy jesteœ ¿onaty? - Nie, psze pani - odpar³ Goodman. - W takim razie powinien poznaж mi³¹ dziewczynк - powiedzia³a pani Melith do mк¿a. - Starokawalerstwo, choж, oczywiœcie, nie wzbronione, nie jest na Tranai mile widziane. Niech pomyœlк... Co powiesz o tej ³adniutkiej dziewczynie Drigantich? - Zarкczona - rzek³ Melith. - Naprawdк? Czy¿bym a¿ tak d³ugo by³a w stazie? Mуj drogi, to nie³adnie z twojej strony. - By³em zapracowany - powiedzia³ Melith przepraszaj¹co. - A Mihna Vensis? - Nie w jego typie. - Janna Vley? - Doskona³a! - Melith puœci³ do Goodmana oko. - Niezmiernie atrakcyjna m³oda dama. - Znalaz³ na biurku inne piуro, zapisa³ adres i wrкczy³ go Goodmanowi. - Moja ¿ona powiadomi j¹ telefonicznie, by jutro spodziewa³a siк twojej wizyty. - I wpadnij ktуregoœ wieczoru na kolacjк - doda³a pani Melith. - Z rozkosz¹ - odpar³ kompletnie otumaniony Goodman. - Mi³o by³o ciк poznaж - rzek³a pani Melith. Jej m¹¿ wcisn¹³ czerwony guzik. Uformowa³a siк niebieska mg³a i pani Melith zniknк³a. - Muszк ju¿ zamykaж - powiedzia³ Melith zerkn¹wszy na zegarek. - Ludzie mog¹ zacz¹ж gadaж, jeœli bкd¹ pracowaж po godzinach. Wpadnij ktуregoœ dnia, to wype³nimy te formularze. I powinieneœ odwiedziж te¿ Najwy¿szego Prezydenta Borga w Dworzyszczu Narodowym. A mo¿e on do ciebie wpadnie. Tylko nie pozwуl, ¿eby ten stary lis coœ na ciebie zwali³. I nie zapomnij o Jannie. Mrugn¹³ szelmowsko i odprowadzi³ Goodmana do drzwi. Po chwili samotny Goodman znalaz³ siк na chodniku. Dotar³ do utopii, powiedzia³ sobie, prawdziwej, oryginalnej, namacalnej utopii. Ale by³y w niej sprawy bardzo zagadkowe. Goodman zjad³ obiad w ma³ej restauracyjce i zameldowa³ siк w pobliskim hotelu. Dziarski boy zaprowadzi³ go do pokoju, gdzie Goodman bezzw³ocznie rozci¹gn¹³ siк na ³у¿ku. Tar³ z wysi³kiem oczy, prуbuj¹c uporz¹dkowaж wra¿enia. Tak wiele prze¿y³ i to wszystko w ci¹gu jednego dnia! I tak wiele spraw zbija³o go z tropu. Proporcja mк¿czyzn do kobiet, na przyk³ad. Zamierza³ spytaж o to Melitha. Ale Melith mуg³ nie byж najw³aœciwszym cz³owiekiem, mia³ bowiem kilka osobliwych cech. Jak rzucanie o œcianк piуrem. Czy by³ to postкpek godny dojrza³ego, odpowiedzialnego urzкdnika? A ¿ona Melitha... Goodman wiedzia³, ¿e pani Melith przyby³a z derrsinowego pola stazy; rozpozna³ charakterystyczn¹ b³кkitn¹ mg³к. Derrsinu u¿ywano rуwnie¿ na Ziemi. Bywa³y niekiedy uzasadnione powody medyczne, by zawiesiж wszelk¹ aktywnoœж, wszelki rozwуj, wszelki rozk³ad. WyobraŸmy sobie, ¿e pacjent rozpaczliwie potrzebuje jakiegoœ serum, ktуre mo¿na sprokurowaж tylko na Marsie. Cу¿ prostszego, jak pogr¹¿yж go w stazie a¿ do chwili, gdy lek bкdzie mуg³ przybyж? Ale na Ziemi polem mуg³ operowaж tylko licencjonowany lekarz. Za nieuzasadnione u¿ycie grozi³y kary. Nigdy nie s³ysza³ o trzymaniu w tym polu ¿ony. A przecie¿, gdyby wszystkie tranajskie ¿ony przetrzymywano w stazie, jasny sta³by siк powуd nieobecnoœci grupy wiekowej osiemnaœcie-trzydzieœci piкж, a tak¿e proporcji liczbowej mк¿czyzn i kobiet. Ale jakie by³o Ÿrуd³o owego technologicznego czarczafu? I coœ jeszcze le¿a³o Goodmanowi na sercu, coœ ma³o istotnego, lecz mimo to niepokoj¹cego. Strzelba na œcianie Melitha. Czy polowa³ ni¹ na zwierzynк ³own¹? Musia³aby to byж w takim razie nader wielka zwierzyna. Strzelectwo sportowe? Nie z lunetk¹. I po co t³umik? Dlaczego trzyma³ broс w swoim biurze? By³y to wszak¿e kwestie drobne, uzna³ Goodman; ma³e lokalne idiosynkrazje, ktуre stan¹ siк dlaс jasne, gdy po¿yje na Tranai d³u¿ej. Nie mo¿e przecie¿ oczekiwaж, ¿e pojmie natychmiast i ca³kowicie coœ, co jest w koсcu obc¹ planet¹. Zapada³ w³aœnie w drzemkк, gdy us³ysza³ stukanie do drzwi. - Proszк wejœж! - zawo³a³. Ma³y cz³owieczek o szarej twarzy wœlizgn¹³ siк pospiesznie do œrodka i zamkn¹³ za sob¹ drzwi. - Jesteœ tym cz³owiekiem z Ziemi, nieprawda¿? - Istotnie. - Wykombinowa³em sobie, ¿e tu bкdziesz - rzek³ ma³y cz³owieczek z uœmiechem zadowolenia. - Trafi³em w dziesi¹tkк za pierwszym razem. Chcesz zostaж na Tranai? - Jestem tu na dobre. - Znakomicie - powiedzia³ przybysz. - Nie mia³byœ ochoty zostaж Najwy¿szym Prezydentem? - Hк? - Dobra pensja, wygodne godziny, kadencja tylko jednoroczna. Wygl¹dasz, na typ spo³ecznika - oznajmi³ cz³owieczek pogodnie. - No i co powiesz? Goodman nie mia³ pojкcia, co odpowiedzieж. - Chcesz mi powiedzieж - zapyta³ z niedowierzaniem - ¿e tak zwyczajnie proponujesz mi najwy¿szy urz¹d w kraju? - Co masz na myœli mуwi¹c”zwyczajnie”? - podnieci³ siк cz³owieczek. - Czy s¹dzisz, ¿e proponujemy Najwy¿sz¹ Prezydenturк ka¿demu? Taka oferta to wielki zaszczyt. - Nie zamierza³em... - A ty, jako Ziemianin, posiadasz wyj¹tkowe predyspozycje. - Czemu? - Cу¿, ogуlnie wiadomo, ¿e Ziemianie czerpi¹ z w³adzy przyjemnoœж. A my, Tranajanie, nie, ot i wszystko. Za du¿o k³opotуw. Tak po prostu. Reformatorska krew Goodmana poczк³a wrzeж. Mimo ca³ej doskona³oœci Tranai, by³o tu jednak miejsce na ulepszenia. Zobaczy³ nagle siebie jako rz¹dcк utopii, ktуry dokonuje wielkiego dzie³a czynienia idea³u jeszcze doskonalszym. Ostro¿noœж jednak powstrzyma³a go przed natychmiastowym wyra¿eniem zgody. Mo¿e ten facet jest szajbusem. - Dziкki za propozycjк - rzek³ Goodman. - Muszк to przemyœleж. Mo¿e powinienem porozmawiaж z aktualnym beneficjantem i dowiedzieж siк czegoœ o naturze pracy. - A jak s¹dzisz, sk¹d siк tu wzi¹³em? - zapyta³ cz³owieczek. - Jestem Najwy¿szy Prezydent Borg. Dopiero teraz Goodman dostrzeg³ oficjalny medalion na szyi goœcia. - Daj mi znaж, gdy podejmiesz decyzjк. Bкdк w Dworzyszczu Narodowym. - Uœcisn¹³ d³oс i wyszed³. Goodman odczeka³ piкж minut, a potem zadzwoni³ na boya. - Kim by³ ten cz³owiek? - To by³ Najwy¿szy Prezydent Borg - odpar³ boy. - Wzi¹³eœ robotк? Goodman powoli pokrкci³ g³ow¹. Nagle poj¹³, ¿e o Tranai musi siк jeszcze dowiedzieж w i e 1 e. Nastкpnego ranka Goodman sporz¹dzi³ alfabetyczn¹ listк rozmaitych fabryk produkuj¹cych roboty i ruszy³ w poszukiwaniu pracy. Ku swemu zdumieniu dosta³ j¹ bez najmniejszych problemуw w pierwszym miejscu, o ktуre zahaczy³. Wielkie Zak³ady Robotуw Domowych Abbaga zatrudni³y go, ledwie zerkn¹wszy na referencje. Jego nowy pracodawca, pan Abbag, by³ niski, mia³ groŸny wygl¹d, ogromn¹ siw¹ grzywк i roztacza³ aurк ogromnej energii osobistej. - Cieszк siк, ¿e mamy Ziemianina na pok³adzie - rzek³ Abbag. - 0 ile wiem, jesteœcie ludŸmi pomys³owymi, a potrzebujemy tu bez w¹tpienia pomys³owoœci... Bкdк z tob¹ szczery, Goodman - mam nadziejк, ¿e twуj innoplanetarny punkt widzenia przyniesie mi korzyœci. ZnaleŸliœmy siк w impasie. - Czy to problem produkcyjny? - spyta³ Goodman. - Poka¿к ci. - Abbag powiуd³ Goodmana przez fabrykк - T³oczniк, Obrуbkк Ciepln¹, Laboratorium Analiz Rentgenologicznych, Monta¿owniк - do Sali Prуb, ktуr¹ urz¹dzono jak po³¹czenie kuchni z bawialni¹. Pod jedn¹ ze œcian sta³ w szeregu tuzin robotуw. - Wyprуbuj jednego - poleci³ Abbag. Goodman zbli¿y³ siк do najbli¿szego z robotуw i spojrza³ na jego urz¹dzenia steruj¹ce. By³y doœж proste. Podda³ maszynк standardowemu testowi, jak podnoszenie przedmiotуw, zmywanie garnkуw i patelni, nakrywanie sto³u. Reakcje robota by³y zupe³nie poprawne, choж wœciekle powolne. Na Ziemi podobn¹ niezdarnoœж wypleniono sto lat temu. Widaж tu, na Tranai, byli trochк zacofani. - Wygl¹da na doœж wolnego - zauwa¿y³ Goodman ostro¿nie. - Masz racjк - rzek³ Abbag. - Cholernie wolny. Osobiœcie myœlк - ¿e mniej wiкcej akurat. Ale Badania Rynku wykazuj¹, ¿e klienci chc¹, ¿eby by³y jeszcze wolniejsze. - Hк? - Zabawne, co? - spyta³ Abbag smкtnie. - Zaczniemy traciж pieni¹dze, jeœli spowolnimy je bardziej. Popatrz na jego flaki. Goodman otworzy³ tyln¹ pokrywк i zatrzepota³ powiekami na widok pl¹taniny kabli. Po chwili zdo³a³ siк w nich rozeznaж. Robot zbudowany by³ tak jak ka¿da nowoczesna, ziemska maszyna na niedrogich uk³adach scalonych. Ale zainstalowano w nim specjalne przekaŸniki spowolniaj¹ce sygna³, modu³y wyg³uszaj¹ce impuls i mechanizmy obni¿aj¹ce napiкcie. - Tylko mi powiedz - gniewnie zapyta³ Abbag - jak mo¿emy spowolniж go jeszcze bardziej, nie zwiкkszaj¹c jego rozmiaru o jedn¹ trzeci¹ a ceny po dwakroж? Nie mam pojкcia, o jaki rodzaj oddoskonalenia bкd¹ siк dopominaж w najbli¿szej kolejnoœci. Goodman prуbowa³ przystosowaж siк mentalnie do koncepcji o d d o s k o n a 1 e n i a maszyny. Ziemskie fabryki stara³y siк zawsze budowaж roboty o reakcjach szybszych, sprawniejszych, dok³adniejszych. Nigdy nie mia³ powodu, by kwestionowaж sensownoœж tej zasady. I nie znajdowa³ go teraz. - A jakby tego by³o ma³o - skar¿y³ siк Abbag plastik, ktуry zsyntetyzowaliœmy dla tego w³aœnie modelu, akatalizowa³ albo diabli wiedz¹ co. Popatrz. Kopn¹³ robota w czкœж brzuszn¹. Plastik wgi¹³ siк jak arkusz cyny. Kopn¹³ ponownie. Plastik wgi¹³ siк g³кbiej, a robot zacz¹³ terkotaж i migaж patetycznie. Trzeci kopniak roztrzaska³ pow³okк. Wnкtrznoœci robota eksplodowa³y, zaœcie³aj¹c pod³ogк. - Doœж tandetny - rzek³ Goodman. - Niewystarczaj¹co tandetny. Powinien siк rozpaœж od pierwszego kopniaka. Nasi klienci nie bкd¹ mieli ¿adnej satysfakcji z wsadzania im stopy w brzuch przez ca³y dzieс. Ale powiedz, jak niby mam wyprodukowaж plastik, ktуry zniesie normaln¹ eksploatacjк - bo nie chcemy, ¿eby te rzeczy rozpada³y siк przypadkowo - a jednak rozleci siк w kawa³ki, kiedy klient tego zapragnie? - Jedn¹ chwileczkк - zaprotestowa³ Goodman. Ustalmy to sobie. Celowo spowalniacie te roboty, by tak irytowa³y ludzi, ¿e ci je zniszcz¹? Abbag uniуs³ brwi. - Oczywiœcie! - Dlaczego? - Ty j e s t e œ tu nowy - rzek³ Abbag. - Wie o tym ka¿de dziecko. To rzecz fundamentalna. - Bкdк wdziкczny, jeœli mi wyjaœnisz. Abbag westchn¹³. - Cу¿, przede wszystkim, jak wiesz, ka¿dy wynalazek mechaniczny jest Ÿrуd³em irytacji. Ludzkoœж charakteryzuje siк g³кbok¹ i odwieczn¹ nieufnoœci¹ wobec maszyn. Psychologowie nazywaj¹ to instynktown¹ reakcj¹ ¿ycia na pseudo¿ycie. Zgodzisz siк ze mn¹ w tej kwestii? Marvin Goodman przypomnia³ sobie ca³¹ tк niepokoj¹c¹ literaturк, jak¹ czyta³ - o buntach maszyn, mуzgach cybernetycznych przejmuj¹cych w³adzк nad œwiatem, androidach w natarciu i tak dalej. Pomyœla³ o humorystycznych artyku³ach i facetach strzelaj¹cych do swych telewizorуw, roztrzaskuj¹cych tostery o œcianк, albo”wyrуwnuj¹cych rachunki” z samochodami. Przypomnia³ sobie te¿ wszystkie kawa³y o robotach podminowane g³кbok¹ wrogoœci¹. - Myœlк, ¿e mogк siк na to zgodziж - powiedzia³ Goodman.” - Wiкc pozwуl, ¿e moj¹ tezк ujmк inaczej - rzek³ Abbag pedantycznie. - Ka¿da maszyna jest Ÿrуd³em irytacji. Im lepiej dzia³a, tym bardziej irytuje. St¹d, w konsekwencji, wniosek, ¿e maszyna dzia³aj¹ca doskona1e jest ogniskiem frustracji, utraty szacunku do siebie, resentymentуw bez adresu... - Chwileczkк! - zaoponowa³ Goodman. - Tak daleko bym siк nie posun¹³! - ...i schizofrenicznych fantazji - ci¹gn¹³ nieub³aganie Abbag. - Ale maszyny s¹ nieodzowne w zaawansowanej gospodarce. Najlepszym tedy rozwi¹zaniem z 1udzkiego punktu widzenia jest posiadanie maszyn zawodnych. - Zupe³nie tego nie chwytam. - To oczywiste. Na Ziemi wasze gadgety pracuj¹ na granicy optimum, wywo³uj¹c uczucie ni¿szoœci w ludziach, ktуrzy je obs³uguj¹. Niestety, macie masochistyczne tabu plemienne, ktуre broni je przed zniszczeniem. Rezultat? Ogуlny niepokуj w obecnoœci uœwiкconej i nieludzko sprawnej Maszyny i poszukiwanie obiektu agresji, ktуrym zwykle staje siк ¿ona lub przyjaciel. Bardzo ¿a³osny stan rzeczy. Och, wszystko, jak s¹dzк, gra w kategoriach produkcji mierzonej w robotogodzinach, ale wcale nie gra w kategoriach perspektywicznie ocenianego zdrowia i samopoczucia. - Nie jestem pewien... - Cz³owiek to istota niespokojna. U nas, na Tranai, kierujemy niepokуj ku temu w³aœnie punktowi, pozwalaj¹c mu s³u¿yж jako kana³ ujœcia tak¿e innych frustracji. Facet ma czegoœ po uszy - bum! Bierze i kopie swojego robota. Nastкpuje natychmiastowe i terapeutyczne roz³adowanie emocji, zyskanie cennego - i niepodwa¿alnego - poczucia wy¿szoœci nad zwyk³¹ maszyneri¹, zmniejszenie ogуlnych napiкж, ¿yciodajny zastrzyk adrenaliny do krwiobiegu, a zarazem impuls dla rozwoju industrializacji Tranai, bo goœж niezw³ocznie idzie kupiж nastкpnego robota. I co on, w koсcu, takiego zrobi³? Nie st³uk³ ¿ony, nie pope³ni³ samobуjstwa, nie wypowiedzia³ wojny, nie wynalaz³ nowej broni ani te¿ nie uciek³ siк do jakiegokolwiek z innych, co pospolitszych, sposobуw roz³adowania agresji. Po prostu rozwali³ taniego robota, ktуrego natychmiast mo¿e zast¹piж nowym. - S¹dzк, ¿e trochк potrwa, zanim to zrozumiem przyzna³ Goodman. - Jasne, ¿e potrwa. Jestem pewien, ¿e oka¿esz siк tu wartoœciowym nabytkiem, Goodman. Przemyœl to, co ci powiedzia³em, i pomyœl o jakimœ niedrogim sposobie oddoskonalenia tego robota. Goodman boryka³ siк z tym problemem ca³¹ resztк dnia, ale nie mуg³ tak od rкki przypasowaж swego myœlenia do idei produkowania maszyn coraz gorszych. By³a dlaс z lekka bluŸniercza. Wyszed³ z pracy o siedemnastej trzydzieœci, niezadowolony z siebie, ale zdecydowany spisywaж siк lepiej czy te¿ raczej”gorzej” - zale¿y od punktu widzenia i uwarunkowaс. Po szybkiej i samotnej kolacji Goodman postanowi³ odwiedziж Jannк Vley. Nie chcia³ spкdzaж wieczoru sam na sam ze swymi myœlami i czu³ rozpaczliw¹ potrzebк znalezienia w tej skomplikowanej utopii czegoœ przyjemnego, prostego i nieskomplikowanego. Mo¿e czymœ podobnym oka¿e siк ta Janna. Dom Vleyуw znajdowa³ siк ledwie o tuzin przecznic dalej i Goodman postanowi³ iœж na piechotк. K³opot zasadniczy polega³ na tym, ¿e mia³ w³asne wyobra¿enie na temat tego, jaka ma byж utopia, i trudno mu by³o tak skorygowaж w³asne myœlenie, by pasowa³o do konkretnej sytuacji. Wyobra¿a³ sobie sielankow¹ scenografiк, planetк ludzi, co ¿yj¹ w ma³ych niezwyk³ych wioskach, spaceruj¹ w powiewnych szatach, s¹ m¹drzy, ³agodni i rozumiej¹cy. Dzieci, ktуre igraj¹ w z³ocistym blasku s³oсca, m³уdŸ taсcuj¹ca na wioskowym placyku... Œmieszne! Kreœli³ raczej ¿ywy obraz ni¿ sytuacjк, seriк stylizowanych pуz zamiast nieustannego ruchu ¿ycia. Ludzie nigdy nie mogliby tak ¿yж, nawet przyj¹wszy, ¿e tego by pragnкli. Bo gdyby mogli, przestaliby byж ludŸmi. Dotar³ do domu Vleyуw i stan¹³ przed nim niezdecydowany. W co siк teraz pakuje? Na jakie obce - choж zdecydowanie utopijne - zwyczaje wnet siк natknie? Nieomal zawrуci³. Ale perspektywa d³ugiej samotnej nocy w pokoju hotelowym by³a wyj¹tkowo niezachкcaj¹ca. Zacisn¹³ zкby i zadzwoni³. Drzwi otworzy³ rudy mк¿czyzna œredniego wzrostu i w œrednim wieku. - Ach, musisz byж tym facetem z Ziemi. Janna siк szykuje... WejdŸ i poznaj ¿onк. Powiуd³ Goodmana do przyjemnie urz¹dzonej bawialni i wcisn¹³ czerwony guziczek w œcianie. Niebieskawa mg³a derrsinowa nie zaskoczy³a tym razem Goodmana. W koсcu sposуb, w jaki Tranajanie traktowali swoje kobiety, by³ ich wy³¹czn¹ spraw¹. Z mg³y wy³oni³a siк przystojna, mniej wiкcej dwudziestooœmioletnia kobieta. - Moja droga - rzek³ Vley - to jest Ziemianin, pan Goodman. - Jak¿e mi³o pana poznaж - powiedzia³a pani Vley. - Zrobiж panu drinka? Goodman skin¹³ g³ow¹. Vley wskaza³ mu wygodne krzes³o. Po chwili pani Vley przynios³a tacк oszronionych napitkуw i usiad³a. - Wiкc jest pani z Ziemi - rzek³ pan Vley. - Nerwowe, zat³oczone miejsce, prawda? Ludzie bez przerwy w galopie? - Tak, chyba tak jest - odpar³ Goodman. Ze schodуw dobieg³ szelest spуdnicy. Goodman poderwa³ siк na nogi. - Panie Goodman, to nasza cуrka Janna - powiedzia³a pani Vley. Goodman dostrzeg³ z miejsca, ¿e w³osy Janny s¹ dok³adnie tego samego koloru co supernowa w Circe, oczy maj¹ ten sam g³кboki, niewiarygodny b³кkit jesiennego nieba nad Algo II, ¿e ³agodny rу¿ jej ust przypomina smugк odrzutu Scarslotta-Turnera, ¿e jej nos... Ale tu mu siк skoсczy³y porуwnania astronomiczne, ktуre tak czy owak nie by³y najodpowiedniejsze. Janna by³a smuk³¹ i zdumiewaj¹co ³adn¹, jasnow³os¹ dziewczyn¹ i Goodman dozna³ nagle poczucia wielkiego zadowolenia, ¿e przemierzywszy Galaktykк dotar³ na Tranai. - Bawcie siк dobrze, dzieci - rzek³a pani Vley. - Nie wracaj zbyt pуŸno - powiedzia³ do Janny pan Vley. Dok³adnie tak, jak ziemscy rodzice mуwi¹ do swoich dzieci. W randce nie by³o nic egzotycznego. Poszli do niedrogiego klubu nocnego, taсczyli, trochк pili i wiele rozmawiali. Goodman by³ zaskoczony ich natychmiastowym porozumieniem. Janna zgadza³a siк ze wszystkim, co mуwi³. Odkrycie inteligencji w tak ³adnej dziewczynie by³o doznaniem o¿ywczym. Wywar³y na niej wielkie wra¿enie, mo¿e nawet j¹ zafascynowa³y, niebezpieczeсstwa, ktуre prze¿y³ przemierzaj¹c Galaktykк. Wiedzia³a zawsze, ¿e Ziemianie to typy awanturnicze (choж nerwowe), ale ryzyko, jakie podj¹³ Goodman, nie mieœci³o siк w g³owie. Dr¿a³a, gdy mуwi³ o œmiercionoœnym Wirze Galaktycznym, i s³ucha³a z szeroko rozwartymi oczami, gdy relacjonowa³ przeprawк przez s³ynny Szpaler £amigrzbietуw obok krwio¿erczych Gnojnikуw, ktуre wci¹¿ wyrzyna³y siк wzd³u¿ Gwiezdnej Grani i roi³y w szataсskich norach Prodgenum. Jak to Goodman uj¹³, Ziemianie byli ¿elaznymi ludŸmi w stalowych statkach, prowadz¹cymi zwiad na skrajach Wielkiej Nicoœci. Janna nawet siк nie odezwa³a, dopуki Goodman nie powiedzia³ o zap³aceniu piкciuset ziemskich dolarуw za szklankк piwa w Czerwonym Kogucie Moll Gan na Asteroidzie 342-AA. - Musia³eœ byж bardzo spragniony - rzek³a z trosk¹. - Niespecjalnie - odpar³ Goodman. - Forsa po prostu nie jest tam tak wa¿na. - ...ale czy nie by³oby lepiej j¹ zaoszczкdziж? To znaczy, ktуregoœ dnia mo¿esz mieж ¿onк i dzieci... - obla³a siк rumieсcem. Goodman oznajmi³ ch³odno: - Cу¿, ta czкœж mojego ¿ycia jest ju¿ skoсczona. Zamierzam siк o¿eniж i osi¹œж tu, na Tranai. - Jak m i ³ o! - wykrzyknк³a. To by³ niezwykle udany wieczуr. Goodman odprowadzi³ Jannк do domu o przyzwoitej godzinie i ustali³ randkк na jutrzejszy wieczуr. Oœmielony swymi opowieœciami, poca³owa³ j¹ w policzek. Nie wygl¹da³o, by mia³a coœ przeciwko temu, ale nie posun¹³ siк dalej. - Wiкc do jutra - powiedzia³a i uœmiechn¹wszy siк doс, zamknк³a drzwi. Odszed³ czuj¹c zawroty g³owy. Janna! Janna! Czy to mo¿liwe, ¿e ju¿ jest zakochany? Czemu nie? Mi³oœж od pierwszego wejrzenia by³a dowiedzion¹ mo¿liwoœci¹ i jako taka jest instytucj¹ w zupe³noœci szacown¹. Mi³oœж w utopii! Jak¿e cudownie, ¿e tu, na doskona³ej planecie, znalaz³ doskona³¹ dziewczynк! Z cienia wyszed³ mк¿czyzna i zagrodzi³ mu drogк. Goodman dostrzeg³, ¿e ma na twarzy czarn¹ jedwabn¹ maskк, spoza ktуrej nie widaж by³o nic prуcz oczu. Dzier¿y³ wielki i potк¿ny z wygl¹du blaster, ktуry mierzy³ nieruchomo w brzuch Goodmana. - W porz¹siu, brachu - rzek³ mк¿czyzna. - Dawaj ca³¹ forsк. - Co? - sapn¹³ Goodman. - S³ysza³eœ. Ca³¹ forsк. Wrкczaj, ale ju¿! - Nie mo¿esz tego zrobiж - rzek³ Goodman, za bardzo zbity z tropu, by logicznie myœleж. - Na Tranai nie ma przestкpstw! - A kto mуwi, ¿e s¹? - zapyta³ spokojnie mк¿czyzna. - Po prostu proszк o twoje pieni¹dze. Dasz mi je grzecznie, czy mam je z ciebie wytrz¹sn¹ж? - Nie unikniesz odpowiedzialnoœci! Zbrodnia nie pop³aca! - Nie b¹dŸ œmieszny - rzek³ mк¿czyzna. Wa¿y³ w d³oni swуj masywny blaster. - W porz¹dku. Nie denerwuj siк. - Goodman wyj¹³ portfel zawieraj¹cy ca³y jego maj¹tek i wrкczy³ gotуwkк zamaskowanemu. Mк¿czyzna przeliczy³ j¹, wygl¹daj¹c na mile zaskoczonego. - Lepiej, ni¿ siк spodziewa³em. Dziкki, brachu. Teraz spokojnie. Pospiesznie znikn¹³ w mrocznej ulicy. Goodman dziko rozgl¹da³ siк za policjantem, a¿ sobie przypomnia³, ¿e na Tranai nie ma policji. Zobaczy³ na rogu niewielki cocktail-bar z neonowym napisem Kici Koci Bar. Pogna³ ku niemu. Wewn¹trz by³ tylko barman posкpnie wycieraj¹cy szklanki. - Zosta³em obrabowany! - wrzasn¹³ doс Goodman. - Wiкc? - rzek³ barman, nie podnosz¹c nawet wzroku. - Ale myœla³em, ¿e na Tranai nie ma przestкpstw. - Bo nie ma. - Ale¿ zosta³em o b r a b o w a n y! - Musisz byж tu nowy - rzek³ barman, spojrzawszy w koсcu na Goodmana. - Dopiero co przyby³em z Ziemi. - Ziemia? Nerwowe, zat³oczone mie... - Tak, tak - zgodzi³ siк Goodman. Ten stereotyp poczyna³ go z lekka nu¿yж. - Ale jak na Tranai mo¿e nie byж przestкpstw, skoro zosta³em obrabowany? - Przecie¿ to jasne. Na Tranai rabunek nie jest przestкpstwem. - Ale rabunek zawsze jest przestкpstwem. - Jakiego koloru by³a jego maska? Goodman zastanawia³ siк przez chwilк. - Czarna. Czarny jedwab. Barman skin¹³ g³ow¹. - Wiкc by³ rz¹dowym poborc¹ podatkуw. - To œmieszny sposуb pobierania podatkуw - warkn¹³ Goodman. Barman postawi³ przed Goodmanem Pospiesznego na Tranai. - Sprуbuj na to spojrzeж w kategoriach dobra ogуlnego. Rz¹d musi mieж j a k i e œ pieni¹dze. Pozyskuj¹c je w ten sposуb, mo¿emy unikn¹ж podatku dochodowego z ca³ym jego skomplikowanym aparatem prawnym i ustawodawczym, A znуw w kategoriach zdrowia psychicznego jest czymœ o wiele lepszym wyci¹ganie pieniкdzy w krуtkiej, szybkiej i bezlitosnej operacji, ni¿ pozwalanie obywatelowi na ca³oroczn¹ troskк wynik³¹ z koniecznoœci p³acenia w jakimœ okreœlonym terminie. Goodman poch³on¹³ swojego drinka i barman postawi³ przed nim nastкpnego. - Ale - powiedzia³ Goodman - s¹dzi³em, ¿e podstaw¹ tego spo³eczeсstwa s¹ koncepcje wolnej woli i inicjatywy indywidualnej. - Bo tak jest - odrzek³ barman. - I wobec tego rz¹d, jakkolwiek skromnie siк przedstawia, ma takie same prawo do wolnej woli jak ka¿dy prywatny obywatel, nieprawda¿? Goodman niezupe³nie mуg³ to wszystko poj¹ж, skoсczy³ wiкc swojego drugiego drinka. - Mуg³bym dostaж jeszcze jednego? Zap³acк, jak tylko bкdк mуg³. - Jasne, jasne - zgodzi³ siк barman jowialnie, nalewaj¹c po szklaneczce dla siebie i dla Goodmana. Goodman powiedzia³: - Pyta³eœ mnie, jakiego koloru mia³ maskк. Dlaczego? - Czarny to kolor masek rz¹dowych. Prywatni obywatele zak³adaj¹ bia³e maski. - Twierdzisz, ¿e prywatni obywatele rуwnie¿ dopuszczaj¹ siк rabunkуw? - No, oczywiœcie! To nasza metoda rozdzia³u dуbr. Egalitaryzacja dochodu dokonuje siк bez interwencji rz¹du, nawet bez systemu podatkowego, wy³¹cznie œrodkami inicjatywy indywidualnej. - Barman z emfaz¹ skin¹³ g³ow¹. - I to te¿ sprawdza siк doskonale. Wiesz, rabunek to potк¿ne narzкdzie wyrуwnywania. - S¹dzк, ¿e masz racjк - przyzna³ Goodman, koсcz¹c trzeciego drinka. - Jeœli wiкc pojmujк ciк prawid³owo: ka¿dy obywatel mo¿e wsadziж w kieszeс blaster, za³o¿yж maskк, wyjœж na ulice i rabowaж. - Dok³adnie tak - odpar³ barman. - W pewnych granicach, oczywiœcie. Goodman parskn¹³. - Mogк zagraж wed³ug tych regu³. Mуg³byœ po¿yczyж mi maskк? I broс? Barman siкgn¹³ pod ladк. - Tylko zwrуж na pewno. Pami¹tki rodzinne. - Oddam - obieca³ Goodman. - A jak wrуcк, zap³acк za swoje drinki. Wsun¹³ blaster za pasek, zakry³ twarz mask¹ i wyszed³ z baru. Jeœli tak stoj¹ sprawy na Tranai, to on siк dostosuje. Obrabowali go, nie? To teraz on im zrabuje, co jego, a nawet z nawi¹zk¹. Znalaz³ odpowiedni rуg ulicy, skuli³ siк w cieniu i czeka³. W koсcu us³ysza³ odg³os krokуw i wyjrzawszy zza rogu dostrzeg³ tкgiego, dobrze ubranego Tranajczyka spiesz¹cego ulic¹. Goodman zast¹pi³ mu drogк i warkn¹³: - Stуj no, brachu! Tranajczyk zatrzyma³ siк i spojrza³ na blaster Goodmana. - Hmmm. U¿ywamy szerokolufowego Droga 3, co? Raczej staromodna broс. Jak ci siк sprawdza? - W porz¹dku - odpar³ Goodman. - Dawaj swoj¹... - A jednak mechanizm spustowy jest zbyt powolny - duma³ Tranajczyk. - Osobiœcie doradza³bym ig³owca Milsa-Sleevena. Tak siк sk³ada, ¿e jestem komiwoja¿erem Rusznikarni Sleevena. Mуg³bym zaproponowaж ci bardzo korzystny zakup lub zamianк z dop³at¹... Tкgi Tranajczyk uœmiechn¹³ siк. - Zasadniczym defektem twego Droga 3 jest to, ¿e nie wystrzeli, dopуki nie odwiedziesz kurka. - Wyci¹gn¹³ rкkк i wytr¹ci³ broс z d³oni Goodmana. - Widzisz? I nic w tej sprawie nie mog³eœ zrobiж. - Zacz¹³ siк oddalaж. Goodman podniуs³ blaster, znalaz³ kurek, odwiуd³ go i pogoni³ za Tranajczykiem. - Rкce do gуry - rozkaza³, zaczynaj¹c odczuwaж lekk¹ desperacjк. - Nie, nie, mуj dobry cz³owieku - rzek³ Tranajczyk nawet siк nie obejrzawszy. - Tylko jedna prуba na klienta. Nie mo¿na ³amaж niepisanych praw, kapujesz. Goodman sta³ i gapi³ siк, a¿ mк¿czyzna skrкci³ za rуg i znikn¹³. Uwa¿nie sprawdzi³ swego Droga 3 i upewniwszy siк, ¿e wszelkie zabezpieczenia s¹ uwolnione, zaj¹³ ponownie stanowisko. Po godzinnym oczekiwaniu znуw us³ysza³ kroki. Mocniej œcisn¹³ blaster. Tym razem zamierza³ dokonaж rabunku i nic nie mog³o go powstrzymaж. - W porz¹siu, brachu - rzek³. - £apy do gуry! Tym razem ofiar¹ by³ niski, krкpy Tranajczyk, ubrany w stare ciuchy robocze. Zagapi³ siк na broс w d³oni Goodmana. - Panie, niech pan nie strzela! - b³aga³ Tranajczyk. To ju¿ lepiej! Goodman dozna³ przyp³ywu g³кbokiej satysfakcji. - Tylko siк nie ruszaж - ostrzeg³. - Wszystkie zabezpieczenia odwiedzione. - Widzк to - rzek³, kul¹c siк, krкpy. - Niech pan uwa¿a z t¹ armat¹, proszк pana. Nawet w³oskiem nie ruszam. - Lepiej, ¿ebyœ nie rusza³. Dawaj pieni¹dze. - Pieni¹dze? - Tak, twoje pieni¹dze i pospiesz siк. - Nie mam ¿adnych pieniкdzy - zaskomli³ mк¿czyzna. - Panie, jestem biedakiem. Nкdzarzem. - Nie ma nкdzy na Tranai - rzek³ Goodman sentencjonalnie. - Wiem, ale mo¿na siк o ni¹ otrzeж tak blisko, ¿e nie widaж rу¿nicy. Niech mi pan da szansк, panie. - Nie masz ¿adnej inicjatywy? - zapyta³ Goodman. - Jeœli jesteœ biedny, to dlaczego nie wyjdziesz rabowaж jak wszyscy inni? - Po prostu nie mia³em mo¿liwoœci. Najpierw cуreczka dosta³a kokluszu i czuwa³em przy niej d³ugo w noc. Potem nawali³ derrsin, wiкc przez ca³y dzieс mia³em na karku paplaj¹c¹ ¿onк. Powiadam, ¿e w ka¿dym domu powinien byж zapasowy derrsin! Wiкc kiedy naprawiono generator, postanowi³a posprz¹taж mieszkanie i wetknк³a gdzieœ mуj blaster, a potem zapomnia³a gdzie. Wiкc ju¿ siк szykowa³em, ¿eby po¿yczyж blaster od przyjaciela, gdy... - Doœж - powiedzia³ Goodman. - To jest rabunek i zamierzam c o œ ci zrabowaж. Podaj swуj portfel. Mк¿czyzna ¿a³oœnie poci¹gn¹³ nosem i wrкczy³ Goodmanowi podniszczony portfel. W œrodku Goodman znalaz³ jednego diglo, odpowiednik ziemskiego dolara. - To wszystko, co mam - znуw ¿a³oœnie poci¹gn¹³ nosem mк¿czyzna - ale bierz, dajк z serca. Wiem, jak to jest, gdy siк stoi ca³¹ noc na wietrznym rogu... - Zatrzymaj to - rzek³ Goodman i oddawszy mк¿czyŸnie portfel pocz¹³ siк oddalaж. - Buu, dziкki, proszк pana! Goodman nie odpowiedzia³. Strapiony wrуci³ do Kici Koci Baru i odda³ barmanowi blaster i maskк. Gdy wyjaœni³, co zasz³o, barman wybuchn¹³ szorstkim œmiechem. - Nie mia³ pieniкdzy! Cz³owieku, to najstarszy trik w podrкcznikach. Ka¿dy nosi fa³szywy portfel na wypadek rabunku - czasem nawet dwa lub trzy. Przeszuka³eœ go? - Nie - przyzna³ siк Goodman. - Bracie, ale¿ z ciebie ¿у³todziуb! - Chyba masz racjк. Pos³uchaj, naprawdк zap³acк ci za te drinki, gdy tylko dojdк do jakiejœ forsy. - Jasne, jasne - odrzek³ barman. - Lepiej idŸ teraz do domu i przeœpij siк trochк. Mia³eœ pracowit¹ noc. Goodman zgodzi³ siк z tym. Znu¿ony wrуci³ do swego pokoju hotelowego i zasn¹³ natychmiast, gdy jego g³owa opad³a na poduszkк. Stawiwszy siк w Zak³adach Robotуw Domowych Abbaga j¹³ siк mк¿nie borykaж z problemem oddoskonalania automatуw. Ziemska wynalazczoœж wnet da³a o sobie znaж. Goodman pocz¹³ syntetyzowaж nowy plastik na pow³okк robota. By³ to silikon, pochodny silikitu, ktуry pojawi³ siк na Ziemi ³adny kawa³ czasu temu. Mia³ wszystkie przymioty, jeœli chodzi o twardoœж, sprк¿ystoœж, odpornoœж na d³ug¹ eksploatacjк; mуg³ rуwnie¿ znieœж masк urazуw. Ale pow³oka rozpada³a siк natychmiast, i to bardzo spektakularnie, otrzymawszy kopniaka zadanego z si³¹ trzydziestu funtуw lub wiкcej. Pracodawca pochwali³ Goodmana za to odkrycie, da³ gratyfikacjк (ktуrej Goodman rozpaczliwie potrzebowa³), i poleci³ nadal pracowaж nad pomys³em, by jeœli to mo¿liwe, obni¿yж po¿¹dan¹ si³к do dwudziestu trzech funtуw. Tak bowiem, zdaniem dzia³u badaс, przedstawia³y siк parametry przeciкtnego kopniaka frustracyjnego. Goodman zajкty by³ tak bardzo, ¿e praktycznie nie mia³ czasu, by prowadziж dalsze studia nad tranajskimi obyczajami i nawykami. Zdo³a³ jednak odwiedziж Lokal Obywatelski. Ta jedyna w swoim rodzaju tranajska instytucja mieœci³a siк w ma³ym budynku przy cichej, bocznej uliczce. Wszed³szy, stan¹³ przed wielkim pulpitem, na ktуrym znajdowa³y siк plakietki z nazwiskami i tytu³ami wszystkich urzкdnikуw paсstwowych Tranai. Obok ka¿dego nazwiska by³ guzik. Facet z obs³ugi pouczy³ Goodmana, ¿e przez naciœniкcie guzika obywatel wyra¿a dezaprobatк wobec posuniкж tego czy innego urzкdnika. Naciœniкcie jest natychmiast rejestrowane w Sali Historycznej i stanowi niewymazywalny minus na koncie funkcjonariusza. Nieletnim, oczywiœcie, naciskaж guzikуw nie pozwalano. Goodman uzna³ ten system za niezbyt efektywny, ale byж mo¿e, powiedzia³ sobie, oficjele Tranai s¹ motywowani inaczej ni¿ ich ziemscy koledzy. Spotyka³ siк z Jann¹ niemal ka¿dego wieczoru i pospo³u eksploatowali rozmaite kulturalne”aspekty” Tranai: cocktail-bary, filharmonie, wystawy sztuki, muzea nauki, targi i festiwale. Goodman nosi³ blaster i po kilku nieudanych prуbach zdo³a³ obrabowaж, kupca z piкciuset diglo. Janna, jak przysta³o rozs¹dnej tranajskiej dziewczynie, wpad³a po tym sukcesie w ekstazк i urz¹dzili fetк w Kici Koci Barze. Rodzice Janny zgadzali siк, ¿e Goodman sprawia wra¿enie cz³owieka dobrze troszcz¹cego siк o œrodki utrzymania. Nastкpnej nocy owych piкжset diglo - plus trochк pieniкdzy z gratyfikacji Goodmana - zrabowa³ z kolei mк¿czyzna w przybli¿eniu wzrostu i budowy barmana z Kici Koci, pos³uguj¹cy siк prehistorycznym Drogiem 3. Goodman pociesza³ siк myœl¹, ¿e pieni¹dz kr¹¿y swobodnie, tak, jak zak³ada to system. Potem prze¿y³ kolejny triumf. Pewnego dnia w Zak³adach Robotуw Domowych Abbaga wymyœli³ kompletnie nowy proces produkowania pow³oki robota. Rzecz polega³a na specjalnym plastiku, odpornym na powa¿ne nawet stukniкcia i upadki. W³aœciciel robota musia³ nosiж specjalne buty z wtopionym w obcasy katalizatorem. Gdy kopa³ robota, katalizator wchodzi³ w reakcjк z plastikow¹ pow³ok¹ efekt by³ natychmiastowy i bardzo przyjemny. Zrazu Abbag nie by³ szczegуlnie przкkonany - pomys³ wydawa³ siк zbyt karko³omny. Ale chwyci³ z miejsca i Zak³ady Robotуw Domowych zaanga¿owa³y siк marginalnie w bran¿к obuwnicz¹, sprzedaj¹c przynajmniej jedn¹ parк butуw do ka¿dego robota. Owa horyzontalna ekspansja przemys³owa ukaza³a siк wielce satysfakcjonuj¹ca dla akcjonariuszy fabryki i by³a nawet wa¿niejsza ni¿ oryginalny wynalazek plastiku i katalizatora. Goodman otrzyma³ znaczn¹ podwy¿kк pensji i hojn¹ premiк. ¯egluj¹c na grzbiecie swej triumfalnej fali, oœwiadczy³ siк Jannie i z miejsca zosta³ przyjкty. Jej rodzice sprzyjali zwi¹zkowi i pozostawa³o tylko zdobyж oficjalne b³ogos³awieсstwo rz¹du, z technicznego bowiem punktu widzenia Goodman wci¹¿ by³ innoplaneta³em. Wzi¹³ przeto wolny dzieс i powкdrowa³ do Gmachu Idriga, by siк zobaczyж z Melithem. By³ przepyszny wiosenny dzionek, jeden z tych, jakie Tranai ma przez dziesiкж miesiкcy w roku, i Goodman kroczy³ lekko i sprк¿yœcie. Kocha³, robi³ karierк i rych³o mia³ siк staж obywatelem utopii. Oczywiœcie, utopii przydadz¹ siк pewne zmiany, nawet bowiem Tranai nie jest zupe³nie doskona³a. Mo¿e przyjmie Najwy¿sz¹ Prezydenturк, by przeprowadziж niezbкdne reformy. Ale bez poœpiechu... - Hej, panie - rozleg³ siк g³os. - Nie zbywa panu diglo? Goodman spojrza³ w dу³ i dostrzeg³ przycupniкtego na chodniku brudnego starca w ³achmanach, ktуry trzyma³ cynowy kubek. - Co? - zapyta³ Goodman. - Nie zbywa ci diglo, bracie? - powtуrzy³ staruch przypochlebnie. - Nie da³byœ pan biedakowi na kubek oglo? Od dwуch dni nic nie jad³em, panie. - To haniebne! Czemu nie weŸmiesz Mastera i nie obrabujesz kogoœ na ulicy? - Jestem zbyt stary - zaskomla³ tamten. - Ofiary tylko siк ze mnie œmiej¹. - Czy masz pewnoœж, ¿e nie jesteœ po prostu leniwy? - zapyta³ Goodman surowo. - Nie jestem, sir! - upewni³ go ¿ebrak. - Niech pan tylko spojrzy, jak mi dr¿¹ rкce! Wyci¹gn¹³ obie brudne ³apy: trzкs³y siк. Goodman wyj¹³ portfel i wrкczy³ starcowi diglo. - Myœla³em, ¿e na Tranai nie ma ubуstwa. Rozumia³em, ¿e rz¹d zajmuje siк ludŸmi w podesz³ym wieku. - Bo te¿ siк zajmuje - powiedzia³ starzec. - Niech pan spojrzy. - Wyci¹gn¹³ swуj kubek - na jego œciance wygrawerowany by³ napis: AUTORYZOWANY ¯EBRAK RZ¥DOWY. NUMER DR-43241-3. - Masz na myœli, ¿e rz¹d sk³ania ciк do tej roboty? - Rz¹d p o z w a 1 a mi wykonywaж tк robotк - wyjaœni³ stary. - ¯ebranie jest zajкciem rz¹dowym zarezerwowanym dla wiekowych i upoœledzonych. - Ale to haniebne! - Musisz byж tu obcy. - Jestem Ziemianinem. - Aha! Nerwowi, zaganiani ludzie, tacy jesteœcie, co? - N a s z rz¹d nie pozwala obywatelom ¿ebraж - oœwiadczy³ Goodman. - Nie? No to co robi¹ starzy? ¯yj¹ na ³asce dzieci? Czy mo¿e siedz¹ w jakimœ domu starcуw, czekaj¹c na œmierж z nudуw? Ale nie tu, m³odzieсcze. Na Tranai ka¿demu staremu cz³owiekowi zapewnia siк posadк rz¹dow¹, ktуra nie wymaga specjalnych umiejкtnoœci, choж umiejкtnoœci s¹ pomocne. Jedni prosz¹ o pracк pod dachem, w koœcio³ach i teatrach. Inni lubi¹ podniecenie targуw i karnawa³уw. Osobiœcie wolк robotк na œwie¿ym powietrzu, w s³oneczku. Zmusza mnie do umiarkowanego wysi³ku, pozwala spotykaж wielu dziwnych i interesuj¹cych ludzi takich jak ty. - Ale ¿ebranie? - A do jakiej innej pracy jestem predysponowany? - Nie wiem. Ale... ale popatrz na siebie! Brudny, nie myty, w plugawych szmatach... - To moje ciuchy robocze - wyjaœni³ ¿ebrak rz¹dowy. - Powinieneœ zobaczyж mnie w niedzielк. - Masz i inne ubrania? - Jasne, ¿e mam,- a do tego przyjemne mieszkanko, lo¿к w operze, dwa roboty domowe i prawdopodobnie wiкcej forsy na koncie, ni¿ widzia³eœ w ¿yciu. Mi³o by³o z tob¹ pogadaж, m³odzieсcze, i dziкki za wsparcie. Ale muszк wracaж do pracy, co i tobie bym radzi³. Goodman oddali³ siк, a zerkn¹wszy przez ramiк zaobserwowa³, ¿e interes ¿ebraka rz¹dowego kwitnie. Ale - ¿ebranie! Zaiste, coœ takiego powinno siк ukrуciж. Jeœli przyjmie kiedykolwiek Prezydenturк - a jest nader oczywiste, ¿e powinien - zbada tк kwestiк dok³adniej. Mia³ wra¿enie, i¿ musi byж rozwi¹zanie godziwsze. W Gmachu Idriga Goodman opowiedzia³ Melithowi o swych planach matrymonialnych. Minister imigracyjny by³ pe³en entuzjazmu. - Cudownie, absolutnie cudownie - rzek³. - Rodzinк Vleyуw znam od dawna. To wspaniali ludzie. A Janna jest dziewczyn¹, z ktуrej by³by dumny ka¿dy mк¿czyzna. - Czy nie ma jakichœ formalnoœci, ktуre powinienem by³ dope³niж? - zapyta³ Goodman. - Jestem innoplaneta³em i w ogуle... - ¯adnych, ale to ¿adnych. Postanowi³em odpuœciж wszelkie formalnoœci. Mo¿esz zostaж obywatelem Tranai, jeœli tego chcesz, przez prosty akt ustnej deklaracji. Albo mo¿esz zatrzymaж obywatelstwo ziemskie i nikt siк nie pogniewa. Albo mo¿esz uczyniж obie rzeczy na raz - byж obywatelem i Ziemi, i Tranai. Jeœli Ziemia nie bкdzie mia³a nic przeciwko temu, to my te¿ nie. - S¹dzк, ¿e wola³bym zostaж obywatelem Tranai powiedzia³ Goodman. - To w zupe³noœci zale¿y od ciebie. Ale jeœli myœlisz o Prezydenturze, to przecie¿ mo¿esz zachowaж status Ziemianina i mimo to obj¹ж urz¹d. Nie jesteœmy wcale sztywni w tych kwestiach. Jednym z naszych najbardziej udanych Najwy¿szych Prezydentуw by³ pochodz¹cy od p³azуw facet z Aquarelli XI. - Jak¿e œwiat³e podejœcie! - Jasne, daж ka¿demu szansк, to nasze motto. A teraz co do œlubu - ceremonii mo¿e dokonaж ka¿dy urzкdnik paсstwowy. Najwy¿szy Prezydent Borg by³by szczкœliwy mog¹c to zrobiж dziœ po po³udniu, jeœli masz ochotк. - Melith puœci³ oko. - Stary pierdo³a lubi ca³owaж panny m³ode. Ale myœlк, ¿e ciebie naprawdк ceni. - Dziœ po po³udniu? - zastanowi³ siк Goodman. - Tak, chcia³bym wzi¹ж œlub dziœ po po³udniu, jeœli Janna siк zgodzi. - Prawdopodobnie siк zgodzi - upewni³ go Melith. - Sprawa kolejna: gdzie bкdziecie mieszkaж, jak wrуcicie z miodowego miesi¹ca? Pokуj hotelowy by³by raczej nieodpowiedni. - Rozmyœla³ przez chwilк. - Wiesz, co ci powiem? Mamy ma³y domek na skraju miasta. Czemu nie mielibyœcie siк tam wprowadziж, nim znajdziecie coœ lepszego? Albo zostaж na sta³e, jeœli siк wam spodoba? - S³owo dajк - zaprotestowa³ Goodman - jesteœ zbyt hojny. - Daj sobie spokуj. Myœla³eœ mo¿e o tym, ¿eby zostaж nastкpnym ministrem imigracyjnym? ¯adnej biurokracji, krуtkie godziny pracy, dobra pensja. Nie? Masz na oku Najwy¿sz¹ Prezydenturк, co? Chyba nie mogк ci mieж tego za z³e. Pogrzebawszy w kieszeniach, Melith znalaz³ dwa klucze. - Ten od drzwi frontowych, a ten od kuchennych. Adres jest na nich wygrawerowany. Dom ma pe³ne wyposa¿enie, w tym fabrycznie nowy generator pola derrsinowego. - Derrsin? - Jasne. Dom na Tranai nie jest ca³kowicie wyposa¿ony, dopуki nie ma generatora derrsinowego pola stazy. Chrz¹kn¹wszy Goodman powiedzia³ ostro¿nie: - Mia³em zamiar spytaж ciк o to - dok³adnie do czego u¿ywa siк pola stazy? - No, ¿eby trzymaж tam swoj¹ ¿onк - odpar³ Melith. - S¹dzi³em, ¿e wiesz. - Wiem, ale dlaczego? - Dlaczego? - Melith zmarszczy³ brwi. Najoczywiœciej kwestia taka nigdy nie przysz³a mu do g³owy. - Dlaczego robi siк to czy owo? Zwyczaj, ot i wszystko. A poza tym bardzo logiczny zwyczaj. Nie chcia³byœ chyba s³uchaж na okr¹g³o babskiego paplania, dzieс i noc? Goodman obla³ siк rumieсcem, odk¹d bowiem pozna³ Jannк, rozmyœla³ tylko o tym, jak¿e mi³o by j¹ by³o mieж u boku dzieс i noc. - Nie wygl¹da to na zbyt uczciwe wobec kobiet stwierdzi³ Goodman. Melith rozeœmia³ siк. - Mуj drogi przyjacielu, czy¿byœ g³osi³ doktrynк rуwnoœci p³ciowej? To naprawdк skompromitowana teoria. Mк¿czyŸni i kobiety s¹ po prostu rу¿ni. Nie s¹ tacy sami, bez wzglкdu na to, co mуwiono ci na Ziemi. Co dobre dla mк¿czyzny, nie jest konieczne, a nawet - zazwyczaj - dobre dla kobiety. - Traktujecie je tedy jako istoty ni¿sze - rzek³ Goodman, w ktуrym poczк³a kipieж reformatorska krew. - Wcale nie. Traktujemy je w i n n y sposуb ni¿ mк¿czyzn, ale nie w sposуb dowodz¹cy ich n i ¿ s z o œ c i. Tak czy owak, one nie maj¹ zastrze¿eс. - A to dlatego, ¿e nie mia³y okazji pokosztowaж lepszego losu. Czy jest jakieœ prawo nakazuj¹ce mi przetrzymywanie ¿ony w polu derrsinowym? - Oczywiœcie, nie ma. Zwyczaj sugeruje po prostu, byœ przywo³ywa³ j¹ ze stazy na okreœlony tygodniowo czas. Nie jest w porz¹dku pud³owaж kobietkк ca³kowicie, rozumiesz. - Oczywiœcie, ¿e nie jest - stwierdzi³ Goodman sarkastycznie. - Trzeba jej daж c z a s e m po¿yж. - I o to chodzi - rzek³ Melith, nie dostrzeg³szy sarkazmu w s³owach Goodmana. - Zaczynasz kapowaж. Goodman wsta³. - Czy to wszystko? - Myœlк, ¿e mniej wiкcej. Du¿o szczкœcia i w ogуle. - Dziкkujк - odpar³ Goodman sztywno i odwrуciwszy siк gwa³townie, wyszed³. Tego popo³udnia w Dworzyszczu Narodowym Najwy¿szy Prezydent Borg dokona³ prostych tranajskich obrzкdуw œlubnych, a potem z zapa³em uca³owa³ pannк m³od¹... By³a to piкkna ceremonia i tylko jedna rzecz rzuci³a na ni¹ cieс. Na œcianie Borga wisia³a strzelba wyposa¿ona w t³umik i lunetkк. By³a bliŸniaczo podobna do broni Melitha i rуwnie niepojкta. Borg odprowadzi³ Goodmana na bok i zapyta³: - Czy rozwa¿a³eœ powa¿niej sprawк Prezydentury? - Wci¹¿ mam j¹ na uwadze - odrzek³ Goodman. - Tak naprawdк, to wcale bym nie chcia³ sprawowaж urzкdуw publicznych... - Nikt nie chce. - ...ale s¹ pewne reformy, ktуrych Tranai na gwa³t potrzebuje. Myœlк, ¿e zwrуcenie na nie uwagi ludu mo¿e byж moim obowi¹zkiem. - To siк nazywa duch! - powiedzia³ Borg z aprobat¹ w g³osie. - Od jakiegoœ ju¿ czasu nie mieliœmy naprawdк przedsiкbiorczego prezydenta. A czemu nie mia³byœ przej¹ж urzкdu od razu? Moglibyœcie wуwczas spкdziж miesi¹c miodowy tylko we dwoje w Dworzyszczu Narodowym. Goodman odczuwa³ pokusк, ale nie chcia³, by sprawy paсstwowe zak³уca³y mu miesi¹c miodowy, ktуry tak czy owak by³ ju¿ zaplanowany. Skoro Tranai wytrzyma³a tak d³ugo w swym prawie utopijnym stanie, mo¿e niew¹tpliwie poczekaж jeszcze kilka tygodni. - Rozwa¿к to sobie, gdy wrуcimy - oznajmi³ w koсcu. Borg wzruszy³ ramionami. - Cу¿, myœlк, ¿e zdo³am unieœж to brzemiк jeszcze jakiœ czas. Och, i to - wrкczy³ Goodmanowi zaklejon¹ kopertк. - Co to jest? - Po prostu standardowa porada - rzek³ Borg. Pospiesz siк, panna m³oda czeka. - ChodŸ ju¿, Marvin! - zawo³a³a Janna. - Nie chcesz chyba, ¿ebyœmy spуŸnili siк na statek! Goodman popкdzi³ za ni¹, by wsi¹œж do limuzyny z portu kosmicznego. - Powodzenia! - zawo³ali rodzice. - Powodzenia! - wrzasn¹³ Borg. - Powodzenia! - dorzuci³ Melith, jego ¿ona i wszyscy pozostali goœcie. W drodze do portu Goodman otworzy³ kopertк i przeczyta³ drukowany arkusz: Rada dla m³odego ma³¿onka Zawar³eœ w³aœnie zwiazek ma³¿eсski i oczekujesz, co zupe³nie naturalne, ca³ego ¿ycia w ma³¿eсskiej szczкœliwoœci. I jest to jak najbardziej w³aœciwe, szczкœliwe ma³¿eсstwo bowiem jest ostoj¹ dobrego rz¹du. Musisz jednak uczyniж wiкcej, ni¿ tylko ¿ywiж takie pragnienie. Szczкœliwe ma³¿eсstwo nie staje siк twoim udzia³em za spraw¹ ³aski bo¿ej. Na dobre ma³¿eсstwo trzeba zapracowaж. Pamiкtaj, ¿e twoja ¿ona jest istota ludzk¹. Powinno siк j¹ obdarzyж pewn¹ doz¹ wolnoœci, do ktуrej ma niezbywalne prawo. Sugerujemy, byœ powo³ywa³ j¹ ze stazy przynajmniej raz w tygodniu. Zbyt d³ugi pobyt w stazie nie s³u¿y dobrej orientacji. Zbyt wiele stazy Ÿle wp³ywa na cerк i nie tylko dla niej jest to niekorzystne, ale rуwnie¿ i dla ciebie. W przerwach, takich jak weekendy czy wakacje, pozwala siк zwykle ¿onie funkcjonowaж poza staz¹ ca³y dzieс bez przerwy, niekiedy nawet przez dwa albo trzy dni. Zaszkodziж to nie mo¿e, a urozmaicenie zdzia³a cuda, jeœli chodzi o jej samopoczucie. Miej w pamiкci garœж tych zdroworozs¹dkowych zasad, a mo¿esz byж pewien, ¿e twe ma³¿eсstwo bкdzie szczкœliwe. Rz¹dowa Rada Matrymonialna Goodman powoli porwa³ kartkк na drobne strzкpy upuœci³ je na pod³ogк limuzyny. Jego duch reformatora by³ ju¿ ca³kowicie rozbudzony. Wiedzia³, ¿e Tranai jest pyt piкkna, by mog³a byж prawdziwa. Ktoœ musia³ zap³aciж doskona³oœж. W tym przypadku - kobiety. Znalaz³ pierwsz¹ powa¿n¹ skazк w raju. - Co to by³o, kochanie? - zapyta³a Janna, spojrzawszy a strzкpy papieru. - To by³a pewna bardzo g³upia rada - odpar³ Goodran. - Moja droga, czy myœla³aœ kiedykolwiek - tak naprawdк myœla³aœ - o œlubnych zwyczajach tej swojej planety? - Nie s¹dzк. Czy nie s¹ s³uszne? - S¹ z³e, zupe³nie z³e. Traktuje siк tu kobiety jak zabawki, jak lalki, ktуre po skoсczeniu zabawy k³adzie siк na pу³kк. Czy tego nie dostrzegasz? - Nigdy o tym nie myœla³am. - Cу¿, teraz mo¿esz pomyœleж - powiedzia³ Goodan - bo dokonaj¹ siк pewne zmiany, a damy im pocz¹tek naszym domu. - Co tylko uznasz za najlepsze, ukochany - rzek³a Janna z szacunkiem. Uœcisnк³a jego ramiк. On j¹ poca³owa³. A potem limuzyna dotar³a do portu i wsiedli na pok³ad statku kosmicznego. Ich miesi¹c miodowy na Doe by³ jak krуtka podrу¿ przez raj bez skazy. Cuda ma³ego ksiк¿yca Tranai stworzono dla kochankуw i tylko dla kochankуw. ¯aden biznesmen nie wpad³ na Doe na krуtki odpoczynek; ¿aden drapie¿ny kawaler nie polowa³ na jej œcie¿kach. Strudzeni, rozczarowani, pe³ni lubie¿nych nadziei musieli sobie znaleŸж inne ³owiska. Jedyne, srodze przestrzegane prawo Doe brzmia³o: tylko we dwoje, szczкœliwi i zakochani, wstкp w innym stanie uczuж wzbroniony. By³ to jedyny z tranajskich obyczajуw, ktуry Goodman doceni³ bez trudu. By³y na ma³ym ksiк¿ycu ³¹ki z wysok¹ traw¹ i zielone lasy do spacerуw, a w lasach ch³odne czarne jeziora; by³y postrzкpione malownicze szczyty, ktуre a¿ siк prosi³y, by je zdobyж. Kochankowie, ku swej wielkiej uciesze, bez przerwy gubili siк w lasach, ale nie gubili siк na dobre, bo ca³y ksiк¿yc mo¿na by³o obejœж w przeci¹gu jednego dnia. Dziкki s³abej grawitacji nikt nie zdo³a³by uton¹ж w jeziorach, a upadek ze szczytu gуry napawa³ wprawdzie lкkiem, ale prawie nie przynosi³ uszczerbku. W punktach strategicznych rozrzucono ma³e hoteliki z dyskretnie oœwietlonymi barami, w ktуrych krуlowali sympatyczni siwow³osi barmani. Nie brak³o posкpnych podziemnych korytarzy, ktуre g³кbiej (ale nie za g³кboko) rozszerza³y siк w fosforyzuj¹ce, roziskrzone lodem jaskinie i bieg³y obok ospa³ych, podziemnych rzek, w ktуrych p³ywa³y œwietliste ryby o ognistych oczach. Rz¹dowa Rada Matrymonialna uzna³a te proste atrakcje za wystarczaj¹ce i nie zatroszczy³a siк ani o tereny golfowe, ani o baseny, ani o szlaki do przeja¿d¿ek konnych, ani o pola do gry w gazdк. Wynika³o to z przekonania, ¿e skoro ju¿ ma³¿eсstwo potrzebuje tych rzeczy, miesi¹c miodowy ma za sob¹. Goodman i jego ma³¿onka spкdzili na Doe magiczny tydzieс, ale w koсcu wrуcili na Tranai. Pierwsz¹ rzecz¹, jak¹ Goodman uczyni³, przeniуs³szy pannк m³od¹ przez prуg ich nowego domu, by³o roz³¹czenie generatora derrsinowego. - Moja droga - rzek³ - a¿ do tej chwili przestrzega³em wszystkich tranajskich obyczajуw, nawet tych, ktуre wydawa³y mi siк groteskowe. Ale tej jednej rzeczy nie zaaprobujк. Na Ziemi by³em za³o¿ycielem Komitetu Rуwnych Szans Zawodowych dla Kobiet. Na Ziemi traktujemy nasze kobiety jak rуwnych sobie towarzyszy, jak partnerуw w przygodzie ¿ycia. - Cу¿ za osobliwy koncept - powiedzia³a Janna i chmura przemknк³a przez jej œliczn¹ twarzyczkк. - Pomyœl tylko - nie ustкpowa³ Goodman - nasze ¿ycie bкdzie znacznie bardziej satysfakcjonuj¹ce, jeœli zamiast zamykaж ciк w seraju pola derrsinowego, pozwolк ci trwaж u mego boku. Czy siк ze mn¹ zgadzasz? - Wiesz o wiele wiкcej ni¿ ja, kochany. Podrу¿owa³eœ po ca³ej Galaktyce, gdy ja nie ruszy³am siк z Port Tranai. Jeœli mуwisz, ¿e tak bкdzie najlepiej - to bкdzie. Ponad wszelk¹ w¹tpliwoœж, pomyœla³ Goodman, jest najdoskonalsz¹ z kobiet. Wrуci³ do swej pracy w Zak³adach Robotуw Domowych Abbaga i rych³o zag³кbi³ siк w kolejny projekt oddoskonaleniowy. Tym razem wpad³ na b³yskotliwy pomys³ uczynienia przegubуw robota trzeszcz¹cymi i skrzypi¹cymi. DŸwiкki te podnios¹ irytacyjne zalety robota, przez co jego unicestwienie, bardziej teraz wartoœciowe z psychologicznego punktu widzenia, stanie siк rуwnie¿ aktem przyjemniejszym. Pan Abbag nie posiada³ siк z radoœci, da³ Goodmanowi kolejn¹ podwy¿kк i kaza³ przygotowaж oddoskonalenie do rych³ego wdro¿enia. Pierwszy plan Goodmana polega³ na wyeliminowaniu czкœci procesu smarowania, okaza³o siк jednak, ¿e tarcie uszkodzi zbyt szybko ¿ywotne elementy maszyny. A do tego, naturalnie, nie mo¿na by³o dopuœciж. Pocz¹³ wiкc szkicowaж zarys wbudowanego modu³u skrzypi¹co-trzeszcz¹cego. Musia³ brzmieж absolutnie realistycznie i nie powodowaж rzeczywistych uszkodzeс. Musia³ byж tani i ma³y, bo wnкtrze robota wype³nione ju¿ by³o po brzegi rozmaitymi oddoskonaleniami. Atoli Goodman przekona³ siк, ¿e taki ma³y produkuj¹cy trzaski modu³ brzmi sztucznie, wiкksze zaœ s¹ zbyt kosztowne i nie mieszcz¹ siк w pow³oce robota. Zacz¹³ pracowaж po kilka wieczorуw w tygodniu, schud³ i sta³ siк dra¿liwy. W Jannie mia³ ¿onк, na ktуrej mo¿na by³o polegaж. Posi³ki zawsze by³y gotowe na czas, wieczorami krzepi³a go weso³ym s³owem i ze zrozumieniem s³ucha³a o jego k³opotach. W ci¹gu dnia nadzorowa³a sprz¹tanie domu przez roboty domowe. Zajmowa³o to nie wiкcej ni¿ godzinк, pуŸniej wiкc czyta³a ksi¹¿ki, wypieka³a ciasta, robi³a na drutach i niszczy³a roboty. Goodman by³ tym lekko zaniepokojony, czyni³a to bowiem w tempie trzy - cztery sztuki tygodniowo. Ale przecie¿ ka¿dy musi mieж jakieœ hobby. Staж go by³o na to, by jej pob³a¿aж, gdy¿ kupowa³ maszyny po kosztach w³asnych. Goodman znalaz³ siк w kompletnym impasie, gdy inny projektant, cz³owiek o nazwisku Dath Hergo, wyst¹pi³ z projektem zmodernizowanego systemu sterowania. Oparty na zasadzie anty¿yroskopowej, pozwala³ robotowi wejœж do pokoju z bocznym przechy³em wynosz¹cym dziesiкж stopni. (Dziesiкж stopni, zdaniem dzia³u badaс, to najbardziej irytuj¹ce przechylenie, jakie mo¿e przyj¹ж robot.) Co wiкcej, wykorzystuj¹c zasadк selekcji przypadkowej, robot mуg³ s³aniaж siк na nogach, po pijacku, irytuj¹co, w nieregularnych odstкpach - nigdy niczego nie upuszczaj¹c, ale bкd¹c od upuszczenia o krok. Wynalazek ten, co zrozumia³e, okrzykniкto wielkim postкpem w in¿ynierii oddoskonaleniowej. A Goodman przekona³ siк, ¿e mo¿e wbudowaж swуj modu³ trzeszcz¹coskrrypi¹cy wprost w oœrodek steruj¹cy s³anianiem siк robota. W czasopismach fachowych jego nazwisko wymieniano jednym tchem z nazwiskiem Datha Hergo. Nowa generacja Robotуw Domowych Abbaga by³a sensacj¹. W owej chwili Goodman postanowi³ wzi¹ж z pracy urlop bezp³atny i przyj¹ж Najwy¿sz¹ Prezydenturк Tranai. Czu³, ¿e winien jest to spo³eczeсstwu. Jeœli ziemska wynalazczoœж i wiedza pozwoli³a udoskonaliж oddoskonalenia, zdo³a niechybnie, z jeszcze wiкkszym powodzeniem, udoskonaliж udoskonalenia. Tranai by³a bliska utopii. Gdy na cuglach spocznie jego d³oс, mog¹ przebyж ten ostatni odcinek ku idea³owi. Uda³ siк do biura Melitha, by to omуwiж. - S¹dzк, ¿e zawsze jest pole do zmian - rzek³ z zadum¹ Melith. Szef resortu imigracji siedzia³ przy oknie, obserwuj¹c przechodniуw. - Oczywiœcie, nasz obecny system funkcjonuje ju¿ od dawna i funkcjonuje bardzo dobrze. Nie wiem, co mуg³byœ udoskonaliж. Nie ma na przyk³ad - Boœcie j¹ zalegalizowali - oœwiadczy³ Goodman. - Po prostu wykrкciliœcie siк od tego problemu. - My postrzegamy go inaczej. Nie ma ubуstwa... - Bo wszyscy kradn¹. I nie ma problemu ludzi starych, bo rz¹d przekszta³ci³ ich w ¿ebrakуw. Naprawdк, wiele jest miejsca na zmiany i udoskonalenia. - Cу¿, mo¿e - powiedzia³ Melith. - Ale myœlк... przerwa³ raptownie, pogna³ ku œcianie i œci¹gn¹³ z niej strzelbк. - Tam jest! Goodman wyjrza³ przez okno. Ni¿ej przechodzi³ cz³owiek, z pozoru niczym nie rу¿ni¹cy siк od innych. Us³ysza³ trzask, a potem zobaczy³, ¿e cz³owiek уw chwieje siк i osuwa na chodnik. Melith zastrzeli³ go ze swej strzelby z t³umikiem. - Po co to zrobi³eœ? - spyta³ Goodman zd³awionym g³osem. - Potencjalny morderca - odpar³ Melith. - Co? - Rzecz jasna, nie mamy tu rzeczywistej przestкpczoœci, ale bкd¹c ludŸmi, musimy stawiж czo³o takiej mo¿liwoœci. - Co takiego zrobi³, ¿e sta³ siк potencjalnym morderc¹? - Zabi³ piкciu ludzi - oznajmi³ Melith. - Ale... cholera, cz³owieku, to nie w porz¹dku! Nie aresztowa³eœ go, nie postawi³eœ przed s¹dem, nie da³eœ szansy skorzystania z adwokata... - A jak to mia³em zrobiж? - zapyta³ lekko poirytowany Melith. - Nie mamy ¿adnej policji, ktуra by mog³a aresztowaж ludzi, nie mamy systemu prawnego. Dobry Bo¿e, chyba siк nie spodziewa³eœ, ¿e po prostu pozwolк mu iœж dalej, co? Nasza definicja mordercy: zabуjca dziesiкciu ludzi; i ten tam by³ nieŸle zaawansowany. Po prostu nie mog³em siedzieж bezczynnie. Chroniж ludzi to mуj obowi¹zek. Mogк ciк upewniж, ¿e starannie rozezna³em sprawк. - To niesprawiedliwe! - wrzasn¹³ Goodman. - A kto mуwi, ¿e sprawiedliwe?! - odwrzasn¹³ Melith. - Co ma s p r a w i e d 1 i w o œ ж do utopii?! - Wszystko! - Goodman z trudem nakaza³ sobie spokуj. - Sprawiedliwoœж jest podstaw¹ godnoœci ludzkiej, ludzkiego ³aknienia... - Teraz po prostu zapкdzasz siк w pustos³owie - rzek³ Melith ze swym zwyk³ym, jowialnym uœmiechem. - Sprуbuj byж realist¹. Stworzyliœmy utopiк dla i s t o t 1 u d z k i c h, nie dla œwiкtych, ktуrym ona na nic. Musimy akceptowaж u³omnoœci ludzkiej natury, a nie udawaж, ¿e ich nie ma. Wedle naszego sposobu myœlenia aparat policyjny i system prawno-egzekucyjny maj¹ tк sk³onnoœж, ¿e tworz¹ atmosferк zbrodni i akceptacjк zbrodni. Jest, uwierz mi, lepiej w ogуle nie akceptowaж mo¿liwoœci zbrodni. Ogromna wiкkszoœж ludzi powie ci to samo. - Ale kiedy dochodzi do zbrodni, co przecie¿ nieuniknione. - Dochodzi tylko do mo¿liwoœci - upiera³ siк Melith. - A i to rzadziej, ni¿ sobie myœlisz. Kiedy wiкc dochodzi, za³atwiamy to szybko i po prostu. - A jeœli za³atwiasz niew³aœciwego cz³owieka? - Nie mo¿emy za³atwiж niew³aœciwego cz³owieka. Nie ma na to najmniejszej szansy. - Dlaczego nie? - Bo ka¿dy wyeliminowany przez funkcjonariusza rz¹dowego jest z definicji i prawa zwyczajowego potencjalnym przestкpc¹. Przez chwilк Marvin Goodman milcza³. Potem rzek³: - Widzк, ze rz¹d dysponuje wiкksz¹ w³adz¹, ni¿ zrazu s¹dzi³em. - Dysponuje - potwierdzi³ Melith. - Ale nie tak¹, jak¹ mu w tej chwili przypisujesz. Goodman uœmiechn¹³ siк ironicznie. - A czy wci¹¿ mogк prosiж o Najwy¿sz¹ Prezydenturк? - Jasne. I bez ¿adnych warunkуw. Naprawdк chcesz? Przez chwilк Goodman zastanawia³ siк g³кboko. Czy naprawdк jej chce? Cу¿, ktoœ musi rz¹dziж. Ktoœ musi strzec ludzi. Ktoœ musi przeprowadziж parк reform w tym utopijnym domu wariatуw. - Tak, chcк - oœwiadczy³. Rozwar³y siк drzwi i wpad³ do œrodka Najwy¿szy Prezydent Borg. - Cudownie, absolutnie cudownie! Ju¿ dziœ mo¿esz siк przenieœж do Dworzyszcza Narodowego. Od tygodnia by³em spakowany i czeka³em, a¿ siк zdecydujesz. - Musz¹ byж jakieœ formalnoœci, ktуrych trzeba dokonaж... - ¯adnych formalnoœci - rzek³ Borg, ktуrego twarz po³yskiwa³a od potu. - Absolutnie ¿adnych. Musimy tylko dokonaж przekazania Pieczкci Prezydenckiej, a potem zejdк na dу³, wyma¿к w aktach swoje nazwisko i wstawiк twoje. Goodman popatrzy³ na Melitha. Twarz ministra imigracji by³a nieprzenikniona. - W porz¹dku - powiedzia³. Borg siкgn¹³ po Pieczкж Prezydenck¹ i pocz¹³ j¹ zdejmowaж z szyi... Eksplodowa³a nagle i gwa³townie I oto Goodrnan przekona³ siк, ¿e ogarniкty groz¹ patrzy na czerwon¹, roztrzaskan¹ g³owк Borga. Najwy¿szy Prezydent chwia³ siк przez chwilк, a potem sp³yn¹³ na pod³ogк. Melith zdj¹³ marynarkк i zarzuci³ j¹ na g³owк Borga. Goodman cofn¹³ siк ku krzes³u i opad³ na nie. Otworzy³ usta, ale nie wydoby³ z nich ani s³owa. - Doprawdy, g³upia sprawa - rzek³ Melith. - By³ tak bliski koсca kadencji. Ostrzega³em go w sprawie zaakceptowania budowy tego nowego portu kosmicznego. Ludziom to siк nie spodoba, mуwi³em. Ale by³ pewien, ¿e zechc¹ mieж dwa porty zamiast jednego. Cу¿, myli³ siк. - Chcesz powiedzieж... rozumiem... jak... co... - Wszyscy funkcjonariusze rz¹dowi nosz¹ insygnium urzкdu, zawieraj¹ce tradycyjn¹ iloœж tezjum, materia³u wybuchowego, o ktуrym mog³eœ s³yszeж - wyjaœni³ Melith. - Zapalnik sterowany jest drog¹ radiow¹ z Lokalu Obywatelskiego. Ka¿dy obywatel ma dostкp do lokalu, g a to w tym celu, by wyraziж dezaprobatк wobec rz¹du. - Melith westchn¹³. - I to by³ ostateczny minus na koncie biednego Borga. - Pozwalacie ludziom wyra¿aж dezaprobatк przez wysadzanie w powietrze urzкdnikуw paсstwowych? - wyskrzecza³ przera¿ony Goodman. - To jedyny sposуb, ktуry cokolwiek znaczy - odpar³ Melith. - Mechanizm kontrolny. Tak jak my mamy w garœci obywateli, tak obywatele maj¹ w garœci nas. - I to d 1 a t e g o chcia³, ¿ebym ja przej¹³ urz¹d. Dlaczego nikt mi nie powiedzia³? - Bo nie pyta³eœ - rzek³ Melith z cieniem uœmieszku. Nie b¹dŸ taki przera¿ony. Skrytobуjstwo jest zawsze mo¿liwe, wiesz, na ka¿dej planecie, pod ka¿dymi rz¹dami. Prуbujemy zeс uczyniж zjawisko konstruktywne. W naszym systemie ludzie nigdy nie trac¹ kontaktu z rz¹dem, a rz¹d nigdy nie prуbuje siкgaж po w³adzк dyktatorsk¹. A skoro ka¿dy mo¿e siк udaж do Lokalu Obywatelskiego, to sam siк zdziwisz, jak sk¹po z tego prawa korzysta. Oczywiœcie, zawsze s¹ zapaleсcy... Goodman podniуs³ siк na nogi i nie patrz¹c na cia³o Borga ruszy³ ku drzwiom. - Czy¿byœ nie chcia³ ju¿ Prezydentury? - zapyta³ Melith. - Nie - Tacy ju¿ wy, Ziemianie, jesteœcie - zauwa¿y³ ze smutkiem Melith. - Pragniecie odpowiedzialnoœci tylko wtedy, gdy nie zak³ada podejmowania ryzyka. To z³e podejœcie, gdy chce siк kierowaж rz¹dem. - Mo¿e masz racjк - rzek³ Goodman. - Rad po prostu jestem, ¿e siк w porк zorientowa³em. Pospieszy³ do domu. Gdy doс wkracza³, jego dusz¹ rz¹dzi³ kompletny chaos. Czy Tranai jest utopi¹, czy domem wariatуw rozmiarуw planety? Jaka zreszt¹ rу¿nica? Po raz pierwszy w ¿yciu Goodman zastanawia³ siк, czy utopia jest warta œwieczki. Czy¿ nie lepiej d¹¿yж ku doskona³oœci, ni¿ j¹ osi¹gn¹ж? Raczej mieж idea³y, ni¿ ¿yж zgodnie z nimi... Jeœli sprawiedliwoœж jest u³ud¹, to czy¿ u³uda nie jest lepsza od prawdy? A mo¿e nie? Goodman by³ smutny i pe³en rozterek, gdy dowlуk³ siк do domu. Tam znalaz³ ¿onк w ramionach innego mк¿czyzny. Ta scena mia³a, w jego oczach, przeraŸliwie zwolnione tempo. S¹dzi³, ¿e trwa³o wieki, nim Janna podnios³a siк na nogi i poprawiwszy rozche³stan¹ odzie¿ spojrza³a naс z rozdziawionymi ustami. Mк¿czyzna - wysoki i przystojny, ktуrego Goodman nigdy dot¹d nie widzia³ - sprawia³ wra¿enie zbyt zaskoczonego, by przemуwiж. Wykonywa³ drobne, nic nie znacz¹ce gesty - strz¹sa³ py³ z klapy marynarki, obci¹ga³ mankiety. Potem uœmiechn¹³ siк nienaturalnie. - No, no! - rzek³ Goodman. W tych okolicznoœciach by³o to doœж anemiczne, ale wywar³o swуj efekt. Janna wybuchnк³a p³aczem. - Okropnie mi przykro - wymamrota³ mк¿czyzna. Nie spodziewaliœmy siк ciebie jeszcze przez parк godzin. Musisz byж tym zaszokowany. Okropnie mi przykro. Jedyn¹ rzecz¹, jakiej Goodman nie oczekiwa³ i nie pragn¹³, by³o wspу³czucie ze strony kochanka ¿ony. Zignorowa³ mк¿czyznк i wlepi³ wzrok w ³kaj¹c¹ Jannк. - A czegoœ siк spodziewa³! - wrzasnк³a doс raptownie. - Musia³am. Nie kocha³eœ mnie! - Nie kocha³em ciк! Jak mo¿esz tak mуwiж?! - A jak mnie traktowa³eœ? - Bardzo ciк kocha³em, Janno - powiedzia³ miкkko. - Wcale nie! - pisnк³a, odrzucaj¹c g³owк do ty³u. Tylko popatrz, jak mnie traktowa³eœ! Trzyma³eœ mnie przy sobie ca³ymi dniami, codziennie zmusza³eœ do prac domowych, gotowania, wysiadywania. Marvin, c z u ³ a m, jak siк starzejк. Dzieс po dniu ten sam nudny, g³upi rytua³. I przez wiкkszoœж czasu, kiedy wraca³eœ do domu, by³eœ zbyt zmкczony, ¿eby choж mnie dostrzec. Jedyne, o czym potrafi³eœ mуwiж, to twoje durne roboty! Marnowa³am siк, Marvin, marnowa³am! Nagle dotar³o do Goodmana, ¿e jego ¿ona dozna³a rozstroju. Bardzo ³agodnie powiedzia³: - Ale¿, Janno, takie jest ¿ycie. M¹¿ i ¿ona tworz¹ wspуlnotк. Starzej¹ siк pospo³u, ramiк przy ramieniu. ¯ycie nie mo¿e siк sk³adaж z samych radoœci... - Oczywiœcie, ¿e mo¿e! Sprуbuj zrozumieж, Marvin. Mo¿e! Na Tranai - dla kobiety! - To niemo¿liwe - rzek³ Goodman. - Na Tranai kobieta oczekuje ¿ycia pe³nego uciech i przyjemnoœci. To jej prawo, tak jak swoje prawa maj¹ mк¿czyŸni. Oczekuje, ¿e przywo³ana ze stazy weŸmie udzia³ w przygotowanym przyj¹tku, pуjdzie na spacer w blasku ksiк¿yca albo pop³ywaж, albo do kina. - Znуw zaczк³a p³akaж. - Ale ty by³eœ m¹drzejszy. Musia³eœ to zmieniж. Powinnam byж na tyle rozs¹dna, by nie ufaж Ziemianinowi. Tamten mк¿czyzna westchn¹³ i zapali³ papierosa. - Wiem, nic nie mo¿esz na to poradziж, Marvin, ¿e jesteœ innoplaneta³em - powiedzia³a Janna. - Ale naprawdк chcк, ¿ebyœ zrozumia³. Mi³oœж to nie wszystko. Kobieta powinna byж te¿ praktyczna. Gdyby sz³o tak dalej, by³abym star¹ kobiet¹, podczas gdy moje przyjaciу³ki wci¹¿ by by³y m³ode. - Wci¹¿ m³ode? - powtуrzy³ g³ucho Goodman. - Oczywiœcie - wtr¹ci³ mк¿czyzna. - Kobieta nie starzeje siк w polu derrsinowym. - Ale¿ ta ca³a historia jest upiorna - rzek³ Goodman. - Moja ¿ona ma byж m³oda, gdy ja siк zestarzejк. - I dopiero wtedy doceni³byœ m³od¹ kobietк - powiedzia³a Janna. - A co z tob¹? - zapyta³ Goodman. - Czy te¿ byœ doceni³a starca? - On wci¹¿ nie rozumie - stwierdzi³ mк¿czyzna. - Marvin, sprуbuj. Czy to jeszcze nie jest jasne? Przez ca³e ¿ycie mia³byœ m³od¹ i piкkn¹ kobietк, ktуrej jedynym pragnieniem by³oby sprawiaж ci przyjemnoœж. A kiedy byœ umar³ - nie miej takiej zaszokowanej miny, kochanie, wszyscy umieraj¹ - wiкc kiedy byœ umar³, ja, wci¹¿ m³oda, odziedziczy³abym zgodnie z prawem wszystkie twoje pieni¹dze. - Zaczynam rozumieж - rzek³ Goodman. - Wnioskujк, ¿e to kolejna, powszechnie akceptowana, faza tranajskiego ¿ywota - bogata, m³oda wdowa, ktуra mo¿e czyniж zadoœж swoim zachciankom. - Naturalnie. I tym sposobem wszystko idzie ku dobru wszystkich. Mк¿czyzna ma m³od¹ ¿onк, ktуr¹ widuje tylko wtedy, gdy ma na to ochotк. Dana mu jest zupe³na wolnoœж, a tak¿e mi³y dom. A kobieta, wyzwolona z nudy szarego ¿ycia, ma dostateczne œrodki, by siк zabawiж, pуki jeszcze mo¿e. - Powinnaœ mi to by³a powiedzieж - poskar¿y³ siк Goodman. - Myœla³am, ¿e wiesz - powiedzia³a Janna - skoro s¹dzi³eœ, ¿e masz lepszy sposуb. Ale teraz widzк, ¿e nigdy byœ nie zrozumia³, bo jesteœ tak naiwny - co, przyznam, stanowi o czкœci twego uroku. - Uœmiechnк³a siк z zadum¹. - A poza tym, gdybym ci powiedzia³a, nie pozna³abym Ronda. Mк¿czyzna sk³oni³ siк lekko. - Roznosi³em prуbki Konfekcji Greaha: Mo¿esz sobie wyobraziж moje zdumienie, gdym znalaz³ tк piкkn¹, m³od¹ kobietк n i e w s t a z i e. Rozumiesz, to by³o jak bajka, ktуra staje siк ¿yciem. Nigdy siк nie spodziewamy, ¿e stare legendy przerodz¹ siк w prawdк, wiкc sam przyznasz, ¿e wra¿enie jest silne, gdy jednak do tego dochodzi. - Kochasz go? - zapyta³ Goodman ciк¿ko. - Tak - odpar³a Janna. - Rondo przejmuje siк mn¹. Ma zamiar trzymaж mnie w stazie tak d³ugo, a¿ nadrobiк stracony czas. To z jego strony poœwiкcenie, ale Rondo ma szczodr¹ naturк... - Jeœli tak to wygl¹da - rzek³ Goodman posкpnie - to na pewno nie stanк wam na drodze. Jestem w koсcu istot¹ cywilizowan¹. Mo¿esz dostaж rozwуd. Splуt³ ramiona na piersi, czuj¹c siк nader szlachetnie. Czu³ wszak¿e niejasno, ¿e decyzja jego wyros³a nie tyle ze szlachetnoœci, co z nag³ego, ostrego wstrкtu do wszystkiego co tranajskie. - Nie mamy na Tranai rozwodуw - rzek³ Rondo. - Nie? - ch³odny dreszcz przebieg³ po plecach Goodmana. W d³oni Ronda pojawi³ siк blaster. - By³oby to, rozumiesz, zbyt anarchiczne, gdyby ludzie wymieniali siк sob¹. Jest tylko jeden sposуb odmienienia swego stanu. - Ale¿ to ohydne! - wyj¹ka³ Goodman, wycofuj¹c siк. - Przeciwko wszelkiej przyzwoitoœci. - Nie, jeœli ¿ona tego pragnie. A nawiasem mуwi¹c, oto i kolejny znakomity powуd, by przetrzymywaж po³owicк w stazie. Czy mam twoje zezwolenie, moja droga? - Wybacz mi, Marvin - powiedzia³a Janna i zamknк³a oczy. - Tak! Rondo wymierzy³ blaster. Bez chwili wahania Goodman da³ nurka przez najbli¿sze okno. Tu¿ za nim œwisn¹³ strza³. - S³uchaj no! - zawo³a³ Rondo. - Poka¿ styl, cz³owieku. Przyjmij to godnie! Goodman wyl¹dowa³ ciк¿ko na ramieniu. Zerwa³ siк z miejsca i ruszy³ sprintem, a drugi strza³ Ronda osmali³ mu bark. Potem skry³ siк za domem i by³ chwilowo bezpieczny. Nawet nie stan¹³, by siк nad tym zastanowiж. Ze wszystkich si³ pomkn¹³ do portu kosmicznego. Szczкœliwie wnet startowa³ statek, ktуry zabra³ go na g’Moree. St¹d zatelegrafowa³ na Tranai po swoje pieni¹dze i op³aci³ przelot na Higastomerytrejк, gdzie w³adze oskar¿y³y go o to, ¿e jest szpiegiem Dingu. Oskar¿enie nie trzyma³o siк kupy, Dinganie bowiem byli ras¹ amfibii i Goodman omal nie uton¹³, dowodz¹c ku ogуlnemu zadowoleniu, ¿e potrafi oddychaж tylko powietrzem. Bezza³ogowcem dosta³ siк na podwуjn¹ planetк Mvanti, za Seves, Olgo i Mi. Naj¹³ nielicencjonowanego pilota, ktуry dostarczy³ go na Bellismoranti, gdzie zaczyna³y siк wp³ywy Ziemi. St¹d lokalna linia kosmiczna przewioz³a go za Wir Galaktyczny i - po miкdzyl¹dowaniach na Ostrydze, Lekungu, Pankungu, Inchangu i Machangu - przyby³ wreszcie na Tung-Bradar IV. Pieni¹dze ju¿ mu siк skoсczy³y, ale by³ praktycznie o krok od Ziemi, przynajmniej w skali dystansуw kosmicznych. Zdo³a³ zapracowaж na przelot do Oume, a z Oume na Legis II. Tu Towarzystwo Pomocy Podrу¿nikom Gwiezdnym za³atwi³o mu miejscуwkк i dotar³ w koсcu na Ziemiк. Goodman osiad³ w Seakirk w stanie New Jersey, gdzie cz³owiek jest zupe³nie bezpieczny tak d³ugo, jak d³ugo p³aci podatki. Piastuje stanowisko Naczelnego Technika-Robotyka w Seakirk Construction Corporation i poœlubi³ drobn¹, ciemnow³os¹, cich¹ dziewczynк, ktуra najoczywiœciej go uwielbia, choж on rzadko wypuszcza j¹ z domu. Chadza czкsto z kapitanem Savage’em do Eddie’s Moonlight Bar i popijaj¹c Pospieszne na Tranai, gwarz¹ o Tranai B³ogos³awionej, gdzie znaleziono Sposуb, a Cz³owiek nie jest ju¿ wprzк¿ony w Kierat. Przy tych okazjach Goodman narzeka na kosmalariк - za ktуrej spraw¹ nie mo¿e ruszyж w kosmos ani wrуciж na Tranai. Ostatnio, z pomoc¹ kapitana Savage’a, Goodman zorganizowa³ Ligк Seakirku na Rzecz Odebrania Kobietom Praw Wyborczych. S¹ jej jedynymi cz³onkami, ale czy¿ - jak to ujmuje Goodman - podobna rzecz powstrzyma³a kiedykolwiek krzy¿owca? przek³ad: Stanis³aw Czaja

Bitwa G³уwnodowodz¹cy, genera³ Fetterer, wkroczy³ do sali dowodzenia z krуtkim”Spocznij!”. Trzej genera³owie pos³usznie stanкli na spocznij. - Mamy niewiele czasu - powiedzia³ Fetterer spogl¹daj¹c na zegarek. - Powtуrzmy sobie jeszcze raz plan bitwy. Podszed³ do œciany i rozwin¹³ ogromn¹ mapк Sahary. Zgodnie z najbardziej wiarygodnymi informacjami teologicznymi, Szatan wystawi swoje si³y na tych koordynatach. - Pokaza³ grubym palcem. W pierwszej linii stan¹ diab³y, demony, sukuby, inkuby i ca³a reszta. Bael bкdzie dowodzi³ praw¹ flank¹, Buer lew¹. Jego diabelska wysokoœж bкdzie trzyma³ centrum. - Doœж œredniowieczne - mrukn¹³ genera³ Dell. Wszed³ adiutant genera³a Fetterera z twarz¹ rozjaœnion¹ myœl¹ o Powtуrnym Przyjœciu. - Panie generale - powiedzia³ - przyszed³ znуw ten ksi¹dz. - Bacznoœж ¿o³nierzu! - rzuci³ Fettertr surowo. - Musimy jeszcze stoczyж i wygraж tк bitwк. - Tak jest, panie generale. - Adiutant wyprк¿y³ siк i czкœж radoœci odp³ynк³a z jego oblicza. - Ksi¹dz, powiadasz? - G³уwnodowodz¹cy w zamyœleniu zatar³ d³onie. Od chwili Przyjœcia, odk¹d sta³o siк jasne, ¿e zbli¿a siк Ostatnia Bitwa, pracownicy kultуw religijnych ca³ego œwiata stali siк wyj¹tkowo natrкtni. Zaprzestali starych sporуw, co jest godne pochwa³y, ale teraz prуbujк siк wtr¹caж do spraw wojskowych. - Odeœlijcie go - powiedzia³ Fetterer. - Wie przecie¿, ¿e przygotowujemy siк do Armageddonu. - Tak jest. - Adiutant dziarsko zasalutowa³, zrobi³ w ty³ zwrot i wyszed³ - Kontynuujmy - powiedzia³ genera³ Fettero. - Za pierwsz¹ lini¹ obrony Szatana bкd¹ rozmieszczeni zmartwychwstali grzesznicy i rу¿ne elementarne si³y diabelskie. Upad³e anio³y bкd¹ dzia³aж jako lotnictwo bombarduj¹ce. Zajm¹ siк nimi automatyczne myœliwce Della. Genera³ Dell uœmiechn¹³ siк z³owieszczo. - Po nawi¹zaniu kontaktu, zrobotyzowanie si³y pancerne McFee uderz¹ w kierunku centrum - ci¹gn¹³ Fetterer - przy wsparciu automatycznej piechoty genera³a Ongina. Dell przeprowadzi wodorowe bombardowanie odwodуw nieprzyjaciela na pozycjach wyjœciowych. Ja uderzк kawaleri¹ zmechanizowan¹ tutaj i tutaj. Adiutant wrуci³ i stan¹³ sztywno na bacznoœж. - Panie generale - powiedzia³ - Ksi¹dz nie chce odejœж. Twierdzi, ¿e musi mуwiж z panem genera³em. G³уwnodowodz¹cy zawaha³ siк, zanim powiedzia³ nie. Przypomnia³ sobie, ¿e to jest Ostatnia Bitwa i ¿e pracownicy kultуw maj¹ z tym pewien zwi¹zek. Postanowi³ poœwiкciж temu cz³owiekowi piкж minut. - WprowadŸcie - powiedzia³ Ksi¹dz by³ w zwyk³ym garniturze dla podkreœlenia, ¿e nie reprezentuje ¿adnej okreœlonej religii, jego twarz wyra¿a³a zmкczenie, ale i determinacjк. Panie generale - odezwa³ siк - reprtzentujк wszystkich duchownych ca³ego œwiata: ksiк¿y, rabinуw, pastorуw, mu³³уw i ca³¹ resztк. Prosimy pana, generale, ¿eby nam pan pozwoli³ wzi¹ж udzia³ w bitwie Naszego Pana. G³уwnodowodz¹cy nerwowo zabкbni³ palcami po pulpicie. Wola³ utrzymaж dobre stosunki z tymi ludŸmi. Nawet on, Wуdz Naczelny, mo¿e potrzebowaж s³owa wstawiennictwa, kiedy przyjdzie co do czego... - Chyba pan rozumie moj¹ sytuacjк? - powiedzia³ Fetterer ze skarg¹ w g³osie. - Jestem genera³em i mam stoczyж bitwк. - Ale to jest Ostatnia Bitwa - odparl ksi¹dz - i powinna to byж bitwa ludzi. - I tak jest - powiedzia³ Fetterer. - ¿o³nierze stocz¹ j¹ w ich imieniu. Duchowny nie wygl¹da³ na przekonanego. - Nie chcia³by pan chyba, ¿ebyœmy przegrali tк bitwк, prawda? ¯eby Szatan zwyciк¿y³? - Oczywiœcie ¿e nie - mrukn¹³ ksi¹dz. - Wiкc nie wolno nam ryzykowaж. Wszystkie rz¹dy zgodzi³y siк co do tego, prawda? Bardzo piкknie by³oby stoczyж Ostatni¹ Bitwк si³ami ludzkimi. Symbolicznie, mo¿na by powiedzieж. Ale czy mielibyœmy pewnoœж zwyciкstwa? Duchowny usi³owa³ coœ wtr¹ciж, ale Fetterer nie dopuœci³ go do s³owa. - Sk¹d mo¿emy znaж si³к wojsk szataсskich? Musimy u¿yж wszystkiego, co mamy najlepsze z wojskowego punktu widzenia. A to oznacza armie automatуw, zrobotyzowane samoloty i czo³gi, bomby wodorowe. Duchowny nie wygl¹da³ na przekonanego. - Ale tak byж nie powinno - powiedzia³. - Chyba mo¿ecie znaleŸж w swoich planach jakieœ miejsce dla ludzi? Fetterer zastanowi³ siк, ale ¿¹danie by³o nierealne. Plan bitwy by³ zapiкty na ostatni guzik, piкkny, nieodparty. Ka¿de wprowadzenie niepewnego elementu ludzkiego spowodowa³oby tylko zamieszanie. ¯aden biologiczny organizm nie wytrzyma³by ha³asu tego mechanicznego ataku, potencja³уw energii wype³niaj¹cej powietrze, przepotк¿nej si³y ognia. Istota ludzka, ktуra zbli¿y³aby siк na sto mil do pola bitwy, zginк³aby, zanim zobaczy³aby nieprzyjaciela. - Niestety nie - powiedzia³ Fetterer. - S¹ tacy - stwierdzi³ surowo duchowny - ktуrzy uwa¿aj¹, ¿e b³кdem by³o oddanie tego w rкce wojskowych. - Trudno - powiedzia³ Fetterer dziarsko. - To tylko defetystyczne gadanie. A teraz, je¿eli pan pozwoli... - wskaza³ drzwi. Duchowny wyszed³ przygnкbiony. - Ci cywile - pokrкci³ g³ow¹ Fetterer. - Do rzeczy, panowie. Czy wasze wojska s¹ gotowe?. - Jesteœmy gotowi walczyж za Niego - powiedzia³ z entuzjazmem genera³ McFee. - Rкczк za ka¿dy automat pod moj¹ komend¹. Metal lœni, przek³adnie naoliwione, akumulatory na³adowane. Czekaj¹ niecierpliwie na rozkaz do ataku! Genera³ Ongin ockn¹³ siк z zamyœlenia. - Oddzia³y l¹dowe gotowe, panie generale. - Wojska powietrzne gotowe - zameldowa³ genera³ Dell. - Znakomicie - podsumowa³ genera³ Fetterer. - Wszystkie inne przygotowania te¿ zosta³y zakoсczone. Ca³a ludnoœж œwiata ma dostкp do transmisji telewizyjnych. Wszyscy, bogaci i biedni, bкd¹ mogli obejrzeж Ostatni¹ Bitwк. - A po Bitwie... - zacz¹³ genera³ Ongin i urwa³. Spojrza³ na Fetterera. Fetterer zamyœli³ siк. Nie wiedzia³, co ma siк staж po Bitwie. Te sprawy znajdowa³y siк zapewne w rкkach organizacji religijnych. - Myœlк, ¿e odbкdzie siк prezentacja, czy coœ takiego - powiedzia³ wymijaj¹co. - Czy to znaczy, ¿e zobaczymy jego? - spyta³ genera³ Dell. - Naprawdк nie wiem - powiedzia³ Fetterer. - Ale myœlк, ¿e tak. Ostatecznie, no, wiecie, co mam na myœli. - Ale jaki strуj obowi¹zuje? - spyta³ McFee z panik¹ w g³osie. Co siк nosi na tak¹ okazjк? - A jak s¹ ubrani anio³owie? - spyta³ Fetterer Ongina. - Nie mam pojкcia - odpar³ Ongin. - Chyba w d³ugie szaty? - podsun¹³ genera³ Dell. - Nie - zarz¹dzi³ Fetterer surowo. - Wyst¹pimy w mundurach galowych bez odznaczeс. Genera³owie skinкli g³owami. To by³o dobre wyjœcie. A potem wybi³a godzina. Wspania³e w swoim szyku bitewnym legiony Piekie³ zst¹pi³y na pustyniк. Zagra³y piekielne dudy, zahucza³y kot³y i potк¿ne zastкpy ruszy³y z miejsca. W oœlepiaj¹cej chmurze py³u automatyczne czo³gi genera³a McFee nuci³y siк na szataсskiego wroga. Natychmiast w gуrze zawy³y automatyczne bombowce Della, zasypuj¹c bombami st³oczone hordy potкpieсcуw. Fetterer œmia³o uderzy³ swoj¹ automatyczn¹ kawaleri¹. Ruszy³a w dym bitwy automatyczna piechota Ongina i metal dawa³ z siebie wszystko, co metal potrafi. Potкpieсcy przerwali front, szarpi¹c na sztuki czo³gi i roboty. Automaty ginк³y bohatersko, broni¹c ka¿dej piкdzi piasku. Bombowce Della pada³y str¹cone z nieba przez upad³ych anio³уw pod komend¹ Markocjasa, ktуrego nietoperze skrzyd³a wznieca³y tr¹by powietrzne. Cienka linia pokiereszowanych robotуw stawia³a czo³a gigantycznym mocom, ktуre je mia¿d¿y³y i roztr¹ca³y, siej¹c przera¿enie w sercach telewidzуw, zgromadzonych przed ekranami na ca³ym œwiecie. Roboty walczy³y jak ludzie, jak bohaterowie, odpieraj¹c ataki si³ ciemnoœci. Astaroth wrzasnк³a i Behemoth ruszy³ do przodu. Beal, prowadz¹c ta sob¹ klin diab³уw przypuœci³ atak na nadw¹tlon¹ lew¹ flankк genera³a Fetterera. Rozleg³ siк zgrzyt metalu i wycie elektronуw. Genera³ Fetterer sp³ywa³ potem i dr¿a³ z napiкcia tysi¹c mil za lini¹ frontu. Ale systematycznie i na zimno kierowa³ naciskaniem guzikуw i dŸwigni. Jego wspania³a armia nie zawiod³a. Œmiertelnie uszkodzone roboty podrywa³y siк do walki. Mia¿d¿one, tratowane, niszczone przez wyj¹ce diabelstwo roboty utrzymywa³y swoje pozycje. Wtedy do kontrataku ruszy³ doborowy Pi¹ty Korpus i front nieprzyjacielski zosta³ i przerwany. Z odleg³oœci tysi¹ca mil genera³owie kierowali operacj¹ oczyszczania pola walki. - Bitwa jest wygrana - szepn¹³ genera³ Fetterer odwracaj¹c siк od ekranуw. - Gratulujк wam, panowie. Zmкczone twarze genera³уw rozjaœni³ uœmiech. Potem spojrzeli na siebie i wydali okrzyk radoœci. Armageddon by³ wygrany, si³y Szatana rozbite. Ale na ekranach monitorуw coœ siк dzia³o. - Czy to jest... czy to jest... - zaj¹kn¹³ siк genera³ McFte i s³owa utknк³y mu w gardle. Bo na polu bitwy pojawi³ siк On, id¹c miкdzy stosami poskrкcanego, nadtopionego metalu. Genera³owie zamilkli. Dotkn¹³ rozbitego automatu i na ca³ej zasnutej dymem pustyni roboty zaczк³y o¿ywaж. Poskrкcane, nadwкglone, stopione maszyny zaczк³y siк prostowaж. Po chwili wszystkie roboty sta³y na nogach. - McFee - szeptem powiedzia³ g³уwnodowodz¹cy - wyprуbuj zdalne sterowanie. Ka¿ tym robotom uklкkn¹ж albo coœ takiego. Genera³ sprуbowa³, ale sterowanie nie dzia³a³o. Tymczasem roboty zaczк³y unosiж siк w powietrzu. Podtrzymywane przez Anio³уw Paсskich automatyczne czo³gi, ¿o³nierze i bombowce wzlatywa³y coraz wy¿ej i wy¿ej. - On je bierze do Nieba! - krzykn¹³ histerycznie Ongin. - On zbawia roboty! - Zasz³a pomy³ka! - powiedzia³ Fetterer. - Szybko. Wyœlijcie ³¹cznika... Nie, polecimy osobiœcie! Szybko podstawiono im samolot i natychmiast polecieli na pobojowisko. Ale by³o ju¿ za pуŸno, ba Armageddon siк skoсczy³, roboty znik³y, a Pan ze swoimi zastкpami wrуci³ do siebie. przek³ad: Lech Jкczmyk

Broс Ostateczna Edsel by³ w fatalnym nastroju. Pozbawiony ju¿ wszelkich hamulcуw, gotуw prawdziwe i urojone konflikty rozwi¹zywaж po prostu œmiertelnym strza³em. On, Parke i Faxon spкdzili ju¿ trzy tygodnie w tym potwornym pustkowiu rozkopuj¹c ka¿dy kurhan, na ktуry siк natknкli. Nie znajdowali niestety nic i szli dalej, prуbuj¹c szczкœcia przy nastкpnym kurhanie. Mija³o ju¿ krуtkie marsjaсskie lato i ka¿dy dzieс stawa³ siк ch³odniejszy. I z ka¿dym dniem nerwy Edsela, nigdy zreszt¹ nie najmocniejsze, œciera³y siк coraz bardziej. Ma³y Faxon by³ nadal w dobrym humorze i wci¹¿ marzy³ o fortunie, ktуr¹ zdobкd¹ po odnalezieniu broni. Parke wlуk³ siк bez s³owa i harowa³, jakby by³ z ¿elaza. Odzywa³ siк tylko wtedy, gdy ktуryœ z kompanуw zwraca³ siк do niego. Tylko Edsel osi¹gn¹³ ju¿ granice wytrzyma³oœci. Wryli siк w kolejny kurhan i znуw nie natrafili na ¿aden œlad zaginionej marsjaсskiej broni. Rozwodnione s³oсce zdawa³o siк œwieciж prosto w niego, ale mimo to widzia³ doskonale gwiazdy na nieprawdopodobnie b³кkitnym niebie. Po³udniowy ch³уd ws¹cza³ siк pod izolowany skafander Edsela, usztywnia³ mu stawy, zamra¿a³ potк¿ne musku³y. Zupe³nie niespodziewanie nawiedzi³a Edsela myœl o zabiciu Parkego. Nie lubi³ tego zbyt cichego cz³owieka jeszcze z czasуw, kiedy zawierali spу³kк na Ziemi. Nie lubi³ go jeszcze bardziej, ni¿ gardzi³ Faxonem. Edsel zatrzyma³ siк. - Czy wiesz, dok¹d idziemy? - zapyta³ Parkego, z³owieszczo zni¿aj¹c g³os. Parke wzruszy³ szczup³ymi ramionami, wyra¿aj¹c w ten sposуb niechкж do podejmowania rozmowy. Jego blada twarz o zapad³ych policzkach by³a zupe³nie bez wyrazu. - No, wiesz? - nie rezygnowa³ z zaczepki Edsel. Parke znуw wzruszy³ ramionami. Kula w ³eb - zdecydowa³ Edsel i siкgn¹³ po broс. - Czekaj! - wtr¹ci³ siк Faxon i wszed³ miкdzy nich. Nie wyg³upiaj siк, Edsel. Pomyœl tylko o forsie, ktуr¹ zdobкdziemy, kiedy znajdziemy magazyn broni! - Oczy ma³ego cz³owieczka a¿ zaiskrzy³y siк na tк myœl. - Ten magazyn musi byж gdzieœ tu w pobli¿u, Edsel, mo¿e ju¿ pod nastкpnym kurhanem... Edsel zawaha³ siк, spogl¹daj¹c na Parkego. Teraz, w³aœnie teraz pragn¹³ zabiж, a pragnienie to by³o silniejsze ni¿ wszystkie inne jego emocje. Gdyby wiedzia³, jak to bкdzie, kiedy tworzyli tк spу³kк na Ziemi... Wtedy wydawa³o im siк wszystko takie proste, takie ³atwe. On mia³ tabliczkк, opisuj¹c¹ kryjуwkк, w ktуrej znajdowa³ siк magazyn tej legendarnej, zaginionej broni marsjaсskiej. Parke potrafi³ odcyfrowywaж pismo marsjaсskie, a Faxon podj¹³ siк sfinansowania ekspedycji. Wydawa³o mu siк wуwczas, ¿e trzeba bкdzie tylko wyl¹dowaж na Marsie i przejœж siк do kurhanu, os³aniaj¹cego kryjуwkк. Edsel nigdy przedtem nie opuszcza³ Ziemi. Nie potrafi³ nawet wyobraziж sobie tych tygodni dokuczliwego ch³odu, ograniczania siк do g³odowych racji skoncentrowanego po¿ywienia, ci¹g³ych zawrotуw g³owy, wywo³ywanych niedostateczn¹ iloœci¹ tlenu w stкch³ym powietrzu z regeneratora. Nie spodziewa³ siк ci¹g³ego bуlu miкœni, wyczerpanych uci¹¿liw¹ wкdrуwk¹ wœrуd gкstwiny marsjaсskich krzewуw. Myœla³ wtedy tylko o jednym: o cenie, ktуr¹ zap³aci rz¹d - jakikolwiek rz¹d - za ten legendarny arsena³ cudownej broni. - Przepraszam - odezwa³ siк wreszcie, odzyskawszy ju¿ panowanie nad sob¹. - Ta planeta mnie dobija. Przykro mi, Parke, ¿e wybuch³em. Przepraszam. ProwadŸ dalej. Parke skin¹³ tylko g³ow¹ i ruszy³ naprzуd. Faxon odetchn¹³ z ulg¹ i poszed³ œcie¿k¹ wydeptan¹ przez Parkego. Ostatecznie - pomyœla³ jeszcze Edsel, do³¹czaj¹c do nich - mogк go zabiж pуŸniej. Poszukiwany tak d³ugo kurhan odnaleŸli w koсcu przed wieczorem, w momencie kiedy znуw wyczerpywa³a siк cierpliwoœж Edsela. Wzgуrze by³o dziwne, masywne i w³aœciwie wygl¹dem swoim odpowiada³o opisowi z tabliczki Edsela. Pod kilkoma calami gruntu natrafili na metal. Ods³onili go szerzej i trafili na drzwi. - Zaraz je rozwalк - zaofiarowa³ siк Edsel i wyci¹gn¹³ swуj rewolwer. Parke odsun¹³ go, przekrкci³ wielk¹ klamkк i bez trudu otworzy³ drzwi. Weszli do olbrzymiego pomieszczenia. Rzкdami le¿a³a tam legendarna, zaginiona broс marsjaсska, z zapisуw tylko znane dowody wysokiego poziomu techniki tej martwej ju¿ planety. Trzej mк¿czyŸni stali przez chwilк zapatrzeni w osi¹gniкty cel swoich poszukiwaс. Przed nimi le¿a³ skarb, ze znalezienia ktуrego rezygnowali ju¿ kilkakrotnie w chwilach s³aboœci, skarb, ktуrego bezskutecznie poszukiwa³o tyle ekspedycji przed nimi. Od czasu kiedy ludzie wyl¹dowali na Marsie, badano ruiny wielkich miast. Na wielkich pustych placach, drogach i ulicach porozrzucane by³y resztki jakichœ pojazdуw, dzie³ sztuki, narzкdzi i maszyn, œwiadcz¹cych niby zjawy z innego œwiata, o potк¿nej cywilizacji, ktуra co najmniej o tysi¹clecie przeœcignк³a rozwуj nauki i techniki na Ziemi. Cierpliwie odcyfrowywane dokumenty mуwi³y o potwornych wojnach, pustosz¹cych powierzchniк Marsa. Niestety, zapisy dokumentуw zatrzyma³y siк w jakimœ momencie i nie pozwoli³y ju¿ ustaliж, co sta³o siк z mieszkaсcami tej planety. Od kilku tysiкcy lat nie by³o ju¿ na Marsie ¿adnej inteligentnej istoty. Rуwnie¿ i wszelkie zwierzкce ¿ycie usta³o ca³kowicie, nie pozostawiaj¹c po sobie ¿adnego œladu. Zniknкli gdzieœ Marsjanie i wraz z nimi zniknк³a mordercza broс, ktуr¹ pos³ugiwali siк w tych swoich niszczycielskich wojnach. Edsel zdawa³ sobie sprawк, ¿e ta broс warta jest swej wagi w diamentach. Na Ziemi nie by³o jej rуwnej. Poszli dalej w g³¹b magazynu. Edsel wzi¹³ w rкkк coœ, co wygl¹dem swoim przypomina³o pistolet maszynowy kalibru 0,45 cala. Podszed³ z nim do drzwi i wycelowa³ w kкpк krzakуw. - Nie strzelaj - ostrzeg³ go Faxon. - Mo¿e odpaliж do ty³u... albo diabli wiedz¹ co. Przecie¿ nie znamy tej broni. Niech j¹ wyprуbuj¹ ci, ktуrzy j¹ od nas kupi¹. Edsel poci¹gn¹³ za kurek. Kкpa krzakуw oddalona o dwadzieœcia piкж metrуw zniknк³a w oœlepiaj¹cym, czerwonym blasku. - NieŸle - stwierdzi³ Edsel, poklepuj¹c pistolet. Od³o¿y³ go i siкgn¹³ po broс innego typu. - Proszк ciк, Edsel - mуwi³ b³agalnym g³osem Faxom nerwowo zezuj¹c w jego stronк. - Nie ma potrzeby wyprуbowywania jej. Mo¿esz jeszcze wywo³aж jakiœ wybuch atomowy czy coœ w tym rodzaju. - Zamknij siк - zgasi³ go Edsel, ogl¹daj¹c broс w poszukiwaniu mechanizmu uruchamiaj¹cego. - Nie strzelaj ju¿ - b³aga³ Faxon. Obejrza³ siк na Parkego, oczekuj¹c od niego poparcia, ale tamten spokojnie obserwowa³ Edsela. - Przecie¿ ktуraœ ze znajduj¹cych sil tu rzeczy mog³a spowodowaж likwidacjк wszystkich mieszkaсcуw Marsa. Nie chcesz chyba uruchomiж jeszcze raz tej strasznej broni? Edsel znуw strzeli³ i z zadowoleniem przygl¹da³ siк ognistemu efektowi wybuchu gdzieœ w oddali. - Dobra rzecz - pochwali³ i siкgn¹³ po trzeci rodzaj broni, dziwny instrument podobny do zwyk³ego prкta. Zapomnia³ ju¿ o nкkaj¹cym go g³odzie. By³ szczкœliwy, maj¹c mo¿liwoœж zabawienia siк tymi po³yskuj¹cymi narzкdziami œmierci. - ChodŸmy ju¿ st¹d - zaproponowa³ Faxom ruszaj¹c w stronк drzwi. - Dok¹d? - zapyta³ Edsel. Ogl¹da³ w³aœnie nastкpny okaz marsjaсskiego uzbrojenia, pasuj¹cy doskonale do uk³adu jego d³oni. - Wracajmy na kosmodrom - powiedzia³ Faxon. Polecimy na Ziemiк, sprzedamy ten towar, tak jak zamierzaliœmy. Uwa¿am, ¿e mo¿emy wzi¹ж za to ka¿d¹ cenк, absolutnie ka¿d¹ cenк. Ka¿dy rz¹d zap³aci miliardy za taki arsena³ jak ten. - Zmieni³em zamiar - oœwiadczy³ Edsel. K¹cikiem oka obserwowa³ Parkego. Szczup³y mк¿czyzna chodzi³ miкdzy rуwno u³o¿onymi stertami uzbrojenia, ale jak dot¹d nie dotkn¹³ ¿adnej sztuki. - S³uchaj, ty - odezwa³ siк Faxom patrz¹c na Edsela - ja finansowa³em tк ekspedycjк. Zamierzaliœmy sprzedaж ten towar. Mam prawo... hm, zreszt¹, mo¿e i nie... Nie wyprуbowana jeszcze broс wymierzona by³a wprost w jego ¿o³¹dek. - ...a co ty chcesz zrobiж z tym towarem? - zapyta³ Faxon ju¿ innym tonem, staraj¹c siк nie patrzeж na wymierzony w niego instrument. - Do diab³a ze sprzedawaniem tego - zakl¹³ Edsel, opieraj¹c siк o œcianк w takim miejscu, z ktуrego jednoczeœnie mуg³ obserwowaж Parkego. - Myœlк, ¿e sam bкdк mуg³ wykorzystaж ten towar. - Uœmiechn¹³ siк, wci¹¿ nie spuszczaj¹c wzroku z obu wspуlnikуw. - Mogк uzbroiж trochк ch³opakуw u nas w mieœcie. Maj¹c tк broс do dyspozycji, bez trudu sprz¹tniemy ktуryœ z rz¹dуw w jakiejœ œrodkowoamerykaсskiej republice. Myœlк, ¿e bкdziemy mogli na zawsze utrzymaж j¹ w swoich rкkach. - Ja nie chcк braж udzia³u w czymœ takim - powiedzia³ Faxom zapatrzony w broс w rкkach Edsela. - Nie licz na mnie. - Proszк bardzo - zgodzi³ siк z zadowoleniem Edsel. - I nie martw siк, ¿e siк wygadam - doda³ prкdko Faxon. - Nie wykapujк ciebie. Po prostu nie chcк uczestniczyж w ¿adnej strzelaninie i w zabijaniu. Mogк na tym zarobiж, ale nie chcк sam tym siк zajmowaж. Wrуcк wiкc chyba na Ziemiк. - Oczywiœcie - odezwa³ siк Edsel. Parke sta³ z boku i ogl¹da³ paznokcie. - Kiedy ju¿ otworzysz to swoje krуlestwo, z chкci¹ przyjadк do ciebie - obieca³ Faxom uœmiechaj¹c siк sztucznie. - Mo¿e zrobisz mnie ksiкciem albo czymœ takim. - S¹dzк, ¿e coœ siк da zrobiж. - To œwietnie. Powodzenia... - Faxon pomacha³ rкk¹ i ruszy³ w kierunku drzwi. Edsel da³ mu ujœж jakieœ dziesiкж metrуw, a potem skierowa³ w niego trzyman¹ w rкce broс i zwolni³ kurek. Nie by³o ¿adnego huku ani b³ysku. Jednak niewidoczne dzia³anie broni odciк³o ramiк Faxonowi. Edsel wymierzy³ jeszcze dok³adniej i po raz drugi nacisn¹³ kurek. Tym razem niewidoczne, niszcz¹ce promienie przeciк³y ma³ego cz³owieczka na pу³. Edsel odwrуci³ siк gwa³townie, uœwiadomiwszy sobie, ¿e Parke znalaz³ siк za nim. Tamten mуg³ po prostu z³apaж najbli¿ej le¿¹c¹ broс i strzeliж do Edsela. Ale Parke sta³ bez ruchu tam, gdzie by³ poprzednio, z³o¿ywszy ramiona na piersiach. - Te promienie mog¹ pewno przeci¹ж ka¿dy materia³ zauwa¿y³ Parke. - Bardzo u¿yteczne. Edsel spкdzi³ wspania³e pу³ godziny, biegaj¹c tam i z powrotem z g³кbi magazynu do drzwi z rozmaitymi rodzajami broni. Parke nie rusza³ siк nawet, ale obserwowa³ prуby kompana z zainteresowaniem. Staro¿ytne uzbrojenie Marsjan by³o jak nowe, w pe³ni sprawne i nie uszkodzone mimo tysiкcy lat bezu¿ytecznego magazynowania. By³o wiele typуw broni wybuchowej, rozmaitych wzorуw i mocy. By³y pistolety cieplne i wyzwalaj¹ce energiк promieniowania, narzкdzia cudownie ma³e i porкczne. By³y aparaty zamra¿aj¹ce i pal¹ce, by³y takie, ktуre kruszy³y najtwardsz¹ ska³к, takie, ktуre ciк³y, ktуre wywo³ywa³y krzepniкcie, parali¿ i rozmaite inne efekty niszcz¹ce ¿ycie. - Wyprуbujemy ten aparat - zaproponowa³ Parke. Edsel szykowa³ siк w³aœnie do prуby interesuj¹cego, trzylufowego karabinu. Przerwa³ swoje wstкpne badania na dŸwiкk g³osu Parkego. - Jestem zajкty - odburkn¹³. - Przestaс siк bawiж tymi drobiazgami. Przyjrzyjmy siк rzeczom powa¿niejszym. Parke sta³ teraz obok przysadzistej, czarnej maszyny na ko³ach. Wspуlnie z Edselem wyci¹gn¹³ j¹ przed magazyn. Edsel oczywiœcie zabra³ siк do uruchamiania maszyny, prуbuj¹c efektуw poruszania licznych kу³ek, dŸwigni i tastrуw. Gdzieœ w g³кbi aparatu odezwa³ siк s³aby szum, a zaraz potem wokу³ nich utworzy³a siк sina mgie³ka. Przy pokrкcaniu jednego z kу³ek na tablicy kontrolnej zasiкg mg³y siк powiкkszy³. - Teraz wyprуbuj ktуr¹œ z tych pukawek - powiedzia³ Parke. Edsel wzi¹³ jeden z pistoletуw i strzeli³. Pocisk poch³oniкty zosta³ przez œcianк mg³y. Wyprуbowali zaraz jeszcze trzy dalsze rodzaje broni. ¯aden z nich nie by³ w stanie przebiж siк przez œwiec¹c¹ sin¹ mg³к. - S¹dzк, ¿e to mo¿e odizolowaж nawet od wybuchu bomby atomowej - stwierdzi³ Parke. - To niezwykle silne pole magnetyczne... Edsel wy³¹czy³ aparaturк. Sina mg³a zniknк³a. S³oсce ginк³o ju¿ za horyzontem. Kiedy powrуcili do magazynu, by³o ju¿ tam znacznie ciemniej. - Wiesz co, Parke - odezwa³ siк nagle Edsel. - Jesteœ ca³kiem fajny ch³op. Podobasz mi siк jednak. - Dziкkujк - odpowiedzia³ Parke, ogarniaj¹c wzrokiem masк broni w magazynie. - Nie masz do mnie pretensji, ¿e przeci¹³em na pу³ tego Faxona, co? On mia³ przecie¿ zamiar donieœж na mnie w³adzom na Ziemi. - Wprost przeciwnie, w pe³ni aprobujк to, co uczyni³eœ. - Œwietnie. Mуwi³em, ¿e jesteœ jednak ca³kiem fajny ch³op. Mog³eœ mnie wykoсczyж, kiedy za³atwia³em Faxona... Edsel nie doda³, ¿e sam tak w³aœnie by post¹pi³. Parke wzruszy³ po swojemu ramionami. - Odpowiada³oby ci, ¿eby wspу³pracowaж ze mn¹ przy zorganizowaniu tego krуlestwa w Ameryce Œrodkowej? spyta³ Edsel, uœmiechaj¹c siк. - Myœlк, ¿e uda³oby siк nam. Zdobкdziemy jakiœ niez³y kraik, kupк dziewczynek, mnуstwo uciech. Co o tym s¹dzisz? - Naturalnie - odpowiedzia³ Parke. - Na mnie mo¿esz liczyж. Edsel klepn¹³ go po ramieniu i razem ruszyli na dalsz¹ inspekcjк magazynu. - To wszystko jest jasne - mуwi³ Parke, wskazuj¹c rozmaite rodzaje broni. - Rу¿ne odmiany tego, co ju¿ widzieliœmy. Dopiero teraz ujrzeli drzwi, zas³oniкte wysok¹ pryzm¹ jakichœ œmiercionoœnych instrumentуw. Na drzwiach tych wygrawerowany by³ marsjaсski napis. - Co tam jest napisane? - dopytywa³ siк Edsel. - Coœ o broni ostatecznej - odrzek³ Parke, wysilaj¹c wzrok przy odcyfrowywaniu s³abo ju¿ widocznego napisu. - Ostrze¿enie, ¿eby tam nie wchodziж... Sam otworzy³ drzwi. Obaj weszli do nastкpnej sali, ale ju¿ po pierwszym kroku wzdrygnкli siк nagle i stanкli jak wryci. Druga sala by³a co najmniej trzykrotnie wiкksza od pierwszej. Jak daleko siкga³ ich wzrok, pe³na by³a ¿o³nierzy. Barwnie ubranych, uzbrojonych od stуp do g³уw ¿o³nierzy... nieruchomych, podobnych do pos¹gуw... ¯o³nierze ci nie ¿yli. Tu¿ przy drzwiach sta³ stу³, a na nim trzy przedmioty. Najbli¿ej ciekawych przybyszуw znajdowa³a siк kula wielkoœci mniej wiкcej ludzkiej piкœci z wykalibrowan¹ na powierzchni tarcz¹. Obok kuli le¿a³ po³yskuj¹cy he³m. A dalej ma³a czarna szkatu³ka, na przykrywce ktуrej znуw znajdowa³ siк jakiœ marsjaсski napis. - Czy to grobowiec? - wyszepta³ Edsel, z groz¹ obserwuj¹c grube, nieziemskie rysy marsjaсskich wojakуw. Parke, stoj¹cy za nim, nie odpowiada³. Edsel odwa¿y³ siк wreszcie poruszyж, podszed³ do sto³u i wzi¹³ do rкki kulк. Ostro¿nie przekrкci³ tarczк o jedno naciкcie. - Co to za aparat, jak ci siк zdaje? - zapyta³ jednoczeœnie kompana. - Czy uwa¿asz, ¿e... Obaj ledwie z³apali powietrze i cofnкli siк. Szeregi martwych dot¹d ¿o³nierzy siк poruszy³y. Wojacy zachwiali siк i zaraz potem stanкli na bacznoœж. Ale zniknк³a z nich surowoœж œmierci. Staro¿ytni rycerze marsjaсscy o¿yli. Jeden z nich we wspania³ym purpurowym mundurze, bogato szamerowanym srebrem, wyst¹pi³ naprzуd i sk³oni³ siк przed Edselem. - Panie, twe wojska czekaj¹ na rozkazy. Edsel by³ zbyt zaskoczony, ¿eby coœ odpowiedzieж. - W jaki sposуb o¿yliœcie po tysi¹cach lat? - zapyta³ rzeczowo Parke. - Czy jesteœcie Marsjanami? - Jesteœmy poddanymi Marsjan - odpowiedzia³ ¿o³nierz. Parke zauwa¿y³ jednak, ¿e jego usta nie porusza³y siк, kiedy mуwi³. Ten stwуr porozumiewa³ siк z nimi telepatycznie. Dlatego go zreszt¹ rozumieli, chocia¿ nie mуg³ przecie¿ znaж jкzyka przybyszуw z Ziemi. - Kim wiкc jesteœcie? - dopytywa³ siк Parke. - Jesteœmy Syntetykami. Stworzono nas z materia³уw odmiennych od protoplazmy. Dlatego jeszcze istniejemy. - Komu jesteœcie pos³uszni? - zapyta³ Parke. - Pos³uszni jesteœmy rozkazom Aktywatora, panie syntetyczny ¿o³nierz mуwi³ teraz zwrуcony w stronк Edsela i wpatrzony w kulк, ktуr¹ tamten trzyma³ w rкce. - Nie potrzebujemy ani po¿ywienia, ani snu. Naszym jedynym pragnieniem jest s³u¿yж tobie, panie, i walczyж dla ciebie. ¯o³nierze stoj¹cy w szeregach skinкli aprobuj¹co g³owami. - ProwadŸ nas do boju, panie! - wyskandowali chуrem. - Na pewno was poprowadzк! - powiedzia³ oœmielony ju¿ Edsel. - Poka¿к wam, ch³opcy, jak trzeba walczyж, mo¿ecie na mnie polegaж! ¯o³nierze wiwatowali na czeœж nowego dowуdcy, ktуry uruchomi³ kulк - aktywator, instrument o¿ywiaj¹cy ich i budz¹cy wojenne emocje, a do nich zostali przecie¿ stworzeni. Edsel uœmiechn¹³ siк zadowolony i spojrza³ na Parkego. - A do czego s³u¿y reszta tych numerуw? - zainteresowa³ siк, wskazuj¹c na tarczк kuli. Ale ¿o³nierz nie odpowiada³. Pytanie przekracza³o najwidoczniej zasiкg jego wiedzy. - Mogк zaktywizowaж chyba innych Syntetykуw odgadywa³ Parke. - Pod spodem znajduj¹ siк tu chyba jeszcze dalsze komory. - Bracie! - zawo³a³ zachwycony Edsel. - Poprowadzк ich wszystkich do boju! ¯o³nierze znуw odpowiedzieli wiwatami. - Uœpij ich z powrotem - powiedzia³ Parke. Musimy siк zastanowiж, co zrobiж dalej. Oszo³omiony Edsel przesun¹³ tarczк do poprzedniej pozycji. Szeregi ¿o³nierzy znуw zamar³y w bezruchu. - ChodŸ, wyjdziemy st¹d - zaproponowa³ Parke. Jest ju¿ tu prawie zupe³nie ciemno. - Dobrze - zgodzi³ siк Edsel. - I zabierz ze sob¹ resztк tych rzeczy - wskaza³ po³yskuj¹cy he³m i czarn¹ szkatu³kк. Edsel wzi¹³ jedno i drugie i wyszed³ za Parkem. S³oсce zniknк³o ju¿ niemal zupe³nie za horyzontem. Na czerwonym gruncie k³ad³y siк teraz d³ugie czarne cienie. By³o bardzo zimno, ale ¿aden z nich nie zwraca³ na to uwagi. - Czy s³ysza³eœ, co oni mуwili, Parke? Czy s³ysza³eœ to? Powiedzieli, ¿e jestem ich wodzem! Z takim wojskiem... Rozeœmia³ siк uszczкœliwiony. Z takim wojskiem, z takim uzbrojeniem nic go ju¿ nie powstrzyma. Bкdzie mia³ to krуlestwo, o ktуrym przedtem mуwi³, i wszystkie jego bogactwa, naj³adniejsze dziewczкta œwiata, bкdzie ¿y³ jak krуl. - Jestem genera³em! - zawo³a³ Edsel i na³o¿y³ na g³owк po³yskuj¹cy he³m. - Jak w tym wygl¹dam, Parke? Czy nie wygl¹dam na genera³a... Urwa³ nagle. Us³ysza³ jakiœ g³os, szeptem dochodz¹cy do jego uszu, g³os pomrukuj¹cy coœ. Kto to mуwi³? Co takiego? „...ty nкdzny idioto z twoimi marnymi mrzonkami o krуlestwie w Ameryce Œrodkowej - brzmia³y s³owa dudni¹ce w he³mie. - Taka potкga przeznaczona jest tylko dla geniusza, dla cz³owieka zdolnego zmieniж bieg historii. A wiкc dla mnie!” - Kto to mуwi? Czy to nie ty, Parke...- Edsel uœwiadomi³ sobie wreszcie, ¿e ten he³m pozwala mu s³yszeж myœli kompana. Nie mia³ nawet czasu na rozwa¿anie, co to za wspania³y instrument by³by dla wodza... Parke przeci¹³ go zgrabnie przez plecy t¹ sam¹ broni¹, ktуr¹ przedtem Edsel zabi³ Faxona. - Cу¿ to za idiota - mуwi³ Parke do siebie, wk³adaj¹c na g³owк he³m zdjкty z g³owy ofiary. - Krуlestwa mu siк zachcia³o! Ma do dyspozycji ca³¹ potкgк wszechœwiata i marzy o operetkowym krуlestwie i dziwkach! Zerkn¹³ za siebie na wejœcie do arsena³u. - Z tym syntetycznym wojskiem, z aparatem do wytwarzania pola magnetycznego, ¿у³tym cudownym uzbrojeniem opanowaж mogк przecie¿ ca³¹ Ziemiк... Wiedzia³, ¿e nic go ju¿ nie powstrzyma przed zrealizowaniem tego zamiaru. Wiedzia³, ¿e to ju¿ niemal fakt. Mia³ ju¿ zamiar wrуciж do magazynu i zaktywizowaж syntetyczn¹ armiк, kiedy przypomnia³ sobie o czarnej szkatu³ce, ktуr¹ wraz z he³mem Edsel wyniуs³ z arsena³u. Dopiero teraz dostrzeg³, ¿e na wieku szkatu³ki wygrawerowany by³ napis: BROС OSTATECZNA. A wiкc jeszcze jeden instrument do zdobycia w³adzy. Mo¿e nawet potк¿niejszy ni¿ wszystkie inne zgromadzone w marsjaсskiej zbrojowni. - Co to mo¿e byж? - pyta³ Parke sam siebie. Dostatecznie d³ugo utrzyma³ przy ¿yciu Edsela, aby ten idiota wyprуbowa³ tajemnicze marsjaсskie bronie. Zapomnia³ o tej szkatu³ce. Zbadanie jej samemu mo¿e zakoсczyж siк dla niego nieszczкœliwie. Po co ryzykowaж? Szkoda jednak, ¿e wykoсczy³ Edsela, zanim tamten wyprуbowa³ jeszcze tк broс ostateczn¹ zamkniкt¹ w niewielkiej czarnej szkatu³ce. Oczywiœcie, ¿e dam sobie doskonale radк i bez tego perswadowa³ sobie Parke. Mia³ tak¹ masк najrу¿niejszego uzbrojenia, przeciw ktуremu nie znano na Ziemi obrony. Ale wszystko mog³oby pуjœж znacznie ³atwiej, du¿o prкdzej, mo¿e i o wiele bezpieczniej dla niego samego. Cokolwiek to by³o, s¹dz¹c po reszcie skarbуw nagromadzonych w zbrojowni, musia³o byж rуwnie¿ coœ wyœmienitego. Wreszcie zdecydowa³ siк. Sprawdzi, co Marsjanie traktowali jako broс ostateczn¹. Otworzy szkatu³kк... Wydoby³a siк z niej jakaœ para. Parke odrzuci³ szkatu³kк daleko od siebie s¹dz¹c, ¿e to gaz truj¹cy. Para wzbiera³a, koncentrowa³a siк, falowa³a jakoœ dziwnie przez chwilк, a potem zaczк³a krzepn¹ж, rozrastaж siк, nabieraж kszta³tуw. Po kilku sekundach proces formowania siк tego stworu usta³. Nad szkatu³k¹, niby podstaw¹, ko³ysa³o siк coœ w rodzaju wielkiego balona o bia³o pob³yskuj¹cej powierzchni. W tym momencie Parke zorientowa³ siк, ¿e to, co powsta³o, to jakby olbrzymia paszcza, nad ktуr¹ znajdowa³a siк jeszcze para utkwionych w niego œlepi. He³m, ktуry przysz³y wуdz wszechœwiata mia³ na g³owie, umo¿liwi³ mu zrozumienie s³уw wypowiadanych przez olbrzymi¹ paszczк. - Nareszcie znуw protoplazma! - radowa³a siк paszcza. - Po tak d³ugim czasie znуw okazja po¿ywienia siк protoplazm¹... Wyzwolony ze szkatu³ki potwуr siкgn¹³ po trupa Edsela. Paszcza poch³onк³a zw³oki, nie zostawiaj¹c po nich ¿adnego œladu. Parke podniуs³ trzyman¹ w rкce broс i wycelowa³ j¹ w potwora. - Spokojna protoplazma - zachwyca³a siк paszcza po po³kniкciu Edsela. - Lubiк spokojn¹ protoplazmк. Parke wypali³. Pod szkatu³k¹ powsta³ trzymetrowy krater, ale potwуr nawet nie drgn¹³. Chichota³ tylko z³owrogo, gramol¹c siк wraz ze szkatu³k¹ z krateru. - Od dawna nie mia³em œwie¿ej protoplazmy - westchn¹³. Parke stara³ siк opanowaж. Zdawa³ sobie sprawк, ¿e nie wolno mu poddaж siк panice. Wiedzia³ ju¿, na czym polega³a ta potworna, ostateczna broс Marsjan. Ostateczna broс, ktуra nie oszczкdzi³a ani obroсcуw, ani agresorуw. Parke zbli¿y³ siк wolno do czarnej maszyny na ko³ach, ktуr¹ przed godzin¹ wytoczy³ z magazynu wraz z Edselem. Uruchomi³ aparaturк. Wokу³ niego powsta³a sina mg³a pola magnetycznego. Ale sina mg³a niszcz¹ca pociski nie stanowi³a przeszkody dla olbrzymiej paszczy. Potwуr zachichota³ znуw i bez trudu przedosta³ siк przez mg³к magnetyczn¹. Parke siкgn¹³ teraz po broс, ktуr¹ zabi³ Edsela. Skierowa³ œmiercionoœny promieс w sam œrodek paszczy. Potwуr zbli¿a³ siк coraz bardziej. - Giс, giс! - wrzeszcza³ Parke z ca³ych si³ naciskaj¹c spust broni. Paszcza by³a ju¿ nad nim. - Lubiк spokojn¹ protoplazmк - dudni³ skrzecz¹cy g³os pod he³mem - ale lubiк rуwnie¿ ¿yw¹ protoplazmк. Paszcza prze³knк³a ¿ar³ocznie Parkego i wysz³a z obrкbu pola magnetycznego, rozgl¹daj¹c siк wko³o z tкsknot¹ za milionami jednostek protoplazmy, ktуre przed tysi¹cami lat zamieszkiwa³y tк planetк. przek³ad: Jan Staœko

Bunt ³odzi ratunkowej No, powiedzcie prawdк. Czy widzieliœcie kiedy wspanialsze silniki? - spyta³ Joe, miкdzygwiezdny handlarz starzyzn¹. I spуjrzcie tylko na te serwa! - Hm... - mrukn¹³ ostro¿nie Gregor. - I na kad³ub - doda³ miкkko Joe. Poklepa³ czule lœni¹c¹ burtк ³odzi. Co za szczкœcie, zdawa³ siк mуwiж ka¿dym z tych klepniкж, ¿e ten p³ywaj¹cy klejnot trafi³ siк tu w³aœnie wtedy, gdy”As” potrzebuje ³odzi ratunkowej. - Prezentuje siк rzeczywiœcie nieŸle - przyzna³ Joe z wystudiowan¹ min¹ cz³owieka, ktуry w³aœnie siк zakocha³ i ze wszystkich si³ prуbuje tego nie okazaж. - Co o tym myœlisz, Dick? Richard Gregor nie odpowiedzia³. £уdŸ mu siк podoba³a i odniуs³ wra¿enie, ¿e idealnie nadawa³a siк do prac oceanograficznych na Tridencie. Ale do towaru Joego nale¿a³o podchodziж z rezerw¹. - Dziœ ju¿ takich po prostu nie buduj¹ - westchn¹³ Joe. - Spуjrzcie na blok napкdowy. Nie przedziurawi go nawet m³otem spadowym. Zobaczcie, jaka wydajnoœж uk³adu ch³odzenia. Przyjrzyjcie siк... - Ona naprawdк w y g 1 ¹ d a nieŸle... - powiedzia³ powoli Gregor. Miкdzyplanetarna S³u¿ba Asenizacyjna”As” miewa³a ju¿ do czynienia z Joem i nauczy³o j¹ to ostro¿noœci. Wcale nie dlatego, ¿e Joe by³ nieuczciwy; sk¹d¿e znowu. Rupiecie gromadzone przez niego ze wszystkich zak¹tkуw zamieszkanego wszechœwiata dzia³a³y. Ale te staro¿ytne maszyny miewa³y czкsto swoje w³asne pogl¹dy na to, jak powinna byж wykonana robota, a zmuszane do zmiany utartych przyzwyczajeс, bywa³y zrzкdliwe i skore do popadania w irytacjк. - ...ale dla mnie nie musi ona byж ani piкkna, ani wytrzyma³a, czy nawet wygodna - ci¹gn¹³ prowokuj¹co Gregor. - Chcк mieж za to absolutn¹ pewnoœж, ¿e jest bezpieczna. Joe skin¹³ g³ow¹. - To oczywiœcie sprawa podstawowa - powiedzia³. WejdŸmy do œrodka. Przez w¹skie drzwi przesunкli siк do kabiny. Joe podszed³ do tablicy kontrolnej i uœmiechaj¹c siк tajemniczo, nacisn¹³ jeden z klawiszy. W tej samej chwili Gregor us³ysza³ jakiœ g³os, ktуry zdawa³ siк rozlegaж we wnкtrzu jego g³owy: - Jestem ³уdŸ ratunkowa 342-A. Moim podstawowym zadaniem... - Telepatia? - przerwa³ Gregor. - Bezpoœredni przekaz zapisu - odpar³ Joe, uœmiechaj¹c siк ponownie, tym razem z widoczn¹ dum¹. - W ten sposуb nie ma ¿adnych barier jкzykowych. Mуwi³em wam, ¿e dziœ siк ju¿ takich nie buduje. - Jestem ³уdŸ ratunkowa 342-A - podjк³a swуj przekaz maszyna. - Moim podstawowym zadaniem jest ochrona przed wszelakim niebezpieczeсstwem i zachowanie w pe³nym zdrowiu tych, ktуrzy znajduj¹ siк na moim pok³adzie. W tej chwili jestem uruchomiona tylko czкœciowo. - Czy mo¿e byж coœ bezpieczniejszego?! - zawo³a³ Joe. - To nie jest ¿adna nieczu³a bry³a metalu. Ta ³уdŸ bкdzie siк wami opiekowa³a. Ona o was z a d b a! S³owa ³odzi wywar³y na Gregorze silne wra¿enie, choж sama myœl o korzystaniu z ³odzi wyposa¿onej w zdolnoœж odczuwania nape³ni³a go czymœ w rodzaju obrzydzenia. Ale te¿ takie paternalistyczne gadgety zawsze go irytowa³y. Arnold nie mia³ ¿adnych podobnych odczuж. - WeŸmiemy j¹! - wykrzykn¹³. - I nie bкdziecie tego ¿a³owaж - pochwali³ tк decyzjк Joe, a w jego g³osie zadŸwiкcza³a ta sama szczera i otwarta nuta, ktуra wybitnie dopomog³a mu w zbiciu wielu z jego milionуw. I Gregor mia³ nadziejк, ¿e nie bкd¹ ¿a³owaж. Nastкpnego dnia £R-342-A zosta³a za³adowana na pok³ad ich statku kosmicznego, ktуry niezw³ocznie odpali³ w kierunku Tridentu. Planeta Trident, po³o¿ona w samym œrodku Doliny Wschodniej Gwiazdy, zosta³a ostatnio zakupiona przez spekulanta nieruchomoœci, ktуry uzna³ j¹ za niemal idealn¹ do kolonizacji. Wielkoœci¹ przypomina³a Marsa, lecz panuj¹cy na niej klimat o wiele bardziej sprzyja³ prowadzeniu akcji zasiedlania. Nie posiada³a ¿adnej tubylczej ludnoœci, ktуr¹ trzeba by³oby wypieraж, ¿adnych truj¹cych roœlin, ¿adnych bakterii chorobotwуrczych. I w przeciwieсstwie do wielu œwiatуw, na Tridencie nie by³o drapie¿nych zwierz¹t. Prawdк mуwi¹c, nie by³o na nim w ogуle ¿adnych zwierz¹t. Poza jedn¹ ma³¹ wysp¹ i czap¹ polarn¹ ca³¹ powierzchniк planety pokrywa³ jeden wielki ocean. Niemniej brak l¹dуw by³ w znacznej mierze czysto pozorny; wiele mуrz Tridentu mo¿na by³oby przejœж brуd. L¹dy po prostu nie wypiкtrza³y siк jak trzeba. Eksperci”As” uzyskali zlecenie na skorygowanie tej drobnej usterki. Natychmiast po wyl¹dowaniu na jedynej wyspie Tridentu przyst¹piono do spuszczenia ³odzi na wodк. Pozosta³¹ czкœж dnia zajк³o sprawdzenie i przenoszenie na jej pok³ad specjalnej aparatury pomiarowo-badawczej. Wczesnym rankiem nastкpnego dnia Gregor przygotowa³ kanapki i nape³ni³ wod¹ manierkк. Wszystko by³o gotowe do rozpoczкcia prac. Odczepiwszy liny cumownicze, Gregor zszed³ do Arnolda, do kabiny ³odzi. Z przesadnym namaszczeniem Arnold wcisn¹³ pierwszy guzik. - Jestem ³уdŸ ratunkowa 342-A - nada³a telepatycznie ³уdŸ. - Moim podstawowym zadaniem jest ochrona przed wszelkim niebezpieczeсstwem i zachowanie w pe³nym zdrowiu tych, ktуrzy znajduj¹ siк na moim pok³adzie. W chwili obecnej jestem uruchomiona tylko czкœciowo. Dla uzyskania pe³nego rozruchu proszк wcisn¹ж klawisz oznaczony numerem dwa. Gregor dotkn¹³ drugiego przycisku. Gdzieœ we wnкtrzu ³odzi rozleg³ siк st³umiony chrobot. Poza tym nie nast¹pi³o zupe³nie nic. - To dziwne - powiedzia³ Gregor. Ponownie wcisn¹³ klawisz i ponownie odpowiedzia³ mu jedynie st³umiony brzкk. - Na moje ucho to coœ jakby zwarcie - postawi³ diagnozк Arnold. Spogl¹daj¹c przez bulaj, Gregor zobaczy³ oddalaj¹cy siк z wolna brzeg wyspy. Poczu³, ¿e oblatuje go strach - na tej planecie by³o tak wiele wody, a tak ma³o l¹du. Co gorsza, ¿adne z urz¹dzeс kontrolnych na p³ycie rozdzielczej nie przypomina³o w niczym ko³a sterowego czy rumpla, ¿adne nie wygl¹da³o na sprzкg³o ani na dŸwigniк gazu. Jak, u licha, prowadzi siк”czкœciowo uruchomion¹” ³уdŸ? - Musi byж sterowana telepatycznie - orzek³ w koсcu z nadziej¹ w g³osie, po czym doda³ ju¿ bardziej stanowczo: - Powoli naprzуd. Ma³a ³уdŸ ruszy³a przed siebie. - Teraz trochк w prawo. £уdŸ idealnie reagowa³a na jasne, choж niezbyt ¿eglarskie komendy Gregora. Wspуlnicy wymienili uœmiechy. - Wyprostuj - rozkaza³ Gregor - i ruszaj pe³nym gazem naprzуd. £уdŸ pomknк³a przez rozmigotane, puste morze. Uzbrojony w latarkк i prуbnik do sprawdzania obwodуw, Arnold znikn¹³ w luku prowadz¹cym do maszynowni ³odzi. Prowadzenie badaс by³o na tyle proste, ¿e Gregor mуg³ sobie doskonale radziж w pojedynkк. Wszystkie prace wykonywa³y maszyny, same kreœl¹c mapк dna morskiego, zaznaczaj¹c na niej przebieg wa¿niejszych uskokуw i lokalizacjк najbardziej obiecuj¹cych wulkanуw, a tak¿e kierunki pr¹dуw morskich i pionowe ukszta³towanie wypiкtrzeс. Po zakoсczeniu prac przygotowawczych nastкpny etap robуt mia³ zostaж zlecony podwykonawcy. To on odrutuje wulkany, obsieje uskoki, po czym, z bezpiecznej odleg³oœci, naciœnie odpowiedni guzik. I wtedy na pewien czas Trident stanie siк miejscem ogromnie ha³aœliwym. A pуŸniej, wraz z powrotem ciszy, planeta bкdzie mia³a ju¿ doœж suchego l¹du, by zadowoliж nawet najwybredniejszego handlarza nieruchomoœciami. Wczesnym popo³udniem Gregor uzna³, ¿e jak na pierwszy dzieс, wykonali ju¿ doœж prac kartograficznych. Zjedli z Arnoldem kanapki i popili je wod¹ z manierki. Potem za¿yli krуtkiej k¹pieli w krystalicznie czystych zielonkawych falach Tridentu. - Chyba ju¿ wiem, w czym problem - powiedzia³ Arnold. - Ktoœ usun¹³ doprowadzenia do g³уwnych aktywatorуw. I przeci¹³ kabel odprowadzaj¹cy energiк. - A po co mia³by to robiж? - zdziwi³ siк Gregor. Arnold wzruszy³ ramionami. - Mo¿e to jeden z elementуw rozbrojenia ³odzi zasugerowa³. - Naprawa nie zajmie mi du¿o czasu. Wczo³ga³ siк z powrotem do maszynowni. Gregor zawrуci³ telepatycznie ³уdŸ w kierunku wyspy, obserwuj¹c, jak jej dziуb tnie raŸno fale, zmieniaj¹c je w dwie wstкgi zielonkawej piany. W chwilach takich jak ta, wbrew wszystkim doœwiadczeniom przesz³oœci, wszechœwiat wydawa³ mu siк miejscem piкknym i przyjaznym. Pу³ godziny pуŸniej Arnold wy³oni³ siк z luku, umorusany smarem, lecz z triumfem w oczach. - Wyprуbuj ten klawisz teraz - powiedzia³. - Przecie¿ jesteœmy ju¿ prawie u brzegуw wyspy. - No to co? Nie zaszkodzi doprowadziж tк ³уdŸ do pe³nej sprawnoœci. Gregor skin¹³ g³ow¹ i wcisn¹³ drugi klawisz. Us³yszeli seriк delikatnych pikniкж towarzysz¹cych w³¹czaniu siк obwodуw, a potem pomruk kilku podejmuj¹cych pracк urz¹dzeс. Jakieœ œwiat³o b³ysnк³o ostr¹ czerwieni¹ i mrugn¹wszy kilka razy, niemal natychmiast zgas³o, daj¹c znaж, ¿e zasilanie przejк³y genaratory. - No, tak ju¿ lepiej - powiedzia³ Arnold. - Jestem ³уdŸ ratunkowa 342-A - oznajmi³a telepatycznie ³уdŸ. - W tej chwili jestem ju¿ w pe³ni uruchomiona i mogк chroniж tych, ktуrzy znajduj¹ siк na moim pok³adzie. Zaufajcie mi. Moje taœmy akcyjno-reakcyjne, zarуwno fizyczne, jak i psychiczne, zosta³y przygotowane przez najtк¿sze umys³y naukowe Dromy. - Cz³owiek zaraz czuje siк znacznie pewniej, nie uwa¿asz? - spyta³ Arnold. - Tylko co to takiego ta Droma? - Panowie - ci¹gnк³a ³уdŸ - sprуbujcie myœleж o mnie nie jak o bezdusznej maszynie, lecz jak o swoim przyjacielu i towarzyszu broni. Wiem, co czujecie. Byliœcie œwiadkami zatoniкcia w³asnego statku, podziurawionego jak rzeszoto przez bezlitosnych i nieprzejednanych H’genуw. Ostatkiem si³ wczo³galiœcie siк... - Jakiego statku? - spyta³ Gregor. - O czym ona mуwi? - ...wczo³galiœcie siк na mуj pok³ad, na wpу³ uduszeni zabуjczymi oparami wody, ledwie ¿ywi... - Chodzi ci o tк paszк ma³¹ k¹piel? - spyta³ Arnold. Wszystko ci siк pomiesza³o. Prowadzimy tutaj prace oceanograficzne i... - ...ledwie ¿ywi od doznanego szoku, z podupad³ym morale - dokoсczy³a ³уdŸ. - Byж mo¿e jesteœcie trochк przestraszeni - doda³a ju¿ znacznie ³agodniej. - Jeœli tak, to macie do tego absolutne prawo, pozbawieni kontaktu z flot¹ Dromy, rzuceni na ³askк fal morza obcej planety, planety o tak surowym klimacie. Tej odrobiny strachu nie nale¿y siк wstydziж, panowie. Ale to jest wojna, a wojna to okrutna rzecz. Nie mamy po prostu innego wyjœcia, jak odeprzeж barbarzyсskich H’genуw i zmusiж ich do powrotu na w³asn¹ planetк. - Musi byж jakieœ sensowne wyjaœnienie tego jej be³kotu - powiedzia³ Gregor. - Pewnie do jej banku reakcji zapl¹ta³ siк jakiœ stary scenariusz telewizyjny. - Trzeba bкdzie zrobiж jej generalny przegl¹d - zdecydowa³ Arnold. - Nie mo¿emy ca³ymi dniami wys³uchiwaж tych bredni. Zbli¿ali siк do wyspy. £уdŸ w dalszym ci¹gu plot³a coœ o domowych ogniskach, dzia³aniach wymijaj¹cych, manewrach taktycznych i potrzebie zachowania spokoju w sytuacjach tak krytycznych jak ta. I nagle zwolni³a. - O co chodzi? - spyta³ Gregor. - Przeprowadzam inwigilacjк wyspy - odpar³a ³уdŸ. Gregor i Arnold spojrzeli po sobie. - Lepiej jej nie dra¿niж - szepn¹³ Arnold, po czym g³oœniej ju¿ odezwa³ siк do ³odzi: - Ta wyspa jest w porz¹dku. Sprawdziliœmy j¹ osobiœcie. - Mo¿e i sprawdziliœcie - zaoponowa³a ³уdŸ - ale przy prowadzeniu nowoczesnych, b³yskawicznych dzia³aс wojennych zmys³om Dromуw nie nale¿y dowierzaж. S¹ zbyt niedoskona³e, zbyt sk³onne do takiej interpretacji faktуw, ktуra by³aby zgodna z ich ¿yczeniami. Natomiast zmys³y elektroniczne s¹ beznamiкtne, wiecznie czujne i, w granicach okreœlonych ich zastosowaniem, bezb³кdne. - Ale tam nic nie ma! - zawo³a³ Gregor. - Dostrzegam obcy statek kosmiczny - odpowiedzia³a ³уdŸ. - Nie ma na nim znakуw rozpoznawczych Dromуw. - Nie nosi tak¿e znakуw wroga - zauwa¿y³ Arnold z ca³kowit¹ pewnoœci¹ siebie, poniewa¿ osobiœcie malowa³ staro¿ytny kad³ub. - To prawda, nie nosi. Ale w czasach wojny trzeba zak³adaж, ¿e co nie nale¿y do nas, nale¿y do wroga. Rozumiem wasze pragnienie znalezienia siк znуw na sta³ym l¹dzie. Ale ja biorк pod uwagк czynniki, ktуre ulegaj¹cy emocjom Drom mуg³by przeoczyж. Rozwa¿am tк pozorn¹ pustkк tak strategicznego kawa³ka l¹du; obecnoœж nie oznakowanego statku kosmicznego jak¿e kusz¹co wystawionego na przynкtк; fakt, i¿ nasza flota nie operuje ju¿ w tych rejonach; to, ¿e... - W porz¹dku, wystarczy. - Gregor mia³ ju¿ absolutnie doœж tej dyskusji z wygadan¹ i egoistyczn¹ maszyn¹. P³yс prosto do wyspy. To rozkaz. - Nie mogк wype³niж tego rozkazu - odpar³a ³уdŸ. - Umkniкcie œmierci ledwie o w³os wytr¹ci³o was powa¿nie z rуwnowagi... Arnold siкgn¹³ rкk¹ do wy³¹cznika i natychmiast j¹ cofn¹³, wydaj¹c okrzyk bуlu. - B¹dŸcie¿, panowie, rozs¹dni - powiedzia³a ³уdŸ doœж surowo. - Tylko wy¿szy rang¹ oficer z uprawnieniami do rozbrajania mo¿e mnie wy³¹czyж. Dla waszego dobra muszк was ostrzec, byœcie nie dotykali ¿adnego z moich urz¹dzeс kontrolnych. Jesteœcie niezrуwnowa¿eni. Nieco pуŸniej, kiedy znajdziemy siк w bezpieczniejszej sytuacji, poddam was odpowiedniej kuracji. Na razie wszystkie swoje si³y muszк poœwiкciж na wykrycie i unikniкcie wroga. Nabra³a gwa³townie szybkoœci i oddali³a siк od wyspy, klucz¹c w niezwykle zawi³y sposуb. - Dok¹d p³yniemy?- spyta³ Gregor. - Po³¹czyж siк z flot¹ Dromy! - zawo³a³a ³уdŸ z tak¹ pewnoœci¹ siebie w g³osie, ¿e wspуlnicy rozejrzeli siк nerwowo po bezkresnych, absolutnie pustych wodach Tridentu. - To znaczy, jak tylko j¹ odszukam - poprawi³a siк ³уdŸ. By³a ju¿ pуŸna noc. Gregor i Arnold siedzieli obok siebie w k¹cie kajuty i ³apczywie jedli ostatni¹ kanapkк. £уdŸ w dalszym ci¹gu wœciekle pru³a fale, wytк¿aj¹c maksymalnie wszystkie swoje elektroniczne zmys³y w poszukiwaniu floty, ktуra p³ywa³a piкж wiekуw wczeœniej na zupe³nie innej planecie. - S³ysza³eœ kiedyœ o tych Dromach? - spyta³ Gregor. Arnold przeszukiwa³ w pamiкci swуj pokaŸny zasуb wiedzy o ma³o istotnych wydarzeniach historycznych. - Dromowie to istoty niehumanoidalne, produkt ewolucji jaszczurуw - stwierdzi³. - Zamieszkiwa³y szуst¹ planetк pewnego niewielkiego uk³adu w pobli¿u Capelli. Ca³a rasa wymar³a ponad sto lat temu. - A ci H’genowie? - Te¿ jaszczury; ta sama historia - mrukn¹³ Arnold znajduj¹c jakiœ okruszek i wk³adaj¹c go sobie do ust. - To nie by³a ¿adna znacz¹ca wojna; wszyscy jej uczestnicy ju¿ dawno przestali istnieж. NajwyraŸniej z wyj¹tkiem tej ³odzi. - No i nas - przypomnia³ mu Gregor. - Zostaliœmy wcieleni do armii Dromy. - Westchn¹³ ze znu¿eniem. Czy myœlisz, ¿e uda nam siк to tej balii wyperswadowaж? Arnold pokrкci³ z pow¹tpiewaniem g³ow¹. - Nie bardzo widzк jak. Z punktu widzenia tej ³odzi wojna trwa nadal. Wszystkie fakty interpretuje wy³¹cznie na podstawie tej przes³anki. - Pewnie pods³uchuje nas nawet w tej chwili - powiedzia³ Gregor. - Nie przypuszczam. Ona chyba nie potrafi czytaж wszystkich myœli. Centra percepcji musi mieж wyczulone wy³¹cznie na te skierowane bezpoœrednio do niej. - Mia³eœ pan racjк, Joe - powiedzia³ Gregor cierpko - dziœ ju¿ siк takich nie buduje. - ¯a³owa³, ¿e nie mo¿e dostaж w swoje rкce. miкdzygwiezdnego handlarza starzyzn¹. - Prawdк mуwi¹c, to bardzo interesuj¹ca sytuacja podj¹³ po chwili Arnold. - Mo¿e nawet napiszк o tym do”Cybernetyki dla Wszystkich”. Oto mamy maszynк wyposa¿on¹ w niemal niezawodny system percepcji bodŸcуw zewnкtrznych. Odbierane przez ni¹ impulsy s¹ natychmiast logicznie przetwarzane w odpowiednie reakcje. Jedyny problem w tym, ¿e zastosowana tu logika opiera siк na nie istniej¹cych ju¿ za³o¿eniach. Tote¿ mo¿na by³oby w³aœciwie powiedzieж, ¿e maszyna ta pad³a ofiar¹ usystematyzowanego uk³adu z³udzeс. Gregor ziewn¹³. - Chcesz powiedzieж, ¿e ta ³ajba jest po prostu stukniкta - rzek³ Gregor bez ogrуdek. - Totalnie. Mam wra¿enie, ¿e paranoja by³aby odpowiednim rozpoznaniem. Ale ju¿ wkrуtce bкdzie po wszystkim. - Sk¹d masz tк pewnoœж? - To zupe³nie jasne - odpar³ Arnold. - Imperatywem tej ³odzi jest utrzymanie nas przy ¿yciu. Zatem musi nas karmiж. Po kanapkach nie ma ju¿ nawet œladu, a jedyne zapasy po¿ywienia znajduj¹ siк na wyspie. Wnioskujк st¹d, ¿e bкdzie musia³a zaryzykowaж i pop³yn¹ж z powrotem. Kilka minut pуŸniej poczuli, ¿e ³уdŸ nabiera lekkiego przechy³u i zmienia kierunek. - Ale tam nic nie ma! - zawo³a³ Gregor. - W tej chwili nie mogк zlokalizowaж floty Dromy odebrali jej telepatyczny przekaz. - Dlatego te¿ zawracam, by przeprowadziж szczegу³ow¹ inwigilacjк wyspy. Na szczкœcie w bezpoœrednim s¹siedztwie nie ma tak¿e wrogуw. Mogк wiкc ju¿ z ca³¹ moc¹ mojej pe³nej uwagi poœwiкciж siк opiece nad wami. - Widzisz? - mrukn¹³ Arnold, tr¹caj¹c ³okciem Gregora. - Dok³adnie jak przewidywa³em. Teraz trzeba tylko utwierdziж j¹ w przekonaniu, ¿e dobrze robi. W sam¹ porк sobie o nas przypomnia³aœ - powiedzia³ do ³odzi. Jesteœmy g³odni. - W³aœnie mo¿e byœ nas nakarmi³a - za¿¹da³ Gregor. - Ju¿ siк robi - nada³a ³уdŸ i w tej samej chwili ze œciany wysunк³a siк jakaœ taca. Znajdowa³a siк na niej jakaœ ciastowata bry³a czegoœ, co wizualnie przypomina³o glinк, lecz œmierdzia³o jak olej maszynowy. - Co to ma byж? - spyta³ Gregor. - To jest pryka - odpar³a ³уdŸ. - Podstawowe po¿ywienie wszystkich Dromуw. Potrafiк j¹ przyrz¹dziж na szesnaœcie rу¿nych sposobуw. Gregor ostro¿nie skosztowa³ ciemnej mazi. Smakowa³a dok³adnie jak glina zmieszana pу³ na pу³ z olejem maszynowym. - Tego nie da siк jeœж! - zaprotestowa³. - Oczywiœcie, ¿e siк da - powiedzia³a ³уdŸ tonem ³agodnej perswazji. - Doros³y Drom spo¿ywa piкж i trzy dziesi¹te funta pryki dziennie i wo³a o jeszcze. Taca przesunк³a siк w ich kierunku. Gregor i Arnold cofnкli siк o krok. - Chwileczkк - powiedzia³ Arnold. - Pos³uchaj. My nie jesteœmy bromami. Masz przed sob¹ ludzi, przedstawicieli zupe³nie innego gatunku. Wojna, w ktуrej wydaje ci siк, ¿e bierzesz udzia³, zakoсczy³a siк piкжset lat temu. My nie mo¿emy jeœж pryki. Nasza ¿ywnoœж znajduje siк na wyspie. - Panowie, sprуbujcie zrozumieж sytuacjк. Z³udzenie, ktуremu ulegacie, jest u ¿o³nierzy czymœ zupe³nie powszechnym. To zwyk³y przypadek ucieczki w krainк wyobraŸni, uchylenia siк od percepcji sytuacji, ktуrej nie mo¿na znieœж. Panowie, b³agam was na wszystko - spуjrzcie w oczy rzeczywistoœci! - To ty spуjrz w oczy rzeczywistoœci! - zawo³a³ Gregor. - Albo ka¿к ciк rozebraж na œrubki i trzpienie! - GroŸby nie mog¹ mnie wytr¹ciж z rуwnowagi nada³a pogodnie ³уdŸ. - Wiem, przez co przeszliœcie. Istnieje nawet mo¿liwoœж, ¿e kontakt z truj¹cymi wyziewami wody spowodowa³ u was trwa³e uszkodzenie mуzgu. - Truj¹cymi... - szepn¹³ Gregor, czuj¹c, ¿e coœ go chwyta za gard³o. - Wed³ug kryteriуw Dromуw - przypomnia³ mu Arnold. - Jeœli oka¿e siк to absolutnie nieodzowne - ci¹gnк³a ³уdŸ - to mam pe³ne wyposa¿enie do przeprowadzenia chirurgicznej operacji mуzgu. To œrodek bardzo drastyczny, ale w czasach wojny nie mo¿na siк zbytnio pieœciж. W tym momencie odskoczy³a jakaœ klapa i oczom wspуlnikуw ukaza³ siк rz¹d po³yskuj¹cych ostrzy chirurgicznych. - Czujemy siк ju¿ znacznie lepiej - powiedzia³ poœpiesznie Gregor. - Ta partia pryki wygl¹da rzeczywiœcie wspaniale, nie uwa¿asz, Arnold? - Bardzo smakowicie - powiedzia³ Arnold, krzywi¹c siк niemi³osiernie. - Swego czasu wygra³am ogуlnoplanetarny konkurs kulinarny - wyzna³a telepatycznie ³уdŸ ze zrozumia³¹ dum¹. - Nie ma takiej rzeczy, ktуrej nie zrobi³abym dla naszych ch³opcуw w mundurach. Bardzo proszк, prуbujcie. Gregor wzi¹³ z tacy garœж pryki, rozsmarowa³ sobie trochк na wargach i dyskretnie upuœci³ resztк na pod³ogк. - Pycha - powiedzia³, maj¹c nadziejк, ¿e wewnкtrzne czujniki ³odzi s¹ nieco mniej sprawne ni¿ jej sensory zewnкtrzne. NajwyraŸniej by³y. - To œwietnie - powiedzia³a ³уdŸ. - Kierujк siк w tej chwili na wyspк. Aha, obiecujк wam tak¿e, ¿e ju¿ za chwilк warunki stan¹ siк dla was znacznie bardziej znoœne. - Jakie warunki? - spyta³ Arnold. - Panuj¹ca tu temperatura jest zabуjczo wysoka. Zdumiewa mnie, ¿e do tej pory nie zapadliœcie w letarg. Ka¿dy inny Drom ju¿ by to zrobi³. Wytrzymajcie proszк jeszcze chwilк. Ju¿ wkrуtce obni¿к j¹ do normalnych dla bromy dwudziestu stopni poni¿ej zera. A teraz, dla podtrzymania waszego morale, zagram wam nasz hymn narodowy. Powietrze wype³ni³ upiorny, miarowy skrzek. Z zewn¹trz dobiega³ st³umiony plusk fal, bij¹cych o kad³ub rozpкdzonej ³odzi. Ju¿ w kilka chwil pуŸniej w kajucie zrobi³o siк wyraŸnie zimniej. Gregor zamkn¹³ ze znu¿enia oczy, prуbuj¹c ignorowaж ch³уd pe³zn¹cy wzd³u¿ r¹k i nуg. Zaczyna³ byж œpi¹cy. Takie ju¿ moje szczкœcie, pomyœla³, ¿e dam siк zamroziж na œmierж wewn¹trz jakiejœ chorej umys³owo ³odzi. Oto skutki kupowania paternalistycznych gadgetуw, przeczulonych, humanistycznych kalkulatorуw, przewra¿liwionych, emocjonalnych maszyn. Zapadaj¹c w pу³sen zacz¹³ siк zastanawiaж, do czego to wszystko doprowadzi. Przed oczyma stan¹³ mu ogromny szpital dla maszyn. Dwуch robotуw-lekarzy pcha³o d³ugim, bia³ym korytarzem le¿¹c¹ na ³у¿ku kosiarkк. Naczelny robot-lekarz spyta³: - Cу¿ to dolega temu ch³opcu? - Zupe³nie zbzikowa³ - odpar³ asystent. - Myœli, ¿e jest œmig³owcem. - Aha! - powiedzia³ naczelny uczenie. - Deluzja psychomotoryczna! Szkoda. Taki sympatyczny facet. Asystent skin¹³ g³ow¹. - To wszystko z przepracowania - stwierdzi³ stanowczo. - Serce mu pкk³o na kкpie sitowia. Kosiarka poruszy³a siк niespokojnie. - A teraz jestem trzepaczk¹ do jajek! - zachichota³a. - Trach, trach, trach! - ObudŸ siк - powtуrzy³ Arnold, szczкkaj¹c zкbami, i jeszcze raz potrz¹sn¹³ Gregorem. - Musimy coœ zrobiж. - Poproœ j¹, ¿eby w³¹czy³a ogrzewanie - zaproponowa³ Gregor s³abo. - Nie da rady. Dromowie ¿yj¹ w temperaturze minus dwadzieœcia; my jesteœmy bromami; minus dwadzieœcia jest dla nas w sam raz i nie ma co pyskowaж. Biegn¹ce w poprzek ca³ej ³odzi przewody aparatury ch³odz¹cej pokry³a gruba warstwa szronu. Œciany zaczyna³y robiж siк bia³e, a na szyby iluminatora wype³z³ mrуz. - Mam pewien pomys³ - odezwa³ siк ostro¿nie Arnold. Rzuci³ okiem na tablicк kontroln¹, po czym szepn¹³ coœ Gregorowi do ucha. - Mo¿emy sprуbowaж - odpar³ Gregor. Podniуs³ z pod³ogi manierkк z wod¹, po czym obaj wspуlnicy wstali i odeszli w najdalszy k¹t kajuty. - Co tam robicie? - spyta³a ostro ³уdŸ. - Mamy zamiar trochк poжwiczyж - wyjaœni³ Gregor. - ¯o³nierze Dromy musz¹ dbaж o zachowanie sprawnoœci fizycznej, sama o tym wiesz. - To prawda - potwierdzi³a niepewnie ³уdŸ. Gregor rzuci³ manierkк do Arnolda. Arnold zachichota³ i odrzuci³ manierkк Gregorowi. - Tylko ostro¿nie z tym pojemnikiem - ostrzeg³a ³уdŸ. - Jest nape³niony œmierteln¹ trucizn¹. - Bкdziemy uwa¿aж - odpar³ Gregor. - Zabieramy j¹ ze sob¹ do kwatery g³уwnej. - Rzuci³ manierkк do Arnolda. - Dowуdztwo naczelne mo¿e kazaж j¹ rozpyliж nad armi¹ H’genуw - doda³ Arnold. - Naprawdк? - zaciekawi³a siк ³уdŸ. - To interesuj¹ce. Nowe zastosowanie tej... Nagle Gregor rzuci³ manierkк w przewody ch³odz¹ce. Rura pкk³a i wype³niaj¹ca j¹ ciecz zaczк³a sp³ywaж na pod³ogк. - Fatalny rzut, staruszku - powiedzia³ Arnold. - Ale¿ ze mnie niezdara! - zawo³a³ Gregor. - Powinnam by³a podj¹ж œrodki zabezpieczaj¹ce przed wypadkami na pok³adzie - nada³a ³уdŸ posкpnie. To ju¿ siк nie powtуrzy. Ale sytuacja jest bardzo powa¿na. Nie jestem w stanie w³asnymi si³ami naprawiж tych przewodуw. Nie jestem w stanie odpowiednio ch³odziж kabiny. - Gdybyœ wysadzi³a nas na brzegu wyspy - zacz¹³ Arnold - tylko na chwilkк... - To wykluczone! - zawo³a³a ³уdŸ. - Moim podstawowym zadaniem jest utrzymanie was przy ¿yciu, a w klimacie tej planety zginкlibyœcie prawie natychmiast. Dlatego te¿ bкdк musia³a podj¹ж odpowiednie œrodki dla zapewnienia wam bezpieczeсstwa. - Co masz zamiar zrobiж? - spyta³ Gregor, czuj¹c, ¿e ¿o³¹dek kurczy mu siк ze strachu. - Nie mam ani chwili do stracenia. Zbadam jeszcze raz ca³¹ wyspк. Jeœli nie wykryjк na niej ¿adnych œladуw naszych wojsk, pop³yniemy do jedynego miejsca na tej planecie, gdzie panuj¹ warunki odpowiednie do utrzymania przy ¿yciu Dromуw. - To znaczy gdzie?! - W okolice po³udniowej czapy polarnej - odpar³a ³уdŸ. - Tamtejsza temperatura jest niemal idealna. Szacujк, ¿e jakieœ trzydzieœci stopni poni¿ej zera. Silniki ryknк³y na podwуjnych obrotach, a ³уdŸ doda³a tonem usprawiedliwienia: - I oczywiœcie muszк siк zabezpieczyж przed dalszymi wypadkami na moim pok³adzie. Kiedy ruszy³a pe³n¹ szybkoœci¹ w kierunku wyspy, us³yszeli ciche szczкkniкcie zamkуw, odcinaj¹cych im drogк wyjœcia z kabiny. - Myœl! - ponagli³ Arnold. - Nic innego nie robiк - warkn¹³ Gregor. - Tyle ¿e nic mi z tego nie wychodzi. - Musimy siк z niej wydostaж, kiedy podp³ynie do wyspy. To bкdzie nasza ostatnia szansa. - Mo¿e uda³oby nam siк jakoœ wyskoczyж za burtк? zasugerowa³ Gregor. - Mowy nie ma. Nie spuszcza nas ju¿ z oka. Gdybyœ nie rozwali³ tej rury ch³odz¹cej, pewnie mielibyœmy jeszcze jak¹œ szansк. - Tak, wiem - mrukn¹³ Gregor cierpko. - Ty i te twoje pomys³y! - Moje pomys³y! Dok³adnie przypominam sobie, ¿e to by³a twoja propozycja. Powiedzia³eœ... - Mniejsza o to, czyj to by³ pomys³ - przerwa³ mu ugodowo Gregor, pogr¹¿aj¹c siк w rozmyœlaniach. S³uchaj, wiemy ju¿, ¿e jej czujniki wewnкtrzne nie s¹ najlepsze. Mo¿e uda³oby siк jakoœ przeci¹ж kabel energetyczny, kiedy znajdziemy siк ko³o wyspy. - Nie da ci podejœж do niego bli¿ej ni¿ na kilka stуp odpar³ Arnold, ci¹gle jeszcze maj¹c œwie¿o w pamiкci kopniкcie pr¹dem, jakim potraktowa³a go ³уdŸ, kiedy prуbowa³ j¹ wy³¹czyж. - Hmmm... - mrukn¹³ Gregor, œciskaj¹c z ca³ej si³y obiema rкkami czo³o. Gdzieœ w zakamarkach mуzgu zaczyna³ mu kie³kowaж pewien pomys³. By³ jeszcze doœж nie sprecyzowany, ale bior¹c pod uwagк okolicznoœci... - Dokonujк teraz szczegу³owego badania wyspy oznajmi³a ³уdŸ. Wygl¹daj¹c przez bulaj, Gregor i Arnold ujrzeli brzeg wyspy oddalony od nich o mniej wiкcej sto jardуw. Na niebie nad horyzontem k³ad³a siк pierwsza poœwiata nadchodz¹cego œwitu, a od jej t³a wyraŸnie odcina³o siк pokryte bliznami, ukochane dziobisko ich statku. - Mnie ta wyspa wydaje siк zupe³nie w porz¹dku powiedzia³ Arnold. - Mnie te¿ - popar³ go Gregor. - Za³o¿к siк, ¿e nasze oddzia³y okopa³y siк pod ziemi¹. - Niestety nie - nada³a ze smutkiem ³уdŸ. - Zbada³am ca³¹ powierzchniк do g³кbokoœci stu stуp. - No cу¿ - powiedzia³ Arnold - w tych okolicznoœciach powinniœmy chyba sprawdziж to nieco dok³adniej. Najlepiej bкdzie, jeœli sam zejdк na brzeg i trochк siк rozejrzк. - Wyspa jest opuszczona - oznajmi³a stanowczo ³уdŸ. - Naprawdк mo¿ecie mi wierzyж, ¿e moje zmys³y s¹ nieskoсczenie bardziej wyczulone ni¿ wasze. Nie mogк dopuœciж, byœcie nara¿ali ¿ycie, schodz¹c na brzeg. Droma potrzebuje swoich ¿o³nierzy, zw³aszcza takich jak wy, odpornych na upa³ œmia³kуw. - Nam ten klimat bardzo odpowiada - powiedzia³ Arnold. - Oto s³owa godne patrioty! - nada³a ³уdŸ serdecznie. - Wiem, jak bardzo musicie cierpieж. Ale ju¿ ruszam na biegun po³udniowy, a tam znajdziecie wreszcie, dzielni weterani, tak bardzo zas³u¿ony odpoczynek. Gregor uzna³, ¿e najwy¿szy czas wprowadziж w ¿ycie w³asny plan, choжby by³ nie wiadomo jak nie sprecyzowany. - To nie bкdzie potrzebne - powiedzia³. - Co? - Dzia³amy zgodnie z rozkazem specjalnym - wyjaœni³. - Otrzymaliœmy polecenie nie ujawniaж tego ¿adnej jednostce p³ywaj¹cej poni¿ej rangi pancernika. Ale w tych okolicznoœciach... - W³aœnie - zawtуrowa³ mu skwapliwie Arnold w tych okolicznoœciach bкdziemy musieli ciк z nim zapoznaж. - Jesteœmy ¿o³nierzami jednostki samobуjczej - powiedzia³ Gregor. - Szkolonymi specjalnie do zadaс w gor¹cym klimacie. - Mamy rozkaz wyl¹dowania na tej wyspie i zabezpieczenia jej dla wojsk Dromy. - Nic o tym nie wiedzia³am - odpar³a ³уdŸ. - Bo nie widzieliœmy potrzeby, ¿eby ci o tym mуwiж - wyjaœni³ Gregor. - W koсcu jesteœ tylko ³odzi¹ ratunkow¹. - Natychmiast wysadŸ nas na brzeg - rozkaza³ Gregor. - Nasza misja to sprawa nie cierpi¹ca zw³oki. - Trzeba mi by³o powiedzieж o tym wczeœniej powiedzia³a ³уdŸ. - Chyba rozumiecie, ¿e sama nie mog³am siк tego domyœliж. Zaczк³a z wolna zbli¿aж siк do wyspy. Gregor wstrzyma³ oddech. Nie mуg³ wprost uwierzyж, by taki prosty podstкp mуg³ siк udaж. Choж z drugiej strony, dlaczego nie? £уdŸ zbudowano tak, by przyjmowa³a ka¿de s³owo tych, ktуrzy ni¹ kieruj¹, za prawdк. Je¿eli tylko owa”prawda” by³a spуjna logicznie z za³o¿eniami funkcjonalnymi ³odzi, powinna j¹ ona przyj¹ж i wykonaж. Pla¿a znajdowa³a siк teraz ju¿ tylko o piкжdziesi¹t jardуw, jaœniej¹c w zimnym œwietle poranka wstкg¹ bieli. I nagle wrzuci³a ca³¹ wstecz i zatrzyma³a siк. - Nie - powiedzia³a. - Co nie? - Nie mogк tego zrobiж. - Jak to nie mo¿esz! - rykn¹³ Arnold. - To jest wojna! Nasze rozkazy... - Wiem - przerwa³a mu ³уdŸ smutno. - I jest mi bardzo przykro. Ale przecie¿ do wykonania takiej misji wybrano by jednostkк p³ywaj¹c¹ jakiegoœ innego typu. J a k i e g o k o 1 w i e k innego typu. Lecz nie ³уdŸ ratunkow¹. - Musisz to zrobiж - jкkn¹³ b³agalnie Gregor. Pomyœl o naszej ojczyŸnie, pomyœl o barbarzyсskich H’genach... - Wykonanie przeze mnie tego rozkazu jest czyst¹ niemo¿liwoœci¹ - wyjaœni³a ³уdŸ. - Podstawowym nakazem mego dzia³ania jest zabezpieczenie korzystaj¹cych ze mnie osуb przed wszelkim niebezpieczeсstwem. Ten imperatyw zapisano na ka¿dej z moich taœm, daj¹c mu bezwzglкdne pierwszeсstwo przed wszystkimi innymi nakazami. Nie mogк pozwoliж, byœcie wyruszyli na pewn¹ œmierж. £уdŸ zaczк³a oddalaж siк od wyspy. - Za ten brak subordynacji czeka ciк s¹d wojskowy! wrzasn¹³ histerycznie Arnold. - Zostaniesz ca³kowicie rozbrojona. - Muszк dzia³aж w wyznaczonych mi granicach odpar³a smutno ³уdŸ. - Jeœli znajdziemy flotк, przeka¿к was niszczycielowi. Lecz tymczasem muszк umieœciж was w jedynym miejscu, gdzie nic wam nie grozi - na biegunie po³udniowym. Nabra³a szybkoœci, zostawiaj¹c wyspк powoli w tyle. Arnold rzuci³ siк do tablicy kontrolnej i w tej samej chwili znalaz³ siк, mocno oszo³omiony, na pok³adzie. Gregor chwyci³ manierkк i zamierzy³ siк, by cisn¹ж ni¹ daremnym gestem w zaryglowan¹ pokrywк luku. W po³owie zamachu zamar³ w bezruchu, pora¿ony pewn¹ szaleсcz¹ myœl¹. - Proszк was bardzo, nie prуbujcie dokonywaж ¿adnych dalszych zniszczeс - nada³a b³agalnie ³уdŸ. - Wiem, co czujecie, ale... Pomys³ jest cholernie ryzykowny, uzna³ Gregor, ale przecie¿ biegun po³udniowy to i tak pewna œmierж. Odkrкci³ manierkк. - Jeœli nie wykonamy swojej misji - powiedzia³ - to jak¿e moglibyœmy spojrzeж w twarz naszym towarzyszom broni? Jedyne, co nam pozosta³o, to samobуjstwo. - Wypi³ trochк wody i poda³ manierkк Arnoldowi, wci¹¿ jeszcze le¿¹cemu w oszo³omieniu na pod³odze. - Nie! Nie rуbcie tego! - krzyknк³a przeraŸliwie ³уdŸ. - To jest w o d a!!! To œmiertelna trucizna... Z tablicy wystrzeli³ strumieс energii i uderzy³ w manierkк, wytr¹caj¹c j¹ Arnoldowi z r¹k. Arnold chwyci³ j¹ w powietrzu i nim ³уdŸ zd¹¿y³a zareagowaж ponownie, poci¹gn¹³ z niej spory ³yk. - Umieram ku chwale Dromy! - zawo³a³ Gregor, osuwaj¹c siк na pod³ogк. Dyskretnym ruchem nakaza³ Arnoldowi, by siк nie rusza³. - Antidotum na tк truciznк nie jest znane! - jкknк³a ³уdŸ. - Och, gdybym tylko skontaktowa³a siк ze statkiem szpitalnym... - Zabrzкcza³a niezdecydowanie silnikami na ja³owym biegu. - Odezwijcie siк! - nada³a b³agalnie. Powiedzcie do mnie choж s³owo! ¯yjecie jeszcze? Gregor i Arnold le¿eli w absolutnym bezruchu, wstrzymuj¹c oddech. - Odpowiedzcie! Mo¿e gdybyœcie zjedli trochк pryki... Podsunк³a im pod nos dwie tace. Wspуlnicy ani drgnкli. - Nie ¿yj¹ - orzek³a ³уdŸ. - N i e ¿ y j ¹. Odprawiк uroczystoœж pogrzebow¹. Na chwilк zaleg³a zupe³na cisza. A potem ³уdŸ zaintonowa³a: - Wielki Duchu Wszechœwiata, przyjmij pod sw¹ opiekк dusze tych Twoich dwуch s³ug. Choж zadali sobie œmierж w³asnymi rкkami, uczynili to s³u¿¹c naszej ojczyŸnie, walcz¹c o domowe ognisko. Nie s¹dŸ surowo ich bezbo¿nego czynu, lecz win¹ obarcz raczej ducha wojny, ktуry rozpala i niszczy wszystkich Dromуw. Pokrywa luku odskoczy³a na ca³¹ szerokoœж. Gregor poczu³ na twarzy powiew ch³odnej bryzy. - A teraz na mocy uprawnieс przyznanych mi przez flotк Dromуw i z pe³nym nabo¿eсstwem powierzam ich cia³a g³кbinom. Gregor poczu³, ¿e zostaje wyniesiony przez luk i z³o¿ony na pok³adzie. Chwilк pуŸniej znуw uniуs³ siк w powietrze, po czym zacz¹³ spadaж i w nastкpnym momencie znalaz³ siк w wodzie, tu¿ obok Arnolda. - Unoœ siк bez ruchu - szepn¹³. Wyspa znajdowa³a siк zupe³nie niedaleko. Ale ³уdŸ w dalszym ci¹gu kr¹¿y³a wokу³ nich, porykuj¹c nerwowo silnikami. - Jak myœlisz, co ta ³ajba kombinuje? - spyta³ szeptem Arnold. - Pojкcia nie mam - odpar³ Gregor, maj¹c nadziejк, ¿e Dromowie nie praktykowali obracania cia³ swoich zmar³ych w proch. £уdŸ podp³ynк³a bli¿ej. Jej dziуb znajdowa³ siк ju¿ tylko o kilka stуp. Wspуlnicy zamarli w napiкciu. I wtedy to us³yszeli - upiorny skrzek hymnu narodowego Dromуw. Chwilк pуŸniej by³o ju¿ po wszystkim. - Spoczywajcie w pokoju - powiedzia³a ³уdŸ, po czym zawrуci³a i z rykiem silnikуw pomknк³a w dal. Kiedy wreszcie odwa¿yli siк pop³yn¹ж do brzegu, Gregor zobaczy³, ¿e ³уdŸ ratunkowa kieruje siк na po³udnie, ku biegunowi, by tam oczekiwaж na przybycie floty Dromy. przek³ad: Pawe³ Michalski

Cena Carrin uzna³, ¿e jego pod³y nastrуj ci¹gnie siк od samobуjstwa Millera w zesz³ym tygodniu. Œwiadomoœж ta wcale nie pomog³a mu uwolniж siк od niejasnych, bezkszta³tnych obaw. By³o to g³upie. Samobуjstwo Millera nie mia³o z nim ¿adnego zwi¹zku. Tylko dlaczego ten gruby pogodny cz³owiek to zrobi³? Miller mia³ po co ¿yж - ¿ona, dzieci, dobra praca i wszystkie wspania³e luksusy naszego wieku. Dlaczego on to zrobi³? - Dzieс dobry, kochanie! - powita³a go ¿ona, kiedy siada³ do œniadania. - Dzieс dobry! Czeœж Billy! Syn coœ odmrukn¹³. Z ludŸmi nic nie wiadomo, podsumowa³ Carrin i zamуwi³ œniadanie. Posi³ek by³ elegancko przygotowany i podany przez nowy automat kuchenny firmy Avignon Electric. Ponury nastrуj Carrina nie przechodzi³... a tak chcia³ byж dzisiaj w najlepszej formie. Mia³ wolne i oczekiwa³ wizyty przedstawiciela Avignon Electric. By³ to wa¿ny dzieс. Odprowadzi³ syna do drzwi. - Trzymaj siк, Billy! Syn kiwn¹³ g³ow¹, prze³o¿y³ teczkк z rкki do rкki i wyszed³ bez s³owa. Carrin zastanowi³ siк, czy ch³opak me ma jakichœ zmartwieс. Mia³ nadziejк, ¿e nie. Jeden zmartwiony w rodzinie wystarczy a¿ nadto. - Do zobaczenia, kochanie. - Poca³owa³ ¿onк, ktуra wyrusza³a na zakupy. Ona w ka¿dym razie jest szczкœliwa, pomyœla³ patrz¹c, jak ¿ona oddala siк chodnikiem. Ciekawe, ile dziœ wyda w sklepie A.E., przemknк³o mu przez myœl. Spojrza³ na zegarek i stwierdzi³, ¿e ma jeszcze pу³ godziny do wizyty przedstawiciela A.E. Najlepszy sposуb na z³y nastrуj, to sp³ukaж go, pomyœla³ i poszed³ wzi¹ж natrysk. Kabina z natryskiem by³a lœni¹cym plastykowym cudem i sam widok tego luksusu przyniуs³ Carrinowi ulgк. Wrzuci³ ubranie do automatu pior¹co-relaksuj¹cego A.E. i nastawi³ natrysk na maksimum. O piкж stopni cieplejsza od temperatury cia³a woda smaga³a jego chude, bia³e cia³o. Potem relaksuj¹cy masa¿ autorкcznikiem A.E. Wspaniale, myœla³, podczas gdy automat rozci¹ga³ i ugniata³ jego w¹t³e miкsne. I powinno byж wspaniale, przypomnia³ sobie. Autorкcznik z przystawk¹ gol¹c¹ kosztowa³ trzysta trzynaœcie dolarуw plus podatek. Ale wart by³ tego, uzna³, podczas gdy golarka A.E. wysunк³a siк z k¹ta i usunк³a mu z twarzy zadatki zarostu. Ostatecznie, cу¿ warte by³oby ¿ycie, gdyby cz³owiek nie mуg³ korzystaж z tej odrobiny luksusu? Czu³, ¿e lego skуra ¿yje, kiedy wy³¹czy³ autorкcznik. Powinien siк czuж wspaniale, ale tak nie by³o. Samobуjstwo Millera nie wychodzi³o mu z g³owy rujnuj¹c jego wolny dzieс. Czy coœ jeszcze le¿a³o mu na w¹trobie? W domu przecie¿ wszystko by³o w porz¹dku, papiery dla przedstawiciela A.E. mia³ przygotowane. - Czy nic nie zapomnia³em? - zada³ sobie na g³os pytanie. - Za piкtnaœcie minut przyjdzie przedstawiciel Avignon Electric - przypomnia³ mu szeptem œcienny kalendarz firmy A.E. - Wiem. Czy coœ jeszcze? Kalendarz wyrecytowa³ d³ug¹ listк zadaс: podlaж trawnik, oddaж super-turbo do przegl¹du, kupiж kotlety jagniкce na poniedzia³ek, i tak dalej. Rzeczy, na ktуre od dawna nie mуg³ znaleŸж czasu. - Doœж. Wystarczy. Pozwoli³ siк ubraж automatycznemu kamerdynerowi, ktуry zrкcznie udrapowa³ dobrane tkaniny na jego koœcistej postaci. Na zakoсczenie mgie³ka modnych mкskich perfum i przeszed³ do salonu, przeciskaj¹c siк miкdzy stoj¹cymi wzd³u¿ œcian urz¹dzeniami. Rzut oka na œcienne wskaŸniki upewni³ go, ¿e w domu panowa³ porz¹dek. Naczynia po œniadaniu zosta³y zdezynfekowane i odstawione do kredensu, mieszkanie wysprz¹tane, odkurzone, wypolerowane, ubrania ¿ony powieszone, gwiazdoloty syna schowane do szafy. - Przestaс siк martwiж, ty hipochondryku! - powiedzia³ do siebie ze z³oœci¹. - Pan Pathis z dzia³u rozliczeс Avignon Electric - zaanonsowa³y drzwi. Carrin ju¿ mia³ powiedzieж drzwiom, ¿eby siк otworzy³y, kiedy zauwa¿y³ automatycznego barmana. Dobry Bo¿e, dlaczego nie pomyœla³ o tym wczeœniej? Automatyczny barman by³ produktem Castile Motors. Kupi³ go w chwili s³aboœci. Firma A.E. nie by³aby zachwycona, poniewa¿ produkowa³a w³asny model barmana. Przepкdzi³ automat do kuchni i powiedzia³ drzwiom, ¿eby siк otworzy³y. - Moje uszanowanie panu! - powiedzia³ pan Pathis. By³ to wysoki, imponuj¹cy mк¿czyzna ubrany konserwatywnie w tweedow¹ togк. Od oczu rozchodzi³y mu siк kurze ³apki œwiadcz¹ce jak czкsto siк uœmiecha. Teraz te¿ uœmiecha³ siк promiennie potrz¹saj¹c prawic¹ Carrina i rozgl¹daj¹c siк po zagraconym salonie. - Piкkne ma pan mieszkanie. Piкkne! Myœlк, ¿e nie naruszк zasad naszej firmy, je¿eli zdradzк panu, ¿e jest pan w³aœcicielem najpiкkniejszego wnкtrza w tym rewirze. Carrin poczu³ nag³y przyp³yw dumy na myœl o szeregach identycznych domkуw w tym kwadracie ulic, w nastкpnym, jeszcze w nastкpnym. - Wszystko w porz¹dku? - spyta³ Pathis stawiaj¹c teczkк na krzeœle. - Czy wszystko dzia³a bez zarzutu? - Ale¿ taki - stwierdzi³ entuzjastycznie Carrin. - Avignon Electric nigdy nie zawodzi. - Czy fono jest sprawny? Zmienia p³yty przez pe³ne siedemnaœcie godzin? - Tak, tak - powiedzia³ Carrin. Nie mia³ jak dot¹d okazji do wyprуbowania fonografu, ale by³ to niew¹tpliwie piкkny mebel. - A trуjwymiarowy projektor? Co pan s¹dzi o programach? - Odbiуr idealny. - Obejrza³ jeden program w zesz³ym miesi¹cu i z³udzenie by³o pe³ne. - A jak tam kuchnia? Automatyczny kucharz w porz¹dku? Jak tam menu? - Wspania³e rzeczy. Po prostu wspania³e. Pan Pathis spyta³ potem o lodуwkк, jego odkurzacz, jego samochуd jego helikopter, lego podziemny basen p³ywacki i setki innych urz¹dzeс, ktуre Carrin zakupi³ od Avignon Electric. Wszystko dzia³a znakomicie - zapewni³ Carrin nie ca³kiem zgodnie z prawd¹, bo nie wszystko jeszcze zd¹¿y³ rozpakowaж. - Absolutnie bez zarzutu. - Ogromnie siк cieszк - powiedzia³ Pathis z westchnieniem ulgi. - Nie ma pan pojкcia, jak bardzo staramy siк zadowoliж naszych klientуw. - Doceniam to w pe³ni, panie Pathis. Carrin mia³ nadziej, ¿e przedstawiciel A.E. nie zechce zajrzeж do kuchni. Wyobrazi³ sobie barmana firmy Castile Motors stercz¹cego tam jak je¿ozwierz na wystawie psуw. - Z dum¹ mogк stwierdziж, ¿e wiкkszoœж mieszkaсcуw w tej okolicy zaopatruje siк u nas - mуwi³ Pathis. Jesteœmy powa¿n¹ firm¹. - Czy Miller te¿ by³ waszym klientem? - spyta³ Carrin. - Ten, co pope³ni³ samobуjstwo? - Pathis zmarszczy³ czo³o. - Tak, by³. To zaskakuj¹ce, absolutnie zaskakuj¹ce. Zaledwie w zesz³ym miesi¹cu kupi³ ode mnie super-turbo osi¹gaj¹cy na prostej przesz³o trzysta mil na godzin. Cieszy³ siк z niego jak dziecko, a potem nagle coœ takiego! Naturalnie wуz zwiкkszy³ nieco jego zad³u¿enie. - Naturalnie. - Ale czy to wa¿ne? Mia³ wszystkie luksusy œwiata. A tu nagle poszed³ i siк powiesi³. - Tak - Pathis znуw zmarszczy³ czo³o. - Mia³ w domu wszystkie najnowoczeœniejsze urz¹dzenia, a powiesi³ siк na kawa³ku sznurka. Musia³ byж od dawna niezrуwnowa¿ony. Jego twarz wyg³adzi³a siк i wrуci³ na ni¹ zwyk³y uœmiech. - Ale doœж na ten temat! Porozmawiajmy o panu! Uœmiech poszerzy³ siк jeszcze, kiedy Pathis otworzy³ swoj¹ teczkк. - Oto wiкc paсskie rozliczenie. Jest pan nam winien dwieœcie trzy tysi¹ce dolarуw i dwadzieœcia dziewiкж centуw po ostatnim zakupie. Zgadza siк? - Zgadza siк - potwierdzi³ Carrin, bo pamiкta³ tк sumк ze swoich kopii rachunkуw. - Tu jest moja rata. Wrкczy³ Pathisowi kopertк, ktуr¹ ten sprawdzi³ i wsun¹³ do kieszeni. - Œwietnie. A teraz, zapewne zdaje pan sobie sprawк, ¿e nie starczy panu ¿ycia, ¿eby sp³aciж pe³ne dwieœcie tysiкcy, prawda? - No, chyba tak - zgodzi³ siк trzeŸwo Carrin. Mia³ dopiero trzydzieœci dziewiкж lat i pe³ne sto lat przed sob¹ dziкki postкpom nauk medycznych. Ale przy pensji trzech tysiкcy rocznie, nie mia³ szans, ¿eby sp³aciж nale¿noœж i jednoczeœnie utrzymaж rodzinк. - Oczywiœcie, za nic nie chcielibyœmy pozbawiaж pana niezbкdnych sprzкtуw. Nie mуwi¹c o wspania³ych produktach, ktуre wypuszczamy w przysz³ym roku. Rzeczy, z ktуrych na pewno nie chcia³by pan zrezygnowaж) Carrin kiwn¹³ g³ow¹. Jasne, ¿e chcia³ mieж te nowe rzeczy. - Cу¿, w takim razie s¹dzк, ¿e za³atwimy to zwyczajowo. Pod zastaw zarobkуw paсskiego syna za pierwsze trzydzieœci lat jego doros³ego ¿ycia mo¿emy bez trudu uzyskaж dla pana dalszy kredyt. Pathis wyci¹gn¹³ z teczki plik formularzy i roz³o¿y³ je przed Carrinem: - Zechce pan podpisaж tutaj i tutaj. - Ale... - b¹kn¹³ Carrin - nie jestem pewien... Chcia³bym zapewniж ch³opcu start ¿yciowy, a nie obarczaж go... - Ale¿ drogi panie - przerwa³ mu Pathis - przecie¿ to jest rуwnie¿ dla paсskiego syna. On te¿ tu mieszka, prawda? Ma prawo korzystaж z tych luksusуw, z cudуw nauki. - Jasne - powiedzia³ Carrin. - Tylko, ¿e... - Proszк parsa, przecie¿ dzisiaj przeciкtny cz³owiek ¿yje jak krуl. Sto lat temu najbogatszy cz³owiek œwiata nie mуg³by sobie pozwoliж na to, co dziœ posiada zwyk³y obywatel. Niech pan nie patrzy na to jako na d³ug. To inwestycja. - To prawda - powiedzia³ Carrin nie ca³kiem przekonany. Pomyœla³ o swoim synu, o jego modelach gwiazdolotуw, o mapach nieba. Zadawa³ sobie pytanie, czy to bкdzie s³uszne. - Na czym polega problem? - spyta³ dziarsko Pathis. - Tak siк zastanawiam. Zad³u¿yж siк na poczet zarobkуw syna... czy to nie przesada? - Przesada? Ale¿ drogi panie! - Pathis zaniуs³ siк œmiechem. - Zna pan Mellona, ktуry mieszka o kilka domуw dalej? Niech pan nie mуwi, ¿e dowiedzia³ siк pan tego ode mnie, ale on zastawi³ ju¿ pensje wnukуw do koсca ich statystycznie przewidzianego ¿ycia. I jeszcze nie ma po³owy rzeczy, ktуre postanowi³ mieж. Musimy coœ dla niego wymyœleж. Nasza praca polega na spe³nianiu ¿yczeс naszych klientуw i dobrze o tym wiemy. Carrin by³ wyraŸnie w rozterce. - A po pana œmierci wszystko to przecie¿ przejdzie na w³asnoœж paсskiego syna. To prawda, pomyœla³ Carrin. Wszystkie te cudowne rzeczy wype³niaj¹ce jego dom stan¹ siк w³asnoœci¹ syna. Poza tym chodzi³o tylko o trzydzieœci lat ze statystycznie przewidywalnych stu piкжdziesiкciu. Podpisa³ zamaszyœcie. - Znakomicie!- powiedzia³ Pathis. - A nawiasem mуwi¹c, czy ma pan w domu majordomusa naszej produkcji? Okaza³o siк, ¿e nie. Pathis wyjaœni³, ¿e mechaniczny majordomus jest nowym zdumiewaj¹cym osi¹gniкciem nauki i techniki. Zosta³ zaprogramowany do przejкcia wszystkich funkcji zwi¹zanych ze sprz¹taniem i gotowaniem, tak ¿eby jego w³aœciciel nie musia³ ruszyж palcem. - Zamiast przez ca³y dzieс biegaж i naciskaж guziki ktoœ, kto ma mechanicznego majordomusa, przyciska tylko jeden! Epokowy wynalazek! Poniewa¿ majordomus kosztowa³ zaledwie piкжset trzydzieœci piкж dolarуw, Carrin zamуwi³ go, dopisuj¹c jego cenк do d³ugu syna. Co racja, to racja, myœla³ odprowadzaj¹c Pathisa do drzwi. Ten dom bкdzie kiedyœ w³asnoœci¹ syna. I synowej. Niew¹tpliwie bкd¹ chcieli mieж dom nowoczeœnie wyposa¿ony. Tylko jeden guzik, myœla³. Jaka oszczкdnoœж czasu! I Po wyjœciu Pathisa Carrin zasiad³ w ruchomym fotelu i w³¹czy³ trуjwymiarowy projektor. Pokrкciwszy zdalnym sterowaniem stwierdzi³, ¿e nie ma ochoty ogl¹daж ¿adnego programu. Odchyli³ oparcie i postanowi³ siк zdrzemn¹ж. Coœ nadal nie dawa³o mu spokoju. - Dzieс dobry, kochanie! - Obudzi³ siк i stwierdzi³, ¿e ¿ona wrуci³a. Poca³owa³a go w ucho! - Zobacz, co mam! Kupi³a”sekscytuj¹cy negli¿” firmy A.E. Carrin by³ mile zaskoczony, ¿e tylko tyle. Zwykle wraca³a z zakupуw ob³adowana. - Œliczne - powiedzia³. Pochyli³a siк, ¿eby j¹ poca³owa³ i zachichota³a zalotnie: zwyczaj, ktуry przejк³a od najpopularniejszej ostatnio gwiazdy trуj-ekranu. Carrin wola³by, ¿eby tego nie robi³a. - Zaprogramujк kolacjк - powiedzia³a i posz³a do kuchni. Carrin uœmiechn¹³ siк na myœl, ¿e wkrуtce ¿ona bкdzie mog³a zamawiaж posi³ki nie ruszaj¹c siк z saloniku. Rozsiad³ siк wygodnie w fotelu i wtedy przyszed³ syn. - Jak tam, synu? - spyta³ z uczucie; - W porz¹dku - odpowiedzia³ apatyczpie Bill. - O co chodzi, synu? - Ch³opak wpatrywa³ siк w pod³ogк i nie odpowiada³. - ChodŸ i powiedz tacie, co ciк gnкbi! Billy usiad³ na skrzynce i opar³ g³owк na rкkach. Podniуs³ na ojca zamyœlone oczy. - Tato, czy gdybym chcia³, to mуg³bym zostaж in¿ynierem serwisu? Carrin uœmiechn¹³ siк. Billy nie mуg³ siк zdecydowaж, czy chce zostaж in¿ynierem serwisu, czy pilotem kosmicznym. In¿ynierowie serwisu stanowili elitк. To oni naprawiali automaty naprawcze. Automaty naprawcze potrafi³y naprawiaж prawie wszystko, ale nie mo¿na mieж maszyn do naprawiania maszyn naprawczych. I tutaj wkraczali in¿ynierowie serwisu. Jednak konkurencja w tym zawodzie by³a ogromna i tylko nieliczne wybitne umys³y otrzymywa³y dyplom. Billy by³ wprawdzie inteligentnym ch³opcem; ale nie zdradza³ jakichœ wybitnych uzdolnieс technicznych. - To mo¿liwe, synu. Wszystko jest mo¿liwe. - Ale czy to jest mo¿liwe dla mnie? - Nie wiem - odpowiedzia³ Carrin najuczciwiej, jak mуg³. - A j a wcale nie chcк byж in¿ynierem serwisu - powiedzia³ Billy rozumiej¹c, ¿e odpowiedŸ brzmi nie. - Chcк byж pilotem kosmicznym. - Pilotem kosmicznym? - spyta³a Leela wchodz¹c do pokoju. - Przecie¿ wiesz, ¿e nie ma ¿adnych pilotуw kosmicznych. - W³aœnie, ¿e s¹ - upiera³ siк Billy. - W szkole pan powiedzia³, ¿e rz¹d wyœle ekspedycjк na Marsa. - Mуwi¹ tak od stu lat - powiedzia³ Carrin - ale jeszcze nic nie zrobili. - Teraz zrobi¹. - A dlaczego w³aœciwie chcesz lecieж na tego Marsa? spyta³a Leela robi¹c oko do mк¿a. - Nie ma tam ³adnych dziewcz¹t. - Nie obchodz¹ mnie dziewczyny. Chcк polecieж na Marsa i tyle. - Na pewno by ci siк tam nie podoba³o, kochanie powiedzia³a Leela. - Paskudna stara planeta bez powietrza. - Jest tam trochк powietrza i chcк tam polecieж - upiera³ siк ponuro ch³opiec. - Mnie siк nie podoba tutaj. - Co to ma znaczyж? - spyta³ Carrin podrywaj¹c siк w fotelu. - Czy ci czegoœ tu brakuje? Chcia³byœ coœ mieж? - Nie, ojcze. Mam wszystko. - Ilekroж Billy nazywa³ go”ojcem”, Carrin wiedzia³, ¿e coœ jest nie w porz¹dku. - Pos³uchaj, synu, kiedy by³em w swoim wieku, ja te¿ chcia³em lecieж na Marsa. Chcia³em robiж rу¿ne wielkie rzeczy. Chcia³em nawet zostaж in¿ynierem serwisu. - To dlaczego tego nie zrobi³eœ? - Bo doros³em. Zrozumia³em, ¿e s¹ wa¿niejsze rzeczy. Najpierw musia³em sp³aciж d³ug, ktуry odziedziczy³em po ojcu, potem pozna³em twoj¹ matkк... Leela zachichota³a. - ... i zapragn¹³em mieж w³asny dom. Z tob¹ bкdzie tak samo. Sp³acisz swуj d³ug i o¿enisz siк tak jak wszyscy. Billy przez chwilк milcza³. Potem odgarn¹³ z czo³a w³osy - ciemne i proste jak u ojca - i obliza³ wargi. - A dlaczego ja mam d³ug, ojcze? Carrin wszystko mu cierpliwie t³umaczy³. ¯e rodzina potrzebuje wielu rzeczy, ¿eby ¿yж w sposуb cywilizowany. ¯e trzeba za to p³aciж i ¿e jest w zwyczaju, ¿eby syn, kiedy dorasta, przejmowa³ czкœж d³ugu ojca. Milczenie Billy’ego irytowa³o go. Zupe³nie, jakby ch³opak mia³ do niego pretensjк, po tym jak on latami harowa³, ¿eby zapewniж temu niewdziкcznemu szczeniakowi wszelkie luksusy. - Synu - powiedzia³ surowo - uczy³eœ siк w szkole historii? To dobrze. W takim razie wiesz, jak to by³o w przesz³oœci. Wojny. Chcia³byœ byж rozerwanym na strzкpy? Ch³opak nie odpowiada³. - Albo czy chcia³byœ gi¹ж grzbiet przez osiem godzin dziennie przy pracy, ktуr¹ powinna wykonywaж maszyna? Albo chodziж stale g³odny? Albo marzn¹ж i mokn¹ж bez dachu nad g³ow¹? Zrobi³ przerwк na odpowiedŸ, nie otrzyma³ jej i ci¹gn¹³ dalej. - ¯yjesz w najszczкœliwszych czasach w ca³ych dziejach ludzkoœci. Otaczaj¹ ciк wszelkie cuda nauki i sztuki. Najwspanialsza muzyka, najlepsze ksi¹¿ki i obrazy s¹ w zasiкgu twojej rкki. Wystarczy tylko nacisn¹ж guzik. Zmieni³ ton na ³agodniejszy. - No i co na to powiesz? - Zastanawiam siк, jak polecieж na Marsa - powiedzia³ ch³opiec. - Chodzi o ten d³ug. Pewno nie da siк od tego wykrкciж? - Oczywiœcie, ¿e nie. - Chyba, ¿ebym polecia³ na gapк. - Ale tego nie zrobisz. - Jasne, ¿e nie - powiedzia³ ch³opiec, ale jakoœ jakby bez przekonania. - Zostaniesz tutaj i o¿enisz siк z mi³¹ i ³adn¹ dziewczyn¹ - stwierdzi³a Leela. - Jasne - powiedzia³ Billy. - Oczywiœcie. - Uœmiechn¹³ siк. nagle. - Z tym Marsem to ja ¿artowa³em. Naprawdк. - Cieszк siк - powiedzia³a Leela. - To by³o tylko tak sobie - Billy uœmiechn¹³ siк z przymusem, wsta³ i pobieg³ na gуrк. - Pewnie poszed³ bawiж siк swoimi rakietami - zauwa¿y³a Leela. - Ma³y urwis. Carrinowie zjedli w spokoju kolacjк, po ktуrej Carrin musia³ iœж do pracy. W tym miesi¹cu mia³ nocn¹ zmianк. Poca³owa³ na po¿egnanie ¿onк, wsiad³ do super-turbo i z rykiem silnika pomkn¹³ do fabryki. Automatyczna brama zidentyfikowa³a go i wpuœci³a. Zaparkowa³ wуz i wszed³ do hali. Automatyczne tokarki, automatyczne prasy, wszystko by³o tu zautomatyzowane. Fabryka by³a wielka i jasna, maszyny mrucza³y cicho same do siebie wykonuj¹c swoj¹ pracк i wykonuj¹c j¹ dobrze. Carrin poszed³ na koniec taœmy monta¿owej pralek automatycznych, Weby zmieniж pracuj¹cego tam cz³owieka. - Wszystko w porz¹dku? - spyta³. - Jasne - odpowiedzia³ tamten. - W tym roku nie mia³em ani jednego braku. Te nowe modele nie mrugaj¹ ju¿ lampkami, ale maj¹ wmontowany g³os. Carrin usiad³ w fotelu i czeka³ na pierwsz¹ pralkк. Jego praca by³a szczytem prostoty. Siedzia³, a maszyny defilowa³y przed nim. Przy ka¿dej przyciska³ guzik i sprawdza³, czy dzia³a. Dzia³a³y zawsze. Min¹wszy go pralki sz³y do pakowalni. W³aœnie podjecha³a na wa³kach pierwsza. Wcisn¹³ w³¹cznik. - Gotowa do prania - odezwa³a siк pralka automatyczna. Carrin przycisn¹³ inny guzik i pralka odjecha³a. Ten mуj ch³opak, myœla³ Carrin. Czy doroœnie i podejmie swoje obowi¹zki? Czy dojrzeje i stanie siк odpowiedzialnym cz³onkiem spo³eczeсstwa? W¹tpliwe. Ten ch³opak by³ urodzonym buntownikiem. Je¿eli ktoœ kiedyœ poleci na Marsa, to w³aœnie on. Ta myœl jakoœ go nie zasmuci³a. - Gotowa do prania - zg³osi³a siк nastкpna pralka. Carrin przypomnia³ sobie coœ w zwi¹zku z Millerem. Ten pe³en ¿ycia cz³owiek czкsto mуwi³ o innych planetach, o wyprawach i o ryzyku. Ale tylko mуwi³. A potem pope³ni³ samobуjstwo. - Gotowa do prania. Carrin mia³ przed sob¹ osiem godzin, poprawi³ siк wiкc w fotelu i rozluŸni³ pasek. Osiem godzin przyciskania guzikуw i s³uchania maszyn obwieszczaj¹cych swoj¹ gotowoœж do pracy. - Gotowa do prania. Przycisn¹³ guzik. - Gotowa do prania. Carrin oddali³ siк myœl¹ od swojej pracy, ktуra, prawdк mуwi¹c, nie wymaga³a zbyt wiele uwagi. Nagle uœwiadomi³ sobie, co go drкczy³o. Przyciskanie guzikуw go nie bawi³o. Prze³o¿y³ Lech Jкczmyk Cena Ryzyka Reader wysun¹³ ostro¿nie g³owк ponad parapet okna. Ujrza³ schody awaryjnego wyjœcia po¿arowego, a poni¿ej w¹ski zau³ek. Sta³ tam zdewastowany wуzek dziecinny i trzy pojemniki na œmieci. Gdy tak patrzy³, zza ostatniego pojemnika unios³o siк ramiк w czarnym rкkawie. W d³oni po³yskiwa³ jakiœ przedmiot. Reader momentalnie schyli³ g³owк. Pocisk roztrzaska³ szybк tu¿ nad nim i wbi³ siк w sufit, obsypuj¹c go odpryskami tynku. Ju¿ wiedzia³. Zau³ek by³ pilnowany tak samo jak i drzwi. Le¿a³, rozci¹gniкty jak d³ugi na popкkanym linoleum, gapi¹c siк na otwуr pocisku widniej¹cy w suficie i nas³uchuj¹c odg³osуw dochodz¹cych zza drzwi. By³ wysokim mк¿czyzn¹ o przekrwionych oczach i dwudniowym zaroœcie. Brud i zmкczenie pory³y mu twarz bruzdami. Strach wycisn¹³ na miej swe piкtno, tu napinaj¹c miкsieс, tam szarpi¹c j¹ nerwowym skurczem. Efekt by³ wstrz¹saj¹cy. Twarz Readera, zniekszta³cona oczekiwaniem na œmierж, nabra³a teraz wyrazu. Zau³ka pilnowa³ Jeden rewolwerowiec, dwуch czeka³o na schodach. By³ w pu³apce. By³ martwy. Pewnie, myœla³ Reader, porusza siк jeszcze i oddycha; ale to tylko dziкki nieudolnoœci œmierci. Œmierж zajmie siк nim za kilka minut. Œmierж wybije dziury w jego twarzy i ciele, artystycznie ochlapie krwi¹ jego ubranie, u³o¿y jego cz³onki w jak¹œ groteskow¹ figurк z cmentarnego baletu. Reader wgryz³ gwa³townie wargк. Chcia³ ¿yж. Musi byж jakiœ sposуb. Przekrкci³ siк na brzuch i rozejrza³ siк po obskurnym mieszkaniu, do ktуrego zapкdzili go mordercy. Przypomina³o œwietn¹, ma³¹, jednomiejscowa trumnк. Mia³o drzwi, ktуre by³y pilnowane i wyjœcie po¿arowe, ktуrego strze¿ono. Mia³o te¿ malutk¹ ³azienkк bez okna. Przeczo³ga³ siк do ³azienki i wsta³. Na suficie zia³ postrzкpiony otwуr, szeroki na prawie cztery cale. Gdyby tak uda³o siк go powiкkszyж, przecisn¹ж przezeс do mieszkania znajduj¹cego siк powy¿ej... Jego uszu doszed³ g³uchy ³omot. Mordercy byli niecierpliwi. Zaczynali wywa¿aж drzwi. Zbada³ otwуr w suficie. Nie ma co marzyж. Nigdy nie zdo³a go powiкkszyж. R¹bali w drzwi, stкkaj¹c przy ka¿dym ciosie. Za chwilк wyszarpi¹ zamek, albo wyrw¹ zawiasy z nadgni³ego drewna framugi. Drzwi upadn¹ na pod³ogк i, otrzepuj¹c z py³u marynarki, wtargn¹ tu dwaj zamaskowani mк¿czyŸni. Ale ktoœ mu na pewno pomo¿e! Wyci¹gn¹³ z kieszeni malutki odbiornik telewizyjny. Obraz by³ zamazany i nie mуg³ sobie poradziж z uregulowaniem go. DŸwiкk byt wyraŸny i czysty. S³ucha³ starannie wymodulowanego g³osu Mika Terry’ego, ktуry zwraca³ siк do ogl¹daj¹cej go, ogromnej rzeszy telewidzуw zgromadzonej przed odbiornikami. - Straszne po³o¿enie - mуwi³ Mike Terry. - Tak, proszк paсstwa, Jim Reader znajduje siк w prawdziwie okropnej sytuacji. Jak paсstwo zapewne pamiкtaj¹, ukrywa³ siк pod przybranym nazwiskiem w trzypiкtrowym hotelu na Broadwayu. Wydawa³o siк, ¿e to ca³kiem bezpieczna kryjуwka, ale tak siк tylko, proszк paсstwa, wydawa³o. Rozpozna³ go goniec hotelowy i doniуs³ o tym gangowi Thompsona. Drzwi trzeszcza³y pod spadaj¹cymi na nie ciosami. Reader œcisn¹³ kurczowo telewizorek i s³ucha³ dalej. - Jim Reader zdo³a³ zbiec z hotelu! Maj¹c swych przeœladowcуw na karku, wpad³ do kamienicy przy West End Avenue 156. Zamierza³ przedostaж dalej dachami i to mog³o siк udaж, proszк paсstwa, to mog³o siк udaж. Ale drzwi prowadz¹ce na dach by³y zamkniкte. Zdawa³o siк, ¿e to ju¿ koniec... Ale Jim Reader zorientowa³ siк, ¿e lokal numer 7 jest nie zamieszkany i ginie zamkniкty na klucz. Wszed³ tam... Terry przerwa³, aby podkreœliж grozк sytuacji i zaraz krzykn¹³: - ...i jest teraz, proszк paсstwa, osaczony, osaczony jak szczur w potrzasku. Gang Thompsona wywa¿a drzwi! Wyjœcie po¿arowe jest pilnowane. Nasi kamerzyœci, ulokowani w pobliskim budynku, przekazuj¹ teraz paсstwu zbli¿enie. Proszк spojrzeж, proszк paсstwa., proszк tylko spojrzeж! Czy nie ma ju¿ ¿adnej nadziei dla Jima Readera? - Czy nie ma ju¿ ¿adnej nadziei powtуrzy³ cicho Reader. Sta³ zlany potem w ciemnej, przyt³aczaj¹co ciasnej ³azience, nas³uchuj¹c nieustaj¹cego walenia w drzwi. - Poczekaj! - krzykn¹³ Mike Terry. - Nie wy³¹czaj siк, Jimie Reader, jeszcze siк nie wy³¹czaj. Mam piln¹ rozmowк telefoniczn¹ z jednym z naszych telewidzуw, rozmowк z aparatu Linii Dobrego Samarytanina. To ktoœ, kto uwa¿a, ¿e mo¿e ci pomуc. Mo¿e jest jeszcze jakaœ nadzieja, Jim. Czy mnie s³yszysz, Jimie Reader?! Reader czeka³, s³ysz¹c chrupniкcie wyrywanych z przegni³ej framugi zawiasуw. - Proszк mуwiж, sir - powiedzia³ Mike Terry. - Pana nazwisko, - Eee... - Felix Bartholomew. - Niech siк pan nie denerwuje, Mr. Bortholomew. Proszк mуwiж. - No wiкc tak... O.K. Mr. Reader rozleg³ siк roztrzкsiony, starczy g³os. Mieszka³em kiedyœ przy West End Avenue 156. W takim samym mieszkaniu, w jakim jest pan teraz, Mr. Reader - no tak, w takim samym! Niech pan s³ucha, Mr. Reader, ³azienka ma okno. Jest zamalowane, ale ma... Reader wepchn¹³ telewizorek do kieszeni. Znalaz³ zarysy okna i kopn¹³ w nie z ca³ej si³y. Szk³o rozprys³o siк w drobne kawa³ki i ³azienkк zala³o œwiat³o dzienne. Zgarn¹³ odpryski szk³a z parapetu i wychyli³ siк szybko przez okno. Od wylanej betonem nawierzchni podwуrza dzieli³a go spora odleg³oœж. Zawiasy puœci³y. S³ysza³ jak drzwi otwieraj¹ siк. Nie namyœlaj¹c siк d³u¿ej, przelaz³ przez okno, zwis³ na chwilк na koniuszkach palcуw i skoczy³. Wstrz¹s oszo³omi³ go. Wsta³ na chwiejnych nogach. W oknie ³azienki pojawi³a siк jakaœ twarz. - Masz pecha - powiedzia³ mк¿czyzna, wychylaj¹c siк i mierz¹c spokojnie z trzydziestki уsemki ze spi³owan¹ luf¹. W tym momencie eksplodowa³a w ³azience œwieca dymna. Kula mordercy posz³a bakiem. Odwrуci³ siк kln¹c. Na podwуrzu wybucha³y nastкpne œwiece, przys³aniaj¹c dymem sylwetkк Readera. S³ysza³ wydobywaj¹cy siк ze schowanego w kieszeni telewizorka, oszala³y z podniecenia g³os Mika Terry’ego. - Biegnij! - wrzeszcza³ Terry - biegnij po swoje ¿ycie, Jimie Reader. Uciekaj, dopуki oczy mordercуw wype³nione s¹ dymem. Dziкkujemy Dobrej Samarytance, Sarze Winters z Bockton w stanie Massachusetts, Edgar Street 3412, za ufundowanie piкciu œwiec dymnych i wynajкcie cz³owieka, ktуry je podrzuci³! - Ocali³a pani dzisiaj ludzkie ¿ycie, Mrs. Winters - ju¿ spokojniejszym g³osem ci¹gn¹³ Terry. Czy powie pani naszym telewidzom w jaki sposуb... Reader nie mуg³ s³uchaж dalej. Bieg³ przez wype³nione dymem podwуrze, min¹³ sznury na bieliznк - wypad³ na ulice. Szed³ Szeœжdziesi¹t¹ Trzeci¹ Ulic¹, garbi¹c siк, aby uj¹ж sobie wzrostu. S³ania³ siк lekko z wyczerpania, os³abiony brakiem jedzenia i snu. - Hej, ty! Reader odwrуci³ siк. Na schodkach siedzia³a kobieta w œrednim wieku, przygl¹daj¹c mu siк krzywo. - Ty jesteœ Reader, tak? Ten, ktуrego prуbuj¹ zabiж? Reader chcia³ odejœж. - WejdŸ do œrodka, Reader - powiedzia³a kobieta. Byж mo¿e by³a to pu³apka, ale Reader wiedzia³, ¿e musi polegaж na wielkodusznoœci i ¿yczliwoœci ludzi. By³ ich reprezentantem, przed³u¿eniem ich samych, przeciкtnym facetem w tarapatach. Bez nich by³ zgubiony. Z nimi nic nie mog³o mu siк staж. Wierz w ludzi, powiedzia³ mu Mike Terry. Oni ciк nigdy nie opuszcz¹. Wszed³ za kobiet¹ do salonu. Kaza³a mu usi¹œж - i wysz³a z pokoju, aby wrуciж prawie natychmiast z talerzem gulaszu. Sta³a, obserwuj¹c go jak jad³, tak jak patrzy siк na ma³pк w ZOO, opychaj¹c¹ siк orzeszkami. Z kuchni wysz³o dwoje dzieci i gapi³o siк na niego. Przez drzwi od ³azienki weszli do pokoju trzej mк¿czyŸni w kombinezonach i skierowali na posilaj¹cego siк Readera kamerк telewizyjn¹. W salonie sta³ wielki odbiornik telewizyjny. Reader, po³ykaj¹c swуj posi³ek, patrzy³ na produkuj¹cego siк na ekranie Mika Terry’ego i s³ucha³ silnego, szczerze zmartwionego g³osu komentatora. - Oto jest, proszк paсstwa - mуwi³ Terry. - Obserwujemy teraz na naszych ekranach Jima Readera, spo¿ywaj¹cego swуj pierwszy od dwуch dni, skromny posi³ek. Nasi kamerzyœci porz¹dnie siк napracowali, aby przekazaж paсstwu ten obraz! Dziкkujк, ch³opcy... Proszк paсstwa, chwilowego schronienia udzieli³a Jimowi Readerowi Mrs. Velma O’Dell z Szeœжdziesi¹tej Trzeciej Ulicy 343. Dziкkujemy, Dobra Samarytanko O’Dell! To naprawdк cudowne, jak ludzie ze wszystkich œcie¿ek ¿ycia otwieraj¹ swe serca przed Jimem Readerem! - Poœpiesz siк lepiej - powiedzia³a Mrs. O’Dell. - Dobrze, proszк pani - wymamrota³ Reader. - Nie chcк strzelaniny w moim mieszkaniu. - Ju¿ koсczк, proszк pani. - Nie zabij¹ go? - spyta³o jedno z dzieci. - Zamknij buziк - skarci³a je Mrs. O’Dell. - Tak, Jim - zawo³a³ œpiewnie Mike Terry - poœpiesz siк lepiej. Twoi przeœladowcy nie s¹ daleko. Oni nie s¹ g³upcami, Jim. Zdeprawowani, wypaczeni, szaleni - tak! Ale nie g³upi. Id¹ po œladzie twojej krwi - krwi z twojej skaleczonej d³oni, Jim! Dopiero teraz Reader zda³ sobie sprawк, ¿e rozci¹³ d³oс na parapecie okiennym. - Daj, zabanda¿ujк to - powiedzia³a Mrs. O’Dell. Reader wsta³ i pozwoli³ upatrzyж sobie d³oс. Patem Mrs. O’Dell da³a mu br¹zow¹ marynarkк i szary kapelusz z jedn¹ po³ow¹ ronda wygiкt¹ do do³u. - To rzeczy mojego mк¿a - powiedzia³a. - Ma przebranie! - zawy³ z zachwytu Mike Terry: - To coœ nowego, proszк paсstwa! Przebranie! Na siedem godzin przed ocaleniem! - Teraz wyjdŸ st¹d - powiedzia³a Mrs. O’Dell. - Idк, proszк pani - zdecydowa³ siк Reader. - Dziкki. - Myœlк, ¿e jesteœ g³upcem - doda³a. - Myœlк, ¿e jesteœ g³upcem mieszaj¹c siк w to. - Tak, proszк pani. - Nie warto. Reader podziкkowa³ i wyszed³. Dotar³ pieszo do Broadwayu, wsiad³ do poci¹gu metra w kierunku Piкжdziesi¹tej Dziewi¹tej Ulicy, a potem kolejk¹ miejsk¹ dojecha³ do Osiemdziesi¹tej Szуstej. Tam kupi³ gazetк i przesiad³ siк do pierwszego sk³adu metra zmierzaj¹cego w kierunku Manhasset. Metro przemknк³o z ³oskotem pod Manhattanem. Reader drzema³. Skry³ pod gazet¹ obanda¿owan¹ d³oс i nasun¹³ g³кboko na oczy kapelusz. Czy ju¿ go rozpoznano? Czy zgubi³ gang Thompsona? A mo¿e ktoœ teraz do nich telefonuje? Zastanawia³ siк sennie, czy naprawdк uszed³ z ¿yciem. A mo¿e by³ martwym, zrкcznie animowanym trupem, poruszaj¹cym siк tylko dziкki nieudolnoœci œmierci? (Moja droga, œmierж jest teraz taka opiesza³a! Jim Reader, zanim mo¿na go by³o pochowaж jak nale¿y, spacerowa³ po swej œmierci kilka godzin i odpowiada³ na pytania ludzi!) Reader pod wyp³ywem nag³ego impulsu otworzy³ szeroko oczy. Œni³o mu siк coœ... coœ nieprzyjemnego. Nie mуg³ sobie,przypomnieж co. Zamkn¹³ ponownie oczy i przypomnia³ sobie, z pewnym zdziwieniem, czasy, kiedy ¿y³ sobie beztrosko i nic mu nie grozi³o. To by³o przed dwoma laty. By³ wtedy wielkim, sympatycznym m³odzieсcem i pracowa³ jako pomocnik kierowcy ciк¿arуwki. By³ zbyt skromny, aby marzyж. Marzy³ za niego niski kierowca ciк¿arуwki o œci¹gniкtej twarzy. - Dlaczego nie sprуbujesz w widowisku telewizyjnym, Jim? Ja bym sprуbowa³, gdybym mia³ twoje warunki. Lubi¹ tam takich przeciкtnych, ma³o bystrych facetуw. Jako uczestnikуw. Ka¿dy lubi takich facetуw. Czemu by nie sprуbowaж? No i sprуbowa³. W³aœciciel miejscowego sklepu radiowa-telewizyjnego udzieli³ mu bli¿szych wyjaœnieс. - Widzisz, Jim. Publicznoœж ma ju¿ powy¿ej uszu dobrze wytrenowanych si³aczy z ich zmanierowanymi odruchami i profesjonaln¹ odwag¹. Kto mo¿e siк wczuж w takich facetуw? Kto mo¿e siк z nimi identyfikowaж? Ludzie chc¹ ogl¹daж emocjonuj¹ce rzeczy, to prawda, ale nie, kiedy jakiœ cwaniak robi sobie z tego rzemios³o i zbija piкжdziesi¹t tysiкcy rocznie. To dlatego trac¹ popularnoœж wyre¿yserowane widowiska. To dlatego w³aœnie prosperuj¹ widowiska grozy. - Rozumiem - powiedzia³ Reader. - Szeœж lat temu, Jim, Kongres uchwali³ Ustawк o Œwiadomym Samobуjstwie. Paru starych senatorуw gada³o du¿o o nieprzymuszonej woli i samookreœleniu jednostki, ale to wszystko gуwno. Czy wiesz, co oznacza Ustawa o Œwiadomym Samobуjstwie? Oznacza ona, ¿e nie tylko zawodowcy, ale i amatorzy mog¹ ryzykowaж swoje ¿ycie za du¿¹ forsк: Dawniej, jeœli chcia³eœ, ¿eby ci legalnie obt³ukli mуzg za pieni¹dze, musia³eœ zostaж zawodowym bokserem, futbolist¹, albo graczem w hokeja. A teraz taka szansa stoi otworem dla zwyk³ych ludzi, takich jak ty, Jim. - Rozumiem - powiedzia³ znowu Reader. - To cudowna okazja. Skorzystaj z niej. Nie wyrу¿niasz siк niczym, Jim. Wszystko, co potrafisz ty, potrafi ka¿dy. Jesteœ przeciкtniak. Myœlк, ¿e widowiska grozy bкd¹ o ciebie zabiegaж. Reader pozwoli³ sobie na marzenia. Widowiska telewizyjne wydawa³y siк prost¹ drog¹ do fortuny dla skromnego, m³odego faceta bez ¿adnych szczegуlnych uzdolnieс i wykszta³cenia. Napisa³ list do programu o nazwie „Hazard” i do³¹czy³ swoj¹ fotografiк. „Hazard” zainteresowa³ siк nim. Sieж JBC zbada³a jego dane i uzna³a, ¿e by³ na tyle przeciкtny, aby usatysfakcjonowaж najszersze krкgi telewidzуw. Sprawdzono jego pochodzenie i przynale¿noœж organizacyjna. W koсcu wezwano go do Nowego Jorku. Tam przeprowadzi³ z nim rozmowк Mr. Moulian. Moulian by³ ponury i uczuciowy. Mуwi¹c, ¿u³ gumк. - Wyst¹pisz - powiedzia³ oschle ale nie w „Hazardzie”. Wyst¹pisz w „Eliminacjach”. To pу³godzinny program dzienny na trzecim kanale. - Orany! - ucieszy³ siк Reader. - Nie dziкkuj mi. Jeœli wygrasz albo zajmiesz drugie miejsce, otrzymasz tysi¹c dolarуw, a jeœli,przegrasz, dostaniesz nagrodк pocieszenia w wysokoœci stu dolarуw. Ale nie to jest wa¿ne. - Nie, prosz¹ pana. - „Eliminacje” to skromny program. Jest on poligonem doœwiadczalnym dla sieci JBC. Zdobywcy pierwszego i drugiego miejsca przechodz¹ do”Stanu zagro¿enia”. W „Stanie zagro¿enia” nagrody s¹ o wiele wy¿sze. - Wiem, ¿e s¹ wy¿sze, proszк pana. - I jeœli spiszesz siк dobrze w „Stanie zagro¿enia”, otworzy siк przed tob¹ droga do widowisk grozy pierwszej klasy, takich jak „Hazard” i „Podwodne Niebezpieczeсstwa”, transmitowanych na ca³y kraj i oferuj¹cych olbrzymie wygrane. I wtedy zaczyna siк naprawdк wielka gra. Jak daleko dojdziesz, zale¿y od ciebie. - Zrobiк co bкdк mуg³, proszк pana - zapewni³ Reader. Moulian przesta³ na chwilк ¿uж gumк i niemal z szacunkiem powiedzia³: - Mo¿esz tego dokonaж, Jim. Pamiкtaj tylko. Ty jesteœ ludzie, a ludzie mog¹ wszystko. Sposуb, w ktуry wypowiedzia³ te s³owa sprawi³, ¿e Readerowi zrobi³o siк przez chwilka ¿al Mr. Mouliana, ktуry by³ ponury, mia³ kкdzierzawe w³osy, wy³upiaste oczy i na pewno by³ „ludzie”. Podali sobie rкce. Potem Reader podpisa³ dokument zwalniaj¹cy sieж JBC od wszelkiej odpowiedzialnoœci za utratк przez niego ¿ycia, cz³onkуw, czy rozumu w trakcie konkursu. Podpisa³ rуwnie¿ inny dokument, wyszczegуlniaj¹cy prawa przys³uguj¹ce mu na mocy Ustawy o Œwiadomym Samobуjstwie. Wymaga³o tego prawo i by³a to czysta formalnoœж. Po trzech tygodniach wyst¹pi³ w „Eliminacjach”. Program nawi¹zywa³ do klasycznej formy wyœcigu samochodowego. Niewyszkoleni kierowcy wgramolili siк do potк¿nych, amerykaсskich i europejskich maszyn wyœcigowych i œcigali siк na morderczej, dwudziestomilowej trasie. Reader, trzкs¹c siк ze strachu, wrzuci³ z³y bieg w swoim Maserati i wystartowa³. Wyœcig by³ przeraŸliwym koszmarem spalonych opon. Reader trzyma³ siк z ty³u stawki, pozwalaj¹c pierwszym liderom roztrzaskiwaж siк na okolonych bandami zakrкtach wij¹cej siк serpentyn¹ drogi. Wysun¹³ siк na trzecie miejsce, gdy jad¹cy przed nim Jaguar skrкci³ nagle w bok, wpadaj¹c na Alfa Romeo i obydwie maszyny z ³oskotem wyl¹dowa³y w zaoranym polu. Na drugie miejsce wysforowa³ siк Reader na ostatnich trzech milach, ale nie mуg³ znaleŸж miejsca na wyprzedzenie prowadz¹cego wozu. Na zakrкcie w kszta³cie litery S omal nie wylecia³ z trasy, ale szybko wprowadzi³ samochуd na drogк i ci¹gle jeszcze byt trzeci. Potem kierowca prowadz¹cego wozu z³ama³ na ostatnich piкжdziesiкciu jardach wa³ korbowy i Jim ukoсczy³ wyœcig na drugiej pozycji. By³ teraz o tysi¹c dolarуw do przodu. Dosta³ cztery listy od kibicуw, a pewna pani z Oshkosh przys³a³a mu parк ciep³ych skarpetek. Zasta³ zaproszony do wyst¹pienia w „Stanie Zagro¿enia”. W odrу¿nieniu od innych widowisk, „Stan Zagro¿enia” nie by³ programem typu turniejowego. Wymaga³ on wykazania siк inicjatyw¹. Przed wystкpem zaaplikowano Readerowi dawkк nieuzale¿niaj¹cego narkotyku. Ockn¹³ siк w kabinie ma³ego samolotu lec¹cego na autopilocie na wysokoœci dziesiкciu tysiкcy stуp. Wskazanie paliwomierza sygnalizowa³o niemal puste zbiorniki. Spadochronu nie mia³. Nale¿a³o sprowadziж samolot do l¹dowania. Naturalnie, nigdy przedtem nie lata³. Ostro¿nie eksperymentowa³ z urz¹dzeniami wype³niaj¹cymi tablicк przyrz¹dуw samolotu pamiкtaj¹c, ¿e w zesz³ym tygodniu bohater odzyska³ œwiadomoœж na pok³adzie ³odzi podwodnej, otworzy³ nie ten zawуr co trzeba i uton¹³. Tysi¹ce telewidzуw z zapartym tchem obserwowa³o, jak ten przeciкtny cz³owiek, cz³owiek taki sam jak oni, boryka³ siк z zaistnia³a sytuacja tak, jak robiliby to oni. Jim Reader by³ nimi. Wszystko, co potrafi³ on, potrafili oni. By³ reprezentantem ludzi. Readerowi uda³o siк sprowadziж samolot na dу³ w sposуb, ktуry zachowywa³ pozory l¹dowania. przekozio³kowa³ kilka razy, ale pas bezpieczeсstwa spe³ni³ swoja rolк, a silnik, wbrew oczekiwaniom nie buchn¹³ p³omieniami. Wyszed³ wtedy z tego og³uszony, z trzema z³amanymi ¿ebrami, trzema tysi¹cami dolarуw i szansa, ¿e po wyzdrowieniu wyst¹pi w „Torrero”. Nareszcie widowisko pierwszej klasy!. „Torrero” p³aci³o dziesiкж tysiкcy dolarуw. Trzeba by³o tylko zak³uж szpada czarnego byka z Miura, tak jak robili to zawodowi matadorzy. Walka odbywa³a siк w Madrycie, gdy¿ walki bykуw by³y w Stanach Zjednoczonych ci¹gle jeszcze nielegalne. Transmitowa³a j¹ telewizja. Reader mia³ dobra kwadryliк. Polubili wielkiego, œlamazarnego Amerykanina. Pikadorzy naprawdк przyk³adali siк do swych lancy, aby os³abiж mu byka, banderillerzy prуbowali zwaliж bestiк z nуg, zanim wbili w ni¹ swe banderille, a drugi matador, ponury cz³owiek z Algiceras, fantazyjnymi ruchami mulety niemal skrкci³ bykowi kark. Ale kiedy ju¿ wszystko zosta³o powiedziane i zrobione, na placu boju, œciskaj¹c niezgrabnie w lewym rкku muletк, a w prawym szpadк, oko w oko z czarnym, ociekaj¹cym krwi¹, szerokorogim bykiem sta³ Jim Reader. - W p³uca go, hombre, w p³uca dar³ siк ktoœ. - Nie zgrywaj bohatera, dŸgnij go w p³uca. Ale Jim Reader trzyma³ siк tego, co powiedzia³ mu w Nowym Jorku doradca techniczny: „Nastaw szpadк i wbij j¹ nad rogami”. I tak zrobi³. Szpada zeœlizgnк³a siк po koœci i byk wzi¹³ go na rogi, po czym przerzuci³ sobie nad grzbietem. Podniуs³ siк, cudem nie rozpruty, pochwyci³ druga szpadк i zamykaj¹c oczy, ponownie wbi³ j¹ nad rogami. Bуg sprawuj¹cy pieczк nad dzieжmi i g³upcami musia³ siк temu przygl¹daж, gdy¿ szpada wesz³a jak nу¿ w mas³o. Byk wygl¹da³ na zaskoczonego i gapi³ siк na Jima z niedowierzaniem, a potem upad³ jak przek³uty balon. Wyp³acili mu dziesiкж tysiкcy dolarуw, a z³amany obojczyk zrуs³ siк niemal natychmiast. Dosta³ dwadzieœcia trzy listy od kibicуw, a wœrуd nich namiкtne zaproszenie od dziewczyny z Atlantic City, ktуre zignorowa³. Spytano go, czy nie zechcia³by wyst¹piж w nastкpnym widowisku. Pozby³ siк ju¿ trochк swej naiwnoœci. By³ teraz w pe³ni œwiadomy, ¿e da³ siк niemal zabiж za marne grosze. Wielka forsa by³a nadal przed nim. Teraz chcia³ byж niemal zabijany za coœ wartego zachodu. Wyst¹pi³ wiкc w „Podwodnych Niebezpieczeсstwach”, widowisku finansowanym przez firmк Myd³o Fairlady. W masce na twarzy, z respiratorem, pasem obci¹¿aj¹cym, p³etwami i no¿em, skoczy³ wraz z czterema rywalami w ciep³e wody Morza Karaibskiego. Za nimi, w ochronnej klatce zanurzy³a siк obs³uga kamery telewizyjnej. Zadanie polega³o na znalezieniu i wy³owieniu skarbu, ktуry firma finansuj¹ca program ukry³a na dnie. Nurkowanie w masce nie jest specjalnie niebezpieczne, ale fundator, celem uatrakcyjnienia widowiska, zadba³ o trochк fanaberii. W rejonie, w ktуrym odbywa³y siк zawody, roi³o siк od gigantycznych miкczakуw, jadowitych moren, rekinуw kilku gatunkуw, ogromnych oœmiornic, truj¹cych koralowcуw i innych niebezpieczeсstw, czyhaj¹cych na œmia³kуw w g³кbinach. By³a to pasjonuj¹ca walka. Skarb znalaz³ w g³кbokiej rozpadlinie cz³owiek z Florydy, ale jego znalaz³a morena. Skarb porwa³ drugi nurek, a jego porwa³ rekin. Przejrzysta, niebieskozielona woda zmкtnia³a od krwi, co dobrze wychodzi³o w kolorze na ekranach telewizorуw. Skarb opad³ na dno, a zanurkowa³ za nim Reader, w trakcie czego trzasnк³y mu bкbenki w uszach. Wyszarpa³ skarb z koralowca, odrzuci³ pas obci¹¿aj¹cy i pop³yn¹³ w kierunku powierzchni. Na trzydzieœci stуp od celu musia³ stoczyж walkк o skarb z czwartym nurkiem. Wodzili siк tam i z powrotem z no¿ami w d³oniach, wreszcie mк¿czyzna zaatakowa³ i cia³ Readera przez pierœ. Ale Reader, z zimna krwi¹ rutynowanego zawodnika, puœci³ swуj nу¿ i wyrwa³ napastnikowi z ust respirator. To pomog³o. Reader wynurzy³ siк i pokaza³ wy³owiony skarb komisji konkursowej oczekuj¹cej w ³odzi. Okaza³o siк, ¿e by³a to paczka myd³a firmy Myd³o Fairlady - „Najwiкkszy Skarb”. Wystкp przyniуs³ mu na czysto dwadzieœcia dwa tysi¹ce dolarуw w gotуwce i papierach wartoœciowych, oraz trzysta osiem listуw ad kibicуw i interesuj¹c¹ propozycjк od dziewczyny z Macon. Odby³ bezp³atne leczenie rany od no¿a, pкkniкtych bкbenkуw i zatrucia jadem koralowca. Ale, co najwa¿niejsze, zaproszony zosta³ do wziкcia udzia³u w najwiкkszym widowisku grozy - w „Cenie Ryzyka”. I wtedy siк zaczк³o... Sk³ad zatrzyma³ siк, wyrywaj¹c Readera z zadumy. Zsun¹³ kapelusz z czo³a i w przejœciu miкdzy siedzeniami dostrzeg³ mк¿czyznк, gapi¹cego siк naс i szepc¹cego coœ do tкgiej kobiety. Czy¿by go rozpoznali? Gdy tylko otworzy³y siк drzwi wsta³ i zerkn¹³ na zegarek. Mia³ jeszcze przed sob¹ piкж godzin. Na stacji Manhasset,wsiad³ do taksуwki i kaza³ siк wieŸж do New Salem. - New Salem? - spyta³ kierowca przygl¹daj¹c mu siк w lusterku wstecznym. - Tak. Kierowca w³¹czy³ radio. - Kurs do New Salem. Tak, zgadza siк. New Salem. Ruszyli. Reader zmarszczy³ brwi, zastanawiaj¹c siк, czy nie by³ to czasem sygna³. Zg³aszanie dyspozytorom kursu nale¿a³o, oczywiœcie, do obowi¹zkуw taksуwkarzy, ale coœ w g³osie tego cz³owieka... - Niech mnie pan tutaj wysadzi za¿¹da³ Reader. Zap³aci³ kierowcy i ruszy³ pieszo w¹sk¹, polna droga, wij¹c¹ siк miкdzy rzadko rosn¹cymi drzewami. Drzewa by³y zbyt niskie i zbyt oddalone jedno od drugiego, aby mog³y stanowiж os³onк. Reader szed³ dalej, szukaj¹c miejsca, gdzie mуg³by siк ukryж. Od strony autostrady zbli¿a³a siк wielka ciк¿arуwka. Reader, nie zatrzymuj¹c siк, nasun¹³ kapelusz g³кbiej na oczy. Nagle, gdy ciк¿arуwka by³a ju¿ blisko, us³ysza³, dobywaj¹cy siк z trzymanego w kieszeni telewizorka, krzyk: - Uwa¿aj! Rzuci³ siк do rowu. Ciк¿arуwka, przechylaj¹c siк na jedn¹ stronк, przejecha³a obok, niemal ocieraj¹c siк o niego. Zapiszcza³y hamulce. Kierowca krzycza³ - Tam ucieka! Strzelaj, Harry, strzelaj! Pociski strzyg³y liœcie wokу³ wpadaj¹cego miкdzy drzewa Readera. - I znуw do tego dosz³o! - mуwi³ Mike Terry cienkim z podniecenia g³osem. - Obawiam siк, ¿e czujnoœж Jima Readera uœpiona zosta³a z³udnym poczuciem bezpieczeсstwa. Tak nie mo¿na, Jim! Nie mo¿esz tak postкpowaж, gdy zagro¿one jest twoje ¿ycie! Nie teraz, gdy tropi¹ ciк bandyci! B¹dŸ ostro¿ny, Jim. Masz jeszcze ci¹gle cztery i pу³ godziny przed sob¹. - Claude, Harry - mуwi³ kierowca zawrужcie ciк¿arуwkк. Otaczamy go. - Otaczaj¹ ciк, Jim - wrzeszcza³ Mike Terry - ale jeszcze ciк nie dostali! Mo¿esz podziкkowaж Dobrej Samarytance, Susy Peters z South Orange w stanie New Jersey, Elm Street 12, za ostrzegaj¹cy krzyk, ktуry wydala w momencie, gdy ciк¿arуwka wpada³a na ciebie. Za chwilк ujrzymy ma³¹ Susy przed naszymi kamerami... Proszк spojrzeж, proszк paсstwa, przyby³ na miejsce nasz helikopter studyjny. Teraz motecie paсstwo obserwowaж uciekaj¹cego Jima Readera i mordercуw œcigaj¹cych go, okr¹¿aj¹cych go... Reader przebieg³ sto jardуw miкdzy drzewami i wypad³ na betonow¹ autostradк. Po drugiej stronie rуs³ rzadki las. Za nim, miedzy drzewami, k³usowa³ jeden ze œcigaj¹cych go bandytуw. Ciк¿arуwka wyjecha³a ju¿ z bocznej drogi i by³o teras o milк od miejsca, w ktуrym sta³, pкdz¹c w jego stronк. Z przeciwnego kierunku nadje¿d¿a³ samochуd. Reader, wymachuj¹c jak oszala³y rкkoma, wbieg³ na autostradк. Samochуd zatrzyma³ siк. - Szybko! - krzyknк³a m³oda blondynka siedz¹ca za kierownica. Reader wskoczy³ do wozu. Dziewczyna zawrуci³a. Przedni¹ szybк roztrzaska³ pocisk. Wcisnк³a peda³ gazu, omal nie rozje¿d¿aj¹c samotnego bandyty wybiegaj¹cego przed maskк samochodu. Wуz wyrwa³ do przodu, zanim ciк¿arуwka zbli¿y³a siк na odleg³oœж strza³u. Reader opad³ na oparcie fotela i mocno zacisn¹³ powieki. Kobieta skoncentrowa³a siк na prowadzeniu, obserwuj¹c w lusterku wstecznym ciк¿arуwkк. - I znуw siк uda³o! - dar³ siк w ekstazie Mike Terry. - Jim Reader znowu zosta³ wyrwany z objкж œmierci, dziкki Dobrej Samarytance, Janice Morrow z New York City, Lexington Avenue 433. Czy ogl¹dali paсstwo kiedyœ coœ podobnego? Ta brawura z jaka panna Morrow gna³a poprzez grad pociskуw i wyrwa³a Jima Readera z paszczy zguby! Przeprowadzimy pуŸniej wywiad z Miss Morrow i dowiemy siк, co wtedy prze¿ywa³a. Teraz, kiedy Jim Reader odje¿d¿a z szalon¹ prкdkoœci¹ - mo¿e tam, gdzie bкdzie bezpieczny, mo¿e tam, gdzie czyhaj¹ na niego nowe niebezpieczeсstwa - nadamy krуtkie og³oszenie naszego fundatora. Nie wytaczajcie odbiornikуw! Jim Reader ma jeszcze przed sob¹ cztery godziny i dziesiкж minut, wszystko mo¿e siк zdarzyж! - W porz¹dku - odezwa³a siк dziewczyna. - Zeszliœmy z anteny. Co siк z tob¹ do diab³a dzieje, Reader? - Co takiego? - spyta³ zdziwiony. Dziewczyna mia³a dwadzieœcia kilka lat. Wygl¹da³a atrakcyjnie i robi³a wra¿enie nieprzystкpnej. Reader zauwa¿y³, ¿e ma ³adne rysy twarzy i doskona³¹ figurк. Zauwa¿y³ te¿, ¿e by³a z³a. - Panienko - powiedzia³ - nie wiem jak panience dziкkowaж... - Nie wysilaj siк - przerwa³a mu Janice Morrow. - Nie jestem Dobr¹ Samarytank¹. Pracujк w sieci JBC. - A wiкc uratowa³ mnie program! - Sprytnie to wykombinowa³eœ - powiedzia³a. Ale dlaczego? - S³uchaj, Reader, to kosztowny program. Musimy zrobiж z niego dobre przedstawienie. Jeœli kr¹g ogl¹daj¹cych nas telewidzуw zacznie siк zawк¿aж, to pуjdziemy z torbami. A ty nie przyczyniasz siк do podniesienia jego atrakcyjnoœci. - Bo jesteœ okropny - stwierdzi³a cierpko dziewczyna. - Jesteœ fajt³apa, niedo³кga. Czy ty prуbujesz pope³niж samobуjstwo? Nie nauczy³eœ siк jeszcze jak przetrwaж? - Robiк co mogк. - Thompsonowie mogli ciк ju¿ dopaœж z tuzin razy. To my poinstruowaliœmy ich, ¿eby siк nie spieszyli, ¿eby odwlekali chwilк ostatecznego rozstrzygniкcia. Ale to przypomina strzelanie do glinianego kogucika wysokiego na szeœж stуp. Thompsonowie stosuj¹ siк do naszego zalecenia, ale jak dot¹d mog¹ tylko fuszerowaж. Gdybym nie nadjecha³a, zabiliby ciк - obojкtne, czy transmisja by trwa³a, czy nie. Reader gapi³ siк wytrzeszczonymi oczyma nie mog¹c uwierzyж, te taka ³adna dziewczyna mo¿e wys³awiaж siк w taki sposуb. Rzuci³a mu krуtkie spojrzenie i przenios³a wzrok z powrotem na drogк. - Co tak na mnie patrzysz? - powiedzia³a. - Zgodzi³eœ siк za pieni¹dze ryzykowaж swoim ¿yciem, ch³opczyku. I to za du¿e pieni¹dze! Wiedzia³eœ, czego siк od ciebie wymaga. Nie zachowuj siк jak nкdzny urzкdniczyna, ktуry stwierdza, ¿e goni¹ go wstrкtni chuligani. To inny scenariusz. - Wiem dowiedzia³ Reader. - Jeœli nie potrafisz porz¹dnie ¿yж, postaraj siк przynajmniej umrzeж porz¹dnie... - Pani nie chcia³a tego powiedzieж - wpad³ jej w s³owa Reader. - Nie b¹dŸ taki pewien... Masz do koсca widowiska trzy godziny i czterdzieœci minut, Jeœli potrafisz utrzymaж siк przy ¿yciu, œwietnie. Forsa jest twoja. Ale jeœli ci siк nie uda, sprуbuj przynajmniej pokazaж coœ ludziom zap³acili za to. Reader skin¹³ g³owa i wpatrywa³ siк w dziewczynк tak, jakby chcia³ coœ jeszcze powiedzieж. - Za chwilк wchodzimy znowu na antenк. Udam, ¿e zepsu³ siк silnik i wysi¹dziesz. Thompsonowie postawi¹ teraz wszystko na jedna kartк. Zabij¹ ciк, kiedy tylko i jeœli tylko bкd¹ mogli. Rozumiesz? - Tak - powiedzia³ Reader. - A jeœli mi siк uda to spotkamy siк kiedyœ? - Prуbujesz mnie nabieraж? - zaciк³a ze z³oœci¹ usta. - Nie. Chcia³bym siк jeszcze z pani¹ zobaczyж. Mogк? Popatrzy³a na niego dziwnie. - Nie wiem. Nie myœl o tym. Program zaraz siк zaczyna. Najlepiej chyba bкdzie, jak schronisz siк w tym lesie po prawej. Gotowy? - Tak. Jak mogк siк z pani¹ skontaktowaж? Znaczy siк potem. - Och, Reader, nie uwa¿asz. IdŸ przez las, a¿ znajdziesz wy¿³obiony przez wodк w¹wуz. To niewiele, ale bкdziesz mia³ przynajmniej jakaœ os³onк. - Jak mogк siк z pani¹ skontaktowaж? - spyta³ ponownie Reader. - Mуj numer jest w ksi¹¿ce telefonicznej Manhattanu. - Zatrzyma³a samochуd. - O. K., Reader, uciekaj. Otworzy³ drzwiczki. - Zaczekaj. - Pochyli³a siк i poca³owa³a go w usta. - Powodzenia, ty idioto. Zadzwoс do mnie, jak ci siк uda. Po chwili bieg³ ju¿ w stronк lasu. Min¹³ brzozowo-sosnowy lasek, przebieg³ obok wielopoziomowego domu letniskowego odprowadzany zdziwionymi spojrzeniami wygl¹daj¹cych przez wielkie, panoramiczne okno ludzi. Ktoœ z mieszkaсcуw tego domu musia³ powiadomiж gang, bo kiedy dotar³ do w¹wozu, o ktуrym mуwi³a mu Janice Morrow, mordercy byli tu¿ za nim. Ci spokojni, kulturalni, przestrzegaj¹cy prawa ludzie nie chc¹, ¿eby uciek³, pomyœla³ ze smutkiem Reader. Chc¹ zobaczyж mord. A mo¿e pragn¹ ujrzeж, jak ledwo uchodzi z ¿yciem. Na jedno w³aœciwie wychodzi³o. Wpad³ do w¹wozu, ukry³ siк w gкstych krzakach i le¿a³ bez ruchu. Na obu skarpach pojawili siк Thompsonowie. Szli powoli wypatruj¹c jakiegokolwiek poruszenia. Gdy przechodzili obok miejsca, gdzie le¿a³, Reader wstrzyma³ oddech. Us³ysza³ bliski huk wystrza³u, ale bandyta strzela³ tylko do wiewiуrki. Wi³a siк przez chwilк z bуlu, a potem znieruchomia³a. Le¿¹c tak w krzakach, Reader us³ysza³ warkot helikoptera studyjnego, unosz¹cego siк nad w¹wozem. Zastanawia³ siк, czy kamery by³y skierowane na niego. By³o to mo¿liwe. A jeœli ktoœ widzi, jakiœ Dobry Samarytanin, w jakiej znalaz³ siк sytuacji, to mo¿e przyjdzie mu z pomoc¹. Patrz¹c tak w niebo na helikopter, Reader nada³ swej twarzy pe³en czci wyraz, z³o¿y³ rкce i zaczai siк modliж. Modli³ siк po cichu, bo zebrane przed telewizorami audytorium nie lubi³o religijnej ostentacji, ale jego usta porusza³y siк. To by³ przywilej ka¿dego cz³owieka. Mia³ na ustach prawdziw¹ modlitwк. Kiedyœ, ktoœ z telewidzуw, potrafi¹cy czytaж z ust, wykry³, ¿e uciekinier udaje odmawianie pacierza, a w rzeczywistoœci recytuje tabliczkк mno¿enia. Dla tego cz³owieka nie by³o ju¿ ratunku! Reader skoсczy³ siк modliж. Zerkaj¹c na zegarek stwierdzi³, ¿e pozosta³y mu jeszcze prawie dwie godziny. A on nie chcia³ umieraж! To nie by³o tego warte, obojкtne ile mu wyp³aca! Musia³ byж szalony, kompletnie szalony, ¿eby siк na to zgodziж. Wiedzia³ jednak, ¿e nie by³a to prawda. I przypomnia³ sobie, jaki by³ wtedy œwiadomy tego, co czyni, Tydzieс temu, mru¿¹c oczy w ostrych œwiat³ach reflektorуw, sta³ w studio programu „Cena Ryzyka”, a Mike Tery œciska³ mu rкkк. - A wiкc, Mr. Reader - spyta³ uroczyœcie Terry - czy zna pan regu³y gry, w ktуrej ma pan uczestniczyж? Reader skin¹³ g³owa. - Jeœli je zaakceptujesz, Jimie Reader, bкdziesz przez tydzieс cz³owiekiem œciganym. Bкd¹ ciк tropiж mordercy, zawodowi mordercy, ludzie œcigani przez prawo za inne zbrodnie, ktуrym, na mocy Ustawy o Œwiadomym Samobуjstwie, zagwarantowano bezkarnoœж za to jedyne zabуjstwo. Bкd¹ prуbowali ciк zabiж, Jim. Rozumiesz? - Rozumiem - odpar³ Reader. Rozumia³ rуwnie¿ to, ¿e jeœli przez ten, tydzieс zdo³a utrzymaж siк przy ¿yciu, otrzyma dwieœcie tysiкcy dolarуw. - Pytam po raz ostatni, Jimie Reader. Nie zmuszamy nikogo do gry, gdy stawk¹ w niej jest œmierж. Czy chcesz graж? - Chcк - powiedzia³ Reader. Mike Terry zwrуci³ siк do widowni. - Panie i panowie, mam tutaj kopiк wyczerpuj¹cego testu psychologicznego, ktуry na nasza proœbк przeprowadzi³ na Jimie Readerze bezstronny instytut badaс psychologicznych. Kopie takie zostan¹ przes³ane ka¿demu, kto ich za¿¹da, po uiszczeniu przez t¹ osobк op³aty w kwocie dwudziestu piкciu centуw na pokrycie kosztуw wysy³ki. Test wykazuje, ¿e Jim Reader jest w pe³ni w³adz umys³owych, zrуwnowa¿ony i ca³kowicie odpowiedzialny pod jakimkolwiek wzglкdem. - Tu zwrуci³ siк do Readera. - Czy nadal chcesz stan¹ж do wspу³zawodnictwa, Jim? - Tak, chcк. - Œwietnie! - krzykn¹³ Mike Terry Jimie Reader, poznaj swoich przysz³ych mordercуw! Na scenк, witani gwizdami publicznoœci, weszli ludzie z gangu Thompsona. - Proszк na nich spojrzeж, proszк paсstwa - powiedzia³ z nieukrywana pogard¹ Mike Terry. - Proszк tylko na nich spojrzeж! Antyspo³eczni, z gruntu zdeprawowani, kompletnie amoralni. Ci ludzie nie maja innego kodeksu, poza spaczonym, kodeksem kryminalistуw, ¿adnego honoru, poza tchуrzliwym honorem mordercy do wynajкcia. S¹ ludŸmi skazanymi, skazanymi przez nasze spo³eczeсstwo, ktуre nie na d³ugo usankcjonuje ich dzia³alnoœж. Czeka ich przedwczesna i niechlubna œmierж. Widownia przyjк³a te s³owa aplauzem. - Co masz do powiedzenia, Claude Thompson? - spyta³ Mike Terry. Claude, rzecznik Thompsonуw, podszed³ do mikrofonu. By³ szczup³ym, g³adko wygolonym, staromodnie ubranym mк¿czyzn¹. - Uwa¿am - powiedzia³ ochryple uwa¿am, ¿e nie jesteœmy gorsi od innych. Znaczy siк, jesteœmy jak ¿o³nierze na wojnie, oni te¿ zabijaj¹. A popatrzcie na ³apownictwo w rz¹dzie i w zwi¹zkach. Ka¿dy dorabia sobie na boku. Byt to w³aœnie nie trzymaj¹cy siк kupy kodeks Thompsonуw. Ale jak¿e szybko, z jak¹ precyzj¹ Mike obali³ argumentacjк mordercy! Pytania Terry’ego wra¿a³y siк prosto w plugaw¹ duszк tego cz³owieka. Pod koniec wywiadu, Claude Thompson wyciera³ spocon¹ twarz jedwabna chusteczka i rzuca³ swym ludziom gniewne spojrzenia. Mike Terry po³o¿y³ d³oс na ramieniu Readera. - Oto cz³owiek, ktуry zgodzi³ siк zostaж wasza ofiar¹ - jeœli potraficie go schwytaж. - Schwytamy go - powiedzia³ Thompson. Wrуci³a mu ju¿ pewnoœж siebie. - Nie b¹dŸ taki pewny - upomnia³ go Terry. - Jim Reader walczy³ z dzikimi bykami - teraz ma za przeciwnikуw szakale. Jest przeciкtnym cz³owiekiem. Jest”ludzie” - a to oznacza ostateczna zgubк dla ciebie i osobnikуw twojego pokroju. - Dostaniemy go - che³pi³ siк Thompson. - I jeszcze jedno - doda³ cicho Terry. - Jim Reader nie jest osamotniony. Stoj¹ za nim ludzie z ca³ej Ameryki. Dobrzy Samarytanie ze wszystkich zak¹tkуw naszego wielkiego kraju s¹ gotowi pomagaж mu. Nieuzbrojony, bezbronny Jim Reader mo¿e liczyж tylko na pomoc i serdecznoœж ludzi, ktуrych jest reprezentantem. Nie b¹dŸ wiкc taki pewien, Claude Thompson! Za Jimem Readerem stoj¹ przeciкtni ludzie - a ludzi przeciкtnych jest mnуstwo! Reader rozmyœla³ o tym, le¿¹c bez ruchu w krzakach. Tak, ludzie pomagali mu, ale pomagali tak¿e mordercom. Wstrz¹sn¹³ nim dreszcz. Sam tego chcia³, pamiкta³ dobrze. Sam by³ sobie winien. Potwierdza³ to test psychologiczny. A mimo to, jakaœ czкœж winy spada³a tu na psychologуw, ktуrzy przeprowadzali z nim ten test? Na ile winien by³ Mike Terry, oferuj¹c biednemu cz³owiekowi taka sumк pieniкdzy? Spo³eczeсstwo samo zrobi³o tк pкtlк i za³o¿y³o mu j¹ na szyjк, a on sam siк na niej powiesi³, nazywaj¹c to nieprzymuszon¹ wol¹. Czyja to wina? - Aha! - krzykn¹³ ktoœ. Reader spojrza³ w gуrк i zobaczy³ stoj¹cego nad nim, tкgiego mк¿czyznк. Mк¿czyzna ubrany by³ w tweedowa marynarkк w krzykliwa kratк. U szyi zwisa³a mu lornetka, a w rкku trzyma³ laskк. - Proszк pana - wyszepta³ Reader - niech pan nic nie mуwi! - Hej! - Krzykn¹³ grubas, wskazuj¹c laska na Readera. - Tutaj jest! Wariat, pomyœla³ Reader. Temu przeklкtemu g³upcowi musi siк wydawaж, ¿e to zabawa w chowanego. - O, tutaj! - wrzeszcza³ mк¿czyzna. Reader, kln¹c, zerwa³ siк na nogi i zacz¹³ uciekaж. Wybieg³ z w¹wozu i ujrza³ w oddali bia³y budynek. Skrкci³ w tym kierunku. Za sob¹ s³ysza³ ci¹gle okrzyki mк¿czyzny. - Tamtкdy, o tam. Patrzcie, g³upcy, jeszcze go nie widzicie? Bandyci znowu zaczкli strzelaж. Reader bieg³, potykaj¹c siк o nierуwnoœci terenu. Min¹³ troje dzieci bawi¹cych siк w sza³asie. - Tutaj jest! - rozwrzeszcza³y siк dzieciaki. - Tutaj jest! Reader jкkn¹³ i bieg³ dalej. Dopad³ schodуw budynku i zobaczy³, ¿e to koœciу³. Gdy otwiera³ drzwi, pocisk trafi³ go w kolano. Upad³ i wczo³ga³ siк do œrodka. Telewizorek w jego kieszeni przemawia³ g³osem Mika Terry’ego: - Co za zakoсczenie, proszк paсstwa, co za zakoсczenie! Reader zosta³ trafiony! Zosta³ trafiony, proszк paсstwa. Czo³ga siк teraz, cierpi, ale nie rezygnuje! Nie, Jim Reader! Reader le¿a³ w przejœciu miкdzy ³awkami, niedaleko o³tarza. Dociera³ do niego - o¿ywiony g³os dziecka, ktуre mуwi³o: - Wszed³ tutaj, Mr. Thompson. Jak siк pan pospieszy, to jeszcze go pan z³apie. Czy¿ koœciу³ nie by³ uwa¿any za sanktuarium; zastanawia³ siк Reader, czy¿ nie gwarantowa³ azylu? Drzwi otworzy³y siк gwa³townie i Reader zda³ sobie sprawк, ¿e na ten obyczaj nikt tu nie zwa¿a. Zebra³ siк w sobie i wpe³z³ za o³tarz, a stamt¹d, przez tylne drzwi koœcio³a, wyczo³ga³ siк na zewn¹trz. Znalaz³ siк na starym cmentarzu. Pe³za³ miкdzy krzy¿ami i gwiazdami, mija³ marmurowe i granitowe p³yty, mija³ groby z kamienia i proste, drewniane tablice pami¹tkowe. O nagrobek, tu¿ przy jego g³owie, roztrzaska³ siк pocisk, obsypuj¹c go gradem kamiennych odpryskуw. Doczo³ga³ siк nad krawкdŸ œwie¿o wykopanej mogi³y. Oszukali go, myœla³. Wszyscy ci mili, przeciкtni normalni ludzie. Czy nie mуwili, ¿e jest ich reprezentantem? Czy nie przysiкgali ochraniaж siebie samych? Ale nie, oni go nienawidzili. Czemu tego nie dostrzeg³? Ich bohaterem by³ zimny, zaœlepiony rewolwerowiec, Thompson, Capone, Billy Kid, Young Lochinvar, Cyd, Cuchulain, cz³owiek bez ludzkich pragnieс i obaw. Czcili go, tego bezdusznego, nieprzejednanego robota rewolwerowca i pragnкli poczuж jego stopк na swej twarzy. Reader sprуbowa³ siк poruszyж i osun¹³ siк bezradnie do otwartego grobu. Le¿a³ na plecach, patrz¹c w b³кkitne niebo. Niebawem, zamajaczy³a nad nim czarna sylwetka, plami¹c sw¹ obecnoœci¹ czysty b³кkit. Szczкkn¹³ metal. Zjawa wolno bra³a go na cel. I Reader na zawsze straci³ wszelk¹ nadziejк. - STУJ, THOMPSON! - zarycza³ wzmocniony g³os Mike Terryego. Rewolwer zadr¿a³. - Jest sekunda po pi¹tej! Tydzieс min¹³! JIM READER WYGRA£! Rozpкta³a siк istna burza wiwatуw wznoszonych przez publicznoœж zgromadzona w studio. Ludzie z gangu Thompsona w ponurych nastrojach zebrali siк nad grobem. - Wygra³, przyjaciele, wygra³! - krzycza³ Mike Terry. - Spуjrzcie paсstwo, spуjrzcie na ekrany swoich telewizorуw! Przyby³a policja. Zabieraj¹ Thompsonуw od ich ofiary - ofiary, ktуrej nie potrafili zabiж. A wszystko dziкki wam, Dobrzy Samarytanie Ameryki. Spуjrzcie paсstwo, opiekuсcze rкce podnosz¹ Jima Readera z otwartej mogi³y, ktуra sta³a siк jego ostatnim azylem. Jest tam Dobra Samarytanka Janice Morrow. Czy¿by to pocz¹tek romansu? Zdaje siк, ¿e Jim zas³ab³, proszк paсstwa. Podaj¹ mu œrodek pobudzaj¹cy. Wygra³ przecie¿ dwieœcie tysiкcy dolarуw! Zamienimy teraz kilka s³уw z Jimem Readerem! Zapad³a chwila milczenia. - To przykre - odezwa³ siк Mike Terry. - Proszк paсstwa, przykro mi, ale nie mo¿emy teraz us³yszeж Jima. Badaj¹ go lekarze. Jedna chwileczkк... Ponownie zapad³a cisza. Mike Terry otar³ czo³o z potu i uœmiechn¹³ siк. - To zmкczenie, proszк paсstwa, straszliwe zmкczenie. Lekarz mуwi mi... No tak, proszк paсstwa, Jim Reader chwilowo nie jest sob¹. Ale to tylko chwilowo! Sieж JBC wynajmuje najlepszych psychiatrуw i psychoanalitykуw w kraju. Zrobimy wszystko co w ludzkiej mocy dla tego dzielnego ch³opca. Wszystko na nasz koszt. Mike Terry zerkn¹³ na zegar wisz¹cy w studio. - No tak, proszк paсstwa, zbli¿a siк pora zakoсczenia naszego programu. Proszк obejrzeж zapowiedŸ naszego nastкpnego, wielkiego widowiska grozy. I proszк siк nie martwiж. Pewien jestem, ¿e Jim Reader bidzie nied³ugo z nami. Mike Terry uœmiechn¹³ siк i mrugn¹³ okiem w kierunku widowni. - Na pewno wyzdrowieje, proszк paсstwa. Przecie¿ wszyscy trzymamy za niego kciuki! przek³ad: Jacek Manicki

Cia³o Profesor Meyer otworzy³ oczy. Zobaczy³ trzech m³odych specjalistуw, pochylonych nad nim z wyrazem niepokoju. Pomyœla³ przede wszystkim, ¿e trzeba byж tak m³odym jak oni, ¿eby odwa¿yж siк na przeprowadzenie takiej operacji. M³odym i nonszalanckim, przesi¹kniкtym wy³¹cznie teoretycznymi wiadomoœciami. Trzeba na to byж precyzyjnym i niezawodnym jak automat, mieж stalowe nerwy i palce z ¿elaza. Te myœli zafrapowa³y go do tego stopnia, ¿e dopiero po dobrej chwili zda³ sobie sprawк, ¿e operacja siк uda³a. - Jak siк pan czuje, panie profesorze? - Wszystko jest w porz¹dku? - Mo¿e pan mуwiж? Patrzyli na niego z niepokojem. Profesor prze³kn¹³ œlinк, dotkn¹³ swego nowego podniebienia koсcem nowego jкzyka, a potem rzek³ drкtwym g³osem: - Myœlк... zdaje mi siк... - W porz¹dku! - wrzasn¹³ Cassidy. - Feldman! ObudŸ siк! Feldman zeskoczy³ z polowego ³у¿ka i zacz¹³ gor¹czkowo szukaж okularуw. - Ju¿ siк zbudzi³?! Powiedzia³ coœ?! - Tak, powiedzia³! Mуwi jak anio³! Uda³o siк! Feldman znalaz³ wreszcie okulary i podbieg³ do sto³u operacyjnego. - Mуg³by pan nam jeszcze coœ powiedzieж, panie profesorze? Wszystko jedno co? - Jestem... jestem... - Mуj Bo¿e! - zawo³a³ Feldman - chyba zemdlejк. Tamci trzej wybuchnкli œmiechem. Otoczyli Feldmana i potк¿nie klepali go po plecach. Z kolei on siк rozeœmia³, lecz œmiech przeszed³ mu wkrуtce w gwa³towny napad kaszlu. - Dok¹d poszed³ Kent?! - zawo³a³ Cassidy. - Powinien tu byж. Dziesiкж godzin siedzia³em nad tym oscyloskopem. Ale dok¹d on teraz polaz³? - Po sandwicze - wyjaœni³ Lupowicz. - Jest! Kent! Kent! Uda³o siк! Wszed³ Kent, ob³adowany dwiema papierowymi torbami, z po³ow¹ sandwicza w ustach. Po³kn¹³ go pospiesznie. - Powiedzia³ coœ? Co powiedzia³? Za plecami Kenta rozleg³ siк gwar. Z tuzin mк¿czyzn t³oczy³o siк po drzwiami. - Ka¿cie oprу¿niж salк! - zawo³a³ Feldman. - Dzisiaj ¿adnych wywiadуw. Gdzie ten cholerny policjant? Policjant torowa³ sobie przejœcie wœrуd dziennikarzy i tarasowa³ drzwi w³asnym cia³em. - S³yszeliœcie, ch³opcy, co wam powiedziano? - To bezprawie! Profesor Meyer nale¿y do œwiata! - Jakie by³y jego pierwsze s³owa? - Co powiedzia³? - Naprawdк zamieniliœcie go w psa? - Jakiej rasy? - Mo¿e poruszaж ogonem? - Powiedzia³, ¿e czuje siк œwietnie - oœwiadczy³ policjant, wci¹¿ barykaduj¹c drzwi. - A teraz idŸcie st¹d! Fotografowi uda³o siк przeœlizn¹ж pod jego ramieniem. Spojrza³ na profesora Meyera, rozci¹gniкtego na stole operacyjnym i wybe³kota³:”Rany boskie”. Nastawi³ aparat.”Niech pan spojrzy tutaj!” Kent przes³oni³ rкk¹ obiektyw w tej samej chwili, w ktуrej b³ysn¹³ flesz. - Co pan robi?! - zaprotestowa³ fotograf. - Niech siк pan nie skar¿y, ma pan zdjкcie mojej rкki - sarkastycznie powiedzia³ Kent. - Niech je pan powiкkszy i wystawi w Muzeum Sztuki Nowoczesnej. A teraz wynoœ siк pan, jeœli chcesz mieж ca³e koœci! - Jazda, rozejœж siк! - surowo powtуrzy³ policjant, odpychaj¹c dziennikarzy. Odwrуci³ siк, ¿eby spojrzeж na profesora Meyera i mrukn¹³, zamykaj¹c drzwi: - Ojejej! Nie mogк w to uwierzyж! Cassidy zacz¹³ wrzeszczeж: - Trzeba to uczciж! - Zas³u¿yliœmy sobie! Profesor Meyer uœmiechn¹³ siк - naturalnie wewnкtrznie, bo jego zdolnoœж wyra¿ania uczuж za pomoc¹ gry rysуw twarzy by³a teraz doœж ograniczona. Feldman zbli¿y³ siк do niego. - Jak siк pan czuje, panie profesorze? - Czujк siк zupe³nie dobrze - z trudem wykrztusi³ Meyer, wci¹¿ jeszcze nieprzyzwyczajony do nowego podniebienia. - Ale jestem trochк oszo³omiony. - Niczego pan nie ¿a³uje? - Nie wiem jeszcze - oœwiadczy³ Meyer. - Sprzeciwia³em siк temu - w zasadzie, wie pan. Nikt nie jest niezast¹piony. - Ale pan jest, panie profesorze - zaprotestowa³ Feldman z ¿arliwym przekonaniem. - S³ucha³em wszystkich paсskich wyk³adуw. Nie roszczк sobie pretensji do zrozumienia nawet dziesi¹tej czкœci tego, co pan mуwi³. Symbolika matematyki nie jest dla mnie niczym, zamkniкta ksiкga, lecz wszystkie te zasady unifikacji... - Proszк pana... - zacz¹³ Meyer. - Nie, proszк mi pozwoliж mуwiж, profesorze - nastawa³ Feldman. - Podj¹³ pan dzie³o, gdzie najwybitniejsi je porzucili. Nikt inny nie potrafi³by go ukoсczyж, tylko pan! Nikt inny! Trzeba by³o absolutnie zapewniж panu kilka dodatkowych lat, wszelkimi œrodkami, jakimi wiedza mo¿e dysponowaж! Ubolewam tylko nad tym, ¿e nie da³o siк dla paсskiej inteligencji wynaleŸж godniejszej pow³oki. Nie doszliœmy niestety jeszcze do mo¿liwoœci eksperymentowania z innym cia³em ludzkim, a musieliœmy wy³¹czyж pierwotniaki... - To nie ma ¿adnego znaczenia! - zapewnia³ Meyer. - Liczy siк jedynie inteligencja. Jestem jeszcze trochк odurzony... - Przypominam sobie paсski ostatni wyk³ad na uniwersytecie - ci¹gn¹³ Feldman. - Sprawia³ pan wra¿enie takiego starca, profesorze! Chcia³o mi siк p³akaж...! Patrzeж na paсskie cia³o, tak zmкczone... - Mo¿e pan siк napije, profesorze? - spyta³ Cassidy, podaj¹c mu szklankк. Meyer uœmiechn¹³ siк lekko. - Obawiam siк, ¿e w mojej nowej postaci nie bardzo siк nadajк do korzystania z naczynia tego rodzaju. Mo¿e lepsza by³aby jakaœ miseczka... - To prawda! - przyzna³ Cassidy. - Miskк dla profesora proszк... Mуj Bo¿e! Mуj Bo¿e!... - Zechce pan wybaczyж, profesorze - usprawiedliwia³ siк Feldman. - To by³ jednak dla nas olbrzymi wysi³ek. Znajdujemy siк w tej sali od tygodnia i ¿aden z nas w ci¹gu ca³ego tego czasu nie spa³ d³u¿ej ni¿ cztery godziny. O ma³o nie straciliœmy pana, profesorze... - Jest miska! Spodeczek pana profesora podany! powiedzia³ Lupowicz. - Czego siк pan napije, profesorze? Mamy whisky. - Po prostu trochк wody - rzek³ Meyer. - Czy s¹dzicie, ¿e mуg³bym teraz wstaж? - Jeœli pan to zrobi ostro¿nie... Lupowicz delikatnie go podniуs³ i postawi³ na ziemi. Meyer niezgrabnie zachwia³ siк na swych czterech ³apach. M³odzi lekarze byli zachwyceni. - Brawo! - Myœlк, ¿e mogк od jutra zacz¹ж trochк pracowaж. Oczywiœcie bкdк wy³¹cznie dyktowa³ na magnetofon. Pojawi siк na pewno jeszcze wiele innych problemуw. Trzeba bкdzie podj¹ж rу¿ne decyzje w zwi¹zku z faktem mojej metamorfozy. Nie mam jeszcze w tej chwili wyraŸnych pomys³уw... - Ale¿ nie trzeba siк spieszyж, ma pan mnуstwo czasu. - Och, przede wszystkim siк nie spieszyж! ¯ebyœmy w³aœnie teraz pana nie stracili! - Jakiego szumu narobi to w prasie! - S¹dzisz, ¿e bкdzie lepiej, jeœli napiszemy wspуlnie, czy te¿ ka¿dy napisze w³asn¹ relacjк w ramach swej specjalnoœci? - Na pewno i jedno, i drugie! Oni nigdy nie bкd¹ mieli dosyж! D³ugo bкdzie siк o tym mуwi³o... - Czy moglibyœcie mi wskazaж, gdzie s¹ toalety? nieœmia³o zapyta³ Meyer. Mк¿czyŸni spojrzeli po sobie zak³opotani. - Po co? - Zamknij siк, ba³wanie! Tкdy, panie profesorze. Otworzк panu drzwi. Meyer, id¹c za nog¹ m³odego cz³owieka, zdawa³ sobie sprawк z ³atwoœci poruszania siк na czterech ³apach. Gdy wrуci³, lekarze z o¿ywieniem dyskutowali na temat technicznych aspektуw tego przypadku. - ...od wielu tysiкcy lat... - Nie zgadzam siк z wami. To, co mo¿na by³o zrobiж raz... - Nie baw siк w mкdrca, poczciwcze. Dobrze wiesz, wszystko by³o doœж przypadkowym po³¹czeniem nie daj¹cych siк przewidzieж czynnikуw. Mia³o siк szczкœcie, to wszystko... - Nie masz prawa tak mуwiж. Niektуre z tych transformacji bioelektrycznych... - Uwaga, oto on. - Nie powinien jeszcze zbyt wiele chodziж... - Nie jestem niemowlкciem - uci¹³ profesor. - Jestem doœж stary, ¿eby byж waszym dziadkiem. - Proszк nam wybaczyж, profesorze. Ale wydaje siк, ¿e lepiej by pan zrobi³, gdyby siк pan po³o¿y³. - Macie racjк - przyzna³ profesor. - Nie czujк siк jeszcze ca³kiem pewnie. Kent podniуs³ go i po³o¿y³ na polowym ³у¿ku. - O tak! Dobrze panu? M³odzi lekarze cisnкli siк wokу³ niego, trzymaj¹c siк za ramiona. Uœmiechali siк, sprawiali wra¿enie bardzo z siebie zadowolonych. - Mo¿e pan sobie czegoœ ¿yczy? - Prosimy tylko powiedzieж, zaraz panu przyniesiemy. - O proszк, nala³em wody do paсskiej miseczki. - Zostawimy panu przy ³у¿ku kilka sandwiczуw. - Niech pan dobrze wypocznie - ³agodnie powiedzia³ Cassidy. A potem, niechc¹co, jakby nieœwiadomie, pog³aska³ d³ug¹, pokryt¹ jedwabist¹ sierœci¹ g³owк profesora Meyera. Feldman wykrzykn¹³ coœ bez zwi¹zku. - Przepraszam - usprawiedliwia³ siк zak³opotany Cassidy. - Musimy na siebie uwa¿aж! - Wiem. Jestem zmкczony... Chcк powiedzieж, ¿e on bardzo jest podobny do psa, ¿e zapomina siк... - Wynoœcie siк wszyscy! - rykn¹³ Feldman. - Jazda! Wynoœcie siк! Wypchn¹³ ich z pokoju i natychmiast wrуci³ do ³у¿ka profesora Meyera. - Czy mogк coœ dla pana zrobiж, profesorze? Meyer zmusi³ siк, ¿eby coœ powiedzieж, aby siк przekonaж, ¿e wci¹¿ jeszcze jest cz³owiekiem. Ale s³owa uwiкz³y mu w gardle. - To siк ju¿ nie powtуrzy, profesorze. Mo¿e mi pan wierzyж. Jest pan... jest pan zawsze profesorem Meyerem! Feldman naci¹gn¹³ koc na dr¿¹ce cia³o profesora. - Wszystko bкdzie dobrze - powiedzia³, usi³uj¹c nie patrzeж na zwierzк wstrz¹sane dreszczami. - Liczy siк tylko inteligencja! Duch! - Z pewnoœci¹ - z trudem powiedzia³ znakomity matematyk. - Ale... jeœli nie sprawi to panu rу¿nicy... czy... czy mуg³by pan pog³askaж mnie po g³owie...? przek³ad: TOP

Coœ za nic Czy¿by istotnie coœ us³ysza³? Nie by³ tego pewien. Odtwarzaj¹c zdarzenia w chwilк pуŸniej, Joe Collins przypomnia³ sobie, ¿e le¿a³ na w³asnym ³у¿ku, tak straszliwie zmкczony, ¿e nie mia³ nawet si³y zdj¹ж z koca przesi¹kniкtych wod¹ butуw. Z wzrokiem utkwionym w sieci pкkniкж na brudnym ¿у³tym suficie, obserwowa³ wolno, ¿a³obnie kapi¹c¹ do œrodka wodк. To siк musia³o zdarzyж w³aœnie wtedy. Collins k¹tem oka z³owi³ b³ysk metalu tu¿ ko³o ³у¿ka. Usiad³. Na pod³odze, tam, gdzie nigdy nie by³o ¿adnej maszyny, sta³a maszyna. W pierwszym momencie zaskoczenia, Collinsowi wyda³o siк, ¿e s³yszy bardzo odleg³y g³os, ktуry mуwi: - Ju¿! Gotowe. Co do g³osu - nie by³ go pewien. Ale maszyna pozostawa³a faktem niezaprzeczalnym. Collins przyklкkn¹³, ¿eby j¹ lepiej obejrzeж. Maszyna mog³a mieж ze trzy stopy kwadratowe powierzchni i cicho szumia³a. Spкkana, szara powierzchnia pozbawiona by³a cech szczegуlnych, z wyj¹tkiem czerwonego przycisku w jednym rogu i mosiк¿nej p³ytki poœrodku. P³ytka informowa³a: UTYLIZATOR KLASY A, SERIA AA - 1256432. Pod spodem zaœ - UWAGA! MASZYNA DO WY£¥CZNEGO U¯YTKU OSOBNIKУW KLASY A! I to by³o wszystko. Collins nie zauwa¿y³ ¿adnych pokrкte³, wskazуwek, prze³¹cznikуw i tym podobnych urz¹dzeс, ktуre zawsze kojarzy³y mu siк z maszynami. Tylko mosiк¿na p³yta, czerwony guzik i ten szum. - Sk¹deœ siк tu wziк³o? - zapyta³. Utylizator Klasy A szumia³ dalej. Collins i tak nie spodziewa³ siк odpowiedzi. Siedz¹c na skraju ³у¿ka, patrzy³ w zamyœleniu na Utylizator. Pozostawa³o pytanie - co z nim zrobiж? Ostro¿nie nacisn¹³ czerwony guzik, œwiadom swojego braku doœwiadczenia z maszynami, ktуre spada³y nie wiadomo sk¹d. Co siк stanie, kiedy uruchomi urz¹dzenie - pod³oga siк rozst¹pi? Z sufitu zaczn¹ spadaж ma³e zielone ludziki? Ale do stracenia mia³ mniej ni¿ nic. Nacisn¹³ guzik. Lekko. Nic siк nie sta³o. - No, co jest, rуb coœ! - zirytowa³ siк Collins, wyraŸnie zawiedziony. Utylizator dalej tylko cicho szemra³ i nic wiкcej. Zawsze mo¿na go oddaж w zastaw. Uczciwy handlarz da³by mu za z³om przynajmniej dolara. Sprуbowa³ podnieœж Utylizator. Okaza³o siк to niemo¿liwe. Sprуbowa³ raz jeszcze, tym razem anga¿uj¹c wszystkie si³y i zdo³a³ unieœж jeden rуg o cal nad ziemiк. Puœci³ ciк¿ar i siad³ na ³у¿ku, dysz¹c ciк¿ko. - Trzeba by³o przys³aж ze dwуch facetуw do pomocy - zwrуci³ siк Collins do Utylizatora. W mgnieniu oka szum nasili³ siк i ca³a maszyna zaczк³a wibrowaж. Collins obserwowa³ j¹ uwa¿nie, ale dalej nic siк nie dzia³o. Wiedziony impulsem, wyci¹gn¹³ rкkк i pacn¹³ w czerwony guzik. W mig pojawili siк dwaj potк¿ni faceci, odziani w zgrzebne stroje robocze. Z uznaniem popatrzyli na Utylizator. - Bogu dziкki - odezwa³ siк jeden - ¿e to ma³y model. Z tymi du¿ymi cz³owiek siк nau¿era jak g³upi. - I tak lepsze to ni¿ marmurowe kamienio³omy, no nie? - odezwa³ siк drugi. Spojrzeli na Collinsa, ktуry wytrzeszcza³ na nich ga³y. W koсcu pierwszy powiedzia³: - No dobra, szefie, nie bкdziem tu sterczeж do nocy. Gdzie przestawiж? - Kim panowie s¹? - wyduka³ Collins. - Przenosicielami. A co, mo¿e wygl¹damy jak siostry Vanizaggi? - Ale sk¹d panowie siк tu wziкli? - pyta³ dalej Collins. - I dlaczego? - Wziкliœmy siк z firmy przenosicielskiej Powha Minnile Movers, Incorporated - wyjaœni³ facet. - A dlatego, ¿e pan szanowny ¿yczy³ sobie coœ przestawiж. Gdzie to postawiж? - Proszк sobie iœж - powiedzia³ Collins. - PуŸniej panуw wezwк. Przenosiciele wzruszyli ramionami i zniknкli. Collins przez d³u¿sz¹ chwilк wpatrywa³ siк w miejsce po nich. Potem przeniуs³ spojrzenie na Utylizator Klasy A, ktуry z powrotem szumia³ sobie z cicha. Utylizator? Znalaz³by dla niego lepsz¹ nazwк. Spe³niarka ¿yczeс, na przyk³ad. Collins nie by³ specjalnie wstrz¹œniкty. Kiedy zdarza siк cud, tylko tкpe, przyziemne umys³y nie potrafi¹ go spokojnie zaakceptowaж. Collins z ca³¹ pewnoœci¹ do nich nie nale¿a³. Mia³ doskona³y grunt do akceptacji wszelkich zjawisk. Wiкksz¹ czкœж ¿ycia spкdzi³ na marzeniach, nadziejach i modlitwach o to, ¿eby zdarzy³ mu siк cud. W gimnazjum marzy³ o tym, ¿e ktуregoœ dnia obudzi siк i bкdzie umia³ ca³¹ pracк domow¹ bez nudnej koniecznoœci uczenia siк. W wojsku marzy³ o tym, ¿eby jakiœ czarodziej albo d¿inn zmieni³ dyspozycje i przydzieli³ go do dekorowania œwietlicy, zamiast zmuszaж go, ¿eby robi³ to, co wszyscy - czyli trenowa³ musztrк. Po wyjœciu z wojska Collins unika³ pracy, gdy¿ by³ do niej psychicznie nieprzystosowany. Obija³ siк, z nadziej¹, ¿e jakaœ bajecznie bogata osoba, pod wp³ywem nag³ego impulsu zmieni swуj testament, zapisuj¹c mu Wszystko. W gruncie rzeczy, nigdy siк niczego nie spodziewa³. Ale kiedy cud nast¹pi³, by³ przygotowany. - Chcia³bym dostaж tysi¹c dolarуw w drobnych banknotach - odezwa³ siк ostro¿nie Collins. Kiedy szum siк nasili³, wcisn¹³ guzik. Wyros³a przed nim spora kupa podniszczonych banknotуw jedno -, piкcio - i dziesiкciodolarowych. Nie by³y zbyt piкkne, to fakt, ale bez w¹tpienia by³y to pieni¹dze. Collins wyrzuci³ garœж banknotуw w powietrze i patrzy³, jak z gracj¹ osiadaj¹ na pod³odze. Wyci¹gn¹³ siк na ³у¿ku i pocz¹³ snuж plany. Przede wszystkim, wyjedzie z maszyn¹ poza Nowy Jork - mo¿e gdzieœ na prowincjк, gdzie wœcibscy s¹siedzi nie bкd¹ mu przeszkadzali. Mog¹ byж hece z podatkiem dochodowym. Kiedy siк ju¿ ustawi, powinien wyyjechaж do Ameryki Œrodkowej, albo... W pokoju rozleg³ siк podejrzany odg³os. Collins skoczy³ na rуwne nogi. W œcianie otwiera³a siк wyrwa, przez ktуr¹ ktoœ prуbowa³ wtryniж siк do œrodka. - Ej¿e! Przecie¿ ciк o nic nie prosi³em! - powiedzia³ Collins do maszyny. Dziura w œcianie powiкkszy³a siк i wielki, czerwony na gкbie goœж wkroczy³ jedn¹ nog¹ do pokoju, z furi¹ napieraj¹c na brzeg wyrwy. W tym momencie Collins przypomnia³ sobie, ¿e maszyny na ogу³ miewaj¹ w³aœcicieli. Ktokolwiek by³ posiadaczem spe³niarki ¿yczeс, na pewno nie przyj¹³by jej utraty ze stoickim spokojem. Zrobi³by wszystko, ¿eby j¹ odzyskaж. Mo¿liwe, ¿e nie zawaha³by siк nawet przed... - Broс mnie! - wrzasn¹³ Collins do Utylizatora i dŸgn¹³ czerwony guzik. Pojawi³ siк drobny, ³ysy cz³owieczek w krzykliwej pi¿amie, zaspany i ziewaj¹cy. - Sanisa Leek, Gwarantowane Remonty Œcian - wyrecytowa³, tr¹c oczy. - Jestem Leek. Czym mogк s³u¿yж? - Wyrzuж go st¹d! - wrzasn¹³ Collins. Czerwony na gкbie, wymachuj¹c dziko ramionami, zdo³a³ ju¿ prawie przecisn¹ж siк przez otwуr w œcianie. Leek wygrzeba³ z kieszeni pi¿amy b³yszcz¹cy kawa³ek metalu. Czerwony na gкbie zacz¹³ wrzeszczeж. - Chwileczkк! Pan nie rozumie! Ten cz³owiek... Leek wycelowa³ w niego b³yszcz¹c¹ blaszk¹. Czerwony na gкbie wrzasn¹³ i znikn¹³. Po chwili znik³a rуwnie¿ dziura w œcianie. - Zabi³ go pan? - zapyta³ Collins. - Sk¹d¿e znowu - odpar³ Leek, chowaj¹c blaszkк. - Ja go tylko zawrуci³em jego w³asnym kana³em. T¹ drog¹ wiкcej nie sprуbuje. - Czy to ma znaczyж, ¿e sprуbuje inn¹? - zapyta³ Collins. - To mo¿liwe - powiedzia³ Leek. - Mo¿e prуbowaж mikrotransferu, a nawet animacji. - Spojrza³ surowo na Collinsa. - To jest paсski Utylizator, tak? - Jasne - powiedzia³ Collins i zacz¹³ siк pociж. - I ma pan klasк A? - Naturalnie - zapewni³ go Collins. - Gdybym nie mia³ klasy A, to co by u mnie robi³ Utylizator? - Nie chcia³em pana uraziж - uspokoi³ go sennym g³osem Leek. - Tak tylko zgadujк - wolno pokiwa³ g³ow¹. - Wy, ludzie klasy A, to sobie podrу¿ujecie! Pan tutaj wrуci³, ¿eby pisaж powieœж historyczn¹? Collins tylko uœmiechn¹³ siк zagadkowo. - No, bкdк lecia³ - powiedzia³ Leek, ziewaj¹c jak najкty. - Dzieс i noc na nogach. Ju¿ bym chyba wola³ kamienio³omy. I znikn¹³ w pу³ ziewniкcia. Deszcz ci¹gle bкbni³ w dach. Z drugiej strony wywietrznika nadal dobiega³o chrapanie, niczym nie zak³уcone. Collins by³ znowu sam, sam ze swoj¹ maszyn¹. I z tysi¹cem dolarуw w drobnych banknotach, rozsianych po ca³ej pod³odze. Czule poklepa³ Utylizator. Ci z klas¹ A rzeczywiœcie nieŸle sobie ¿yli. Pan sobie czegoœ ¿yczy? Wystarczy wymуwiж ¿yczenie i nacisn¹ж guzik. Nie ma w¹tpliwoœci, ¿e prawdziwy w³aœciciel tкskni za swoj¹ maszynk¹. Leek ostrzega³, ¿e goœж mo¿e prуbowaж dobraж siк do niego inn¹ drog¹. Tylko jak¹? A zreszt¹, co za rу¿nica. Collins zgarn¹³ banknoty, pogwizduj¹c pod nosem. Wiedzia³, ¿e dopуki ma spe³niarkк ¿yczeс, potrafi o siebie zadbaж. Kilka nastкpnych dni przynios³o wielkie zmiany w ¿yciu Collinsa. Z pomoc¹ firmy przenosicielskiej Powha Minnile przetransportowa³ Utylizator w g³¹b stanu Nowy Jork. Tam zakupi³ œredniej wielkoœci gуrк w ma³o uczкszczanym zak¹tku Adirondakуw. Ledwie dosta³ papiery do rкki, uda³ siк w samo serce swojej posiad³oœci, o kilka mil od autostrady. Dwaj przenosiciele, poc¹c siк jak myszy, taszczyli Utylizator w œlad za nim, kln¹c przy tym monotonnie, w miarк jak forsowali g¹szcz. - Postawiж mi go tutaj i zje¿d¿aж - poleci³ Collins. Ostatnie dni znacznie wzmog³y jego pewnoœж siebie. Przenosiciele westchnкli, nieco zdziwieni, i ulotnili siк. Collins rozejrza³ siк dooko³a. Ze wszystkich stron, jak okiem siкgn¹ж, otacza³ go gкsty las brzozowo - sosnowy. Powietrze by³o s³odkie i wilgotne. Ptaki жwierka³y radoœnie w koronach drzew, od czasu do czasu przemknк³a wiewiуrka. Natura! Collins zawsze kocha³ przyrodк. Miejsce by³o idealne pod budowк du¿ego, efektownego domu, z basenem, kortami tenisowymi, a nawet - czemu nie? - ma³ym lotniskiem. - Chcк mieж dom - oœwiadczy³ stanowczo Collins i wcisn¹³ czerwony guzik. Pojawi³ siк cz³owiek w nienagannym szarym garniturze urzкdnika i z pince - nez. - S³u¿к uprzejmie, sir - rzek³, patrz¹c po drzewach. - Jestem jednak zmuszony prosiж o bardziej szczegу³ow¹ specyfikacjк. Czy ¿yczy pan sobie coœ klasycznego - bungalow, ranczo, willa dwupoziomowa, dworek, zameczek lub pa³ac? Czy te¿ model prymitywny typu igloo albo sza³as? Jako A, mo¿e pan wymagaж czegoœ supernowoczesnego - mo¿e byж Pу³ - Fronton, Nowoœж Rozwiniкta, albo Zatopiona Miniatura. - Coœ podobnego - powiedzia³ Collins. - Sam nie wiem. Co pan by proponowa³? - Niedu¿y dworek - odpar³ tamten bez wahania. - Na ogу³ zaczyna siк od niedu¿ego dworku. - Czy¿by? - Tak. Potem przeprowadzka w ciep³y klimat i tam pa³ac. Collins mia³ ochotк zadaж wiкcej pytaс, ale powstrzyma³ siк. Wszystko sz³o jak po maœle. Tamci naprawdк brali go za A - legalnego w³aœciciela Utylizatora. Nie by³o powodu, ¿eby pozbawiaж ich iluzji. - Niech pan siк sam wszystkim zajmie - poleci³ Collins urzкdnikowi. - Naturalnie, sir - odpar³ tamten. - Zawsze to robiк. Przez resztк dnia Collins spoczywa³ na kanapie i popija³ mro¿one napoje, podczas gdy Towarzystwo Budowlane Maxima Olph materializowa³o sprzкt i stawia³o mu dom. Owocem tych dzia³aс by³a niewysoka budowla, licz¹ca oko³o dwudziestu pokoi, ktуr¹ Collins oceni³ jako skromn¹, uwzglкdniaj¹c okolicznoœci. Dom wzniesiono z materia³уw najwy¿szej klasy, wed³ug projektуw Moga z Degmy, wnкtrza projektowa³ Towige, basen - Mula, a ogrуd francuski - Vierien. Do wieczora dzie³o by³o ukoсczone, szczup³a armia budowlanych zwinк³a swуj sprzкt i ulotni³a siк. Collins zezwoli³ ³askawie, ¿eby szef kuchni przyrz¹dzi³ dla niego kolacjк. Nastкpnie zasiad³ w przestronnym, ch³odnym salonie, aby rzecz ca³¹ przemyœleж. Przy nim, szumi¹c ³agodnie, przycupn¹³ Utylizator. Collins zapali³ cheroota i wci¹gn¹³ nosem aromat egzotycznego cygara. Na pocz¹tek odrzuci³ wszelkie wyjaœnienia o charakterze nadprzyrodzonym. Wykluczy³ demony i diab³y. Jego dom wzniesiony zosta³ przez normalne ludzkie istoty, ktуre gada³y, œmia³y siк i rzuca³y miкsem jak ka¿da inna normalna ludzka istota. Utylizator by³ niczym wiкcej jak eksperymentalnym gad¿etem, dzia³aj¹cym na zasadach, ktуrych Collins nie rozumia³ i na zrozumieniu ktуrych wcale mu nie zale¿a³o. Czy¿by aparat pochodzi³ z obcej planety? Ma³o prawdopodobne. Kto by specjalnie dla Collinsa opanowywa³ jкzyk angielski? Utylizator musia³ zatem pochodziж z ziemskiej przysz³oœci. Ale jak trafi³ do Collinsa? Collins rozpar³ siк wygodnie i zaci¹gn¹³ cygarem. Wypadki siк zdarzaj¹, pouczy³ sam siebie. Ca³kiem mo¿liwe, ¿e Utylizator po prostu osun¹³ siк w przesz³oœж. Potrafi³ przecie¿ tworzyж coœ z niczego, a to ju¿ by³a sprawa skomplikowana. Cу¿ to musi byж za wspania³a przysz³oœж, myœla³ Collins. Maszyny do spe³niania ¿yczeс! Co za kultura! Cz³owiekowi pozostawa³o do roboty tylko jedno: wymyœlaж ¿yczenia. Hokus - pokus - i gotowe. Z czasem wyeliminuj¹ pewnie i ten czerwony przycisk. Wszelkie dzia³anie manualnie stanie siк zbyteczne. Oczywiœcie bкdzie musia³ bardzo uwa¿aж. Nadal przecie¿ istnia³ prawowity w³aœciciel, i reszta tych ca³ych A. Na pewno bкd¹ prуbowali odebraж mu maszynк. Mo¿e to klika rodowa... K¹tem oka dostrzeg³ jakiœ ruch. Podniуs³ wzrok. Utylizator dr¿a³ jak listek na wietrze. Collins podszed³ do niego, surowo marszcz¹c brwi. Utylizator spowity by³ ledwie widocznym ob³okiem pary. Aparat najwyraŸniej siк przegrzewa³. Czy¿by Collins go przeforsowa³? Mo¿e kube³ wody... Wtem zauwa¿y³, ¿e Utylizator wyraŸnie siк zmniejsza. Mia³ ju¿ najwy¿ej dwie stopy kwadratowe powierzchni i kurczy³ siк dalej na oczach Collinsa. W³aœciciel! Albo ca³a kasta A! To musi byж ten mikrotransfer, o ktуrym mуwi³ Leek. Collins zrozumia³, ¿e je¿eli nie zdzia³a natychmiast, spe³niarka ¿yczeс skurczy siк do nicoœci i zniknie. - S³u¿ba pomocnicza Leeka! - zakomenderowa³. Pacn¹³ guzik i szybko cofn¹³ rкkк. Maszyna by³a bardzo gor¹ca. Leek zjawi³ siк w k¹cie pokoju, ubrany w luŸne portki i koszulkк gimnastyczn¹, z kijem golfowym w rкku. - Czy musi mi pan przeszkadzaж zawsze, kiedy... - Niech pan dzia³a! - wrzasn¹³ Collins, wskazuj¹c na Utylizator, ktуry mierzy³ ju¿ zaledwie stopк kwadratow¹ powierzchni i dysza³ dymn¹ czerwieni¹. - Ja tu nic nie poradzк - powiedzia³ Leek. - Mam licencjк tylko na œcianк czasu, a tu potrzebni s¹ ludzie od mikrokontroli. Poprawi³ uchwyt kija golfowego i ju¿ go nie by³o. - Mikrokontrola! - zadysponowa³ Collins i wyci¹gn¹³ rкkк w stronк guzika. Cofn¹³ j¹ poœpiesznie. Czterocalowej szerokoœci Utylizator pa³a³ czerwieni¹ barwy wiœni. Guzik wielkoœci ³ebka od szpilki, by³ ledwo widoczny. Zjawi³a siк dziewczyna w rogowych okularach, z notesem w d³oni, i gotowym do notowania o³уwkiem w drugiej. - Z kim chcia³by siк pan skontaktowaж? - zapyta³a z niezm¹conym spokojem. - Pomocy, szybko! - rykn¹³ Collins, patrz¹c, jak jego bezcenny Utylizator kurczy siк i kurczy. - Pan Vergon wyszed³ na lunch - powiedzia³a dziewczyna, w zamyœleniu gryz¹c koniec o³уwka. - Wystrefowa³ siк, nie mam z nim ³¹cznoœci. - A z kim ma pani ³¹cznoœж? Dziewczyna skonsultowa³a siк z notesem. - Pan Vis przebywa w Ci¹g³oœci Dieg, a pan Elgis dzia³a gdzieœ w terenie, w Europie ery paleolitycznej. Je¿eli to naprawdк pilne, radzк siк skontaktowaж z Kontrol¹ Transferуw Punktowych. To niedu¿a firma, ale... - Kontrola Transferуw Punktowych! Natychmiast! Ca³¹ uwagк skupi³ na Utylizatorze. Zaatakowa³ go osmalon¹ ju¿ poduszk¹. Nic siк nie sta³o. Utylizator mia³ powierzchniк po³owy cala kwadratowego i poduszka - uzmys³owi³ sobie Collins - nie mog³a wcisn¹ж niewidocznego prawie guzika. Przez moment Collins waha³ siк, czy nie darowaж sobie Utylizatora. Mo¿e w³aœnie nadszed³ w³aœciwy moment. Mуg³by sprzedaж dom, z urz¹dzeniem, i dalej ¿yж sobie ca³kiem nieŸle. Nie! Przecie¿ jeszcze niczego wa¿nego nie za¿¹da³! Nikt mu nie odbierze skarbu bez walki! Zmusi³ siк do trzymania oczu otwartych, kiedy dŸga³ rozgrzany do bia³oœci guzik sztywno wyprк¿onym palcem wskazuj¹cym. Stan¹³ przed nim mikry, nкdznie odziany staruszek, ktуry trzyma³ w rкkach coœ jakby weso³o pokolorowan¹ wielkanocn¹ pisankк. Jajo pкk³o, a z jego wnкtrza wydoby³ siк pomaraсczowy dym, ktуry natychmiast wessany zosta³ przez niewidoczny go³ym okiem Utylizator. Buchn¹³ straszny dym; Collins omal siк nie ud³awi³. Utylizator zacz¹³ powracaж do dawnych rozmiarуw. Wkrуtce odzyska³ pierwotn¹ wielkoœж. Wydawa³ siк nienaruszony. Staruszek skromnie skin¹³ g³ow¹. - My siк tam nie cackamy - powiedzia³ - ale za to dzia³amy solidnie, mucha nie siada. Jeszcze raz kiwn¹³ g³ow¹ i znikn¹³. Collins mia³ wra¿enie, ¿e s³yszy z oddali wœciek³e wrzaski. Roztrzкsiony, usiad³ na pod³odze przed maszyn¹. Bуl w palcu жmi³ nielitoœciwie. - Ulecz mnie - wymamrota³ Collins przez spierzchniкte wargi, przyciskaj¹c guzik zdrow¹ rкk¹. Utylizator jeszcze chwilк szumia³ g³oœniej, po czym ucich³. Bуl ulotni³ siк z poparzonego palca i Collins stwierdzi³, ¿e nie widaж ani œladu po oparzeniu - w ogуle nie wiadomo, gdzie to by³o. Collins strzeli³ sobie spor¹ brandy i poszed³ prosto do ³у¿ka. Tej nocy œni³o mu siк, ¿e œciga go wielka litera A, ale rankiem nic z tego nie pamiкta³. Po tygodniu Collins zorientowa³ siк, ¿e wzniesienie domu w lesie by³o najgorszym pomys³em, na jaki mуg³ wpaœж. Zmuszony by³ wynaj¹ж pluton stra¿nikуw dla utrzymania ciekawskich z daleka, a myœliwi uparli siк biwakowaж w³aœnie w jego francuskich ogrodach. Na domiar z³ego, jego sprawami zacz¹³ siк ¿ywo interesowaж urz¹d podatkowy. Ale przede wszystkim Collins doszed³ do wniosku, ¿e wcale nie szaleje za urokami przyrody. Nie mia³ nic przeciwko ptaszkom i wiewiуrkom, ale trudno je by³o uznaж za partnerуw do konwersacji. Drzewa, chocia¿ bezsprzecznie dekoracyjne, wysiada³y w charakterze kompanуw od kieliszka. Collins skonstatowa³, ¿e w g³кbi duszy jest skoсczonym mieszczuchem. W zwi¹zku z tym, korzystaj¹c z pomocy towarzystwa przenosicielskiego Powha Minnile, towarzystwa budowlanego Maxima Olph, biura podrу¿y Jagton Instantaneous, oraz lokuj¹c spor¹ forsк w odpowiednich rкkach, Collins przeprowadzi³ siк do ma³ej republiki w Ameryce Œrodkowej. Tam, korzystaj¹c z cieplejszego klimatu i braku podatku dochodowego, wybudowa³ obszerny, przewiewny, wystawny pa³ac. Przez krуtki czas wszystko uk³ada³o siк sympatycznie. Ktуregoœ ranka Collins podszed³ do Utylizatora z niezbyt sprecyzowan¹ intencj¹ za¿¹dania samochodu sportowego i mo¿e niewielkiego stadka rodowodowego byd³a na dodatek. Pochyli³ siк nad szarym blatem maszyny, siкgn¹³ rкk¹ do guzika... A wtedy Utylizator cofn¹³ siк przed nim. Przez chwilк Collins myœla³, ¿e ma przywidzenia i bliski by³ podjкcia decyzji, ¿e ju¿ nie bкdzie pi³ szampana przed œniadaniem. Da³ krok do przodu i siкgn¹³ do guzika. Utylizator wykona³ zgrabny unik i truchcikiem wycofa³ siк z pokoju. Collins skoczy³ za nim, przeklinaj¹c w³aœciciela i ca³¹ klasк A. To na pewno by³a ta animacja, o ktуrej opowiada³ Leek - w³aœcicielowi uda³o siк w jakiœ sposуb o¿ywiж maszynк. Ale nie to by³o najwa¿niejsze. Najwa¿niejsze by³o dogoniж aparat, wcisn¹ж guzik i wezwaж fachowcуw z Kontroli Animacji. Utylizator pкdzi³ œrodkiem hallu, Collins tu¿ za nim. Pomocnik lokaja, poleruj¹cy w³aœnie masywn¹ ga³kк u drzwi, spojrza³ na nich z rozdziawion¹ gкb¹. - Zatrzymaj to! - wrzasn¹³ Collins. Pod - lokaj niezdarnie zablokowa³ drogк Utylizatorowi. Maszyna wyminк³a go z wdziкkiem i sprintem puœci³a siк ku drzwiom wejœciowym. Collins nacisn¹³ guzik i drzwi zatrzasnк³y siк z g³oœnym hukiem. Utylizator wzi¹³ rozpкd i staranowa³ zamkniкte drzwi. Znalaz³szy siк na zewn¹trz, zawadzi³ o szlauch ogrodowy, natychmiast odzyska³ rуwnowagк i ruszy³ ku otwartej przestrzeni. Collins puœci³ siк za nim. Gdyby tylko uda³o mu siк zbli¿yж jeszcze o kawa³ek... Utylizator nagle wyskoczy³ w gуrк. Na moment zawis³ w powietrzu, po czym opad³ na ziemiк. Collins rzuci³ siк do guzika. Utylizator przeturla³ siк na bok, podbieg³ kawa³ek i znуw podskoczy³. Przez chwilк wisia³ dwadzieœcia stуp nad g³ow¹ Collinsa, podci¹gn¹³ siк jeszcze o kilka stуp do gуry, zamar³ bez ruchu, obrуci³ siк gwa³townie i spad³ na ziemiк. Collins przerazi³ siк, ¿e za trzecim skokiem maszyna ju¿ nie opadnie. Kiedy Utylizator niechкtnie wraca³ na ziemiк, Collins by³ ju¿ przygotowany. Przyczai³ siк i przypad³ do guzika. Utylizator zrobi³ unik, ale za pуŸno. - Kontrola Animacji! - rykn¹³ triumfalnie Collins. Nast¹pi³ drobny wybuch i Utylizator potulnie osiad³ w miejscu. Nie by³o w nim ani œladu ¿ycia. Collins otar³ czo³o i przysiad³ na maszynie. Tamci s¹ coraz bli¿ej. Powinien teraz, pуki jest okazja, wyg³osiж jakieœ wa¿ne ¿yczenie. Jednym tchem za¿¹da³ piкciu milionуw dolarуw, trzech czynnych szybуw naftowych, studia filmowego, doskona³ego stanu zdrowia, jeszcze dwudziestu piкciu tancerek, nieœmiertelnoœci, samochodu sportowego i stada rodowodowego byd³a. Wyda³o mu siк, ¿e ktoœ sykn¹³ z niesmakiem. Rozejrza³ siк woko³o. Nikogo nie by³o. Kiedy siк odwrуci³, Utylizatora te¿ nie by³o. Collins tylko wytrzeszczy³ oczy. A po chwili nie by³o rуwnie¿ i jego... Kiedy otworzy³ oczy, okaza³o siк, ¿e stoi przed biurkiem. Po drugiej stronie biurka siedzia³ potк¿ny facet, czerwony na gкbie, ten sam, ktуry kiedyœ prуbowa³ siк wedrzeж do jego pokoju. Facet nie wygl¹da³ na zagniewanego. Minк mia³ raczej zmartwion¹, wrкcz melancholijn¹. Collins przez krуtk¹ chwilк sta³ w milczeniu. ¯al mu by³o, ¿e to ju¿ koniec. W³aœciciel i ci A jednak go w koсcu dopadli. Ale dopуki trwa³o, by³o fantastycznie. - No - odezwa³ siк bez ogrуdek Collins. - Ma pan z powrotem swoj¹ maszynkк. Czego jeszcze? - Moj¹ maszynkк? - powtуrzy³ czerwony na gкbie, z niedowierzaniem podnosz¹c wzrok. - To nie moja maszynka. Bynajmniej. Collins wyba³uszy³ oczy. - Nie bujaj, szefie. Wy, A klasa, dobrze dbacie o ochronк swojego monopolu, co? Czerwony na gкbie od³o¿y³ papier na biurko. - Panie Collins - oœwiadczy³ sztywno. - Moje nazwisko Flign. Jestem agentem Obywatelskiej Jednostki Ochronnej, organizacji bezdochodowej, ktуrej celem jest ochrona jednostek takich jak pan przed b³кdami w ocenie. - Jak to, to pan nie jest A? - Szanowny pan dzia³a na podstawie fa³szywych przes³anek - odpar³ Flign z cich¹ godnoœci¹. - Klasa A nie oznacza grupy spo³ecznej, jak zdaje siк pan s¹dziж. Jest to po prostu kategoria kredytowa. - Co takiego? - Collins przeci¹ga³ sylaby. - Kategoria kredytowa - Flign zerkn¹³ na zegarek. - Czasu mamy niewiele, wiкc bкdк siк streszcza³. ¯yjemy w epoce decentralizacji, panie Collins. Nasze przedsiкbiorstwa, instytucje i us³ugi rozsiane s¹ na znacznych obszarach przestrzeni i czasu. Korporacja utylizacyjna jest ogniwem niezbкdnym. Zapewnia transfer dуbr i us³ug z jednego punktu czasoprzestrzeni do drugiego. Czy pan mnie rozumie? Collins pokiwa³ g³ow¹. - Kredyt jest, rzecz jasna, przywilejem automatycznym. Jednak w koсcu za wszystko trzeba p³aciж. Collinsowi nie spodoba³o siк to ostatnie zdanie. Jak to - zap³aciж? A wiкc nie by³ to œwiat a¿ tak cywilizowany, jak mu siк zdawa³o. Nikt wczeœniej nie wspomina³ o p³aceniu. Dlaczego wyskakuj¹ z tym dopiero teraz? - Dlaczego ktoœ mnie nie powstrzyma³? - zapyta³ zrozpaczony Collins. - Przecie¿ musieli wiedzieж, ¿e nie mam odpowiedniej kategorii. Flign pokrкci³ g³ow¹. - Kategorie kredytowe maj¹ charakter sugestii, nie przepisуw. W cywilizowanym œwiecie jednostka ma prawo do decydowania o sobie. Bardzo mi przykro, sir - znуw zerkn¹³ na zegarek i wrкczy³ Collinsowi papier, ktуry uprzednio studiowa³. - Zechce pan rzuciж okiem na ten rachunek i powiedzieж mi, czy wszystko siк zgadza? Collins wzi¹³ od niego kartkк i przeczyta³: Jeden pa³ac z wyposa¿eniem............kred. 45 000 000 Us³ugi Przenosicielskie, Maxima Olph............111 000 122 tancerki..........................122 000 000 Doskona³y stan zdrowia..................888 234 031 Szybko przelecia³ wzrokiem resztк listy. Suma opiewa³a na nieco ponad osiemnaœcie miliardуw kredytуw. - Jedn¹ chwileczkк! - zaprotestowa³ Collins. - Nie mogк za to wszystko odpowiadaж! Ten ca³y Utylizator wpad³ mi do pokoju przypadkiem! - Jest to fakt, na ktуry zamierzam zwrуciж ich uwagк - odpar³ Flign. - Kto wie, mo¿e oka¿¹ zdrowy rozs¹dek. Nigdy nie zaszkodzi sprуbowaж. Collins poczu³, ¿e pokуj siк ko³ysze. Twarz Fligna rozp³ywa siк przed jego oczami. - Czas min¹³ - powiedzia³ Flign. - Powodzenia. Collins zamkn¹³ oczy. Kiedy je znуw otworzy³, sta³ na ponurej rуwninie, a przed nim wznosi³ siк ³aсcuch ko³kowatych gуr. Zimny wicher smaga³ po twarzy, niebo mia³o barwк stali. Ko³o niego sta³ jakiœ obdartus. - Trzymaj - powiedzia³ i wrкczy³ Collinsowi kilof. - Co to jest? - To jest kilof - wyjaœni³ cierpliwie obdartus. - A tam - o tam, s¹ kamienio³omy, z ktуrych ty, i ja, i inni te¿, bкdziemy wydobywaж marmur. - Marmur? - A jak! Zawsze siк znajdzie jakiœ draс, ktуremu siк zamarzy marmurowy pa³ac. - Obdartus uœmiechn¹³ siк kwaœno. - Mo¿esz mi mуwiж Jang. Spкdzimy razem kawa³ czasu. Collins, og³upia³y, zamruga³ oczami. - Ile? - Sam sobie oblicz - powiedzia³ Jang. - Stawka jest piкtnaœcie kredytуw za miesi¹c, do chwili ca³kowitego sp³acenia d³ugu. Kilof wypad³ z rкki Collinsa. Nie mogli mu zrobiж czegoœ takiego! Korporacja Utylizacyjna na pewno ju¿ dostrzeg³a swoj¹ omy³kк?! To oni siк pomylili, przez nich maszyna omsknк³a siк w przesz³oœж! Czy¿ tego nie rozumiej¹? - To pomy³ka! - powiedzia³ Collins. - Nie ma ¿adnej pomy³ki - powiedzia³ Jang. - Oni tu stale cierpi¹ na brak r¹k do pracy. Prowadz¹ rekrutacjк gdzie siк da. Nie przejmuj siк. Najgorsze pierwsze tysi¹c lat, potem siк przyzwyczaisz. Collins ruszy³ za Jangiem w stronк kamienio³omуw. Nagle zatrzyma³ siк. - Pierwsze tysi¹c lat? Przecie¿ cz³owiek tyle nie ¿yje! - Niektуrzy ¿yj¹ - uspokoi³ go Jang. - Nie prosi³eœ przypadkiem o nieœmiertelnoœж? Istotnie, prosi³. Za¿¹da³ nieœmiertelnoœci tu¿ przed tym jak cofnкli mu maszynк. A mo¿e cofnкli mu maszynк tu¿ po tym jak za¿¹da³ nieœmiertelnoœci? Collins coœ sobie przypomnia³. Dziwne, ale na rachunku, ktуry przedstawi³ mu Flign, nieœmiertelnoœж nie figurowa³a. - Nie wiesz czasem, ile bior¹ za nieœmiertelnoœж? - zapyta³. Jang popatrzy³ na niego i parskn¹³ œmiechem. - Nie b¹dŸ naiwny, synku. Powinieneœ siк ju¿ dawno po³apaж. Podprowadzi³ Collinsa pod kamienio³omy. - Nieœmiertelnoœж dostajesz za frajer, to chyba jasne. przek³ad: Jolanta Kozak

Cz³owiek minimum Ka¿dy ma swoje pieœс, myœla³ Anton Perceveral. £adna dziewczyna jest jak sentymentalna melodia, a dzielny zdobywca przestrzeni kosmicznej jak ekscytuj¹ce solo na tr¹bce. M¹drzy starcy z Rady Miкdzyplanetarnej kojarz¹ siк z bogactwem tonуw wydobywanych z instrumentуw dкtych. S¹ geniusze, ktуrych ¿ycie jest zawi³ym, nieustannie upiкkszanym kontrapunktem; s¹ te¿ wyrzutki spo³ecznoœci planet, ktуrych egzystencja wydaje siк jedynie zawodzeniem oboju na tle nieub³aganego rytmu wybijanego na mosiк¿nych bкbnach. Perceveral rozmyœla³ o tym, trzymaj¹c w d³oni ¿yletkк i przygl¹daj¹c siк bladoniebieskim ¿y³om na nadgarstku. Skoro ka¿dy ma swoja pieœс, to on tak¿e. Jego przypomina zapewne Ÿle skomponowan¹ i kiepsko wykonywan¹ symfoniк b³кdуw. Urodzi³ siк przy st³umionych dŸwiкkach radosnego dкcia w rogi. Dzielnie, w rytm cichego akompaniamentu bкbnуw, m³ody Perceveral wyruszy³ na podbуj szko³y. Okaza³ siк lepszy od wielu innych i przyjкto go do ma³ej klasy autorskiej, do ktуrej chodzi³o tylko piкciuset uczniуw. Mуg³ wiкc liczyж na odpowiednie zainteresowanie ze strony nauczycieli. Przysz³oœж zapowiada³a siк obiecuj¹co. Ale Anton Perceveral by³ od urodzenia pechowcem. Nieustannie przydarza³y mu siк jakieœ drobne wypadki - wywraca³y siк ka³amarze, gubi³y ksi¹¿ki, zapodziewa³y notatki. Rzeczy mia³y niezwyk³¹ sk³onnoœж do ³amania siк w jego palcach, a czasami odwrotnie - to jego palce ³ama³y siк w zetkniкciu z rzeczami. Co gorsza, ³apa³ ka¿d¹ mo¿liw¹ chorobк wieku dzieciкcego, ³¹cznie z odr¹, alergiczn¹ œwink¹, pкcherzyc¹ osp¹ wietrzn¹, zielon¹ febr¹ i febr¹ pomaraсczow¹. Oczywiœcie nie wp³ywa³o to na wrodzone zdolnoœci Perceverala, ale by poradziж sobie w zat³oczonym i przesyconym duchem rywalizacji œwiecie, same - zdolnoœci nie wystarcz¹. Trzeba mieж jeszcze sporo szczкœcia, a Perceveral go nie mia³ ani za grosz. Zosta³ przeniesiony do zwyk³ej klasy licz¹cej dziesiкж tysiкcy uczniуw, w ktуrej jego problemy siк nasili³y. Ponadto - mia³ tam wiкcej okazji zara¿enia siк jak¹œ chorob¹. By³ wysokim, szczup³ym, dobrodusznym i pracowitym okularnikiem, ktуrego lekarze ju¿ we wczesnym wieku kwalifikowali jako szczegуlnie podatnego na wypadki, z przyczyn, ktуrych nie umieli wyjaœniж. Ale jakiekolwiek by³y te przyczyny, fakt pozostawa³ faktem. Perceveral nale¿a³ do tych nieszczкœliwych ludzi, dla ktуrych ¿ycie by³o tak uci¹¿liwe, ¿e a¿ nie do zniesienia. Wiкkszoœж ludzi przeœlizguje siк przez d¿unglк ludzkiej egzystencji ze zrкcznoœci¹ ¿eruj¹cej pantery. Ale Perceveral nieustannie natyka³ siк w tej d¿ungli na zasadzki, sid³a i wnyki, niespodziewane urwiska i nieprzebyte strumienie, truj¹ce grzyby i niebezpieczne bestie. ¯adna droga nie by³a dla niego bezpieczna. Ka¿da prowadzi³a do klкski. M³ody Perceveral przebrn¹³ przez koled¿ pomimo wybitnego talentu do ³amania sobie nуg na krкtych klatkach schodowych, wybijania kostek na krawк¿nikach, mia¿d¿enia ³okci w drzwiach obrotowych, t³uczenia okularуw o szyby okienne i ca³ej reszty innych smutnych, œmiesznych, bolesnych wydarzeс, ktуre towarzysz¹ ludziom podatnym na wypadki. Po mкsku broni³ siк przed ucieczk¹ w hipochondriк i nie ustawa³ w prуbach. Po ukoсczeniu koled¿u Perceveral wzi¹³ siк w garœж i postanowi³ zrealizowaж wi¹zane z nim od dawna nadzieje stanowczego ojca i ³agodnej matki. Przy akompaniamencie werbli i akordуw wzruszenia Perceveral wkroczy³ na Manhattan, by tam wykuwaж swуj los. Ciк¿ko pracowa³ nad przezwyciк¿eniem swojej nieszczкsnej predyspozycji, z ca³ych si³ staraj¹c siк byж mimo wszystko weso³y i nastawiony optymistycznie. Ale jego pech by³ niepokonany. Wspania³e akordy przemieni³y siк w ledwo s³yszalne pomruki, a symfonia jego rycia uleg³a degeneracji, przypominaj¹c operк buffo. Traci³ pracк jedn¹ po drugiej przy akompaniamencie warkotu poniszczonych g³osopisуw i zamazanych tuszem kontraktуw, zapomnianych kart rejestrowych i Ÿle w³o¿onych zestawieс; przy coraz g³oœniejszym crescendo ³amanych w t³oku w metrze ¿eber, kostek wykrкcanych na kratownicach os³aniaj¹cych kana³y œciekowe, okularуw t³uczonych o nie zauwa¿one wystкpy w œcianach i atakуw chorуb, wœrуd ktуrych by³a ¿у³taczka typu J, grypa marsjaсska, grypa wenusjaсska, chorobliwa bezsennoœж oraz febra chichotliwa. Perceveral nadal nie poddawa³ siк pokusie hipohondrii. Marzy³ o przestrzeni kosmicznej, o nieustraszonych odkrywcach nowych obszarуw, o koloniach na dalekich planetach, o le¿¹cych z dala od znerwicowanej, plastykowej d¿ungli na Ziemi rozleg³ych terenach, na ktуrych cz³owiek mуg³by naprawdк odnaleŸж samego siebie. Z³o¿y³ nawet podanie do Urzкdu Badaс Planetarnych i Osadnictwa, ale zosta³ odrzucony. Niechкtnie odsun¹³ wiкc na bok swoje marzenia i podejmowa³ siк rу¿nych prac. Przeszed³ te¿ terapie analizy, sugestii hipnotycznej, hipersugestii hipnotycznej i usuwania przeciwsugestii - wszystko na prу¿no. Ka¿dy ma swoje ograniczenia, a ka¿da symfonia kiedyœ siк koсczy. Perceveral utraci³ nadziejк pod koniec trzydziestego czwartego roku ¿ycia, kiedy zosta³ wyrzucony po trzech dniach z pracy, ktуrej poszukiwa³ przez dwa miesi¹ce. To, jeœli chodzi o jego odczucia, by³o ostatnim humorystycznym, fa³szywym akordem na cymba³ach w utworze, ktуrego zapewne po prostu nie nale¿a³o zaczynaж. Ponuro odebra³ swoj¹ nik³¹ zap³atк, przyj¹³ ostatni, wstrzemiкŸliwy uœcisk d³oni by³ego pracodawcy i zjecha³ wind¹ do holu. Przez jego umys³ ju¿ wtedy przewija³y siк luŸne myœli o samobуjstwie, w postaci kу³ ciк¿arуwki, instalacji gazowej, wysokich budynkуw i wartkich rzek. Winda - zatrzyma³a siк w wielkim wy³o¿onym marmurem holu, w ktуrym stali umundurowani strу¿e porz¹dku publicznego, a t³um ludzi czeka³ na wejœcie na ulice œrуdmieœcia. Perceveral ustawi³ siк na koсcu, bezmyœlnie patrz¹c na licznik gкstoœci zaludnienia balansuj¹cy wokу³ wskaŸnika paniki, i czekaj¹c na swoj¹ kolej. Znalaz³szy siк na zewn¹trz, w³¹czy³ siк w zwarty strumieс ludzi, przesuwaj¹cy siк w kierunku zachodnim czyli w stronк jego dzielnicy mieszkalnej. Myœli samobуjcze nadal kr¹¿y³y mu po g³owie, choж ju¿ wolniej i przybieraj¹c konkretniejsze formy. Rozwa¿a³ rу¿ne metody. Kiedy dotar³ do domu, wydosta³ siк z t³umu i wœlizgn¹³ do wnкtrza przez bramк wejœciow¹. Przedar³ siк przez nieustannie wyp³ywaj¹cy z korytarzy strumieс dzieci i wszed³ do przyznanej mu przez miasto sypialni. Wszed³, zamkn¹³ za sob¹ drzwi na klucz i wyj¹³ ¿yletkк z maszynki do golenia. Po³o¿y³ siк na ³у¿ku opieraj¹c nogi o przeciwleg³¹ œcianк i przygl¹da³ siк bladoniebieskim ¿y³om na nadgarstku. Czy potrafi to zrobiж? Zrobiж szybko i czysto, bez b³кdu i bez ¿alu? Czy znowu spartaczy wszystko i zostanie ubrany do szpitala, wij¹c siк z bуlu i robi¹c z siebie widowisko dla lekarzy sta¿ystуw? W trakcie tych rozmyœlaс dostrzeg³, ¿e pod drzwi wsuniкto mu jak¹œ ¿у³t¹ kopertк. By³ to telegram. Pojawi³ siк w chwili, gdy Perceveral mia³ w³aœnie podj¹ж decyzjк. Nadszed³ z melodramatyczn¹ wrкcz nag³oœci¹, ktуra wydawa³a siк mocno podejrzana. Niedosz³y samobуjca od³o¿y³ jednak ¿yletkк i podniуs³ przesy³kк. By³a z Urzкdu. Badani Planetarnych i Osadnictwa, potк¿nej organizacji, ktуra kontrolowa³a ka¿dy ruch cz³owieka w przestrzeni kosmicznej. Perceveral otworzy³ dr¿¹cymi palcami kopertк i zacza³ czytaж: Sz. P. Anton Perceveral Tymczasowe Osiedle Mieszkaniowe 1993 Dzielnica 43825, Manhattan 212, Nowy Jork Drogi Panie Perceveral: Trzy lata temu ubiega³ siк Pan u nas o stanowisko w jakiejkolwiek jednostce organizacyjnej poza Ziemi¹. Byliœmy zmuszeni wуwczas odrzuciж paсsk¹ ofertк. Jednak¿e dane Pana zosta³y wpisane do rejestru i ostatnio uaktualnione. Z prawdziw¹ przyjemnoœci¹ pozwalam sobie zawiadomiж Pana, ¿e dysponujemy stanowiskiem, ktуre mo¿e Pan obj¹ж od zaraz i ktуre - jak s¹dzк - jest dopasowane do Paсskich szczegуlnych uzdolnieс i kwalifikacji. Wierzк, ¿e nasza oferta zostanie przez Pana przyjкta, wraz z pensj¹ 20 000 dolarуw rocznie, wszelkimi dodatkami przys³uguj¹cymi pracownikowi instytucji paсstwowej i nieograniczonymi mo¿liwoœciami awansu. Czy zechce Pan przyjœж i porozmawiaж ze mn¹ na ten temat? Z powa¿aniem William Haskeil Zastкpca Dyrektora Dzia³u Kadr WH ibm3dc Perceveral starannie z³o¿y³ telegram i wsun¹³ z powrotem do koperty. Jego pierwsza, ogromna radoœж nagle zgas³a, ustкpuj¹c miejsca uczuciu zniechкcenia. Jakie to niby mia³ szczegуlne uzdolnienia czy kwalifikacje, ktуre upowa¿nia³yby go do pobierania dwudziestu tysiкcy dolarуw plus dodatki? Czy to mo¿liwe, ¿e pomylono go z jakimœ innym Amonem Perceveralem? Wydawa³o siк to ma³o prawdopodobne. Urz¹d po prostu nie pope³nia³ takich b³кdуw. Zak³adaj¹c jednak, ¿e znali go i jego niefortunn¹ przesz³oœж czego mogli chcieж? Co by³ w stanie zrobiж takiego, czego praktycznie ka¿dy inny mк¿czyzna, kobieta, a nawet dziecko nie mog³oby zrobiж lepiej? Perceveral schowa³ telegram do kieszeni, po czym umieœci³ ¿yletkк z powrotem w maszynce do golenia. Samobуjstwo wyda³o mu siк teraz posuniкciem nieco przedwczesnym. Najpierw dowie siк, czego chce Haskell. W siedzibie Urzкdu Badaс Planetarnych i Osadnictwa natychmiast poprowadzono Percevala do prywatnego gabinetu Williama Haskella. Zastкpca dyrektora kadr by³ potк¿nym mк¿czyzn¹, mia³ ostre rysy i siwe w³osy. Promieniowa³ wylewn¹ radoœci¹, ktуra wyda³a siк Perceveralowi podejrzana. - Proszк siadaж, niech pan si¹dzie, bardzo proszк, panie Perceveral - przywita³ go Haskell Papierosa? A mo¿e napi³by siк pan czegoœ? Tak siк ogromnie cieszк, ¿e mуg³ pan przyjœж. - Czy jest pan pewien, ¿e jestem tym cz³owiekiem, o ktуrego panu chodzi? - upewni³ siк Perceveral. Haskell rzuci³ okiem na teczkк osobow¹, le¿¹c¹ na jego biurku. - Zaraz sprawdzimy. Anton Perceveral, lat trzydzieœci cztery, rodzice: Gregory James Perceveral i Anita Swaans Perceveral, zamieszka³y w Laketown, w stanie New Jersey. Zgadza siк? - Tak - przytakn¹³ Perceveral. - I ma pan dla mnie pracк? - W rzeczy samej. - Za ktуr¹ dostanк dwadzieœcia tysiкcy rocznie i dodatki? - Dok³adnie. - Czy mo¿e mi pan powiedzieж, co to za praca? - Po to siк w³aœnie spotkaliœmy - odpar³ radoœnie Haskell. - Otу¿ praca, o jakiej myœlк dla pana, panie Perceveral, w naszym katalogu nazywa siк”zwiadowca pozaziemski”. - S³ucham? - Zwiadowca pozaziemski czyli badacz obcych planet - wyjaœni³ Haskell. - Zwiadowcy, jak pan wie, to tacy ludzie, ktуrzy jako pierwsi nawi¹zuj¹ kontakt z nieznanymi planetami, pierwsi osadnicy, ktуrzy zbieraj¹ dla nas podstawowe informacje. Uwa¿am ich za Drake’уw i Magel tanуw naszej epoki. Jest to, jak sam pan chyba przyzna, doskona³a szansa. Perceveral wsta³, z twarz¹ czerwon¹ jak burak. - Jeœli skoсczy³ pan ju¿ te ¿arty, pozwolк sobie wyjœж. - S³ucham? - Ja mia³bym byж zwiadowc¹ pozaziemskim? - spyta³ Perceveral, œmiej¹c siк gorzko. - Proszк sobie ze mnie nie kpiж. Czytujк gazety i wiem, jacy ludzie zostaj¹ odkrywcami. - No, jacy? - Najlepsi na Ziemi - odpar³ Perceveral. Najdoskonalsze umys³y w najwspanialszych cia³ach. Ludzie o niezwyk³ym refleksie, potrafi¹cy rozwi¹zaж ka¿dy problem, poradziж sobie w ka¿dej sytuacji, przystosowaж siк do ¿ycia w ka¿dym œrodowisku. Czy¿ nie tak? - No cу¿ - stwierdzi³ Haskell - tak to by³o w pocz¹tkowym okresie badaс planetarnych. I pozwoliliœmy, aby ten stereotyp nadal funkcjonowa³ publicznie, dla podtrzymania zaufania. Ale ten typ zwiadowcy ju¿ siк prze¿y³. Jest ca³e mnуstwo zajкж dla ludzi takich, jakich pan opisa³. Ale nie badania Kosmosu. - Czy¿by paсscy supermani nie byli w stanie sprostaж wymaganiom? - spyta³ Perceveral z lekk¹ nutk¹ ironii w g³osie. - Oczywiœcie, ¿e byliby. Nie ma w tym ¿adnego paradoksu. Osi¹gniкcia pierwszych odkrywcуw s¹ niepodwa¿alne. Ci ludzie potrafili prze¿yж na ka¿dej planecie, gdzie ludzkie ¿ycie by³o ledwie znikomo mo¿liwe, radz¹c sobie z przyt³aczaj¹cymi przeciwnoœciami wy³¹cznie dziкki hartowi i wytrwa³oœci. Ich praca wymaga³a poœwiкcenia bez granic, a oni byli w stanie sprostaж wszelkim wyzwaniom. Stali siк nieœmiertelnym pomnikiem wytrzyma³oœci i zdolnoœci przystosowawczych Homo sapiens. - Czemu wiкc przestaliœcie korzystaж z ich us³ug? - Poniewa¿ zmieni³y siк nasze problemy na Ziemi - powiedzia³ Haskell. - W pocz¹tkowym okresie badanie Kosmosu by³o przygod¹, osi¹gniкciem naukowym, œrodkiem s³u¿¹cym celom obronnym, symbolem. Ale to ju¿ minк³o. Tendencja do przeludnienia na Ziemi utrzymuje siк, a nawet narasta. Miliony ludzi zala³o stosunkowo dot¹d ma³o zaludnione obszary, takie jak Brazylia, Nowa Gwinea i Australia. W wielkich miastach osi¹gniкto wskaŸnik przeludnienia na poziomie paniki i zaczк³o dochodziж do rozruchуw. A liczba ludnoœci, tak¿e dziкki geriatrii i dalszemu gwa³townemu spadkowi œmiertelnoœci niemowl¹t, nadal roœnie. Haskell potar³ czo³o. - Potworne zamieszanie. Ale etyka przyrostu liczby ludnoœci to nie moja sprawa. My tu, w Urzкdzie, wiemy tylko tyle, ¿e musimy pozyskiwaж jak najszybciej nowe tereny. Potrzebne s¹ nam planety, ktуre - inaczej ni¿ Mars czy Wenus - mog¹ w krуtkim czasie staж siк samowystarczalne. Tereny, ktуre wessa³yby miliony ludzi, podczas gdy uczeni i politycy bкd¹ usi³owali przywrуciж porz¹dek na Ziemi. Musieliœmy umo¿liwiж b³yskawiczn¹ kolonizacjк tych obszarуw. A to oznacza³o przyspieszenie badaс nad odkryciami. - Wiem o tym - stwierdzi³ Perceveral. - Ale nadal nie rozumiem, dlaczego przestaliœcie wykorzystywaж optymalny typ zwiadowcy. - Czy¿ to nie oczywiste? Szukaliœmy miejsc, gdzie mogli siк osiedliж i prze¿yж zwykli ludzie. A nasz optymalny typ zwiadowcy nie by³ typem zwyk³ego cz³owieka. Wrкcz odwrotnie, by³ niemal przedstawicielem nowego gatunku. Nie mуg³ wiкc w³aœciwie oceniaж warunkуw, niezbкdnych do przetrwania dla przeciкtnych ludzi. Na przyk³ad s¹ posкpne, ponure, deszczowe ma³e planety, ktуre przeciкtny kolonista uwa¿a za przygnкbiaj¹ce a¿ do szaleсstwa, ale nasz optymalny zwiadowca jest zbyt odporny psychicznie, aby monotonia klimatu mog³a wywrzeж na niego wp³yw. Zarazki, ktуre s¹ w stanie zabiж tysi¹ce ludzi, u niego powoduj¹ zaledwie czasowe pogorszenie samopoczucia. Niebezpieczeсstwa gro¿¹ce klкsk¹ ca³ej kolonii nasz optymalny zwiadowca po prostu omija. Nie potrafi oceniaж rzeczy w kategoriach codziennoœci. Tego typu problemy dla niego nie istniej¹. - Zaczynam rozumieж. - Najlepsz¹ metod¹ - mуwi³ dalej Haskell by³oby zdobywanie planet etapami. Najpierw zwiadowca, potem podstawowa grupa badaczy, nastкpnie prуbna kolonia z³o¿ona g³уwnie z psychologуw i socjologуw, potem znуw grupa badaczy, ktуrzy interpretowaliby odkrycia tamtych grup i tak dalej. Ale na to nigdy nie ma doœж czasu ani pieniкdzy. Kolonie s¹ nam potrzebne teraz, a nie za piкжdziesi¹t lat. Haskell przerwa³ i spojrza³ twardym wzrokiem na Perceverala. - Jak wiкc pan widzi, musimy zdobyж natychmiast informacje, czy grupa zwyk³ych ludzi mo¿e mieszkaж i dzia³aж na nowej planecie. Dlatego zmieniliœmy wymagania co do kwalifikacji, jakie musi posiadaж zwiadowca. Perceveral kiwn¹³ potakuj¹co g³ow¹. - Zwykli zwiadowcy dla zwyk³ych ludzi. Jednak¿e istnieje pewien szkopu³ - powiedzia³. - To znaczy? - Nie wiem, jak dobrze zna pan moj¹ przesz³oœж... - Doœж dobrze. - A zatem byж mo¿e zauwa¿y³ pan, ¿e mam pewne sk³onnoœci do... no, ¿e jestem szczegуlnie podatny na wypadki. I mуwi¹c szczer¹ prawdк, jest mi wystarczaj¹co trudno prze¿yж tu, na Ziemi. - Wiem o tym - powiedzia³ sympatycznym tonem Haskell. - Jak wiкc mуg³bym sobie poradziж na jakiejœ obcej planecie? I czemu mielibyœcie zatrudniж w³aœnie mnie? Haskell wygl¹da³ na nieco zak³opotanego. - Cу¿, oceni³ pan nasze stanowisko niezupe³nie w³aœciwie mуwi¹c, ¿e maj¹ byж”zwykli zwiadowcy dla zwyk³ych ludzi”. To nie jest takie proste. Koloniк zamieszkuj¹ tysi¹ce, czкsto miliony ludzi, ktуrzy znacznie rу¿ni¹ siк miкdzy sob¹, jeœli chodzi o zdolnoœж przetrwania. Ludzkie podejœcie i prawo wymagaj¹, aby wszyscy mieli szansк. Co wiкcej, musz¹ mieж pewnoœж tej szansy, nim opuszcz¹ Ziemiк. Musimy przekonaж ich, a tak¿e prawo i samych siebie, ¿e nawet najs³absi bкd¹ mogli przetrwaж. - Proszк mуwiж dalej - powiedzia³ Perceveral. - Dlatego te¿ - Haskell wyraŸnie przyspieszy³ - kilka lat temu przestaliœmy wykorzystywaж zwiadowcуw o maksymalnej zdolnoœci prze¿ycia i zaczкliœmy zatrudniaж zwiadowcуw o minimalnej zdolnoœci. Perceveral siedzia³ przez chwilк w milczeniu, przetrawiaj¹c tк informacjк. - Tak wiкc jestem wam potrzebny, poniewa¿ jeœli ja przeryjк gdzieœ, bкdzie to znaczy³o, ¿e mo¿e tam ¿yж dos³ownie ka¿dy. - Mo¿na by to mniej wiкcej tak w³aœnie podsumowaж - przyzna³ Haskell, z mi³ym uœmiechem. - A jak¹ mam szansк? - Niektуrzy z naszych zwiadowcуw o minimalnej zdolnoœci prze¿ycia radz¹ sobie bardzo dobrze. - A inni? - Oczywiœcie istnieje pewne ryzyko - przyzna³ Haskell - i oprуcz potencjalnych niebezpieczeсstw, jakie mog¹ pana czekaж na nowej planecie, w samej istocie eksperymentu zawiera siк pewne zagro¿enie. Nie mogк nawet powiedzieж panu jakie, poniewa¿ zepsu³oby to jedyny element kontrolny naszego testu na minimaln¹ zdolnoœж do przetrwania. Powiem panu tylko, ¿e takie zagro¿enie istnieje. - Niezbyt zachкcaj¹ca perspektywa. - Zapewne nie. Ale proszк pomyœleж o nagrodzie, jaka pana czeka, jeœli siк panu powiedzie. Stanie siк pan wуwczas za³o¿ycielem kolonii! Pana wartoœж jako eksperta bкdzie nieoceniona. I bкdzie pan mia³ swoje sta³e miejsce w spo³ecznoœci. A poza tym, co jest rуwnie wa¿ne, mo¿e uda siк panu rozproszyж pewne zdradliwe w¹tpliwoœci co do paсskiego miejsca na œwiecie. Perceveral przytakn¹³ niechкtnie. - Proszк mi jeszcze jedno wyjaœniж. Wasz telegram przyszed³ dzisiaj w szczegуlnym momencie. Wydawaж by siк mog³o... - Tak, to zosta³o zaplanowane - przyzna³ Haskell. - Odkryliœmy, ¿e ludzie, ktуrych potrzebujemy, s¹ najbardziej podatni, kiedy docieramy do nich, gdy znajduj¹ siк w okreœlonym stanie psychicznym. Uwa¿nie obserwujemy tych kilku wybranych, ktуrzy spe³niaj¹ nasze wymagania, czekaj¹c na w³aœciwy moment, aby z³o¿yж im propozycjк. - Mog³oby byж k³opotliwe, gdybyœcie przyszli godzinк pуŸniej. - Lub bezowocne, gdybyœmy byli dzieс wczeœniej. - Haskell wsta³ zza biurka. - Czy zje pan ze mn¹ lunch, panie Perceveral? Przedyskutujemy resztк problemуw przy butelce wina. - Dobrze - zgodzi³ siк Perceveral. - Ale niczego jeszcze nie obiecujк. - Oczywiœcie, ¿e nie - powiedzia³ Haskell, otwieraj¹c drzwi. Po lunchu Percevczal przez jakiœ czas intensywnie siк zastanawia³. Praca w charakterze zwiadowcy ogromnie go poci¹ga³a mimo ryzyka. Poza wszystkim nie by³a bardziej niebezpieczna ni¿ samobуjstwo, a znacznie lepiej p³atna. Nagroda, gdyby mu siк uda³o, by³a wspania³a; a kara za niepowodzenie nie wiкksza ni¿ cena, ktуr¹ o ma³y w³os by³by zap³aci³ za swoje dotychczasowe pora¿ki. Przez trzydzieœci cztery lata niezbyt dobrze radzi³ sobie na Ziemi. Co najwy¿ej udawa³o mu siк pokazaж przeb³yski zdolnoœci, przyжmione du¿¹ sk³onnoœci¹ do chorуb, wypadkуw i pope³niania b³кdуw. Ale te¿ Ziemia jest zat³oczona, ha³aœliwa i zawik³ana. Zapewne jego szczegуlna podatnoœж na wypadki to nie ¿adna wada tkwi¹ca w nim, lecz efekt warunkуw, ktуre s¹ nie do zniesienia. Jako zwiadowca znalaz³by siк w nowym otoczeniu. By³by sam, zdany tylko na siebie, odpowiedzialny przed samym sob¹. To straszliwie niebezpieczne - ale czy jest cokolwiek bardziej niebezpiecznego ni¿ lœni¹ca ¿yletka we w³asnej d³oni? By³by to najwiкkszy wysi³ek w jego ¿yciu, test ostateczny. Musia³by walczyж jak jeszcze nigdy, by pokonaж swoje fatalne sk³onnoœci. Ale tym razem rzuci³by do tej walki ca³¹ swoj¹ si³к i determinacjк, do ostatniego grama. Przyj¹³ tк pracк. W ci¹gu nastкpnych tygodni przygotowaс ¿y³ determinacj¹. Nie opuszcza³a go ani na moment - jad³ i pi³ z myœl¹ o niej, wbija³ j¹ sobie do g³owy, oplata³ ni¹ system nerwowy, mamrota³ o niej do siebie samego, jakby odmawia³ buddyjsk¹ modlitwк, œni³ o niej, myœla³ o niej czyszcz¹c zкby i myj¹c rкce, medytowa³ nad ni¹, a¿ ten monotonny refren brzкcza³ mu w g³owie na jawie oraz we œnie i powoli zacz¹³ dzia³aж jak sprawdzian, jak ograniczenie jego czynуw. Nadszed³ wreszcie dzieс, w ktуrym podpisa³ zgodк na wyjazd na obiecuj¹c¹ planetк w Paœmie Gwiazdy Wschodniej. Haskell ¿yczy³ mu szczкœcia i zapowiedzia³, ¿e bкdzie z nim utrzymywa³ kontakt za poœrednictwem radia L-fazowego. Perceveral wraz z ekwipunkiem zosta³ za³adowany na pok³ad trуjstopniowego statku Queen of Glasgow i przygoda siк rozpoczк³a. W ci¹gu miesiкcy spкdzonych w przestrzeni kosmicznej Perceveral nadal obsesyjnie rozmyœla³ o swoim postanowieniu. Stara³ siк zachowaж maksymaln¹ ostro¿noœж przy poruszaniu siк w niewa¿koœci, obserwowa³ ka¿dy swуj ruch i rozwa¿a³ ka¿dy motyw. Ta nieustanna samokontrola znacznie zwalnia³a tempo jego dzia³ania, ale stopniowo stawa³a siк nawykiem. Zacz¹³ siк u niego kszta³towaж zespу³ nowych reakcji, walcz¹cych o lepsze z dotychczasowym. Ale zmiany w jego zachowaniu nastкpowa³y nieregularnie. Mimo wysi³kуw Perceveral dozna³ lekkiego podra¿nienia skуry w reakcji na zastosowany na statku system oczyszczania, st³uk³ o jakiœ wystкp jedn¹ z dziesiкciu par okularуw, cierpia³ na bуle g³owy i plecуw, a tak¿e wielokrotnie zdziera³ sobie skуrк z kostek u r¹k i wybija³ palce u nуg. Jednak czu³, ¿e robi postкpy, co jeszcze bardziej utwierdza³o go w postanowieniu. W koсcu na horyzoncie pojawi³ siк cel podrу¿y. Planeta nazywa³a siк Theta. Perceveral zosta³ wysadzony wraz ze swoim ekwipunkiem na trawiastej, zalesionej wy¿ynie w pobli¿u pasma gуr. Na podstawie badaс przeprowadzonych z powietrza, wybrano ten teren ze wzglкdu na jego walory. Woda, drewno, lokalne owoce i rudy minera³уw-wszystko znajdowa³o siк w pobli¿u. Obszar wydawa³ siк wiкc doskona³y jako miejsce dla przysz³ej kolonii. Za³oga ¿yczy³a Perceveralowi powodzenia i odlecia³a. Osamotniony zwiadowca wpatrywa³ siк w niebo, pуki statek nie znikn¹³ w chmurach, po czym wzi¹³ siк do pracy. Najpierw uruchomi³ swojego robota. By³a to wysoka, b³yszcz¹ca maszyna wieloczynnoœciowa, nale¿¹ca do standardowego wyposa¿enia zwiadowcуw i osadnikуw. Nie umia³a mуwiж, œpiewaж, recytowaж ani graж w karty, jak to by³o w przypadku dro¿szych modeli. Jej jedyn¹ odpowiedzi¹ by³ przecz¹cy lub potakuj¹cy ruch g³owy. Nudne towarzystwo jak na rok czekaj¹cy Perceverala. Ale by³a tak zaprogramowana, by spe³niaж wydawane s³ownie ca³kiem skomplikowane polecenia, wykonywaж najciк¿sz¹ pracк fizyczn¹ i przejawiaж pewn¹ intuicjк w trudnych sytuacjach. Z pomoc¹ robota Perceveral rozbi³ na rуwninie obуz, bacznie obserwuj¹c horyzont i wypatruj¹c niepokoj¹cych sygna³уw. Sonda powietrzna nie wykry³a wprawdzie ¿adnych œladуw obcej cywilizacji, ale nigdy nie wiadomo. Fauna Thety te¿ jak dot¹d by³a nie zbadana. Perceveral pracowa³ powoli i ostro¿nie, a milcz¹cy robot uwija³ siк u jego boku. Do wieczora upora³ siк z budowaniem tymczasowego obozu. Uruchomi³ alarm radarowy i poszed³ spaж. O bladym œwicie obudzi³ go przejmuj¹cy dŸwiкk alarmu. Ubra³ siк i poœpiesznie wybieg³. W powietrzu rozlega³ siк gniewny szum, jakby nadlatuj¹cej szaraсczy. - Przynieœ dwa promienniki - poleci³ robotowi - i szybko wracaj. Przynieœ te¿ lornetkк. Robot kiwn¹³ potakuj¹co i ruszy³ wykonaж polecenie. Tymczasem Perceveral, dr¿¹c pod wp³ywem przejmuj¹cego porannego ch³odu, zacz¹³ siк powoli obracaж w celu zlokalizowania kierunku, z jakiego dochodzi³ dŸwiкk. Przebieg³ wzrokiem po wilgotnej rуwninie, zielonym skraju lasu i widocznych dalej urwistych ska³ach. Nic siк nie porusza³o. Wreszcie dostrzeg³ wyraŸnie widoczne na tle wschodz¹cego s³oсca coœ, co wygl¹da³o jak ciemna chmura. Chmura ta lecia³a w kierunku obozu, przenosz¹c siк z du¿a prкdkoœci¹ pod wiatr. Robot wrуci³ z promiennikami. Perceveral wzi¹³ jeden z nich i rozkaza³ robotowi trzymaж drugi, gotowy do strza³u. Robot przytakn¹³, bezmyœlnie œwiec¹c komуrkami oczu i zwrуci³ siк w stronк wschodz¹cego s³oсca. Kiedy chmura podp³ynк³a bli¿ej, okaza³o siк, ¿e by³o to gigantyczne stado ptakуw. Perceveral przygl¹da³ siк im przez lornetkк. By³y wielkoœci mniej wiкcej ziemskich jastrzкbi, ale ze wzglкdu na ciк¿ki, nieporadny lot przypomina³y nietoperze. Mia³y ogromne szpony, a ich d³ugie dzioby koсczy³y siк ostrym zкbem. Tak uzbrojone z pewnoœci¹ musia³y byж drapie¿nikami. Z g³oœnym szumem ptaki okr¹¿y³y stoj¹cych przybyszуw, po czym ze z³o¿onymi skrzyd³ami i rozcapierzonymi szponami zaczк³y atakowaж ich z wszystkich stron. Perceveral poleci³ robotowi otworzyж ogieс. Stali, opieraj¹c siк o siebie plecami i razili nacieraj¹ce na nich ptaki. W powietrzu zawirowa³o od pierza i krwi, kiedy ca³e hordy drapie¿nych napastnikуw spada³y, jak skoszone. Perceveral i robot utrzymywali to stado lataj¹cych wilkуw na dystans, a nawet zmusili je do cofniкcia siк nieco. Ale w pewnym momencie promiennik Perceverala przesta³ dzia³aж. Podobno mia³a to byж broс z pe³nymi magazynkami, gwarantuj¹cymi nieprzerwany, w pe³ni zautomatyzowany ogieс przez siedemdziesi¹t piкж godzin. To niemo¿liwe, aby promiennik zawiуd³! Perceveral sta³ przez moment, bezmyœlnie naciskaj¹c cyngiel. Wreszcie rzuci³ broс na ziemiк i pobieg³ do namiotu s³u¿¹cego za magazyn, pozostawiaj¹c robota samego na polu walki. Szybko odnalaz³ dwa zapasowe promienniki i wybieg³. Kiedy wrуci³, zobaczy³, ¿e promiennik robota te¿ nie dzia³a, a on sam stoi wyprostowany, usi³uj¹c opкdziж siк rкkami od chmary ptakуw. Ze z³¹czy stawowych kapa³y mu krople smaru, kiedy m³уci³ gкsto atakuj¹ce go stado. Chwia³ siк przy tym niebezpiecznie na boki, ryzykuj¹c utratк rуwnowagi, a kilka ptakуw, ktуrym uda³o siк unikn¹ж ciosуw jego rak, siedzia³o mu na ramionach, dziobi¹c go po komуrkach ocznych i antenie kinestetycznej. Perceveral uruchomi³ oba promienniki na raz i zacz¹³ raziж stado. Jeden automat zepsu³ siк niemal natychmiast. Strzela³ z ostatniego, jaki posiada³, modl¹c siк, aby ten nie zawiуd³. W koсcu ptaki, przera¿one ponoszonymi stratami, wzbi³y siк w powietrze i odfrunк³y, skrzecz¹c i pohukuj¹c. Perceveral i jego robot, cudem nie odniуs³szy ran, stali po kolana w pierzu, otoczeni zwкglonymi cia³ami napastnikуw. Perceveral popatrzy³ na cztery promienniki, z ktуrych trzy okaza³y siк do niczego, po czym pomaszerowa³ do namiotu telekomunikacyjnego. Skontaktowa³ siк z Haskellem i opowiedzia³ mu o napastnikach oraz awarii trzech spoœrуd czterech promiennikуw. Z czerwon¹ od wœciek³oœci twarz¹ krytykowa³ ludzi odpowiedzialnych za sprawdzenie wyposa¿enia zwiadowcy. Wreszcie, straciwszy oddech, przerwa³ i czeka³ na przeprosiny oraz wyjaœnienia. - To by³o jednym z elementуw eksperymentu - oœwiadczy³ Haskell. - Co? - Wyjaœnia³em to panu kilka miesiкcy temu. Sprawdzamy mo¿liwoœж przetrwania w warunkach minimalnych. Minimalnych, pamiкta pan? Musimy wiedzieж, co stanie siк z koloni¹ z³o¿on¹ z ludzi o bardzo rу¿nym stopniu zaradnoœci. Dlatego szukamy najmniejszego wyrу¿nika. - Wiem o tym wszystkim. Ale promienniki... - Panie Perceveral, tworzenie kolonii, nawet o absolutnie minimalnej bazie, jest operacj¹ niesamowicie kosztown¹. Wyposa¿amy naszych kolonistуw w najnowsz¹ i n¹jlepsz¹ broс oraz ca³y ekwipunek, ale nie mo¿emy wymieniaж rzeczy, ktуre siк zepsuj¹ ery zu¿yj¹. Osadnikom zabraknie w pewnym momencie amunicji, sprzкty siк po³ami¹ lub zniszcz¹, zapasy ¿ywnoœci wyczerpi¹ lub zepsuj¹... - I ja zosta³em wyposa¿ony w taki sam sposуb? - spyta³ Perceveral. - Naturalnie. Eksperymentalnie wyposa¿yliœmy pana w sprzкty stanowi¹ce minimum niezbкdne do prze¿ycia. To jedyny sposуb, abyœmy mogli przewidzieж, jak koloniœci poradz¹ sobie na Thecie. - To nieuczciwe! Zwiadowcy zawsze otrzymuj¹ najlepszy sprzкt! - Nieprawda - zaprzeczy³ Haskell. - Tak by³o za czasуw dawnych zwiadowcуw, o maksymalnej zdolnoœci prze¿ycia. Ale sprawdzamy przecie¿ warunki minimalne i to musi siк odnosiж w jednakowym stopniu do sprzкtu, jak i do osobowoœci. Uprzedza³em, ¿e nara¿a siк pan na niebezpieczeсstwa. - Tak, ale... W porz¹dku. Czy ma pan w zanadrzu jeszcze jakieœ niespodzianki dla mnie? - W³aœciwie nie - odpar³ Haskell, po krуtkim namyœle. - I pan i paсskie wyposa¿enie posiadacie minimaln¹ zdolnoœж przetrwania. W³aœciwie tak by to mo¿na podsumowaж. Perceveral wyczu³, ¿e odpowiedŸ by³a nieco wykrкtna, ale jego rozmуwca nie chcia³ ujawniж ¿adnych szczegу³уw. Roz³¹czyli siк wiкc i zwiadowca wrуci³ do znajduj¹cego siк w stanie chaosu obozu. Dla ochrony przed ewentualnymi kolejnymi atakami ptakуw przeniуs³ swoj¹ siedzibк do lasu. Rozbijaj¹c na nowo obozowisko, Perceveral spostrzeg³, ¿e przynajmniej po³owa sznurуw, jakimi dysponowa³, by³a ju¿ mocno zu¿yta, urz¹dzenia elektryczne zaczyna³y siк przepalaж, a p³уtno namiotуw miejscami pokry³a pleœс. Cierpliwie poreperowa³ wszystko, zdzieraj¹c sobie przy tym skуrк z palcуw i d³oni. Wtedy zepsu³ siк generator. Poci³ siк nad nim przez trzy dni, usi³uj¹c zorientowaж siк w rodzaju uszkodzenia, maj¹c do dyspozycji Ÿle wydrukowan¹ instrukcjк, napisan¹ do tego po niemiecku. Wszystko wygl¹da³o nie tak i nic nie chcia³o dzia³aж. W koсcu przez czysty przypadek odkry³, ¿e instrukcja by³a od zupe³nie innego modelu. To go wytr¹ci³o z rуwnowagi i zacz¹³ kopaж generator, przy czym o ma³y w³os nie z³ama³ sobie ma³ego palca u prawej nogi. Wreszcie wzi¹³ siк w garœж i przez kolejne cztery dni œlкcza³ nad rу¿nicami pomiкdzy modelem, jakim dysponowa³, a tym, ktуry opisano w instrukcji, a¿ uda³o mu siк uruchomiж generator. Ptaki odkry³y, ¿e mog¹ sfrun¹ж miкdzy drzewami do obozu, podkraœж trochк ¿ywnoœci i uciec, nim Perceveral lub robot zd¹¿y wycelowaж w nie promiennik. Ich ataki kosztowa³y Perceverala parк okularуw i paskudn¹ ranк na szyi. Pracowicie utka³ wiкc sieci i przy pomocy robota rozci¹gn¹³ je miкdzy ga³кziami drzew nad ca³ym obozem. Ptaki nie mog³y ju¿ szkodziж. Perceveral znalaz³ wreszcie woln¹ chwilк, by sprawdziж zapasy. Odkry³, ¿e wiele spoœrуd suszonych produktуw by³o niew³aœciwie zabezpieczonych, a w innych zalкg³y siк obrzydliwe robaki. I jedne i drugie nale¿a³o uznaж za zmarnowane. Jeœli nie podejmie ju¿ teraz jakichœ krokуw, zostanie bez zapasуw niezbкdnych do przetrwania zimy na Thecie. Zabra³ siк w zwi¹zku z tym ze testowanie miejscowych owocуw, zbу¿ i jarzyn. Liczne ich odmiany okaza³y siк jadalne i o od¿ywczych w³asnoœciach. Kiedy jednak zacz¹³ je jeœж, dosta³ silnej wysypki na tle alergicznym. Dziкki starannemu smarowaniu maœci¹ uda³o mu siк pozbyж alergii i rozpocz¹³ badania, szukaj¹c roœliny, ktуra go uczuli³a. Ale kiedy zamierza³ sprawdziж wyniki, zbli¿y³ siк robot i przez nieuwagк st³uk³ probуwki, rozlewaj¹c przy tym wszystkie odczynniki, jakie posiadali. Pczccveral musia³ zatem kontynuowaж doœwiadczenia na sobie samym. W efekcie wyeliminowa³ jeden rodzaj jagуd i dwa okazy warzyw jako nie nadaj¹ce siк dla niego do spo¿ycia. Ale ogуlnie owoce by³y doskona³e, a z miejscowych zbу¿ dawa³o siк upiec œwietny chleb. Perceveral nazbiera³ ziarna i w porze pуŸnej thetaсskiej wiosny poleci³ robotowi zaoraж pole i zasiaж ziarno. Robot pracowa³ niezmordowanie na nowych polach, podczas gdy Perceveral zaj¹³ siк przeszukiwaniem okolicy. Odnalaz³ kawa³ki wyg³adzonej ska³y, na ktуrych by³y wyskrobane jakieœ znaki wygl¹daj¹ce na cyfry, a nawet kreskowe obrazki drzew, chmur i szczytуw gуrskich. Doszed³ do wniosku, ¿e musia³y tu niegdyœ mieszkaж jakieœ istoty inteligentne. Ca³kiem prawdopodobne, ¿e nadal zamieszkuj¹ one niektуre rejony planety. Nie mia³ jednak czasu ich szukaж. Kiedy sprawdzi³ bowiem pola, stwierdzi³, ¿e robot posia³ ziarno o wiele za g³кboko, choж Perceveral zaprogramowa³ mu odpowiednie instrukcje. Te ziarna zosta³y zmarnowane i nastкpne Perceveral posia³ w³asnorкcznie. Zbudowa³ te¿ drewniany barak dla siebie oraz szopy, do ktуrych przeniуs³ zapasy z butwiej¹cych namiotуw. Poma³u przygotowywa³ siк do zimy. I poma³u nabiera³ podejrzeli, ¿e robot zaczyna siк zu¿ywaж. Wielka czarna maszyna wieloczynnoœciowa jak i przedtem wykonywa³a swoje zadania. Ale jej ruchy stawa³y siк coraz bardziej niezrкczne i coraz czyœciej urywa³a si³y w sposуb niekontrolowany. Ciк¿kie s³oje pкka³y w jej uœcisku, narzкdzia ³ama³y siк. Perceveral zaprogramowa³ robota, aby opieli³ pola, ale w tym samym czasie gdy jego race wyrywa³y chwasty, ogromne, p³askie stopy rozdeptywa³y kie³kuj¹ce zbo¿e. A kiedy szed³ nar¹baж drewna do ogniska, zazwyczaj przy okazji ³ama³ trzonek siekiery. Drewniany barak dr¿a³, kiedy robot wchodzi³ do œrodka, a drzwi czasami wylatywa³y z zawiasуw. Perceverala bardzo martwi³o psucie siк robota. Nie by³ w stanic zreperowaж go, poniewa¿ zosta³ on trwale zapieczкtowany i mogli go naprawiж wy³¹cznie technicy z fabryki, wyposa¿eni w specjalne narzкdzia, czyœci zamienne, a przede wszystkim wiedzк. Perceveral mуg³ tylko wy³¹czyж robota, ale wtedy zosta³by zupe³nie sam. Dawa³ wiec mu coraz prostsze zadania i coraz wiкcej pracy wykonywa³ samodzielnie. Ale robot nadal dzia³a³ coraz gorzej. A¿ ktуregoœ wieczoru, kiedy Perceveral jad³ obiad, robot nagle zachwia³ siк nad piecykiem wкglowym i potr¹ciwszy garnek, wyrzuci³ w powietrze gotuj¹cy siк ry¿. Bogatszy o nowo nabyte umiejкtnoœci radzenia sobie, Perceveral uchyli³ siк na bok i wrz¹ca masa wyl¹dowa³a mu na ramieniu, a nie na twarzy. Ale tego by³o ju¿ zbyt wiele. Robot sta³ siк niebezpiecznym towarzyszem. Opatrzywszy ranк Perceveral postanowi³ wy³¹czyж robota i kontynuowaж swoj¹ misjк samotnie. Zdecydowanym g³osem wyda³ maszynie polecenie samowy³¹czenia. Robot popatrzy³ na niego bez wyrazu i nadal nieustannie wierci³ siк po baraku, nie reaguj¹c na ten najbardziej elementarny rozkaz dla robotуw. Percevera³ wyda³ polecenie ponownie. Robot pokrкci³ przecz¹co g³ow¹ i zacz¹³ uk³adaж w stosik drewno na podpa³kк. Coœ by³o nie tak. Perceveral uzna³ wiкc, ¿e musi wy³¹czyж robota rкcznie. Ale na g³adkiej, czarnej powierzchni maszyny nie by³o ani œladu wy³¹cznika. Mimo to Perceveral wzi¹³ narzкdzia i zacz¹³ zbli¿aж siк do robota. Ze zdumieniem zauwa¿y³ jednak, ¿e maszyna, unosz¹c obronnym gestem rкce, odsuwa siк od niego. - Stуj spokojnie! - krzykn¹³ Perceveral. Robot cofa³ siк, pуki nie wyl¹dowa³ plecami na drewnianej œcianie. Perceveral zawaha³ siк, rozmyœlaj¹c nad tym, co mog³o siк staж. Maszyny nie mog³y byж niepos³uszne. A gotowoœж do autodestrukcji dok³adnie programowano w ka¿dym modelu obdarzonych intelektem urz¹dzeс. Zbli¿y³ siк do robota, zdecydowany za wszelk¹ cenк jakoœ go wy³¹czyж. Robot wyczeka³ chwili, a¿ Perceveral podszed³ ca³kiem blisko, po czym zamierzy³ siк naс swoj¹ potк¿n¹ piкœci¹. Perceveral uchyli³ siк przed ciosem i rzuci³ kluczem francuskim w kinestetyczn¹ antenк robota. Robot szybko wci¹gn¹³ antenkк i zamachn¹³ siк ponownie. Tym razem jego piкœж trafi³a Perceverala w ¿ebra. Zwiadowca upad³ na ziemiк, a robot stan¹³ nad nim, œwiec¹c czerwonymi komуrkami ocznymi, rytmicznie zaciskaj¹c i otwieraj¹c palce. Perceveral zamkn¹³ oczy i czeka³ na cios ostateczny. Ale maszyna odwrуci³a siк i wysz³a z baraku, wyrywaj¹c przy okazji zamek z drzwi. Po kilku minutach z podwуrza dobieg³y odg³osy œwiadcz¹ce, ¿e robot - jak zwykle - r¹bie drewno i uk³ada je w stosy. Perceveral obanda¿owa³ sobie bok. Robot skoсczy³ pracк i wrуci³ po nastкpne instrukcje. £ami¹cym siк g³osem zwiadowca pos³a³ go po wodк do odleg³ego Ÿrуd³a. Robot wyszed³, nie przejawiaj¹c ju¿ ¿adnych oznak agresji. Perceveral dowlуk³ siк do baraku telekomunikacyjnego. - Nie trzeba by³o prуbowaж go wy³¹czaж oœwiadczy³ Haskell, us³yszawszy, co siк sta³o. - On nie ma wbudowanego rozkazu autodestrukcji. Czy to nie by³o dla pana oczywiste? Dla w³asnego bezpieczeсstwa proszк wiкcej ju¿ nie prуbowaж. - Ale dlaczego? - Poniewa¿, jak siк pan zapewne domyœla, robot dzia³a jako nasz kontroler paсskiego zachowania. - Nic rozumiem. Po co kontrolujecie moje zachowanie? - Czy muszк panu to wszystko t³umaczyж od nowa? - spyta³ znu¿onym g³osem Haskell. - Zosta³ pan zatrudniony jako zwiadowca o minimalnej zdolnoœci przetrwania. Nic przeciкtnej. Ani doskona³ej. Minimalnej. - Tak, ale... - Proszк pozwoliж mi dokoсczyж. Czy przypomina pan sobie, jaki pan by³ przez trzydzieœci cztery lata na Ziemi? Nieustannie nкka³y pana jakieœ wypadki, choroby i ogуlnie mia³ pan pecha. Tego w³aœnie oczekiwaliœmy na Thecie. Ale pan siк zmieni³, panie Perceveral. - W ka¿dym razie z ca³y pewnoœci¹ stara³em siк zmieniж. - To naturalne. Spodziewaliœmy siк tego. Wiкkszoœж naszych zwiadowcуw o minimalnej zdolnoœci przetrwania zmienia siк. W nowych warunkach i maj¹c szansк zaczynaж wszystko od nowa bior¹ siк w garœж jak nigdy przedtem. Ale my przecie¿ nie to badamy, musimy wiкc jakoœ rekompensowaж sobie te przemiany. Widzi pan, koloniœci nie zawsze przybywaj¹ na now¹ planetк z zamiarem samodoskonalenia. I w ka¿dej kolonii zdarzaj¹ siк niezdary, nie mуwi¹c o starcach, niedo³кgach, osobnikach niedorozwiniкtych, g³upcach, niedoœwiadczonych dzieciach i tak dalej. Nasze normy minimalnego przetrwania s¹ gwarancja ¿e wszyscy oni bкd¹ mieli szansк. Czy teraz zaczyna pan rozumieж? - Tak s¹dzк. - To dlatego potrzebna nam kontrola paсskiego zachowania; ¿eby powstrzymaж pana od osi¹gniкcia przeciкtnej albo nawet ponadprzeciкtnej zdolnoœci przetrwania, poniewa¿ nie tak¹ testujemy. - Dlatego robot... - zacz¹³ Perceveral ponuro. - W³aœnie. Robot zosta³ zaprogramowany tak, ¿eby sprawdzaж paсski zdolnoœж do prze¿ycia. Reaguje na pana. Jak d³ugo mieœci siк pan w ramach paсskiej, wczeœniej okreœlonej kategorii niekompetencji, robot wspу³pracuje z panem. Ale kiedy pan robi postкpy, staje siк bardziej przystosowany do ¿ycia i mniej podatny na wypadki, zachowanie robota ulega pogorszeniu. Zaczyna ³amaж rzeczy, ktуre pan powinien po³amaж, podejmuje z³e decyzje, ktуre pan powinien podejmowaж... - To nieuczciwe! - Perceveral, czy panu siк wydaje, ¿e prowadzimy jakieœ sanatorium lub program samopomocy dla paсskiej korzyœci? Otу¿ tak nie jest. Interesuje nas tylko wykonanie okreœlonej pracy, za ktуry panu p³acimy. Pracy, pozwolк sobie dodaж, ktуr¹ wybra³ pan jako alternatywк wobec samobуjstwa. - W porz¹dku! - krzykn¹³ Perceveral. - Robiк, co do mnie nale¿y. Ale czy jest taki przepis, ktуry stanowi, ¿e nic mogк zdemontowaж tego przeklкtego robota? - Nie ma takiego przepisu - stwierdzi³ Haskell, œciszaj¹c g³os - jeœli umie pan to zrobiж. Ale szczerze panu radzк nie prуbowaж. To zbyt niebezpieczne. Robot nie pozwoli siк wy³¹czyж. - To ja o tym decydujк, a nie on - oœwiadczy³ Perceveral i roz³¹czy³ siк. Na Thecie minк³a wiosna i Perceveral uczy³ siк postкpowania z robotem. Kaza³ mu zbadaж odleg³e pasmo gуr, ale robot odmуwi³ rozstania siк z nim. Prуbowa³ nie wydawaж mu ¿adnych poleceс, ale ten czarny potwуr nie chcia³ prу¿nowaж. Jeœli nie mia³ do wykonania okreœlonej pracy, sam sobie wymyœla³ zajкcia, nagle rzucaj¹c siк do robienia czegoœ i siej¹c spustoszenie na polach oraz w baraku Perceverala. Broni¹c siк przed tym Perceveral dawa³ mu mo¿liwie jak n¹jprostsze zadania, jakie tylko by³ w stanie wymyœliж. Kaza³ wykopaж studniк, w nadziei, ¿e maszyna siк w niej sama zasypie, ale ka¿dego wieczora robot wy³ania³ siк z do³u, usmarowany i triumfuj¹cy. Wchodzi³ do baraku, strzepuj¹c Perceveralowi brud do jedzenia i wywo³uj¹c tym alergie, t³uk¹c naczynia oraz szyby w oknach. Z rezygnacj¹ Perceveral zaakceptowa³ taki stan rzeczy. Robot wydawa³ mu siк teraz wcieleniem tej drugiej, ciemniejszej strony jego samego, niezdarnej i podatnej na wypadki. Obserwuj¹c go w czasie destrukcyjnych dzia³aс czu³ siк tak, jakby ogl¹da³ tк nieudan¹ czкœж siebie samego, chorobк, ktуra przybra³a kszta³t realnej, ¿ywej istoty. Stara³ siк uwolniж od tej obsesji. Ale robot coraz bardziej stawa³ siк wyrazem jego w³asnych sk³onnoœci do niszczenia, uniezale¿nionych od impulsu ¿ycia i mog¹cych siк swobodnie rozwijaж. Perceveral pracowa³, a jego neuroza kry³a siк ca³y czas tu¿ za nim, nieustannie niszczyж coœ, a jednoczeœnie - w sposуb typowy dla neuroz oszczкdzaj¹c sama siebie. Ucieleœniona choroba ¿y³a z nim, obserwowa³a go, kiedy jad³, i przebywa³a w pobli¿u, kiedy spa³. Perceveral robi³ swoje i stawa³ siк coraz bardziej kompetentny. Stara³ siк cieszyж za dnia, czym tylko mуg³, czuj¹c ¿al, gdy zachodzi³o s³oсce, i prze¿ywaj¹c noc¹ strach, gdy robot stawa³ przy jego ³у¿ku i robi³ wra¿enie, jakby zastanawia³ siк, czy nadszed³ ju¿ czas rozrachunku. Rankiem, nadal ¿ywy, Perceveral rozmyœla³ nad tym, jak pozbyж siк tej swojej potykaj¹cej siк, przewracaj¹cej wszystko, niszcz¹cej neurozy. Ale nic siк nie zmienia³o, pуki nie pojawi³ siк nowy czynnik, ktуry jeszcze bardziej skomplikowa³ sprawy. Przez kilka dni pada³y ulewne deszcze. Kiedy pogoda siк poprawi³a, Perceveral wyruszy³ do pracy w polu. Robot szed³ ciк¿kim krokiem za nim, nios¹c narzкdzia. Nagle w wilgotnej glebie pod stopami Perceverala pojawi³o siк pкkniкcie, ktуre siк poszerzy³o i wreszcie zapad³ siк ca³y fragment pola, na ktуrym sta³. Perceveral uskoczy³ na twardy grunt, znajduj¹c oparcie dla nуg na skraju zapadliny, a robot podciagn¹³ go do gуry, o ma³o nic wyrywaj¹c mu przy okazji ramienia ze stawu. Perceveral zbada³ miejsce, w ktуrym ziemia siк rozpad³a, i zauwa¿y³, ¿e biegnie tam tunel. Nadal by³y w nim widoczne œlady kopania. Jedna strona tunelu zosta³a zasypana, ale po drugiej korytarz ci¹gn¹³ siк g³кboko pod ziemi¹. Perceveral wrуci³ do obozu po promiennik i latarkк. Nastкpnie zszed³ do dziury i zaœwieci³ w g³¹b tunelu. Dostrzeg³ wielkie, pokryte futrem stworzenie, poœpiesznie kryj¹c siк za zakrкtem. Wygl¹da³o jak gigantyczny kret. W koсcu spotka³ kolejny gatunek istot ¿yj¹cych na Thecie. Przez kilka nastкpnych dni ostro¿nie bada³ tunele. Kilka razy mignк³y mu w zasiкgu wzroku szare, podobne do kretуw stworzenia, ale ucieka³y na jego widok, kryj¹c siк w labiryncie. Postanowi³ wiкc zmieniж taktykк. Przeszed³ tylko kilkadziesi¹t metrуw g³уwnym korytarzem i zostawi³ stworzeniom prezent w postaci owocуw. Kiedy wrуci³ nastкpnego dnia, owocуw nie by³o. Na ich miejscu le¿a³y dwie grudki o³owiu. Wymiana prezentуw trwa³a tydzieс. Wreszcie ktуregoœ dnia, kiedy Perceveral przyniуs³ wiкcej ni¿ zazwyczaj owocуw i jagуd, gigantyczny kret pojawi³ siк, podchodz¹c z wyraŸnym niepokojem. Wskaza³ na trzymani przez Perceverala latarkк, zwiadowca zas³oni³ wiкc œwiat³o, tak ¿eby nie razi³o kreta w oczy. I czeka³. Kret zbli¿a³ siк powoli, na dwуch nogach, ze zmarszczonym nosem i ma³ymi, pomarszczonymi ³apkami z³o¿onymi na piersi. Kiedy by³ ju¿ blisko, zatrzyma³ siк, popatrzy³ na Perceverala wy³upiastymi oczami, po czym pochyli³ siк i wyskroba³ w pyle na œcie¿ce jakiœ symbol. Perceveral nic mia³ pojкcia, co ten symbol mуg³ zobaczyж. Ale sam ten fakt sugerowa³ istnienie jкzyka, inteligencji i zdolnoœci do myœlenia abstrakcyjnego. Wyskroba³ wiкc obok symbolu kreta swуj w³asny, aby zasygnalizowaж to samo. Tak rozpoczк³a siк prуba porozumienia siк dwуch rу¿nych gatunkуw. Robot sta³ za Perceveralem, œwiec¹c komуrkami ocznymi, przygl¹daj¹c siк, jak cz³owiek i kret szukali czegoœ, co mog³o ich po³¹czyж. Rozwуj form kontaktu z mieszkaсcami Thety stanowi³ dla Perceverala dodatkowe obci¹¿enie. Musia³ dogl¹daж pуl i ogrуdka, reperowaж sprzкty i pilnowaж robota, a w wolnych chwilach ciк¿ko pracowa³ nad zrozumieniem jкzyka kretуw. Te z kolei dok³ada³y staraс, by go nauczyж. Poma³u zaczкli siк wzajemnie rozumieж, cieszyж swoim towarzystwem i zostali przyjaciу³mi. Perceveral pozna³ ich styl ¿ycia, dowiedzia³ siк o niechкci do œwiat³a, podrу¿ach po podziemnych jaskiniach, g³odzie wiedzy i oœwiecenia. Sam stara³ siк z kolei nauczyж je jak najwiкcej o tym, jacy s¹ ludzie. - A co to jest ta metalowa rzecz? - chcia³y wiedzieж krety. - To jest s³uga cz³owieka - odpowiedzia³ Perceveral. - Ale to stoi za tob¹ i œwieci. Ta metalowa rzecz ciк nienawidzi. Czy wszystkie metalowe rzeczy nienawidz¹ ludzi? - Z pewnoœci¹ nie - zaprzeczy³ Perceveral. To szczegуlny przypadek. - Boimy siк tego. Czy wszystkie metalowe rzeczy budz¹ strach? - Niektуre. Ale nie wszystkie. - Trudno myœleж, kiedy ta metalowa rzecz gapi siк na nas, trudno ciк rozumieж. Czy zawsze tak jest z tymi metalowymi rzeczami? - Czasami przeszkadzaj¹ - przyzna³ Perceveral. - Ale nie martwcie siк, robot was nie skrzywdzi. Krety nie by³y jednak tego takie pewne. Perceveral usi³owa³ usprawiedliwiaж, jak tylko potrafi³, tк ciк¿k¹, chwiej¹c¹ siк, gburowat¹ maszynк, opowiada³ o tym, jakie us³ugi oddaje cz³owiekowi i jak bardzo u³atwia mu ¿ycie. Ale kreci lud nie nabra³ zaufania do robota i peszy³ siк w obecnoœci tej przera¿aj¹cej maszyny. Mimo to po d³ugotrwa³ych negocjacjach Perceveral zawar³ uk³ad z krecim ludem. W zamian za dostawy œwie¿ych owocуw i jagуd, ktуre stanowi³y dla kretуw po¿¹dane, choж trudne do zdobycia dobro, podziemna spo³ecznoœж zgodzi³a siк wskazywaж przysz³ym kolonistom z³o¿a metali oraz Ÿrуd³a wody i ropy naftowej. Co wiкcej, koloniœci otrzymali prawo zagospodarowania ca³ej powierzchni Thety, podczas gdy kretom zagwarantowana zosta³a ich w³asnoœж podziemna. Obie negocjuj¹ce strony uzna³y ten podzia³ za sprawiedliwy i Perceveral oraz wуdz kretуw podpisali wyryty w kamieniu dokument, staraj¹c siк, aby by³o na nim tyle ozdobnych zawijasуw, ile tylko da³o siк wyskrobaж rylcem. W celu przypieczкtowania uk³adu Perceveral wyda³ ucztк. Wraz z robotem zanieœli kreciemu ludowi du¿¹ iloœж rу¿nych owocуw i jagуd. Okryte szarymi futerkami, o czu³ych oczach krety skupi³y siк nad prezentem, popiskuj¹c radoœnie. Robot postawi³ swoje kosze z owocami i zrobi³ krok do ty³u. Poœlizgn¹³ siк przy tym o wystaj¹cy, g³adki kamieс, straci³ rуwnowagк i upad³, przygniataj¹c jednego z kretуw. Natychmiast podniуs³ siк i usi³owa³ niezdarnymi ¿elaznymi rкkami pomуc wstaж poszkodowanemu stworzeniu. Jednak okaza³o siк, ¿e z³ama³ mu krкgos³up. Pozosta³e krety uciek³y, zabieraj¹c martwego towarzysza. A Perceveral i robot zostali sami w tunelu, wœrуd stosуw owocуw. Tej nocy Perceveral d³ugo rozmyœla³. Widzia³ przeklкt¹ logikк tego wydarzenia. Kontakty z obcymi mieszkaсcami planety, w warunkach eksperymentu sprawdzaj¹cego minimalne mo¿liwoœci prze¿ycia, powinny zawieraж element niepewnoœci, braku zaufania, nieporozumieс, a nawet poci¹gn¹ж za sob¹ œmierж kilku osobnikуw. Dotychczasowe kontakty z kretami uk³ada³y siк za dobrze jak na minimalne warunki przetrwania. Robot po prostu wprowadzi³ poprawkк, zrobi³ b³¹d, ktуry Perceveral powinien by³ pope³niж osobiœcie. Ale choж Perceveral rozumia³ logikк tego wydarzenia, nic mуg³ siк z. nim pogodziж. Krety przyjк³y go przyjaŸnie, a on je zdradzi³. Nie mo¿e ju¿ byж miкdzy nimi mowy o zaufaniu, nie ma nadziei na wspу³pracк z przysz³ymi kolonistami. Przynajmniej pуki robot t³ucze siк po tunelach. Perceveral postanowi³ wiкc, ¿e robota nale¿y zniszczyж. Raz. na zawsze. U¿yje swoich z takim trudem nabytych umiejкtnoœci przeciw tej niszcz¹cej neurozie, ktуra nieustannie chodzi krok w krok za nim. A gdyby mia³ zap³aciж za to ¿yciem - cу¿, pamiкta³, ¿e rok temu gotуw by³ je oddaж z bez porуwnania mniej istotnego powodu. Ponownie nawi¹za³ kontakt z kretami i przedyskutowa³ z nimi ten problem. Zgodzi³y siк mu pomуc, bo nawet ten ³agodny lud zna³ pojкcie zemsty. Podsunк³y kilka pomys³уw, ktуre by³y zaskakuj¹co ludzkie, jako ¿e krety posiada³y tak¿e w³asn¹ sztukк wojenn¹. Wyjaœni³y jej zasady i Perceveralowi, ktуry zgodzi³ siк wyprуbowaж ich metodк. Przygotowania zabra³y kretom tydzieс. Kiedy wszystko by³o gotowe, Perceveral ob³adowa³ robota koszami owocуw i poprowadzi³ go do tuneli, jak gdyby podejmuj¹c prуbк zawarcia kolejnego uk³adu. Kretуw nie by³o nigdzie widaж. Perceveral wraz z robotem weszli g³кbiej w korytarze, przyœwiecaj¹c sobie latarkami w ciemnoœci. Komуrki oczne robota rzuca³y czerwony blask, a on sam trzyma³ siк jak najbli¿ej Perceverala, niemal¿e depcz¹c mu po piкtach. Weszli do podziemnej pieczary. Perceveral us³ysza³ cichy gwizd i rzuci³ siк do ucieczki. Robot wyczu³ niebezpieczeсstwo i usi³owa³ pobiec za nim. Potkn¹³ siк jednak wskutek swojej zaprogramowanej niezdarnoœci i owoce rozsypa³y siк po ziemi. Wtedy z ciemnego sufitu pieczary spad³y grube liny, motaj¹c g³owк i ramiona robota. Stara³ siк zerwaж z siebie mocne sznury, ale oplatywa³o go coraz wiкcej lin spadaj¹cych z sufitu. Robot wœciekle b³yskaj¹c lampkami, usi³owa³ zerwaж sznury z ryk. Z bocznych korytarzy wy³oni³y siк dziesi¹tki kretуw. Zaczк³y oplatywaж jeszcze wiкksza iloœci¹ sznurуw robota, ktуremu ze z³¹czy wycieka³ ju¿ olej, gdy naprк¿a³ siк, by zerwaж wizy. Przez chwilк w pieczarze s³ychaж by³o tylko œwist spadaj¹cych lin, skrzypienie z³¹czy robota i suchy trzask pкkaj¹cych sznurуw. Perceveral wrуci³ biegiem i przy³¹czy³ siк do walki. Wi¹zali robota coraz mocniej, a¿ wreszcie jego koсczyny zosta³y unieruchomione. A mimo to nadal w powietrzu œwiszcza³y dalsze liny, pуki robot nie znalaz³ siк w kokonie, z ktуrego wystawa³y mu tylko g³owa i stopy. Wtedy lud kreci zapiszcza³ triumfalnie i rzuci³ siк na niego, usi³uj¹c wyd³ubaж mu oczy pazurami przystosowanymi do kopania w ziemi. Ale na oczodo³y robota nasunк³y siк metalowe powieki. Krety zaczк³y wiкc sypaж mu piasek na stawy, a¿ wreszcie Perceveral odsun¹³ zwierzкta na bok i prуbowa³ stopiж maszynк za pomoc¹ ostatniego pozosta³ego mu promiennika. £adunek wyczerpa³ siк jednak, nim metal zd¹¿y³ siк choжby rozgrzaж. Krety przywi¹za³y wiкc sznury do stуp robota i poci¹gnк³y go wzd³u¿ korytarza, ktуry koсczy³ siк g³кbok¹ przepaœci¹. Zepchnк³y go z krawкdzi i s³ucha³y, jak obija siк o granitowe ska³y, po czym ucieszy³y siк, gdy uderzy³ o dno. Wtedy spo³ecznoœж krecia zaczк³a œwiкtowaж. Perceveral czu³ siк jednak Ÿle. Wrуci³ do baraku i przez dwa dni le¿a³ w ³у¿ku, powtarzaj¹c sobie w kу³ko, ¿e nie zabi³ przecie¿ cz³owieka, ani nawet ¿adnej istoty myœl¹cej. Zniszczy³ tylko niebezpieczn¹ maszynк. Nie mуg³ jednak przestaж myœleж o swoim milcz¹cym towarzyszu, ktуry walczy³ wraz z nim z ptakami, pieli³ jego pola i zbiera³ dla niego drewno. Mimo ¿e robot by³ niezdarny i niszczy³ rzeczy, dzia³o siк to wszystko w sposуb bliski Percevalowi, w taki, jak on to niegdyœ robi³. Dlatego Perceveral, bardziej ni¿ inni, mуg³ zrozumieж robota i czuж do niego sympatiк. Przez pewien czas czu³ siк tak, jakby umar³a czкœж jego osobowoœci. Ale wieczorami przychodzi³y do niego krety i pociesza³y go, a poza tym czeka³o na niego du¿o zajкж na polach i w szopach. By³a jesieс, pora ¿niw i zbierania zapasуw ¿ywnoœci. Perceveral zabra³ siк do pracy. Kiedy zabrak³o robota, na krуtko wrуci³a gnu chroniczna sk³onnoœж do wypadkуw. Zwalczy³ j¹ jednak dziкki nowemu dla niego poczuciu pewnoœci siebie. Nim spad³y pierwsze œniegi, zd¹¿y³ ukoсczyж prace przy zbiorach i zabezpieczaniu ¿ywnoœci. A jego rok na Thecie zbli¿a³ siк ku koсcowi. Przekaza³ przez radio Haskellowi sprawozdanie z wystкpuj¹cych na planecie zagro¿eс i potencja³u, poinformowa³ o traktacie zawartym ze spo³ecznoœci¹ kretуw i zarekomendowa³ Thetк jako miejsce warte kolonizacji. Po dwуch tygodniach Haskell po³¹czy³ siк z nim drog¹ radiow¹. - Dobra robota - pochwali³ Perceverala. Urz¹d zdecydowa³, ¿e Theta spe³nia pod ka¿dym wzglкdem nasze wymagania w zakresie minimalnych mo¿liwoœci przetrwania. Natychmiast wysy³amy statek z kolonizatorami. - Czy to znaczy, ¿e eksperyment ju¿ siк skoсczy³? - spyta³ Perceveral. - Tak jest. Statek powinien dotrzeж na miejsce za jakieœ trzy miesi¹ce. Ja pewnie te¿ skorzystam z okazji i siк przelecк. Moje gratulacje, panie Perceveral. Zostanie pan ojcem za³o¿ycielem ca³kiem nowej kolonii! - Nie wiem jak panu dziкkowaж, panie Haskell... - Nie ma za co. To ja powinienem byж panu wdziкczny. A przy okazji, jak pan sobie radzi z robotem? - Zniszczy³em go - odpar³ Perceveral. Opisa³ zabicie kreta i wydarzenia, jakie po tym nast¹pi³y. - Hm - westchn¹³ Haskell. - Powiedzia³ mi pan, ¿e prawo tego nie zabrania. - Naturalnie, ¿e nie. Robot jest czкœci¹ paсskiego ekwipunku, tak jak promienniki, namioty i zapasy ¿ywnoœci. I jak te sprzкty, stanowi³ czкœж paсskich k³opotуw zwi¹zanych z przetrwaniem. Mia³ pan prawo zrobiж z nim wszystko, co tylko mуg³ pan wymyœliж. - W takim razie w czym tkwi problem? - Cу¿, mam nadziejк, ¿e go pan naprawdк zniszczy³. Te modele s³u¿ce kontroli zachowania s¹ naprawdк trwa³e. Maj¹ wbudowane mechanizmy samoreperacji i silny instynkt samozachowawczy. Piekielnie trudno zniszczyж je naprawdк. - Myœlк, ¿e mi siк uda³o. - Mam nadziejк. By³oby k³opotliwe, gdyby robot przetrwa³. - Dlaczego? Czy przyszed³by siк zemœciж? - Z pewnoœci¹ nie. Robot nie zna emocji. - A zatem? - Problem jest nastкpuj¹cy. Celem robota jest niszczenie wszelkich osi¹gniкж poprawiaj¹cych paсsk¹ zdolnoœci przetrwania. Robi³ to niszcz¹c rу¿ne rzeczy. - Jasne. Czyli jeœli wrуci, bкdк musia³ wszystko zaczynaж od nowa. - Gorzej. Robot by³ rozdzielony z panem przez kilka miesiкcy. Jeœli nadal funkcjonuje, zakumulowa³ ca³e mnуstwo wypadkуw dla pana. Wszystkie jego zadania destrukcyjne bкd¹ musia³y zostaж wykonane, nim robot zacznie dzia³aж normalnie. Rozumie pan? Perceveral odchrz¹kn¹³ nerwowo. - I bкdzie chcia³ siк od nich jak najszybciej uwolniж, ¿eby powrуciж do normalnej pracy, Tak? spyta³. - W³aœnie. Niech pan pos³ucha. Statek bкdzie u pana za trzy miesi¹ce. Szybciej nie jesteœmy w stanie. Proponowa³bym panu upewniж siк, czy robot na pewno jest unieruchomiony. Nie chcielibyœmy pana teraz straciж. - Ja te¿ bym nie chcia³. Zajmк siк tym natychmiast. Zabra³ potrzebny sprzкt i poœpieszy³ do tuneli. Wyjaœni³ kretom, o co chodzi, a one zaprowadzi³y go na skraj przepaœci. Uzbrojony w palnik, pi³к, m³ot kowalski i no¿yce do metalu Perceveral zacz¹³ powoli schodziж na dno przepaœci. Na dnie szybko odnalaz³ miejsce, w ktуrym wyl¹dowa³ robot. Tkwi³a tam, miкdzy dwoma g³azami, wyrwana z zawiasu barkowego rкka robota, a kawa³ek dalej natkn¹³ siк na fragmenty rozbite komуrki ocznej. Zobaczy³ te¿ pusty, porwany kokon z lin. Ale robota nie by³o. Perceveral wdrapa³ siк z powrotem na gуrк, ostrzeg³ krety i zacz¹³ siк przygotowywaж, jak najlepiej potrafi³. Przez nastкpnych dwanaœcie dni nic siк nie dzia³o. A potem przestraszony kret przyniуs³ wiadomoœж. Robot ponownie zjawi³ siк w tunelach, kroczy w ciemnoœciach, przyœwiecaj¹c sobie jednym okiem, i zbli¿a siк do g³уwnego korytarza. Krety przygotowa³y liny na jego przyjœcie, ale robot by³ przygotowany. Uda³o mu siк unikn¹ж cicho spadaj¹cych pкtli i zaatakowa³ krety. Zabi³ szeœж, a i pozosta³e zmusi³ do ucieczki. Wys³uchawszy tych wieœci Perceveral kiwn¹³ tylko potakuj¹co g³ow¹, po czym odes³a³ krety i pracowa³ dalej. Mia³ w tunelach przygotowany system obronny. A przed nim na stole le¿a³y cztery zepsute promienniki, roz³o¿one na czкœci. Brakowa³o mu instrukcji, ale z posiadanych elementуw usi³owa³ z³o¿yж jeden, w pe³ni sprawny. Pracowa³ do pуŸna w nocy, sprawdzaj¹c dok³adnie ka¿d¹ cz¹stkк przed ponownym umieszczeniem w obudowie. Mia³ wra¿enie, ¿e maleсkie fragmenciki rozp³ywaj¹ mu siк przed oczami, a palce s¹ jak z kie³basek. Bardzo uwa¿nie, z pomoc¹ pкsety i szk³a powiкkszaj¹cego, zacz¹³ ponownie sk³adaж broс. Nagle odezwa³o siк radio. - Anton? - spyta³ Haskell. - Co z robotem? - Zbli¿a siк. - Tego siк w³aœnie obawia³em. Pos³uchaj. Uda³o mi siк b³yskawicznie po³¹czyж z producentem tego robota. Okropnie siк œciкliœmy, ale w koсcu dosta³em zgodк na to, ¿ebyœ go wy³¹czy³, oraz instrukcjк, jak to siк robi. - Dziкki. To co mam zrobiж? Tylko szybko... - Bкdziesz potrzebowa³ Ÿrуd³a energii elektrycznej o napiкciu dwustu woltуw i natк¿eniu dwudziestu piкciu amperуw. Czy twуj generator jest w stanie daж taki pr¹d? - Tak. I co dalej’? - Musisz mieж miedziany sztyft, trochк szebrnego drutu i sondк z materia³u nieprzewodz¹cego, na przyk³ad z drewna. Wszystko to musisz ustawiж w nastкpuj¹cy... - Nie starczy mi czasu - przerwa³ Perceveral ale proszк mуwiж. Radio zatrzeszcza³o. - Haskell! - zawo³a³ do mikrofonu Perceveral. Ale odbiornik milcza³. Perceveral us³ysza³ dochodz¹ce z baraku radiowego odg³osy ³amania i t³uczenia, po czym w drzwiach baraku pojawi³ siк robot. Nie mia³ lewej rкki i prawej komуrki ocznej, ale mechanizm samonaprawy zabezpieczy³ uszkodzone miejsca. Robot by³ teraz matowo czarny, a wzd³u¿ piersi i po bokach mia³ rdzewiej¹ce szramy. Perceveral spojrza³ na niemal w ca³oœci z³o¿ony promiennik. Zacz¹³ wk³adaж na miejsce ostatnie elementy. Robot szed³ w jego kierunku. - IdŸ nar¹baж drewna - powiedzia³ Perceveral tonem na tyle zwyczajnym, na ile go by³o staж. Robot zatrzyma³ siк, odwrуci³, z³apa³ za siekierк i ruszy³ ku drzwiom. Perceveral dopasowa³ ostatni¹ czкœж, nasun¹³ os³onк i zacz¹³ przykrкcaж œruby. Robot upuœci³ siekierк i ponownie odwrуci³ siк w stronк zwiadowcy, walcz¹c ze sprzecznymi rozkazami. Perceveral mia³ nadziejк, ¿e mo¿e w wyniku tego konfliktu wewnкtrznego nast¹pi jakieœ zwarcie obwodуw, ale robot podj¹³ decyzjк i rzuci³ siк na niego. Perceveral uniуs³ promiennik i nacisn¹³ spust. B³ysk zatrzyma³ robota w pу³ kroku. Jego metalowa pow³oka zaczк³a z lekka œwieciж czerwonym blaskiem. I w³aœnie wtedy promiennik znowu odmуwi³ pos³uszeсstwa. Perceveral zakl¹³, uniуs³ ciк¿k¹ broс i rzuci³ ni¹ w jedyne oko, jakie pozosta³o robotowi. Chybi³ tylko odrobinк i trafi³ w czo³o. Og³uszony uderzeniem robot wyci¹gn¹³ rкkк, usi³uj¹c pochwyciж Perceverala, ten uchyli³ siк jednak i wybieg³ z baraku w stronк czarnego otworu tunelu. Wbiegaj¹c do œrodka spojrza³ za siebie i dostrzeg³, ¿e robot pod¹¿a za nim. Przeszed³szy kilkaset metrуw tunelem Perceveral w³¹czy³ latarkк i zaczeka³ na robota. Dok³adnie opracowa³ ca³¹ taktykк, kiedy tylko siк zorientowa³, ¿e robot nie zosta³ zniszczony. Najpierw, co wydaje siк oczywiste, pomyœla³ o ucieczce. Ale jego przeœladowca; mog¹cy wкdrowaж dzieс i noc bez przerwy, ³atwo by go dogoni³. Nie mуg³ te¿ siк ukrywaж, kr¹¿¹c bez celu po labiryncie tuneli. Musia³by bowiem zatrzymywaж siк, spaж, jeœж i piж. A robot nie zatrzymywa³by siк z ¿adnego z tych powodуw. Postawi³ wiкc wszystko na jedn¹ kartк i przygotowa³ w tunelach seriк pu³apek. Ktуraœ z nich musi zadzia³aж. By³ tego absolutnie pewien. Ale nawet przekonuj¹c samego siebie, ¿e tak musi byж, Perceveral zadr¿a³ na myœl o wypadkach, jakie robot nagromadzi³ dla niego - o miesi¹cach z po³amanymi rкkami i ¿ebrami, wybitymi kostkami, skaleczeniami, zaciкciami, pok¹saniem, infekcjami i chorobami. A to wszystko robot powodowa³by tak szybko, jak tylko by³o to mo¿liwe, aby wrуciж do normalnego trybu dzia³ania. Nie by³o mowy, ¿eby Perceveralowi uda³o siк prze¿yж te skumulowane przez robota wypadki. Jego pu³apki koniecznie musz¹ zadzia³aж! Wkrуtce us³ysza³ dudni¹ce kroki robota. Po chwili maszyna pojawi³a siк, dostrzeg³a go i zaczк³a biec w jego stronк. Perceveral ruszy³ w g³¹b tunelu, po czym skrкci³ w przecznicк. Robot pod¹¿a³ za nim, z wolna siк zbli¿aj¹c. Kiedy Perceveral dotar³ do odleg³ego wyjœcia na powierzchniк, obejrza³ siк za siebie, oceniaj¹c pozycjк robota. Nastкpnie szarpn¹³ za sznur, ktуry ukry³ za ska³¹. Sklepienie tunelu opad³o, zrzucaj¹c na maszynк tony ziemi i ska³. Gdyby robot zrobi³ jeszcze jeden krok, zosta³by zasypany. Ale b³yskawicznie oceniaj¹c sytuacjк zd¹¿y³ zakrкciж i rzuciж siк do ty³u. Spad³o na niego trochк ziemi i drobnych kamykуw, uderzaj¹c go. w g³owк i ramiona. Ale g³уwne uderzenie go nie dosiкg³o. Kiedy spad³ ju¿ ostatni kamyk, robot wdrapa³ siк na ha³dк gruzu i kontynuowa³ poœcig. Perceveralowi zaczyna³o brakowaж tchu. Czu³ zawуd, ¿e pu³apka zawiod³a. Ale mia³ przygotowane i nastкpne, lepsze. Druga z pewnoœci¹ wykoсczy tк bezlitosn¹ maszynк. Przemierzali teraz wij¹cy siк korytarz, oœwietlany jedynie co jakiœ czas latark¹ Perceverala. Robot ponownie zacz¹³ siк przybli¿aж. Perceveral wybieg³ na prost¹ i znacznie przyspieszy³. Przekroczy³ skrawek ziemi, ktуry wygl¹da³ dok³adnie tak samo jak pozosta³e. Ale kiedy robot ca³ym ciк¿arem st¹pn¹³ na to miejsce, grunt zapad³ siк pod nim. Perceveral dok³adnie to wyliczy³. Pu³apka, ktуra wytrzymywa³a jego wagк, zadzia³a³a pod ciк¿arem robota. Maszyna wyci¹gnк³a rкkк, szukaj¹c przytrzymania. Grunt przesypywa³ siк jej miкdzy palcami, opadaj¹c do wykopanej przez Perceverala pu³apki szybu o ukoœnych zboczach w kszta³cie leja, maj¹cego za zadanie unieruchomiж robota na dnie. Robot rozsun¹³ jednak szeroko nogi, niemal pod k¹tem prostym do cia³a. Z³¹cza zaskrzypia³y mu, kiedy wbi³ siк piкtami w spadziste stoki, ktуre ugiк³y siк nieco pod ciк¿arem, ale go utrzyma³y. Dziкki temu zatrzyma³ siк, nim opad³ na dno, z obiema nogami szeroko rozstawionymi i wciœniкtymi w miкkk¹ glebк. Zaparty w ten sposуb, wygrzeba³ rкk¹ w ziemi punkt zaczepienia, uwolni³ jedn¹ nogк, znalaz³ dla niej podporк, po czym wyci¹gn¹³ drug¹. T¹ metod¹ powoli wydosta³ siк na wierzch, a Perceveral zacz¹³ znowu uciekaж. Bieg³ z ka¿dym krokiem ciк¿ej, zaczyna³o mu brakowaж oddechu i odczuwa³ coraz silniejszy bуl w boku. Robot tym ³atwiej go dogania³ i Perceveral musia³ wytк¿yж wszystkie si³y, aby zachowaж przewagк. Bardzo liczy³ na te dwie pu³apki. Teraz pozosta³a mu ju¿ tylko jedna. Doskona³a, choж ryzykowna. Pomimo narastaj¹cego zmкczenia Perceveral zmusi³ siк do koncentracji. Przy tej ostatniej zasadzce nale¿a³o zachowaж wielk¹ precyzjк. Min¹³ oznakowany na bia³o kamieс i wy³¹czy³ latarkк. Zacz¹³ odliczaж kroki, zwalniaj¹c, pуki robot nie znalaz³ siк tu¿ za nim, pуki nie poczu³ jego palcуw o centymetry od swojego karku. Osiemnaœcie... dziewiкtnaœcie... dwadzieœcia! Przy dwudziestym kroku Perceveral rzuci³ siк g³ow¹ do przodu w ciemnoœж. Przez kilka sekund lecia³ w powietrzu, po czyn uderzy³ o powierzchniк wody. P³ytko zanurkowa³, wynurzy³ siк i czeka³. Robot bieg³ za nim zbyt blisko, by wyhamowaж. Kiedy uderzy³ o lustro wody podziemnego jeziora, rozleg³ siк g³oœny plusk, nastкpnie rozpaczliwe m³уcenie wody i w koсcu bulgotanie b¹belkуw powietrza, towarzysz¹ce opadaniu maszyny na dno. Us³yszawszy to Perceveral skierowa³ siк ku przeciwleg³emu brzegowi. Dotar³ tam i wydosta³ siк z lodowatej wody. Przez chwilк le¿a³, dr¿¹c, na wilgotnej, œliskiej skale. Wreszcie, ostatkiem si³, wczo³ga³ siк wy¿ej na brzeg, do kryjуwki, w ktуrej mia³ przygotowane drewno na ognisko, zapa³ki, i ¿ywnoœж, whisky, koce i suche ubrania. W ci¹gu nastкpnych kilku godzin Perceveral wytar³ siк, przebra³ i rozpali³ ma³e ognisko. Najad³ i siк i napi³, obserwuj¹c nieruchom¹ powierzchniк wody. Wiele dni temu bada³ g³кbokoœж tego jeziora za pomoc¹ trzydziestometrowej liny i nie znalaz³ dna. Zapewne w ogуle nie mia³a dna. Albo - co wydaje siк bardziej prawdopodobne ³¹czy siк ono z wartk¹ podziemn¹ rzek¹, ktуrej nurt przez tygodnie, a nawet miesi¹ce, bкdzie unosiж robota. Zapewne... Nagle us³ysza³ od strony wody jakiœ s³aby dŸwiкk i skierowa³ w tym kierunku œwiat³o latarki. Dostrzeg³ wy³aniaj¹c¹ siк na powierzchniк g³owк, a po chwili ramiona i tors robota. NajwyraŸniкj jezioro nie by³o bezdenne. Robot musia³ przejœж pod wod¹ i wdrapa³ siк na stromy brzeg po drugiej stronie. A teraz wspina³ siк na zamulon¹ ska³к w pobli¿u. Perceveral ze znu¿eniem podniуs³ siк i ruszy³ przed siebie. Ostatnia pu³apka zawiod³a i jego neuroza zbli¿a siк oto, by go zabiж. Skierowa³ siк w stronк wyjœcia z tunelu. Chcia³ zakor5czyж ¿ycie w blasku s³oсca. Biegn¹c ciк¿kim truchtem Perceveral wyprowadzi³ robota z tunelu w stronк stromych gуr. Oddech pali³ go w gardle, a miкœnie brzucha zacisnк³y siк boleœnie. Bieg³ z pу³przymkniкtymi oczami, ledwie ¿ywy ze zmкczenia. Pu³apki go zawiod³y. Dlaczego nie przewidzia³ wczeœniej, ¿e tak siк musia³o skoсczyж? Robot by³ czкœci¹ jego osobowoœci, jego w³asn¹ neuroz¹, zmierzaj¹c¹ do zniszczenia go. A jak cz³owiek mуg³ liczyж, ¿e uda mu siк zwieœж najbardziej podstкpn¹ czкœж samego siebie? Przecie¿ prawa rкka zawsze wie, co robi lewa, a nawet najsprytniejszy pomys³ nic jest w stanie na d³u¿sz¹ metк oszukaж jeszcze sprytniejszego oszusta. Zabra³em siк za to w niew³aœciwy sposуb, pomyœla³ Perceveral wspinaj¹c siк na zbocze gуry. Droga do wolnoœci nie prowadzi przez podstкp. Prowadzi... Robot by³ ju¿ tu¿ za nim, przypominaj¹c o rу¿nicy miкdzy wiedz¹ teoretyczn¹ a praktyczn¹. Perceveral usun¹³ siк na bok i zacz¹³ bombardowaж robota kamieniami, ale ten os³ania³ siк, odbijaj¹c je od siebie, i wspina³ siк nadal. Perceveral przeci¹³ ukoœnie strome skaliste zbocze. Doszed³ do wniosku, ¿e droga do wolnoœci nie prowadzi przez podstкp. To musia³o zawieœж. Ta droga prowadzi przez z m i a n к! Prowadzi przez przezwyciк¿enie, ale nie robota, tylko tego, co robot reprezentuje. Siebie samego! Czu³ teraz jasnoœж w g³owie, a myœli bieg³y nie hamowane. Jeœli, wmawia³ sobie, potrafi przezwyciк¿yж swoje poczucie pokrewieсstwa z robotem, wtedy robot przestanie byж jego neuroz¹! Bкdzie po prostu jak¹œ tam neuroz¹, nie maj¹c¹ ju¿ nad nim ¿adnej kontroli. Musi tylko pozbyж siк swojej neurozy - choжby na dziesiкж minut - a robot nie bкdzie ju¿ mуg³ go skrzywdziж! Ca³e uczucie zmкczenia opuœci³o go, ustкpuj¹c miejsca najwy¿szej, upajaj¹cej pewnoœci siebie. Œmia³o pobieg³ przez zwa³y po³upanych ska³, doskonale nadaj¹cych siк do skrкcenia kostki czy z³amania nogi. Rok temu, nawet jeszcze miesi¹c temu niew¹tpliwie przydarzy³by mu siк tu wypadek. Ale odmieniony Perceveral, biegn¹cy jak pу³bуg, przeskakiwa³ przez ska³y bezb³кdnie. Robot, jednorкki i jednooki, konsekwentnie przej¹³ na siebie wszystkie wypadki. W pewnej chwili potkn¹³ siк i upad³ na ostr¹ ska³к. Kiedy pozbiera³ siк i podj¹³ poœcig, wyraŸnie utyka³. W stanie zupe³nego upojenia, ale niezmiernie skoncentrowany, Perceveral dobieg³ do granitowej œciany i podskoczy³, siкgaj¹c rкk¹ do wystкpu skalnego, ktуry by³ tak odleg³y, ¿e wygl¹da³ jak jakiœ szary cieс nad nim. Na moment zawis³ niebezpiecznie w powietrzu. Wreszcie, w chwili gdy zaczк³y mu siк zeœlizgiwaж palce, znalaz³ podparcie dla stopy. Bez wahania podci¹gn¹³ siк do gуry. Robot poszed³ jego œladem, a towarzyszy³o temu g³oœne skrzypienie nie naoliwionych z³¹czy. Wy³ama³ sobie przy tym palec, wspinaj¹c siк na stromiznк, ktуrej Perceveral nie powinien by³ pokonaж. Perceveral przeskakiwa³ z g³azu na g³az. Robot pod¹¿a³ za nim, trzymaj¹c siк blisko mimo potkniкж i omskniкж. Perceveral nie zwraca³ na to uwagi. Przesz³o mu przez myœl, ¿e przez ca³e lata wra¿liwoœci na wypadki pracowa³ na tк w³aœnie chwilк. Jego pech min¹³. By³ wreszcie tym, do czego by³ przeznaczony od samego pocz¹tku - cz³owiekiem odpornym na wypadki! Robot pe³z³ za nim po oœlepiaj¹cej powierzchni bia³ej ska³y. Perceveral, upojony uczuciem niezachwianej pewnoœci siebie, zepchn¹³ w dу³ g³az i krzykn¹³, aby spowodowaж lawinк. Od³amki skalne zaczк³y siк osuwaж, a do uszu zwiadowcy dobieg³ z gуry g³uchy ³oskot. Uchyli³ siк za ska³к, unikaj¹c w ten sposуb wyci¹gniкtej rкki robota i znalaz³ siк w pu³apce. By³ w ma³ej, p³ytkiej jaskini. Robot pojawi³ siк przed nim, zas³aniaj¹c wyjœcie, z wyci¹gniкt¹ za plecami ¿elazn¹ piкœci¹. Perceveral wybuchn¹³ œmiechem na widok biednego, niezdarnego, wra¿liwego na wypadki robota. Wtedy robot z ca³ej si³y zamierzy³ siк na niego. Perceveral uskoczy³, ale nie by³o to konieczne. Nieporadny robot i tak chybi³, co najmniej o centymetr. By³ to tego rodzaju b³¹d, ktуrego Perceveral spodziewa³ siк po tej œmiesznym, nieporadnym stworze. Si³a, z jak¹ robot siк zamachn¹³, poci¹gnк³a go na zewn¹trz. Walczy³ uparcie, by odzyskaж rуwnowagк, balansuj¹c na krawкdzi ska³y. Ka¿dy normalny cz³owiek czy robot bez trudu wrуci³by do pionu. Ale nic ten, wra¿liwy na wypadki. Upad³ na g³owк, t³uk¹c sobie przy tym jedyn¹ pozosta³¹ komуrkк oczn¹, i zacz¹³ siк staczaж. Perceveral wychyli³ siк, aby dodaж mu przyœpieszenia, po czym poœpiesznie schroni³ siк z powrotem w jaskini. Lawina dokoсczy³a za niego dzie³a, spychaj¹c malej¹c¹ czarn¹ plamkк po zboczu bia³ej ska³y i grzebi¹c j¹ pod tonami kamieni. Perceveral przygl¹da³ siк tej scenie chichocz¹c z radoœci. W pewnej chwili zda³ sobie jednak pytanie, co zrobi³. I dopiero wtedy zacz¹³ dr¿eж. Kilka miesiкcy pуŸniej Perceveral sta³ przy opuszczonym pomoœcie statku Cuchulain, przygl¹daj¹c siк kolonistom wysiadaj¹cym w s³oсcu thetaсskiej zimy. Byli to ludzie wszelkich typуw i rodzajуw. Przybyli na Thetк, w nadziei na rozpoczкcie nowego ¿ycia. Ka¿dy z nich by³ niezmiernie wa¿ny, przynajmniej dla samego siebie, i ka¿dy zas³ugiwa³ na to, aby mieж szansк walczyж o swoje przetrwanie, nie-nale¿nie indywidualnych mo¿liwoœci. I to on, Anton Perceveral, ustali³ dla tych ludzi minimalne wymogi stwarzaj¹ce warunki do przetrwania na Thecie oraz, w pewnym stopniu, da³ nadziejк i obietnicк najmniej zaradnym spoœrуd nich - niezdarom, ktуre takie pragn¹ ¿yж. Odwrуci³ siк od wyp³ywaj¹cych rуwnym potokiem pionierуw i wspi¹³ siк do wnкtrza statku po umieszczonej z ty³u drabince. Przeszed³ przez korytarz i otworzy³ drzwi kabiny Haskella. - No, Anton - przywita³ go Haskell - jak ci siк podobaj¹? - Robi¹ wra¿enie sympatycznej grupy. - S¹ tacy. Ci ludzie uwa¿aj¹ ciк za za³o¿yciela tej kolonii, Antonie. Chc¹, ¿ebyœ tu by³. Zostaniesz z nimi? - Uwa¿am Thetк za swуj dom. - W takim razie postanowione. Jeszcze tylko... - Chwileczkк - przerwa³ Perceveral. - Nie skoсczy³em. Uwa¿am Thetк za dom. Chcia³bym siк tu osiedliж, o¿eniж, dochowaж dzieci. Ale jeszcze nie teraz. - Co? - Bardzo mi siк spodoba³a praca zwiadowcy i stwierdzi³ Perceveral. - Chcia³bym j¹ jeszcze przez jakiœ czas wykonywaж. Zbada³bym z jedn¹, czy dwie planety. A potem osiedlк siк na Thecie. - Obawia³em siк tego - przyzna³ nieszczкœliwym g³osem Haskell. - A co w tym z³ego? - Nic. Ale obawiam siк, ¿e nie bкdziemy mogli ciк ju¿ zatrudniж jako zwiadowcy, Antonie. - Dlaczego? - Wiesz kogo potrzebujemy. Osobowoœci o minimalnej zdolnoœci do przetrwania, ktуra wytyczy nowe kolonie. Przy najwiкkszej dozie dobrej woli ciebie nic da siк ju¿ uznaж za osobowoœж o minimalnej zdolnoœci do przetrwania. - Ale¿ ja jestem dok³adnie taki sam, jak zawsze - zaoponowa³ Perceveral. - Och, jasne, trochк siк poprawi³em na tej planecie. Ale wyœcie to przewidzieli i robot kompensowa³ moj¹ zmianк. A w koсcu... - No w³aœnie, jak to by³o? - Hm... w koсcu ponios³o mnie. Myœlк, ¿e musia³em byж chyba pijany albo coœ w tym rodzaju. Nie mogк sobie wyobraziж, jak mog³em tak post¹piж. - A jednak zrobi³eœ to. - No, tak. Ale pomyœl! Nawet jeœli, to i tak ledwie uszed³em z ¿yciem - w ogуle ledwie prze¿y³em moje doœwiadczenia na Thecie! L e d w i e! A czy to nie dowodzi, ¿e nadal jestem osobowoœci¹ o minimalnej zdolnoœci przetrwania? Haskell œci¹gn¹³ usta i zastanawia³ siк. - Prawie uda³o ci siк mnie przekonaж powiedzia³ po chwili. - Ale obawiam siк, ¿e stosujesz wybiegi s³owne. Mуwi¹c zupe³nie szczerze, nie potrafiк ciк ju¿ traktowaж jako minimum. Bкdziesz wiкc chyba musia³ zaj¹ж siк swoj¹ dzia³k¹ na Thecie. Perceveral zgarbi³ siк, zrezygnowany. Ze znu¿eniem skin¹³ potakuj¹co g³ow¹, uœcisn¹³ Haskellowi d³oс i odwrуci³ siк w stronк wyjœcia. Kiedy siк odwraca³, zaczepi³ rкkawem o stoj¹cy i na biurku ka³amarz, str¹caj¹c go. Rzuci³ siк, by go z³apaж, i waln¹³ rкk¹ o biurko, oblewaj¹c siк przy tym atramentem. Kiedy znowu stara³ siк go podnieœж, potkn¹³ siк o krzes³o i wywrуci³. - To by³o udawane, prawda, Anton? - spyta³ go Haskell. - Nie - odpar³ Perceveral - nie by³o, psiakrew! - Hm.. Interesuj¹ce. No cу¿, nie chcia³bym nadmiernie rozbudzaж twojej nadziei, ale mo¿e... powiedzia³em tylko, ¿e m o ¿ 1 i w e... Haskell wpatrywa³ siк uporczywie w zarumienion¹ twarz Perceverala i nagle parskn¹³ œmiechem. - Ale¿ z ciebie diabe³ wcielony! Ma³o brakowa³o, a da³bym siк oszukaж. A teraz b¹dŸ tak mi³y, wynieœ siк st¹d i do³¹cz do kolonistуw. W³aœnie wystawiaj¹ ci pomnik i s¹dzк, ¿e chc¹, abyœ by³ przy tym obecny. Zawstydzony, ale mimo wszystko rozeœmiany, Anton Perceveral wyszed³ na spotkanie swojemu nowemu przeznaczeniu. przek³ad: Anna Minczewska - Przeczek

Danta, ostatni Mowotahitaсczyk Edward Danton by³ kompletnym nieudacznikiem - pierwsze objawy nieprzystosowania spo³ecznego zaczк³y siк u niego pojawiaж ju¿ w wieku dzieciкcym. Powinno to stanowiж wystarczaj¹ce ostrze¿enie dla jego rodzicуw, ktуrych obowi¹zkiem by³o dostarczyж go natychmiast do kompetentnego psychologa. Ten ustali³by bez w¹tpienia, ktуry z elementуw, tworz¹cych dzieciкcy œwiat Dantona, przyczyni³ siк do wykszta³cenia owych antyspo³ecznych sk³onnoœci. Jednak¿e rodzice Dantona, jakkolwiek przewra¿liwieni na swoim w³asnym punkcie, uznali beztrosko, ¿e ich dziecko po prostu z tego wyroœnie. Nic takiego jednak nie nast¹pi³o. W szkole Danton z wielkim trudem zalicza³ Grupowe Przystosowanie Kulturowe, Dopasowanie Braterskie, Rozpoznawanie Wartoœci, Ocenк Zachowaс Œrodowiskowych i inne przedmioty, ktуrych znajomoœж jest po prostu niezbкdna, by mуc spokojnie ¿yж we wspу³czesnym œwiecie. Danton absolutnie nie potrafi³ ¿yж spokojnie we wspу³czesnym œwiecie. Minк³o sporo czasu, zanim to sobie w pe³ni uœwiadomi³. Patrz¹c na Dantona nikt by siк nigdy nie domyœli³, ¿e brak mu Zdolnoœci Dopasowania. By³ trochк niefrasobliwym, wysokim, atletycznie zbudowanym m³odym mк¿czyzn¹ o zielonych oczach. Mia³ w sobie coœ, co doœж wyraŸnie oddzia³ywa³o na dziewczкta z jego bezpoœredniego otoczenia. Kilka z nich obdarzy³o go nawet najwiкkszym ze znanych im komplementуw, to znaczy uzna³o go za odpowiedniego kandydata na mк¿a. Jednak najwiкksza nawet wietrznica nie mog³a nie dostrzec jego brakуw: potrafi³ na przyk³ad poczuж siк œmiertelnie znu¿ony ledwie po kilku godzinach Taсcуw Masowych, w momencie, gdy prawdziwa zabawa dopiero siк zaczyna³a. Podczas gry w dwunastoosobowego bryd¿a myœli Dantona czкsto gdzieœ siк roz³azi³y i, ku zgorszeniu jedenastu pozosta³ych graczy, musia³ prosiж o powtуrzenie licytacji. A ju¿ zupe³nie nie do zniesienia by³ podczas zabawy w Metro. Bardzo stara³ siк wczuж w ducha tej klasycznej gry. Spleciony ciasno ramionami z kolegami z dru¿yny, rzuca³ siк do wagonu kolei podziemnej, prуbuj¹c nim zaw³adn¹ж, zanim uda siк to przeciwnikom szturmuj¹cym przez drugie drzwi. Jego kapitan wrzeszcza³: „Naprzуd, ch³opcy! Jedziemy do Rockaway!” Kapitan tamtych rycza³ zaœ w odpowiedzi: „Nigdy! Gazu, ch³opaki! Do Bronx Parl albo nigdzie!” Danton ze sztucznym uœmiechem na zmarszczonej, zmкczonej twarzy szamota³ siк w napieraj¹cej zewsz¹d ci¿bie. Jego aktualna dziewczyna pyta³a: „Co siк sta³o, Edward? Chyba dobrze siк bawisz?” „Pewnie” - odpowiada³ Danton, z trudem chwytaj¹c oddech. „W³aœnie ¿e nie!” - wo³a³a z mieszanin¹ zdumienia i zak³opotania dziewczyna. „Czy ty nie rozumiesz, ¿e nasi przodkowie w ten w³aœnie sposуb wy³adowywali swoje agresje? Historycy twierdz¹, ¿e tylko dziкki zabawie w Metro nie dosz³o do wybuchu wojny j¹drowej. My tak¿e mamy agresywne sk³onnoœci i musimy dawaж im upust w sposуb akceptowany przez spo³eczeсstwo”. „Jasne, wiem o tym - odpowiedzia³ Danton - bardzo to lubiк i... o Bo¿e!” - w tej chwili bowiem, skanduj¹c „Do Canarsie! Do Canarsie!” runк³a na nich trzecia, ciasno zbita grupa. Tak oto straci³ kolejn¹ dziewczynк, ktуrej trudno by³o, w sumie, braж za z³e, ¿e nie potrafi³a dostrzec œwietlanej przysz³oœci, rysuj¹cej siк przed ni¹ w razie kontynuowania zwi¹zku z takim cz³owiekiem. Braku Zdolnoœci Dopasowania nie mo¿na bowiem ukryж czy zamaskowaж. By³o a¿ nazbyt widoczne, ¿e Danton nigdy nie bкdzie czuж siк dobrze w rozci¹gaj¹cych siк od Rockport, stan Maine, po Norfolk, stan Virginia, przedmieœciach Nowego Jorku. W¹tpliwe, czy istnieje w ogуle takie miejsce, w ktуrym czu³by siк dobrze. Prуbowa³ jakoœ sobie z tym poradziж, ale na prу¿no. Ma³o tego. Zaczк³y siк pojawiaж nowe problemy: od ci¹g³ego widoku rу¿nych reklam wykszta³ci³ mu siк astygmatyzm, a dziarskie piosenki zachкcaj¹ce do kupna tego czy tamtego, pozostawia³y po sobie przykre dzwonienie w uszach. Lekarz ostrzeg³ go, ¿e ~ sama tylko analiza objawуw nie wyleczy go z tych psychosomatycznych dolegliwoœci. Tym bowiem, czym nale¿a³oby siк zaj¹ж, by³a le¿¹ca u podstaw wszystkiego antyspo³eczna nerwica. Ni¹ jednak zaj¹ж siк Danton nie potrafi³. W jego myœlach coraz czкœciej pojawia³ siк pomys³ ucieczki. W kosmosie by³o pe³no miejsca dla ziemskich nieudacznikуw. W ci¹gu ostatnich dwu stuleci polecia³o ku gwiazdom miliony psychopatуw, neurotykуw, schizofrenikуw i w ogуle pomyleсcуw rу¿nej maœci. Statki tych, ktуrzy na ten krok zdecydowali siк wczeœniej, wyposa¿one by³y w napкd Mikkelsena; na docz³apanie siк z jednego systemu do drugiego potrzebowa³y dwadzieœcia do trzydziestu lat. Nowsze jednostki napкdzane by³y podprzestrzennym konwerterem pуl si³owych systemu GM i tak¹ sam¹ podrу¿ odbywa³y w kilka miesiкcy. Pozostaj¹cy w domu op³akiwali, jak na spo³ecznie dostosowanych przysta³o, stratк wspу³obywateli, ale jednoczeœnie cieszyli siк ze zwiкkszonej liczby nie wykorzystanych zezwoleс prokreacyjnych, ktуre, si³¹ rzeczy, by³y wœrуd nich rozdzielane. W dwudziestym siуdmym roku ¿ycia Danton postanowi³ porzuciж Ziemiк i ruszyж na podbуj kosmosu. Smutny to by³ dzieс, kiedy jego najlepszy przyjaciel, A1 Trevor, otrzyma³ od niego bezcenny karteluszek. - O rety, Edward - powiedzia³ Trevor œciskaj¹c w palcach drogocenne zezwolenie - nie masz pojкcia, co to dla nas znaczy. Zawsze chcieliœmy mieж dwoje dzieci. Dziкki tobie... - Nie ma o czym mуwiж - przerwa³ mu Danton. - Tam, dok¹d lecк, nie bкdк potrzebowa³ ¿adnych zezwoleс na rozmna¿anie. Mo¿liwe zreszt¹ - doda³, po raz pierwszy uœwiadamiaj¹c sobie tak¹ mo¿liwoœж - ¿e nie mia³bym nawet z kim takiego zezwolenia wykorzystaж. - To jak sobie dasz radк? - zapyta³ Al, zawsze dbaj¹cy o sprawy przyjaciela. - Zobaczymy. Zreszt¹ mo¿e po pewnym czasie traf siк jakaœ dziewczyna. A poza tym s¹ przecie¿ rу¿ne œrodki zastкpcze. - No pewnie. Ktуry wybierzesz? - Uprawк warzyw. W koсcu raz na jakiœ czas mogк byж praktycznie myœl¹cym cz³owiekiem. - Jasne. W takim razie - powodzenia, ch³opie. Wraz z pozbyciem siк zezwolenia prokreacyjnego Danton wkroczy³ na drogк, z ktуrej nie mуg³ ju¿ zawrуciж; nie pozostawa³o mu nic innego, jak przeж twardo do przodu. W zamian za wyrzeczenie siк prawa do potomka rz¹d dawa³ mu dwuletni ekwipunek i zapewnia³ darmowy trans; port do dowolnego zak¹tka wszechœwiata. Danton natychmiast ruszy³ w drogк. Gкœciej zaludnione planety wola³ omijaж z daleka, znajdowa³y siк bowiem zazwyczaj pod absolutn¹ w³adz¹ ma³ych, spragnionych panowania grupek kolonistуw. Zupe³nie, na przyk³ad, nie podoba³a mu siк Heil V, gdzie totalitarne spo³eczeсstwo, z³o¿one z 342 osobnikуw, najpowa¿niej w œwiecie sposobi³o siк do podboju Galaktyki. Nie by³ te¿ zainteresowany Korani II, gdzie matematycznym imperium rz¹dzi³ gigantyczny komputer. Zrezygnowa³ tak¿e z Planet Rolniczych - smutnych, odizolowanych œwiatуw, na ktуrych zajmowano siк g³уwnie praktycznym potwierdzaniem lub obalaniem rу¿nych ekstremalnych teorii, dotycz¹cych wp³ywu takich czy innych czynnikуw na ¿ycie i zdrowie cz³owieka. Przelatuj¹c ko³o Hedonii zapragn¹³ zrazu osiedliж siк na tej znanej powszechnie planecie. Odwiod³y go od tego zamiaru pog³oski o bardzo krуtkim ¿yciu jej mieszkaсcуw; co prawda nawet autorzy tych pog³osek nie zaprzeczali, ¿e ¿ycie na Hedonii, aczkolwiek krуtkie, z pewnoœci¹ nie mo¿e byж nazwane nudnym. Danton lecia³ dalej przed siebie. Min¹³ Planety Gуrnicze - ponure, skaliste globy zamieszkane przez posкpnych, skorych do bitki brodaczy. A potem znalaz³ siк ju¿ na Nowych Terytoriach. Planety by³y tu nie zamieszkane i wyznacza³y najdalsz¹ granicк politycznych wp³ywуw Ziemi. Danton zbada³ kilka z nich, a¿ wreszcie trafi³ na jedn¹ bez jakichkolwiek œladуw inteligentnego ¿ycia. Planeta mia³a ³agodny klimat i pokryta by³a olbrzymim oceanem, ozdobionym pokaŸnych rozmiarуw wyspami z pyszn¹, soczyst¹ zieleni¹ d¿ungli. Sprawia³a wra¿enie zasobnej w ryby i wszelkiego rodzaju zwierzynк. Kapitan statku skrupulatnie odnotowa³ objкcie w posiadanie przez Edwarda Dantona planety o nazwie Nowa Tahiti, tak j¹ bowiem jej nowy w³aœciciel postanowi³ ochrzciж. Danton zosta³ nastкpnie wysadzony na najwiкkszej wyspie i wzi¹³ siк za budowк obozowiska. Czeka³o go sporo pracy. Parк krokуw od olœniewaj¹co bia³ej pla¿y zbudowa³ z ga³кzi i trawy ma³¹ chatkк. Potem sporz¹dzi³ sieci, trochк side³ i oszczep do polowania na ryby. Za³o¿y³ tak¿e warzywnik i z dum¹ obserwowa³, jak dziкki tropikalnemu s³oсcu i padaj¹cemu codziennie miкdzy 7.00 a 7.30 ciep³emu deszczowi jego warzywa dos³ownie z dnia na dzieс staj¹ siк coraz wiкksze. Ogуlnie rzecz bior¹c, Nowa Tahiti by³a rzeczywiœcie rajskim miejscem i Danton powinien czuж siк tutaj bardzo szczкœliwy. By³o jednak jedno ma³e ale... Warzywnik mia³ stanowiж niezawodny œrodek zastкpczy, odci¹gaj¹cy jego myœli od pewnych, œciœle okreœlonych spraw. Pod tym wzglкdem absolutnie nie spe³nia³ swego zadania. Danton w dzieс i w nocy myœla³ o kobietach i zawodzi³ smкtnie do pomaraсczowego ksiк¿yca nastrojowe, mi³osne ballady. By³o to ze wszech miar niezdrowe. Rzuci³ siк desperacko na inne formy dzia³aс zastкpczych. Na pierwszy ogieс posz³o malarstwo, potem wzi¹³ siк za wydawanie gazety, nastкpnie prуbowa³ skomponowaж sonatк, wreszcie wyrzeŸbi³ z miejscowego piaskowca dwie gigantycznych rozmiarуw postacie, wykoсczy³ je starannie i zacz¹³ siк rozgl¹daж za czymœ nowym do roboty. Niczego takiego nie dostrzeg³; warzywa dawa³y sobie doskonale radк bez niego - jako przybysze z Ziemi nie da³y szans miejscowym roœlinom. Ryby ca³ymi ³awicami wp³ywa³y w jego sieci, miкsa te¿ mia³ pod dostatkiem wystarczy³o tylko zastawiж sid³a. Znowu wiкc ca³e dnie i noce spкdza³ na rozmyœlaniu o kobietach - wysokich i niskich, czarnych i bia³ych, a tak¿e o kobietach br¹zowych. Nadszed³ wreszcie dzieс, kiedy Danton zacz¹³ myœleж z po¿¹daniem o kobietach marsjaсskich; coœ takiego nie uda³o siк do tej pory ¿adnemu Ziemianinowi. Musia³ jakoœ po³o¿yж temu kres. Ale jak? Nie mia³ jak wezwaж pomocy, nie istnia³y mo¿liwoœci ucieczki z Nowej Tahiti. Zajкty by³ w³aœnie ponur¹ kontemplacj¹ swej sytuacji, kiedy wysoko nad morzem dostrzeg³ czarn¹ kropkк. Z zapartym tchem obserwowa³, jak ros³a coraz bardziej, i modli³ siк ca³y czas w duchu, by nie okaza³a siк jakimœ ptakiem czy owadem. Kropka jednak rozrasta³a siк w oczach i wkrуtce ju¿ mуg³ dostrzec, strzelaj¹cy z dyszy, blady p³omieс zimnego ci¹gu. Statek! Koniec samotnoœci! Statek l¹dowa³ d³ugo i bardzo ostro¿nie. Danton przebra³ siк tymczasem w swoje najlepsze pareu, strуj z Mуrz Po³udniowych, wrкcz idealny dla kogoœ mieszkaj¹cego w klimacie Nowej Tahiti. Wyk¹pany, ze starannie przylizanymi w³osami, obserwowa³ podchodz¹c¹ do l¹dowania maszynк. By³ to jeden z gwiazdolotуw jeszcze wyposa¿onych w archaiczny napкd Mikkelsena. Z tego, co Danton wiedzia³, wszystkie zosta³y ju¿ dawno wycofane ze s³u¿by. Ten jednak, co od razu rzuca³o siк w oczy, musia³ byж w drodze od bardzo ju¿ d³ugiego czasu. Kad³ub, o beznadziejnie archaicznym kszta³cie, pe³en by³ rys i wgnieceс, a mimo to sprawia³ wra¿enie, ¿e bez obawy mo¿na mu powierzyж ¿ycie. Na dziobie mia³ wymalowan¹ wielkimi literami nazwк: „Dru¿yna Huttera”. Kiedy wraca siк z d³ugiej kosmicznej wyprawy, najbardziej jest siк spragnionym œwie¿ego jedzenia. Zanim „Dru¿yna Huttera” osiad³a ciк¿ko na pla¿y, Danton zebra³ i przygotowa³ dla jej pasa¿erуw stos soczystych owocуw. W burcie statku otworzy³ siк niewielki w³az. Wysz³o z niego dwуch uzbrojonych w karabiny, ubranych od stуp do g³уw na czarno mк¿czyzn. Rozgl¹dali siк ostro¿nie dooko³a. Danton rzuci³ siк w ich kierunku. - Halo, witamy na Nowej Tahiti! Rany, ludzie, fajnie, ¿eœcie przylecieli! Co tam s³ychaж... - Ani kroku dalej! - krzykn¹³ jeden z mк¿czyzn. Mуg³ mieж oko³o piкжdziesi¹tki, by³ wysoki i wrкcz nieprawdopodobnie chudy. Twarz mia³ nieprzyjemn¹, pokryt¹ sieci¹ zmarszczek. Jego stalowoniebieskie oczy zdawa³y siк przewiercaж Dantona na wylot. Lufк karabinu wycelowa³ prosto w jego pierœ. Drugi mк¿czyzna mia³ szerok¹ twarz, by³ niewysoki, krкpy i bardzo mocno zbudowany. - Coœ nie tak? - zapyta³ Danton zatrzymuj¹c siк. - Jak siк nazywasz? - Edward Danton. - Ja jestem Simeon Smith - powiedzia³ mк¿czyzna o pomarszczonej twarzy - komendant wojskowy „Dru¿yny Huttera”, a to Jedekiah Franker, mуj zastкpca. Jakim cudem mуwisz po angielsku? - Zawsze mуwi³em po angielsku - wyjaœni³ Danton. Zrozum, ja... - Gdzie reszta? - Nie ma ¿adnej reszty, jestem tylko ja. - Wszystkie iluminatory statku wype³nione by³y twarzami mк¿czyzn i kobiet. - Zebra³em trochк tego dla was - powiedzia³ Danton wskazuj¹c na stertк owocуw. - Myœla³em, ¿e po tak d³ugim locie bкdziecie mieli ochotк przek¹siж coœ œwie¿ego. We w³azie pojawi³a siк œliczna dziewczyna o krуtkich, rozczochranych w³osach. - Czy mo¿emy ju¿ wyjœж, ojcze? - Nie! - odpar³ Simeon. - To niebezpieczne. Wracaj do œrodka, Anito. - Popatrzк w takim razie st¹d - powiedzia³a, utkwiwszy w Dantonie zaciekawione spojrzenie. Danton poczu³, jak przez jego cia³o przebiega ³agodny, nie znany mu do tej pory dreszcz. - Przyjmujemy wasze dary - oznajmi³ Semeon - ale jeœж tego nie bкdziemy. - Dlaczego? - zapragn¹³ wiedzieж Danton. - Bo nie wiemy, jakimi truciznami chcecie nas za³atwiж. - Truciznami? Chwileczkк, mo¿e tak byœmy sobie spokojnie porozmawiali? - Co o tym s¹dzisz? - zapyta³ Jedekiah Simeona. - Jest tak, jak siк spodziewa³em - odpar³ komendant. - Przymilny, p³aszcz¹cy siк, bez w¹tpienia perfidny. Przyszed³ sam, bez swoich ludzi. Za³o¿к siк, ¿e czaj¹ siк w krzakach. Lekcja pogl¹dowa by³aby tutaj jak najbardziej na miejscu. - S³usznie, trzeba zaszczepiж im lкk przed cywilizacj¹ powiedzia³ uœmiechniкty Jedekiah i wycelowa³ karabin. - Hej! - krzykn¹³ Danton, cofaj¹c siк raptownie. - Ale¿, ojcze - wtr¹ci³a siк Anita - przecie¿ on jeszcze nic nie zrobi³. - Otу¿ to. Jak siк go zastrzeli, to wtedy ju¿ na pewno nic nie zrobi. Dobry tubylec to martwy tubylec. - Dziкki temu - doda³ Jedekiah - reszta bкdzie wiedzia³a, ¿e mamy rzeczywiœcie powa¿ne zamiary. - Ale to nie fair! - zawo³a³a z oburzeniem Anita. - Rada... - ...nie ma teraz nic do gadania. L¹dowanie na obcym terytorium stwarza sytuacjк zagro¿enia, a wtedy o wszystkim decyduje wojsko. Zrobimy to, co uznamy za stosowne. Pamiкtacie chyba, co by³o na Lan II? - Poczekajcie chwilк - odezwa³ siк Danton. - Wszystko pomieszaliœcie. Nie ma tu nikogo oprуcz mnie, po co wiкc... Pocisk wzbi³ fontannк piasku tu¿ przy jego lewej stopie. Rzuci³ siк do ucieczki, szukaj¹c schronienia w gкstwinie d¿ungli. Druga kula œwisnк³a w powietrzu, a trzecia, kiedy ju¿ dawa³ nura w gкste poszycie, œciк³a tu¿ przy jego g³owie ma³¹ ga³¹zkк. - Dobra! - us³ysza³ ryk Simeona. - To powinno ich czegoœ nauczyж! Danton zatrzyma³ siк dopiero wtedy, kiedy miкdzy nim a statkiem by³o pу³ mili spl¹tanej d¿ungli. Spo¿ywaj¹c lekki obiad z³o¿ony z miejscowej odmiany bananуw i owocуw drzewa chlebowego, prуbowa³ zrozumieж, o co w³aœciwie chodzi³o „Dru¿ynie Huttera”. Mo¿e byli szaleni? Widzieli przecie¿, ¿e jest Ziemianinem - samotnym, nie uzbrojonym i o jak najbardziej pokojowych zamiarach. A mimo to w ramach jakiejœ lekcji pogl¹dowej o ma³o go nie zabili. Dla kogo by³a ta lekcja przeznaczona? Dla ohydnych tubylcуw, ktуrym nale¿a³o daж nauczkк... Otу¿ to! Danton pokiwa³ g³ow¹ z przekonaniem. Ci z „Dru¿yny Huttera” myœleli zapewne, ¿e maj¹ do czynienia z miejscowym dzikusem i ¿e ca³a horda jemu podobnych czeka w krzakach na pierwsz¹ okazjк, by dokonaж masakry przybyszуw. Szczerze mуwi¹c, trudno by³o im siк dziwiж. Znajdowa³ siк przecie¿ na odleg³ej planecie, bez statku i kiedy ujrzeli go paraduj¹cego tylko w opaleniŸnie i skromnej przepasce na biodrach... Musia³ przedstawiaж sob¹ widok pasuj¹cy jak ula³ do ich wyobra¿eс o zamieszkuj¹cych dziewicze planety dzikusach. Tylko gdzie, wed³ug nich, zdo³a³ nauczyж siк angielskiego? Ca³a ta historia by³a beznadziejnie g³upia. Ruszy³ z powrotem w kierunku statku, pewien, ¿e w ci¹gu paru minut bкdzie w stanie wyjaœniж wszelkie nieporozumienia. Jednak po kilku metrach stan¹³. Zbli¿a³ siк wieczуr. Niebo za jego plecami pe³ne by³o bia³ych i szarych chmur, od strony morza nadci¹ga³a gкsta mg³a, d¿ungla pe³na by³a rу¿norakich odg³osуw - ca³kowicie zreszt¹ nieszkodliwych, jak siк o tym ju¿ nieraz zd¹¿y³ przekonaж. Przybysze jednak mogli mieж na ten temat akurat odwrotne zdanie. Jak go nauczy³o niedawne doœwiadczenie, mechanizmy spustowe ich karabinуw by³y bardzo dobrze naoliwione. WyleŸж teraz na pla¿к rуwna³o siк pewnej kuli w ³eb. Porusza³ siк z najwiкksz¹ ostro¿noœci¹ ciemnoskуra postaж gin¹ca w spl¹tanym tle zielonobr¹zowej d¿ungli. Ostatni odcinek drogi przeby³ czo³gaj¹c siк przez gкste poszycie. Dotar³ do skraju lasu i wyjrza³ na schodz¹c¹ do morza pla¿к. Przybysze zdecydowali siк jednak na opuszczenie statku. Wœrуd kilkunastu kobiet i mк¿czyzn Danton dostrzeg³ tak¿e kilkoro dzieci. Wszyscy pocili siк niemi³osiernie w ciк¿kich, dopasowanych, czarnych strojach. Przyniesione przez niego owoce le¿a³y nie tkniкte - na rozstawiony w³aœnie aluminiowy stу³ przynoszono potrawy z ch³odni. Na skraju zebranego na pla¿y niewielkiego t³umu Danton dostrzeg³ kilku mк¿czyzn objuczonych karabinami i pasami z zapasowymi ³adunkami. Stali bez w¹tpienia na stra¿y i obserwowali uwa¿nie œcianк d¿ungli, zerkaj¹c od czasu do czasu z niepokojem na ciemniej¹ce niebo. Simeon uniуs³ w gуrк rкce i natychmiast zapad³a cisza. - Przyjaciele - zwrуci³ siк do zebranych - znaleŸliœmy nareszcie dom, ktуrego tak d³ugo przysz³o nam szukaж. Spуjrzcie tylko - oto kraj mlekiem i miodem p³yn¹cy, hojny i zasobny we wszelkie dary Natury. Warto chyba by³o tak d³ugo czekaж, tak usilnie szukaж, nara¿aж siк na takie niebezpieczeсstwa? - Tak, bracie! - odpowiedzia³ t³um. Simeon ponownie uciszy³ ich gestem uniesionych r¹k. - Nikt jeszcze nie zaszczepi³ na tej ziemi cywilizacji. Przybyliœmy tu pierwsi i do nas ona nale¿y. Czekaj¹ na nas jednak nie same tylko radoœci! Kto wie, na przyk³ad, jakie potwory kryj¹ siк w gкstwinie tej d¿ungli? - Najwiкksze s¹ prawie tak du¿e jak wiewiуrka mrukn¹³ pod nosem Danton. - Czemu mnie o to nie zapytaj¹? Przecie¿ bym im powiedzia³. - Kto wie, co za bestie ¿yj¹ w g³кbinach tego morza? - mуwi³ dalej Simeon. - Tego nie wiemy, ale wiemy za to co innego: mieszkaj¹. tu tubylcy - nadzy, dzicy, z pewnoœci¹ podstкpni, bezlitoœni i amoralni - s³owem, tacy, jak wszyscy tubylcy. Musimy siк ich strzec. Bкdziemy ¿yж z nimi w pokoju, o ile nam na to pozwol¹. Obdarujemy ich owocami cywilizacji i kwiatami kultury. Byж mo¿e bкd¹ sprawiaж wra¿enie przyjaŸnie do nas nastawionych, ale pamiкtajcie o jednym: nigdy nie mo¿na byж pewnym, co siк dzieje w sercu dzikusa. Zasady moralne, jakimi siк kieruj¹, s¹ diametralnie rу¿ne od naszych. Nie wolno im zaufaж! Musimy byж zawsze czujni! A w razie czego - strzelaж jako pierwsi! Pamiкtacie przecie¿, co nas spotka³o na Lan II. Przemуwienie zosta³o nagrodzone d³ugotrwa³ymi oklaskami, po czym odœpiewano hymn i zabrano siк do wieczornego posi³ku. Wraz z nadejœciem nocy na statku zap³onк³y potк¿ne œwiat³a, wyp³aszaj¹c ciemnoœж z zajкtej przez przybyszуw pla¿y. Przygarbieni stra¿nicy nerwowo chodzili tam i z powrotem z karabinami gotowymi do strza³u. Danton obserwowa³, jak osadnicy wyci¹gaj¹ z baga¿y swoje œpiwory i udaj¹ siк na spoczynek w cieniu ogromnego kad³uba. Nawet strach przed ewentualnym atakiem nie by³ w stanie zmusiж ich do spкdzenia jeszcze jednej nocy we wnкtrzu statku, szczegуlnie kiedy alternatywк dla jego dusznego wnкtrza stanowi³o czyste, œwie¿e powietrze, ktуrym tak lekko i przyjemnie by³o oddychaж. Wielki pomaraсczowy ksiк¿yc Nowej Tahiti skry³ siк do po³owy za zawieszonymi gdzieœ wysoko chmurami. Stra¿nicy klкli pod nosem i starali trzymaж siк jak najbli¿ej siebie. Wkrуtce zaczк³a siк kanonada; rozstrzeliwali ka¿dy podejrzany cieс i odg³os. Danton cofn¹³ siк nieco w g³¹b d¿ungli. Noc spкdzi³ za drzewem chroni¹cym go przed zb³¹kanymi kulami. Po namyœle doszed³ do wniosku, ¿e chyba nie jest to najodpowiedniejsza pora dla wyjaœniania czegokolwiek. Ludzie z „Dru¿yny Huttera” byli jednak odrobinк zbyt popкdliwi. Najlepiej bкdzie wyt³umaczyж wszystko przy dziennym œwietle - w sposуb prosty, rozs¹dny i bezpoœredni. K³opot polega³ na tym, ¿e przybyszуw w ¿aden sposуb nie mo¿na by³o nazwaж rozs¹dnymi. Rano wszystko jeszcze wygl¹da³o obiecuj¹co. Danton pozwoli³ „Dru¿ynie Huttera” zjeœж spokojnie œniadanie, a potem wyszed³ spomiкdzy drzew na pla¿к. - Stуj! - wrzasnк³y stra¿e. - Dzikus wrуci³! - zawo³a³ jeden z osadnikуw. - Mamuuusiu! - zap³aka³ jakiœ ch³opczyk. - Ja nie chcк, ¿eby mnie ten brzydki pan po¿ar³! - Nie bуj siк, kochanie - uspokaja³a go matka - tatuœ ma specjaln¹ strzelbк na dzikusуw. Ze statku poœpiesznym krokiem wyszed³ Simeon. - Dobra, ty tam! Mo¿esz podejœж! Danton, czuj¹c jak w skуrк wbijaj¹ mu siк dra¿ni¹ce igie³ki niepokoju, ruszy³ ostro¿nie przez pla¿к. Zbli¿y³ siк do Simeona, ca³y czas trzymaj¹c na widoku swoje puste rкce. - Jestem dowуdc¹ tych ludzi - powoli i wyraŸnie, jakby rozmawia³ z dzieckiem, powiedzia³ Simeon. - Ja wielki szef moje ludzie. Ty wielki szef twoje ludzie? - Nie wiem, czemu pan w ten sposуb do mnie mуwi. Ledwo pana rozumiem - odpar³ Danton. - Wyjaœni³em panu ju¿ wczoraj, ¿e oprуcz mnie nikogo wiкcej tu nie ma. Zawziкta twarz Simeona poblad³a z gniewu. - Mуw lepiej prawdк, bo jak nie, to tego po¿a³ujesz. No wiкc, gdzie jest twуj szczep? - Jestem Ziemianinem! - wrzasn¹³ Danton. - G³uchy jesteœ? Nie s³yszysz, jak mуwiк? Podszed³ do nich Jedekiah, a wraz z nim niski, przygarbiony siwow³osy cz³owiek z wielkimi rogowymi okularami na nosie. - Zdaje mi siк - zwrуci³ siк do Simeona - ¿e nie mia³em jeszcze przyjemnoœci poznaж naszego goœcia. - Profesorze Baker, ten dzikus utrzymuje, ¿e jest Ziemianinem i ¿e nazywa siк Edward Danton. Profesor jednym d³ugim spojrzeniem obrzuci³ opalon¹ skуrк, sk¹py strуj i bose stopy Dantona. - Wiкc jesteœ Ziemianinem? - zapyta³ go. - Oczywiœcie. - A kto wyrzeŸbi³ te pos¹gi na pla¿y? - Ja - przyzna³ Danton - ale to by³a po prostu forma terapii. - Otу¿, widzi pan... RzeŸby te s¹ ponad wszelk¹ w¹tpliwoœж dzie³em jakiegoœ prymitywnego ludu. Ta stylizacja, charakterystyczna linia nosa... - To pewnie przypadkiem. Niech pan pos³ucha: kilka miesiкcy temu opuœci³em Ziemiк na statku... - Jaki mia³ napкd? - przerwa³ mu profesor Baker. - Podprzestrzenny konwerter pуl si³owych systemu GM. Baker skin¹³ g³ow¹ i Danton mуwi³ dalej. - No wiкc, zale¿a³o mi na czymœ innym ni¿ Koram czy Heil V. Hedonia te¿ niezbyt mi odpowiada³a, da³em sobie spokуj z Planetami Gуrniczymi i Rolniczymi, a¿ wreszcie wyl¹dowa³em tutaj. Planeta jest zarejestrowana na moje nazwisko pod nazw¹ Nowa Tahiti. Zaczyna³o mi siк tu jednak trochк nudziж, wiкc cieszк siк, ¿eœcie przylecieli. - I jak, profesorze? - zapyta³ Simeon. - Co pan o tym myœli? - Zadziwiaj¹ce - mrukn¹³ Baker - doprawdy zadziwiaj¹ce. Poziom opanowania potocznej odmiany angielskiego œwiadczy o stosunkowo wysokim poziomie inteligencji, co z kolei naprowadza nas na trop zjawiska czкsto spotykanego w niedorozwiniкtych spo³eczeсstwach, a mianowicie nieprawdopodobnie zaawansowanej umiejкtnoœci kamufla¿u. Nasz przyjaciel Danta (tak bowiem najprawdopodobniej brzmi jego prawdziwe imiк) powinien staж siк dla nas niewyczerpanym Ÿrуd³em plemiennych legend, mitуw, pieœni, taсcуw... - Ale ja jestem Ziemianinem! - Niestety, mуj biedny przyjacielu - poprawi³ go delikatnie profesor - nie jesteœ. Z pewnoœci¹ natomiast musia³eœ kiedyœ spotkaж jakiegoœ Ziemianina, na przyk³ad wкdrownego kupca, ktуry wyl¹dowa³ tu dla dokonania jakichœ napraw. - Odkryliœmy œlady œwiadcz¹ce o tym, ¿e kiedyœ zatrzyma³ siк tu na krуtko jakiœ statek - powiedzia³ Jedekiah. - No proszк - pokiwa³ g³ow¹ profesor Baker. - Oto potwierdzenie mojej hipotezy. - W³aœnie tym statkiem tutaj przylecia³em - prуbowa³ wyjaœniж Danton. - Na uwagк zas³uguje rуwnie¿ sposуb - kontynuowa³ mentorskim tonem profesor Baker - w jaki ta niemal¿e wiarygodna historia w wielu swoich kluczowych punktach przeradza siк w najczystszej wody fantazjк. Na przyk³ad уw „podprzestrzenny konwerter pуl si³owych systemu GM”, jakim mia³ byж jakoby napкdzany mityczny statek naszego przyjaciela, jest bezsensownym nowotworem leksykalnym, jako ¿e jedynym u¿ywanym w badaniach dalekiego kosmosu napкdem jest napкd Mikkelsena. Nasz przyjaciel twierdzi tak¿e, ¿e jego podrу¿ z Ziemi trwa³a kilka miesiкcy, a wiemy przecie¿, ¿e takiej prкdkoœci nie jest w stanie, nawet teoretycznie, zapewniж statkowi ¿ a d e n napкd. Tego rodzaju twierdzenia Dante s¹ spowodowane tym, ¿e jego niewykszta³cony i niedorozwiniкty umys³ nie jest po prostu w stanie wyobraziж sobie podrу¿y trwaj¹cej ca³e lata. - A mo¿e wynaleziono taki napкd ju¿ po waszym odlocie? - zapyta³ Danton. - Jak d³ugo byliœcie w drodze? - „Dru¿yna Huttera” opuœci³a Ziemiк sto dwadzieœcia lat temu - pob³a¿liwym tonem wyjaœni³ Baker. - Obecna jej za³oga to g³уwnie czwarte i pi¹te pokolenie. Proszк zwrуciж tak¿e uwagк - kontynuowa³ ju¿ wy³¹cznie na u¿ytek Simeona i Jedekiaha - na jego wysi³ki zmierzaj¹ce do podania nam brzmi¹cych mo¿liwie wiarygodnie nazw w³asnych; s³owa takie jak „Koram”, „Heil”, „Hedonia” brzmi¹ dla niego dobrze - prawdopodobnie s¹ to jakieœ onomatopeje. To, ¿e takie miejsca nie istniej¹, nie ma dla niego ¿adnego znaczenia. - W³aœnie ¿e istniej¹! - zaperzy³ siк Danton. - Gdzie? - zaatakowa³ Jedekiah. - Podaj mi wspу³rzкdne! - A sk¹d mam je niby znaж? Nie jestem nawigatorem. Zdaje siк, ¿e Heil jest gdzieœ ko³o Bootes, czy mo¿e Kasjopei... Nie, to na pewno by³o Bootes... - Przykro mi, przyjacielu - powiedzia³ Jedekiah ale mo¿e zainteresuje ciк informacja, ¿e jestem nawigatorem tego statku. Mogк ci pokazaж atlasy i mapy gwiazdowe. Nazw, ktуre wymieni³eœ, z pewnoœci¹ na nich nie znajdziesz. - Twoje mapy s¹ o sto lat przestarza³e! - Wiкc gwiazdy te¿ - odpar³ Simeon. - A teraz, Danta, gdzie s¹ twoi ludzie? Dlaczego siк przed nami kryj¹? Co planuj¹! - To niedorzecznoœж - zaprotestowa³ Danton. - Jak mam was przekonaж? Jestem Ziemianinem, urodzi³em siк i wychowa³em... - Dosyж tego - przerwa³ mu Simeon. - Byle dzikus nie bкdzie nam tu pyskowa³. Dosyж tego, Danta. Gdzie s¹ twoi ludzie? - Nie ma nikogo oprуcz mnie - upiera³ siк Danton. - Zawi¹zany jкzyczek? - zazgrzyta³ zкbami Jedekiah. - A mo¿e damy pow¹chaж... - Potem, potem - wtr¹ci³ siк Simeon - przyjd¹ tu wkrуtce po upominki. Wszyscy tubylcy tak robi¹. A tymczasem, Danta, mo¿esz pomуc przy roz³adunku. - Dziкkujк bardzo, ale wolк... Piкœж Jedekiaha strzeli³a b³yskawicznie, trafiaj¹c Dantona w bok szczкki. Zatoczy³ siк, z trudem utrzymuj¹c siк na nogach. - Szef powiedzia³: nie pyskowaж! - rykn¹³ Jedekiah. Czemu wszystkie dzikusy to takie œmierdz¹ce lenie? Zap³acimy ci, jak tylko wy³adujemy paciorki i perkal. Dyskusja wygl¹da³a na zakoсczon¹. Danton, og³upia³y i otumaniony, podobnie jak przed nim miliony tubylcуw na tysi¹cach innych planet, do³¹czy³ do d³ugiego ogonka kolonistуw podaj¹cych sobie wyci¹gane z ³adowni towary. PуŸnym popo³udniem wy³adunek zosta³ zakoсczony i mo¿na by³o nareszcie odpocz¹ж. Danton siedzia³ na uboczu, prуbuj¹c wykombinowaж jakieœ wyjœcie z tej sytuacji. By³ g³кboko w tych rozwa¿aniach pogr¹¿ony, kiedy podesz³a do niego Anita z mena¿k¹ wody. - Czy ty te¿ myœlisz, ¿e jestem tubylcem? - zapyta³. Usiad³a przy nim i powiedzia³a: - A czy mo¿esz nim nie byж? Ka¿dy przecie¿ wie, jak szybko mo¿e lecieж statek... - Wiele siк zmieni³o od chwili, kiedy opuœciliœcie Ziemiк. Chyba nie lecieliœcie ca³y ten czas? - Oczywiœcie, ¿e nie. Najpierw wyl¹dowaliœmy na H, gastro I, ale ¿e ziemie nie by³y tam zbyt ¿yzne, nastкpne pokolenie przenios³o siк na Ktedi. Tam jednak zbo¿e przesz³o jak¹œ mutacjк, w wyniku ktуrej o ma³o nie dosz³o do zag³ady wyprawy. Za nastкpny cel obrano wiкc Lan II. Wszyscy mieli nadziejк, ¿e bкd¹ to ju¿ ostatnie przenosiny. - I co siк sta³o? - Tubylcy - westchnк³a Anita. - Z pocz¹tku nawet wydawa³o siк, ¿e s¹ dosyж przyjaŸnie nastawieni i wygl¹da³o na to, ¿e panujemy nad sytuacj¹. A¿ tu nagle pewnego dnia znaleŸliœmy siк, ni st¹d, ni zow¹d, w stanie wojny z ca³¹ tubylcz¹ ludnoœci¹. Mieli tylko maczugi i dzidy, ale by³o ich zbyt wielu, tote¿ odlecieliœmy i przybyliœmy tutaj. - Hmm - mrukn¹³ Danton - teraz rozumiem, czemu tak nieufnie odnosicie siк do tubylcуw. - W³aœnie. W razie najmniejszego nawet zagro¿enia przechodzimy pod rozkazy wojskowych. To znaczy mego ojca i Jedekiaha. Kiedy niebezpieczeсstwo mija, ster przejmuj¹ na powrуt w³adze cywilne. - To znaczy? - Rada Starszych: naprawdк dobrzy ludzie, brzydz¹cy siк przemoc¹. Je¿eli tobie i twoim ludziom rzeczywiœcie zale¿y na pokoju... - Nie ma ¿adnych ludzi - znu¿onym tonem zaprotestowa³ Danton. - ...to pod rz¹dami Rady Starszych bкdziecie mogli wieœж spokojne i szczкœliwe ¿ycie - dokoсczy³a Anita. Siedzieli obok siebie obserwuj¹c zachуd s³oсca. Danton widzia³, jak zwichrzone wiatrem w³osy przytula³y siк miкkko do jej czo³a i jak odblask ton¹cego w oceanie s³oсca zarysowuje i uwypukla liniк jej warg i policzka. Wstrz¹sn¹³ nim dreszcz, ktуry wyt³umaczy³ sobie wieczornym ch³odem. Anita, ktуra ca³y czas opowiada³a mu z o¿ywieniem o swoim dzieciсstwie, zdawa³a siк nagle mieж k³opoty z utrzymaniem w¹tku. Zdania rwa³y siк coraz bardziej... Ich d³onie nie musia³y szukaж siк zbyt d³ugo. Koniuszki palcуw zetknк³y siк delikatnie i tak ju¿ zosta³y. Przez d³ugi czas nie pad³o ani jedno s³owo. A potem lekko i jakby z oci¹ganiem poca³owali siк. - Co tu siк dzieje, do cholery? - za¿¹da³ wyjaœnieс jakiœ donoœny g³os. Danton zerkn¹³ w gуrк i ujrza³ stoj¹cego nad nim tкgiego mк¿czyznк, ktуrego potк¿na g³owa otoczona by³a aureol¹ pomaraсczowego ksiк¿yca. Zaciœniкte w piкœci d³onie mia³ wsparte na biodrach. - Proszк ciк, Jedekiah - odezwa³a siк Anita - tylko nie rуb sceny. - Wstawaj - poleci³ Jedekiah Dantonowi z³owieszczo spokojnym g³osem. - Podnieœ siк na nogi. Danton stan¹³, trzymaj¹c rкce w pogotowiu i czeka³. - Jesteœ haсb¹ dla „Dru¿yny Huttera” i dla ca³ej swojej rasy - zwrуci³ siк Jedekiah do Anity. - Czyœ ty oszala³a? Jak mo¿na mieж choж odrobinк szacunku dla swojej w³asnej osoby szlajaj¹c siк z jakimœ brudnym dzikusem? A ty - to ju¿ by³o przeznaczone dla Dantona s³uchaj uwa¿nie i lepiej, ¿ebyœ to sobie dobrze zapamiкta³: wara dzikusom od kobiet z „Dru¿yny Huttera”! A teraz wbijк ci tк lekcjк do g³owy! Nast¹pi³a krуtka szarpanina i Jedekiah znalaz³ siк na ziemi. - Na pomoc! - rykn¹³. - Tubylcy atakuj¹! Na statku rozdŸwiкcza³ siк alarmowy dzwonek i nocn¹ ciszк przeszy³ jкk syren. Kobiety i dzieci, dobrze przygotowane na tak¹ ewentualnoœж, w karnych oddzia³ach zniknк³y we wnкtrzu statku. Mк¿czyŸni, w ktуrych rкkach momentalnie pojawi³y siк karabiny, pistolety maszynowe i granaty, ruszyli w kierunku Dantona. - To by³ jeden na jednego! - zawo³a³ Danton. Trochк siк posprzeczaliœmy, to wszystko. Nie ma ¿adnych tubylcуw, jestem tylko ja. - Anita, cofnij siк, szybko! - rozkaza³ najbardziej wysuniкty z napastnikуw. - Nie widzia³am ¿adnych tubylcуw - protestowa³a gor¹co dziewczyna - a poza tym to nie by³a wina Danty... - Cofnij siк! Odci¹gniкto j¹ na bok. Zanim odezwa³y siк karabiny, Danton zdo³a³ daж nura w krzaki. Piкжdziesi¹t metrуw przeby³ na czworakach, potem wsta³ i rzuci³ siк do szaleсczej ucieczki. Na szczкœcie nikt z „Dru¿yny Huttera” nie mia³ zamiaru go œcigaж. Zainteresowani byli jedynie obron¹ statku i utrzymaniem ma³ego przyczу³ka, sk³adaj¹cego siк ze skrawka pla¿y i przylegaj¹cego do niego w¹skiego paska d¿ungli. W nocnej ciszy rozbrzmiewa³y strza³y, wrzaski i dzikie okrzyki. - Tam jest jeden! - Prкdko, obrуж karabin! Okr¹¿yli nas! - Tam! Tam! Mam jednego! - Uciek³! Tam ucieka!... Na drzewie, uwa¿aj, na drzewie! - Strzelaj, cz³owieku, strzelaj! Przez ca³¹ noc Danton przys³uchiwa³ siк odg³osom walki „Dru¿yny Huttera” z wyimaginowanym przeciwnikiem. Nad ranem ogieс usta³. Przez noc zdo³ano wystrzeliж oko³o. tony o³owiu, raniono setki drzew, a ca³e hektary trawy wdeptano w b³oto. D¿ungla œmierdzia³a kordytem. Danton zapad³ w niespokojn¹ drzemkк. Oko³o po³udnia obudzi³ go trzask ³amanych ga³кzi i deptanych krzewуw: ktoœ przedziera³ siк przez d¿unglк. Cofn¹³ siк g³кbiej w gкsty las i przyrz¹dzi³ sobie obiad z miejscowej odmiany bananуw i mango. Potem postanowi³ wszystko dok³adnie przemyœleж. Zupe³nie jednak nie mуg³ siк skupiж. Umys³ mia³ bez reszty zaprz¹tniкty Anit¹ i rozpacz¹ z powodu jej utraty. Resztк dnia spкdzi³ na ponurym ³a¿eniu bez celu i bez sensu. PуŸnym popo³udniem znowu us³ysza³, jak ktoœ przedziera siк przez gкstwinк. Zawrуci³ ju¿, by skryж siк w g³кbi wyspy, kiedy ten ktoœ zawo³a³ go po imieniu: - Danta! Danta! Zaczekaj! To by³ g³os Anity. Danton zawaha³ siк, nie wiedz¹c, co ma pocz¹ж. Mo¿e porzuci³a statek, by ¿yж z nim w g³кbi zielonej d¿ungli? Bardziej jednak prawdopodobne by³o to, ¿e wys³ano j¹ jako przynкtк, i ¿e w krzakach za ni¹ czai siк ca³y oddzia³ z gotowymi do strza³u karabinami. Sk¹d mia³ wiedzieж, czy mo¿e jej zaufaж? - Danta! Gdzie jesteœ? Uœwiadomi³ sobie, ¿e przecie¿ i tak nigdy nie bкdzie im wolno siк po³¹czyж. Ci, z ktуrymi przyby³a, pokazali ju¿, co myœl¹ o tubylcach. Nigdy mu nie zaufaj¹, jego ¿ycie bкdzie zawsze wisia³o na w³osku... - Danta, proszк! Danton wzruszy³ ramionami i skierowa³ siк w stronк, z ktуrej dochodzi³ jej g³os. Spotkali siк na ma³ej polance. Choж Anita mia³a w³osy w nie³adzie, a ubranie wisia³o na niej w strzкpach, to dla Dantona i tak by³a najpiкkniejszym zjawiskiem na œwiecie. Przez moment uwierzy³, ¿e uciek³a, by zacz¹ж z nim nowe ¿ycie. Potem piкжdziesi¹t metrуw za ni¹ zobaczy³ uzbrojonych mк¿czyzn. - Nie bуj siк - powiedzia³a Anita. - Nic ci nie zrobi¹. S¹ tu tylko po to, ¿eby mnie broniж. - Broniж ciк? Pewnie przede mn¹? - zaœmia³ siк ponuro Danton. - Nie znaj¹ ciк tak dobrze jak ja - odpar³a Anita. - Dzisiaj zebra³a siк Rada Starszych. Wszystko im powiedzia³am. - Wszystko? - Oczywiœcie. Powiedzia³am im, ¿e to nie ty sprowokowa³eœ bуjkк, i ¿e walczy³eœ w obronie w³asnej, i ¿e Jedekiah k³ama³. Nie by³o ¿adnej hordy tubylcуw, tylko ty jeden. Tak im powiedzia³am. - Dzielna dziewczyna! - zawo³a³ z zapa³em Danton. I co, uwierzyli ci? - Chyba tak. Wyt³umaczy³am im, ¿e atak tubylcуw nast¹pi³ pуŸniej. Danton jкkn¹³. - O rany, jak mуg³ nast¹piж jakiœ atak, skoro nie ma ¿adnych tubylcуw? - Ale¿ s¹ - odpar³a Anita. - S³ysza³am ich wrzaski. - S³ysza³aœ krzyki waszych ludzi. Danton prуbowa³ intensywnie znaleŸж jakiœ sposуb, ¿eby j¹ przekonaж. Je¿eli nie uda mu siк to z jedn¹ dziewczyn¹, to jak niby ma sobie poradziж z ca³¹ „Dru¿yn¹ Huttera”? I wtedy nadesz³o olœnienie. Pomys³ sam w sobie by³ bardzo prosty, ale jego efekty musia³y, po prostu musia³y byж olbrzymie. - Jak rozumiem, jesteœcie przekonani, ¿e byliœcie obiektem frontalnego ataku ze strony tubylcуw? - Naturalnie. - A ilu by³o tych tubylcуw? - S³ysza³am, ¿e stosunek si³ wynosi³ 10:1 na wasz¹ korzyœж. - I byliœmy uzbrojeni? - Oczywiœcie. - Jak wiкc w takim razie wyt³umaczysz fakt - z triumfem w g³osie zapyta³ Danton - ¿e ani jeden z waszych ludzi nie zosta³ ranny? Spojrza³a na niego rozszerzonymi ze zdziwienia oczyma. - Ale¿, Danta, mуj drogi! Wielu naszych zosta³o rannych, niektуrzy nawet ciк¿ko. Dziwne, ¿e nikt nie zosta³ zabity! Danton poczu³, jak ziemia chwieje mu siк pod nogami. Przez jedn¹ straszliw¹ chwilк uwierzy³ we wszystko, co mуwi³a. Ci ludzie byli œwiкcie przekonani, ¿e to, co mуwi¹, jest najszczersz¹ prawd¹! Mo¿e rzeczywiœcie mia³ swoje plemiк, mo¿e rzeczywiœcie w d¿ungli kryli siк ciemnoskуrzy, jak on, tubylcy, czyhaj¹cy na pierwsz¹ okazjк, by... - Ten kupiec, ktуry nauczy³ ciк angielskiego - mуwi³a dalej Anita - musia³ byж cz³owiekiem bez skrupu³уw. Prawo miкdzygwiezdne zabrania sprzeda¿y broni palnej mieszkaсcom zacofanych planet. Mam nadziejк, ¿e kiedyœ go z³api¹ i... - Broni palnej?! - W³aœnie. Oczywiœcie nie potraficie jej zbyt dobrze u¿ywaж, ale Simeon mуwi, ¿e sama si³a ognia... - Jak przypuszczam, wszyscy wasi poszkodowani maj¹ rany postrza³owe? - Tak. Nie pozwoliliœmy zbli¿yж siк wam na tyle, ¿ebyœcie mogli u¿yж ³ukуw i no¿y. - Rozumiem - powiedzia³ Danton. Ca³y jego wywуd okaza³ siк diab³a wart, ale odczuwa³ bezmiern¹ ulgк, ¿e jednak nie postrada³ zdrowych zmys³уw. Ma³o doœwiadczeni osadnicy napytali sobie biedy uganiaj¹c siк po d¿ungli i strzelaj¹c do wszystkiego, co siк rusza - czyli do siebie nawzajem. By³o wiкcej ni¿ dziwne, ¿e nikt nie zosta³ zabity. To by³ po prostu cud. - Wyt³umaczy³am im jednak, ¿e nie mog¹ was za to winiж. Zosta³eœ zaatakowany i twoi ludzie mieli prawo przypuszczaж, ¿e jesteœ w niebezpieczeсstwie. Rada Starszych uzna³a tak¹ wersjк za bardzo prawdopodobn¹. - To mi³o z ich strony - powiedzia³ Danton. - Staraj¹ siк byж rozs¹dni. A poza tym zdaj¹ sobie sprawк, ¿e jesteœcie ludŸmi tak samo jak i my. - A czy ty te¿ tak myœlisz? - z odcieniem ironii w g³osie zapyta³ Danton. - Oczywiœcie. Rada Starszych zwo³a³a nastкpne walne zebranie na temat naszej polityki wobec tubylcуw i ustanowi³a jej niepodwa¿alne zasady. Przeznaczamy obszar o powierzchni tysi¹ca akrуw na rezerwat dla ciebie i twoich ludzi. To spory szmat ziemi, prawda? Zaczкliœmy ju¿ ustawianie s³upkуw granicznych. Bкdziecie ¿yж spokojnie w swoim rezerwacie, a my w naszej czкœci wyspy. - Co takiego?! - A¿eby sprawк ju¿ definitywnie zakoсczyж, Rada Starszych prosi ciк o przyjкcie tego oto dokumentu mуwi¹c to wrкczy³a mu swуj pergamin. - Co to jest? - Traktat pokojowy, og³aszaj¹cy zakoсczenie wojny miкdzy „Dru¿yn¹ Huttera” a Now¹ Tahiti i zobowi¹zuj¹cy nasze dwa narody do utrzymywania wiecznej przyjaŸni. Danton wzi¹³ bezmyœlnie pergamin z r¹k Anity. Oddzia³ towarzysz¹cy dziewczynie rozproszy³ siк tymczasem i weso³o podœpiewuj¹c wbija³ w ziemiк czerwono-czarne s³upki. By³o siк z czego cieszyж - przecie¿ w prosty i szybki sposуb uda³o siк rozwi¹zaж nie³atwy problem tubylcуw. - A czy nie s¹dzisz - zapyta³ Danton - ¿e, powiedzmy, lepszym wyjœciem z sytuacji by³aby asymilacja? - Sama im to zasugerowa³am - odpar³a, czerwieni¹c siк, Anita. - Naprawdк? Czy zrobi³abyœ to... - Oczywiœcie, ¿e bym zrobi³a - powiedzia³ nie patrz¹c na niego. - Uwa¿am, ¿e wymieszanie dwуch tak silnych ras by³oby wspania³¹ i jak najbardziej odpowiedni¹ rzecz¹. A jakie cudowne historie mуg³byœ opowiadaж naszym dzieciom! - Nauczy³bym je polowaж i ³owiж ryby, pokaza³bym, ktуre roœliny nadaj¹ siк do jedzenia... - A te wasze upojne pieœni i taсce! - westchnк³a Anita. - To by by³o naprawdк wspania³e. Przykro mi, Danta. - Ale coœ chyba da siк zrobiж! Nie mуg³bym porozmawiaж z Rad¹ Starszych? Czy rzeczywiœcie nic nie mo¿na poradziж? - Nic - odpowiedzia³a Anita. - Uciek³abym z tob¹, ale prкdzej czy pуŸniej i tak by nas znaleŸli, choжby nie wiem, jak d³ugo musieli nas szukaж. - W³aœnie ¿e nigdy by nas nie znaleŸli - zapewni³ j¹ Danton. - Mo¿e tak, mo¿e nie. W ka¿dym razie chcia³abym to sprawdziж... - Kochanie! - ...ale nie mogк. Pomyœl o swoich ludziach, Danta! Nasi schwytaliby zak³adnikуw i zabiliby ich, gdybym nie wrуci³a. - Ale¿ ja nie mam ¿adnych ludzi, do jasnej cholery! - To mi³o z twojej strony, ¿e tak mуwisz - powiedzia³a ³agodnie Anita - ale nie wolno nam, w imiк naszej mi³oœci, poœwiкcaж czyjegoœ ¿ycia. Musisz powiedzieж swoim ludziom, ¿e je¿eli chc¹ ¿yж, to nie wolno im przekraczaж granicy rezerwatu. A na razie do widzenia i pamiкtaj, ¿e najdalej mo¿na zajœж krocz¹c œcie¿k¹ pokoju. Uciek³a do swoich. Danton, patrz¹c na ni¹, by³ wœciek³y na jej szlachetne sentymenty, ktуre bez ¿adnej realnej przyczyny nie pozwala³y im siк po³¹czyж, a jednoczeœnie kocha³ j¹ za mi³oœж, jak¹ okazywa³a jego ludziom. To, ¿e ci ludzie nie istnieli, nie mia³o ¿adnego znaczenia. Liczy³y siк intencje. Wreszcie odwrуci³ siк i poszed³ w g³¹b d¿ungli. Zatrzyma³ siк przy cichym, okolonym gigantycznymi drzewami i kwitn¹cymi paprociami, oczku czarnej wody i prуbowa³ u³o¿yж plany na resztк swego ¿ycia. Anita odesz³a; wszelkie stosunki z ludŸmi zerwane. Prуbowa³ sobie wmуwiж, ¿e ani jej, ani ich nie potrzebuje. Mia³ przecie¿ swуj rezerwat. Mуg³ na nowo zaj¹ж siк upraw¹ ogrуdka, wyrzeŸbiж parк nowych pos¹gуw, skomponowaж kilka sonat, zacz¹ж wydawaж kolejn¹ gazetк... - Do diab³a z tym wszystkim! - wrzasn¹³ na otaczaj¹ce go drzewa. Dosyж mia³ ju¿ tych œrodkуw zastкpczych. Pragn¹³ Anity i chcia³ ¿yж razem z ludŸmi. Samotnoœж zbyt ju¿ mu dopieka³a. Ale co mia³ zrobiж? Mo¿liwoœci mia³ doprawdy niewielkie. Opar³ siк o pieс drzewa i zapatrzy³ w nieprawdopodobnie niebieskie nowotahitaсskie niebo. ¯eby tylko ci przybysze nie byli tacy przes¹dni, ¿eby nie mieli tego kompleksu tubylcуw, ¿eby... I wtedy przyszed³ mu do g³owy plan - absurdalny, niebezpieczny... - Ale warto sprуbowaж - powiedzia³ do siebie. Nawet gdyby mieli mnie zabiж. Ruszy³ k³usem w stronк granicy rezerwatu. W pobli¿u statku dostrzeg³ go stra¿nik i natychmiast skierowa³ w jego stronк lufк karabinu. Danton uniуs³ obie rкce. - Nie strzelaж! Muszк pomуwiж z waszymi wodzami! - Wracaj lepiej do rezerwatu - ostrzeg³ go stra¿nik - bo bкdк strzela³! - Muszк mуwiж z Simeonem - oœwiadczy³ Danton, nie ruszaj¹c siк ani o milimetr. - No cу¿, rozkaz, to rozkaz - westchn¹³ stra¿nik sk³adaj¹c siк do strza³u. - Chwileczkк! - ze statku wyszed³ skrzywiony ponuro Simeon. - O co chodzi? - Wrуci³ ten dzikus - wyjaœni³ stra¿nik. - Mogк go zdmuchn¹ж? - Czego chcesz? - zapyta³ Simeon. - Przyszed³em tutaj - rykn¹³ pe³nym g³osem Danton - ¿eby wypowiedzieж wam wojnк! Podzia³a³o to jak kij w³o¿ony w mrowisko. Po kilku chwilach wokу³ statku zgromadzi³ siк pe³ny stan osobowy „Dru¿yny Huttera”. Nieco z boku sta³a Rada Starszych - grupka podesz³ych wiekiem mк¿czyzn wyrу¿niaj¹cych siк siwymi brodami. - Zaakceptowaliœcie przecie¿ traktat pokojowy - zaprotestowa³ Simeon. - Skonsultowa³em siк z pozosta³ymi wodzami z tej wyspy - odpar³ postкpuj¹c krok naprzуd Danton. Wed³ug nas traktat jest nieuczciwy. Nowa Tahiti jest nasza. Nale¿a³a do naszych ojcуw i do ojcуw naszych ojcуw. Tutaj wychowaliœmy nasze dzieci, zbieraliœmy z pуl plony, zrywaliœmy owoce drzewa chlebowego. Nie mo¿emy siк zgodziж na zamkniкcie nas w rezerwacie! - Danta! - zawo³a³a Anita pojawiaj¹c siк we w³azie. Prosi³am ciк przecie¿, ¿ebyœ zaniуs³ pokуj swemu ludowi! - Lud nie chcia³ mnie s³uchaж - odpar³ Danton. - Ju¿ gromadz¹ siк plemiona ca³ej wyspy. Nie tylko moje, Cynochi, ale i Drovati, Lorognasti, Retellsmbroichi, Vitelli. Oraz, rzecz jasna, zale¿ne od nich szczepy i lennicy. - Ilu was jest? - zapyta³ Simeon. - Jakieœ piкжdziesi¹t do szeœжdziesiкciu tysiкcy. Nie wszyscy, oczywiœcie, mamy strzelby. Wiкkszoœж z nas bкdzie musia³a polegaж na nieco bardziej tradycyjnej broni, jak na przyk³ad zatrute strza³y i dmuchawy. Przez t³um przeszed³ nerwowy pomruk. - Wielu naszych zginie - mуwi³ z niewzruszonym spokojem Danton - ale to nie ma znaczenia. Ka¿dy Nowotahitaсczyk bкdzie walczy³ jak lew. Na ka¿dego z waszych przypada tysi¹c naszych. Na s¹siedniej wyspie mieszkaj¹ nasi krewniacy, ktуrzy z pewnoœci¹ siк do nas przy³¹cz¹. Bez wzglкdu na ofiarк z ¿ycia i cierpienia, jak¹ przyjdzie nam z³o¿yж, zepchniemy was do morza. To wszystko, co mam do powiedzenia. Odwrуci³ siк na piкcie i powolnym, dostojnym krokiem ruszy³ w stronк d¿ungli. - Mogк ju¿ go zdmuchn¹ж? - przypomnia³ o sobie stra¿nik. - Od³у¿ ten karabin, idioto! - warkn¹³ Simeon. Danta, zaczekaj. Przecie¿ mo¿emy siк dogadaж. Nie ma sensu niepotrzebnie przelewaж krwi. - Zgadzam siк z tym - ze œmierteln¹ powag¹ odpar³ Danton. - Czego chcecie? - Rуwnych praw! Rada Starszych niezw³ocznie rozpoczк³a obrady. Simeon przys³uchiwa³ im siк jakiœ czas, potem wrуci³ do Dantona. - To siк da zrobiж. Coœ jeszcze? - Nic - odpar³ Danton. - Nic, oprуcz potwierdzaj¹cego nasz uk³ad przymierza miкdzy rodzin¹ panuj¹c¹ „Dru¿yny Huttera” a rodzin¹ panuj¹c¹ Nowotahitaсczykуw. Najlepsze by³oby jakieœ ma³¿eсstwo. Po kolejnej rundzie obrad Rada Starszych przekaza³a swe stanowisko Simeonowi. Komendant wydawa³ siк czymœ najwyraŸniej wzburzony. Kark mu nabrzmia³, ale zdo³a³ siк jakoœ opanowaж, kiwn¹³ g³ow¹ na znak zgody i podszed³ do Dantona. - Zosta³em upowa¿niony przez Radк Starszych oœwiadczy³ - by zaproponowaж ci zawarcie przymierza krwi. Ty i ja, jako przedstawiciele rodzin panuj¹cych naszych narodуw, zmieszamy nasz¹ krew, a nastкpnie podzielimy siк chlebem i sol¹. Bкdzie to podnios³a i maj¹ca wielkie, symboliczne znaczenie uroczystoœж, ktуra... - Przykro mi - przerwa³ mu Danton - ale my, Nowotahitaсczycy, nie uznajemy takich rzeczy. To musi byж ma³¿eсstwo. - Ale¿, do cholery, cz³owieku... - To moje ostatnie s³owo. - Nigdy siк na to nie zgodzimy! Nigdy! - A wiкc wojna! - oznajmi³ Danton i poszed³ w las. Znajdowa³ siк akurat w odpowiednim nastroju do prowadzenia wojny, ale jak jeden tubylec mia³ poradziж sobie z ca³ym statkiem uzbrojonych ludzi? Rozwa¿a³ w³aœnie ponuro ten problem, kiedy spomiкdzy drzew wyszli Simeon i Anita. - W porz¹dku - oœwiadczy³ wœciek³y Simeon. - Rada Starszych wyrazi³a zgodк. Dosyж ju¿ mamy tego latania od planety do planety. Mieliœmy ju¿ takie k³opoty wczeœniej i podejrzewam, ¿e mielibyœmy je wszкdzie, gdziekolwiek byœmy siк przenieœli. Zmкczy³y nas te ci¹g³e problemy z tubylcami, wiкc s¹dzк - tu mк¿nie powstrzyma³ nap³ywaj¹ce mu do oczu ³zy - ¿e najlepiej bкdzie rozpocz¹ж proces asymilacji. Tak w ka¿dym razie uwa¿a Rada Starszych. Ja osobiœcie wola³bym walczyж. - Przegra³byœ - zapewni³ go Danton i w tym momencie poczu³, ¿e sam jeden potrafi³by daж radк ca³ej „Dru¿ynie Huttera”. - Mo¿liwe - przyzna³ Simeon. - W ka¿dym razie podziкkuj Anicie, bo tylko dziкki niej mo¿emy zawrzeж ten uk³ad. - Dziкki niej? Jak to? - O rany, bo jest jedyn¹ dziewczyn¹, ktуra chcia³aby wyjœж za go³ego, brudnego, durnego dzikusa! I tak oto wziкli œlub, i Danta, nazywany teraz Przyjacielem Bia³ych Ludzi, zacz¹³ prowadziж osiad³y tryb ¿ycia, pomagaj¹c „Dru¿ynie Huttera” w podboju nowego kraju. W zamian za to zaznajomiono go z cudami cywilizacji. Nauczono go gry w dwunastoosobowego bryd¿a i Taсcуw Masowych, a wkrуtce potem „Dru¿yna Huttera” wybudowa³a sobie ma³e Metro - przecie¿ cywilizowani ludzie musz¹ mieж jakieœ mo¿liwoœci dawania upustu swoim agresjom. Dancie, rzecz jasna, tak¿e wyt³umaczono, na czym ta zabawa polega. Prуbowa³ siк jakoœ zidentyfikowaж z praktykowanym na Ziemi sposobem spкdzania wolnego czasu, ale okaza³o siк to zadaniem przekraczaj¹cym mo¿liwoœci jego barbarzyсskiej duszy. Cywilizacja dzia³a³a na niego przygnкbiaj¹co, tote¿, wraz ze swoj¹ ¿on¹, przemierza³ olbrzymie przestrzenie planety, zawsze w stra¿y przedniej, zawsze jak najdalej od powabуw cywilizowanego œwiata. Czкsto odwiedzali go antropolodzy. Rejestrowali pilnie wszystkie historie, jakie opowiada³ swoim dzieciom prastare, cudowne nowotahitaсskie legendy, pe³ne mitуw o bogach przestworzy i demonach oceanуw, o duchach ognia i nimfach z puszcz i lasуw, opowieœci o tym, jak to Katamandura musia³ w ci¹gu trzech dni stworzyж œwiat z niczego i jak¹ otrzyma³ za to nagrodк, o tym, co Jevasi powiedzia³ Hootmentaliemu, kiedy spotkali siк w krуlestwie podziemi i o przedziwnych nastкpstwach tego spotkania. Antropolodzy dostrzegli pewne podobieсstwo miкdzy tymi opowieœciami a niektуrymi z ziemskich mitуw; da³o to okazjк do wysuniкcia wielu ciekawych hipotez. Zainteresowanie naukowcуw wzbudzi³y tak¿e wielkie, wyrzeŸbione w piaskowcu pos¹gi z najwiкkszej wyspy Nowej Tahiti. Te groŸne, ponure postacie by³y z pewnoœci¹ dzie³em jakiejœ prastarej, przed wiekami zaginionej rasy; kto je raz ujrza³, nie mуg³ ju¿ ich zapomnieж. Jednak dla wszystkich najbardziej pasjonuj¹cym problemem by³a zagadka samych Nowotahitaсczykуw. Ci szczкœliwi, uœmiechniкci, miedzianoskуrzy barbarzyсcy, wy¿si, silniejsi, przystojniejsi i zdrowsi od wszystkich znanych dotychczas ras, zniknкli wraz z przybyciem bia³ego cz³owieka. Tylko nieliczni z najstarszych cz³onkуw „Dru¿yny Huttera” widzieli ich w wiкkszej liczbie, a i tak wiarygodnoœж ich opowieœci by³a przez wielu kwestionowana. - Moi ludzie? - mawia³ Danta, gdy go o to pytano. Cу¿, nie potrafili obroniж siк przed chorobami przyniesionymi przez bia³ych ludzi, nie mogli znieœж ich maszynowej cywilizacji, brutalnego i bezwzglкdnego stylu bycia. Teraz s¹ wszyscy w szczкœliwej krainie Valhoola, skryci za b³кkitem nieba. Pewnego dnia i ja do nich do³¹czк. A biali ludzie, s³ysz¹c te s³owa, doœwiadczali dziwnego uczucia winy i podwajali swe wysi³ki, by okazaж serce Dancie, Ostatniemu Nowotahitaсczykowi. przek³ad: Arkadiusz Nakoniecznik

Diabelska Maszyna Wolna konkurencja to rzecz sama w sobie bardzo piкkna. Ale oto przypadek zgotowa³ coœ jeszcze lepszego: produkcjк nieograniczon¹ i ca³kowicie bezp³atn¹. Richard Gregor siedzia³ w swoim zakurzonym biurze us³ug higieny miкdzyplanetarnej. By³o ju¿ po³udnie, a Arnolda - jego wspуlnika - ani widu, ani s³ychu. Gregor œlкcza³ nad niezwykle skomplikowanym pasjansem, gdy us³ysza³ na schodach ha³as. Drzwi biura otworzy³y siк i ukaza³a siк w nich g³owa Arnolda. - Zachowujesz siк jak wielki przedsiкbiorca! - zawo³a³ Gregor. - Dziкki mnie jesteœmy od dzisiaj bogaczami! - zawo³a³ Arnold. Szerokim gestem otworzy³ drzwi i zawo³a³ w stronк korytarza: - Przynieœcie to tutaj, ch³opcy! Czterech spoconych mк¿czyzn wnios³o do biura jak¹œ czarn¹ maszynк wielkoœci ma³ego s³onia. Postawili j¹ na œrodku pokoju. - Oto ona - rzuci³ Arnold z dum¹. Zap³aci³ tragarzom i za³o¿ywszy rкce do ty³u, zapatrzy³ siк w maszynк. Gregor odsun¹³ od siebie papiery gestem cz³owieka zmкczonego. Wsta³ i obszed³ dooko³a przedmiot. - Bardzo to interesuj¹ce. Ale do czego w³aœciwie s³u¿y? - To jest milion, ktуry nam spada z nieba. - Oczywiœcie. Ale co to w³aœciwie jest? - To jest bezp³atna produkcja - powiedzia³ Arnold. By³ uœmiechniкty i dumny z siebie. - Przechodzi³em w³aœnie obok sk³adуw miкdzyplanetarnych Joego i zauwa¿y³em to na wystawie. Kupi³em j¹ za grosze. Joe nawet nie wiedzia³, co to jest. - Tak jak ja - rzek³ Gregor. - A ty? Arnold drepta³ na czworakach wokу³ maszyny, usi³uj¹c odczytaж wygrawerowany na niej jakiœ napis. Nie podnosz¹c oczu zapyta³: - S³ysza³eœ oczywiœcie o planecie nosz¹cej nazwк Meldge? Gregor skin¹³ potakuj¹co g³ow¹. Meldge by³a to niewielka planeta trzeciego rzкdu, nieco na uboczu od uczкszczanych szlakуw handlowych. Niegdyœ kwit³a tam bardzo rozwiniкta cywilizacja. W historii nosi³o to nazwк epoki Starej Wiedzy Meldgeskiej. Technika Starej Wiedzy zosta³a ju¿ dawno zapomniana, ale od czasu do czasu natrafiano na jakieœ jej osi¹gniкcia. - I to mia³by byж egzemplarz z epoki Starej Wiedzy? zapyta³ Gregor. - W³aœnie. Ta maszyna to fabryka, ktуra bezp³atnie produkuje. Myœlк, ¿e w ca³ym naszym systemie nie ma wiкcej ni¿ piкж, szeœж takich egzemplarzy. No, a dzisiaj nikt czegoœ takiego nie umie zbudowaж. - A co w³aœciwie produkuje ta maszyna? - zapyta³ Gregor. - Sk¹d¿e ja mam o tym wiedzieж - powiedzia³ Arnold. - Daj mi, proszк ciк, s³ownik meldgeski. Nie okazuj¹c zniecierpliwienia Gregor podszed³ do pу³ki z ksi¹¿kami. - Nie wiesz nawet, co ona produkuje? Tu masz s³ownik. - Dziкkujк. Co za rу¿nica? Cokolwiek wytwarza, wytwarza bezp³atnie. Pobiera energiк z powietrza, z eteru, ze s³oсca, zewsz¹d. Nie ma potrzeby w³¹czaж jej do czegokolwiek... Ona po prostu funkcjonuje bez koсca. Arnold otworzy³ s³ownik i zabra³ siк do szukania s³уw, ktуre wyryte by³y na maszynie. - Energia bezp³atna... Wcale nie tacy g³upi ci starzy uczeni... Energia pobierana z powietrza... Zreszt¹ mуwiк ci, ¿e obojкtne, co z tej maszyny wychodzi. Zawsze bкdziemy mogli j¹ sprzedaж, a to, co w tym czasie wyprodukuje, bкdzie czystym zyskiem. Gregor spogl¹da³ na podnieconego wspуlnika okr¹g³ymi oczyma, a jego pod³u¿na smutna twarz by³a coraz bardziej zachmurzona. - Mуj drogi - rzek³ - czy muszк ci przypominaж? Jesteœ przede wszystkim chemikiem. Ja jestem biologiem. Nie znamy siк na maszynach, a jeszcze mniej na maszynach zagranicznych i to tak skomplikowanych. Arnold skin¹³ tylko g³ow¹ i nacisn¹³ jakiœ guzik. Maszyna wyda³a g³uchy dŸwiкk. - Poza tym - doda³ Gregor - jesteœmy specjalistami w dziedzinie higieny miкdzyplanetarnej. I nie widzк powodu, dla ktуrego... Maszyna zaczк³a jakby pokas³ywaж. - Kapujк - powiedzia³ Arnold. - Tu jest napisane, ¿e maszyna wytwarza bezp³atnie. Stanowi wielki sukces laboratoriуw Glatten. Maszyna jest niezawodna. Nie³amliwa. Dzia³a bezb³кdnie. Nie ma potrzeby w³¹czania jej do jakiegokolwiek Ÿrуd³a energii. Aby j¹ uruchomiж, wystarczy nacisn¹ж guzik oznaczony cyferk¹ 1. Zatrzymaж j¹ mo¿na za pomoc¹ klucza liguryjskiego. Jeœli w czasie pracy wyst¹pi jakiœ b³¹d, nale¿y zwrуciж siк do laboratoriуw Glatten. - Mo¿e nie doœж jasno siк wyrazi³em - zacz¹³ ponownie Gregor - jesteœmy... - Nie b¹dŸ g³upcem - powiedzia³ Arnold. - Puœcimy maszynк w ruch i bкdziemy mogli przestaж pracowaж... A to jest w³aœnie ten guzik numer 1. Maszyna znowu wyda³a jakiœ podejrzany dŸwiкk, ktуry po chwili przekszta³ci³ siк w regularny turkot. Up³ynк³o kilka minut, ale nic nie nast¹pi³o. - Musi siк rozgrzaж - powiedzia³ Arnold nieco zaniepokojony. Nagle z otworu znajduj¹cego siк u do³u maszyny zacz¹³ wysypywaж siк jakiœ szary proszek. - To mo¿e byж odpad albo osad - mrukn¹³ Gregor. Ale przez nastкpne piкtnaœcie minut proszek regularnie wysypywa³ siк z maszyny na pod³ogк. - Nadzwyczajne! - krzykn¹³ zachwycony Arnold. - Co to jest? - Nie mam najmniejszego pojкcia. Trzeba bкdzie zrobiж analizк. Z uœmiechem triumfu Arnold nabra³ trochк proszku do prуbуwki. Gregor zaœ milcz¹co wpatrywa³ siк w maszynк wysypuj¹c¹ z siebie szary proszek. - Czy nie s¹dzisz - rzek³ wreszcie - ¿e by³oby lepiej, gdybyœmy zatrzymali maszynк, dopуki siк nie dowiemy, co to jest? - Z pewnoœci¹ nie - rzek³ Arnold. - Cokolwiek to jest, musi mieж jak¹œ wielk¹ wartoœж. Zapali³ palnik Bunsena, wla³ do prуbуwki trochк wody destylowanej i zabra³ siк do roboty. W biurze zapanowa³o milczenie. Trwa³o kilka godzin. Arnold ciк¿ko pracowa³. Bez przerwy dorzuca³ do prуbуwki preparaty chemiczne, cedzi³ osad i notowa³ wyniki w wielkiej ksiкdze, ktуr¹ trzyma³ na biurku. Gregor przyniуs³ tymczasem kilka kanapek i kawк. Przyszed³ ju¿ nieco do siebie i obserwowa³ szary proszek, ktуry maszyna z siebie wypluwa³a. Jej turkot stawa³ siк g³oœniejszy, a struga proszku coraz gкstsza. W godzinк po obiedzie Arnold wsta³ od biurka. - No, nareszcie skoсczy³em - rzek³ powa¿nie. - A wiкc co to jest? - Gregor zastanawia³ siк, czy aby Arnold nie dokona³ jakiegoœ wielkiego odkrycia. - To jest tangress - rzek³ Arnold i spojrza³ zaniepokojony na Gregora. - Tangress? - Tak jest. - Mo¿e zechcia³byœ mi wyjaœniж, co to takiego tangress? - zdenerwowa³ siк Gregor. - S¹dzi³em, ¿e wiesz. To jest, jak by ci to wyjaœniж, podstawowa potrawa, podstawowy produkt ¿ywnoœciowy mieszkaсcуw planety Meldge. O ile mnie pamiкж nie myli, doros³y Meldgejczyk spo¿ywa kilka ton tangressu rocznie. - Aha. To jest wiкc pokarm? Gregor spojrza³ na gуrк proszku z odcieniem respektu. Maszyna, ktуra wytwarza³a produkt ¿ywnoœciowy dwadzieœcia cztery godziny na dwadzieœcia cztery - mog³a rzeczywiœcie przynieœж zysk. Zw³aszcza ¿e nie trzeba jej by³o niczym zasilaж i nie zu¿ywa³a ¿adnej energii. Arnold otworzy³ ksi¹¿kк telefoniczn¹. - Zaraz to sprawdzimy. Nakrкci³ jakiœ numer. - Halo? Czy to Instytut ¯ywienia Miкdzyplanetarnego? Poproszк do telefonu dyrektora. Nie ma go? To mo¿e jego zastкpcк? To bardzo wa¿ne... Halo? Ach, to ty, Channels? Dzieс dobry. Mam dla ciebie interesuj¹c¹ propozycjк. Mogк ci dostarczyж nieograniczone iloœci tangressu, podstawowego pokarmu Meldgejczykуw. Tak, tak. Domyœlam siк, ¿e to ciк mo¿e zainteresowaж. Dobrze, czekam. Nie, nie. Nie wy³¹czam. Odwrуci³ siк do Gregora. - Przypuszczam, ¿e bкdzie mуg³ to zakupiж... Tak, tak. S³ucham. Mo¿esz zakupiж tangress? Znakomicie. Œwietnie... Gregor zbli¿y³ siк do aparatu, chc¹c us³yszeж s³owa wypowiedziane na drugim koсcu drutu. Arnold odepchn¹³ go lekko ³okciem. - Cena? A jakie s¹ obecnie ceny na rynku? Piкж dolarуw tona? To nie jest wiele, ale ostatecznie... Co?! Piкж centуw! Chyba siк œmiejesz? Gregor odsun¹³ siк od telefonu i opad³ na fotel. Z obojкtnoœci¹ wys³ucha³ rozmowy do koсca. - Tak, tak. Nie wiedzia³em. Rozumiem. Do widzenia. Arnold od³o¿y³ s³uchawkк. - Okazuje siк, ¿e popyt na tangress jest u nas niewielki. Na Ziemi mieszka kilkudziesiкciu Meldgejczykуw, transport zaœ tego produktu jest zupe³nie nieop³acalny. Gregor spojrza³ ponownie na maszynк. Odnalaz³a prawdopodobnie swуj normalny rytm, gdy¿ tangress wysypywa³ siк z niej jakby pod wielkim ciœnieniem. Obok maszyny rozci¹ga³a siк piкtnastocentymetrowa warstwa proszku, ktуry pokry³ ca³¹ prawie pod³ogк. - Nic nie szkodzi - rzek³ Arnold. - W jakiœ sposуb uda nam siк to sprzedaж. To przecie¿ mo¿e s³u¿yж i do innych celуw. Usiad³ przy biurku i ponownie zabra³ siк do wertowania ksi¹¿ek. - Czy nie nale¿a³oby jej jednak zatrzymaж? - zaniepokoi³ siк Gregor. - Oczywiœcie, ¿e nie - powiedzia³ Arnold stanowczo. - To idzie przecie¿ zupe³nie gratis, rozumiesz? Przecie¿ ona sypie nam pieni¹dze. Przed maszyn¹ gуra proszku osi¹gnк³a wysokoœж jednego metra. Utonк³y w niej piуra i o³уwki, rejestr i jeden z rega³уw. Gregor zadawa³ sobie pytanie, czy aby pod³oga wytrzyma taki ciк¿ar. - Wreszcie Arnold zamkn¹³ swoje ksiкgi. By³ zmкczony, ale zadowolony. - To rzeczywiœcie mo¿e s³u¿yж do czegoœ innego. - Do czego? - Tangress mo¿e byж u¿ywany tak¿e jako materia³ budowlany. Jeœli pozostawi siк go na powietrzu przez kilka tygodni, staje siк twardy jak granit, rozumiesz? - Nie wiedzia³em o tym. - Po³¹cz mnie z jakimœ przedsiкbiorstwem budowlanym. Gregor zadzwoni³ do przedsiкbiorstwa budowlanego Toledo-Mars i poinformowa³ jakiegoœ O’Toole’a, ¿e mo¿e mu dostarczyж nieograniczonych iloœci tangressu. - Tangress? - rzek³ O’Toole. - Nie jest to nadzwyczajny materia³ budowlany. Nie trzyma ¿adnej farby, rozumie pan? - Nie mia³em o tym zielonego pojкcia - usprawiedliwia³ siк Gregor. - Tak to jest. Poradzк, co pan ma zrobiж. Podobno istnieje gdzieœ jakaœ rasa ba³wanуw, ktуre od¿ywiaj¹ siк tym œwiсstwem. Mo¿e by tam sprуbowaж...? - Wola³bym to sprzedaж jako materia³ budowlany. - Jak pan chce. Ostatecznie moglibyœmy to kupiж. Buduje siк jeszcze tu i уwdzie tanie domy mieszkalne. Mogк zap³aciж piкtnaœcie za tonк. - Dolarуw? - Nie, centуw. - To muszк siк jeszcze zastanowiж - rzek³ Gregor. Kiedy Arnold us³ysza³ tк propozycjк, pomyœla³ chwilк i skin¹³ g³ow¹. - Zgoda - rzek³. - Powiedzmy, ¿e maszyna wyrobi tego dziesiкж ton dziennie. Wypadnie to oko³o piкciuset dolarуw rocznie. To nie jest maj¹tek, ale zawsze pozwoli nam to p³aciж komorne. - Ale tego nie mo¿na tu w tym stanie zostawiж! zawo³a³ Gregor wskazuj¹c na maszynк, wypuszczaj¹c¹ z siebie regularnie szary proszek. - Oczywiœcie, ¿e nie. Trzeba bкdzie wyszukaж jakiœ k¹t, gdzieœ poza miastem, gdzie to ulokujemy. Kiedy zechc¹, bкd¹ mogli tam przyjechaж i za³adowaж, ile im potrzeba. Gregor po³¹czy³ siк ponownie z O’Toole’em i powiedzia³ mu, ¿e gotуw jest zrobiж z nim interes. - Dobrze - rzek³ O’Toole - znacie nasz adres. Bкdziecie mogli to dostarczyж, kiedy zechcecie. - To my mamy wam dostarczyж? Myœla³em, ¿e sami bкdziecie odbieraж... - Po piкtnaœcie centуw za tonк? To my wam wyœwiadczamy przys³ugк, ¿e wreszcie bкdziecie siк mogli tego pozbyж. - Niedobrze - rzek³ ponuro Arnold, gdy Gregor od³o¿y³ s³uchawkк. - Koszty transportu... - ...przekroczy³yby oczywiœcie piкtnaœcie centуw za tonк - dokoсczy³ Gregor. - Najwy¿szy czas, byœ maszynк zatrzyma³, dopуki czegoœ nie wynajdziemy. Arnold utorowa³ sobie drogк do maszyny. - Zaraz to zrobiк. Obejrza³ dok³adnie maszynк ze wszystkich stron. - Zatrzymaj¿e to! - zawo³a³ Gregor. - Chwileczkк. - Zatrzymasz, czy nie? Arnold pochyli³ siк nad maszyn¹, nastкpnie wyprostowa³ siк i rzek³ z wymuszonym uœmiechem. - To nie jest takie proste... - A to dlaczego? - Bo bez klucza liguryjskiego maszyny zatrzymaж nie mo¿na, a my takiego klucza nie mamy. Nastкpne kilka godzin spкdzili obaj przy telefonie. Dzwonili na wszystkie strony w poszukiwaniu klucza. Informowali siк w muzeach, w laboratoriach naukowych, w instytucie archeologii i wielu innych instytucjach, ktуre mog³y im udzieliж pomocy. Bezskutecznie. Nikt nigdy na tezy nie widzia³ klucza liguryjskiego i nikt nigdy o nim nie s³ysza³. A maszyna ci¹gle wysypywa³a z siebie proszek, ktуrego nie moim siк by³o pozbyж. Tangress zasypa³ ju¿ obydwa krzes³a, kaloryfer i osi¹gn¹³ wysokoœж biurka. - Co to za wspania³e Ÿrуd³o dochodu - mrukn¹³ Gregor. - Znajdziemy w koсcu jakiœ sposуb. - Na pewno? Arnold zabra³ siк do studiowania swoich ksi¹¿ek i resztк nocy spкdzi³ przy biurku. Gregor musia³ czкœж proszku przesypaж na korytarz, aby ca³e umeblowanie nie utonк³o w tangressie. Nasta³ ranek i promieс s³oсca prуbowa³ przedrzeж siк przez szybк pokryt¹ chmur¹ szarego kurzu. Arnold wsta³ od biurka i ziewn¹³. - I co nowego? - zapyta³ Gregor. - W³aœciwie nic. Gregor znowu utorowa³ sobie drogк do drzwi, aby zejœж po kawк. Gdy wrуci³, zasta³ w pokoju dozorcк budynku i dwуch potк¿nych policjantуw, ktуrzy wykrzykiwali coœ pod adresem nieszczкsnego Arnolda. - Natychmiast zabierze mi pan to œwiсstwo z korytarza! - krzycza³ dozorca - Oczywiœcie! I jeszcze zap³aci pan karк za zainstalowanie fabryki w dzielnicy urzкdowej. Bez zezwolenia! - doda³ owo jeden z policjantуw. - To nie jest fabryka - prуbowa³ sprawк wyjaœniж Gregor. - To jest taka maszyna, ktуra produkuje... - A ja panu mуwiк, ¿e to jest fabryka - powtуrzy³ policjant. - I pan to natychmiast zatrzyma. - Niestety, s¹ pewne trudnoœci - powiedzia³ Arnold. - Mo¿na by powiedzieж, ¿e nie potrafimy tego zatrzymaж... - Nie potrafi pan tego zatrzymaж? - policjant spojrza³ na Arnolda podejrzliwie. - Pan siк ze mnie œmieje, co? A ja panu mуwiк, ¿eby pan to zatrzyma³! - Przysiкgam panu, ¿e... - S³uchaj, ch³opie - policjant przeszed³ na”ty”. Wracam za godzinк. W ci¹gu tego czasu zatrzymasz mi tк maszynк i usuniesz ca³e to œwiсstwo. Jeœli nie, to inaczej pogadamy. Ca³a trуjka z dostojeсstwem opuœci³a pokуj. Gregor i Arnold spojrzeli na siebie, a nastкpnie na maszynк. Wyrzuca³a z siebie regularnie szary proszek, ktуry dochodzi³ ju¿ do po³owy wysokoœci pokoju. - Do jasnej cholery! - krzykn¹³ Arnold u progu histerii. - Musi siк znaleŸж jakiœ sposуb, aby to up³ynniж. Przecie¿ to wszystko bezp³atnie. Przypominam ci, bezp³atnie, bezp³atnie! - Spokojnie, mуj drogi rzek³ Gregor drapi¹c siк w g³owк pokryt¹ szarym proszkiem. - Czy naprawdк tego nie rozumiesz? Jeœli mo¿esz coœ wyprodukowaж bezp³atnie i to w ka¿dych iloœciach, to do czegoœ musi to s³u¿yж! Drzwi siк nagle otworzy³y i do pokoju wszed³ wysoki chudy mк¿czyzna, elegancko ubrany, trzymaj¹c w rкkach dziwny przedmiot. - A wiкc to tu - rzek³. Gregor powstrzyma³ oddech w radosnej nadziei. - To jest klucz liguryjski? - zapyta³. - Co?! To nie ¿aden klucz - rzek³ przybysz. - To jest drenometr. - Ach, tak... - W³aœnie, i jak widzк, zaprowadzi³ mnie do Ÿrуd³a zaburzeс - rzek³ przybysz. - Przepraszam, jeszcze siк nie przedstawi³em. Moje nazwisko Canters. Zamaszystym gestem zmiуt³ z biurka proszek, spojrza³ jeszcze raz na swуj drenometr i zabra³ siк do wype³niania wdrukowanych formularzy. - Co to wszystko znaczy? - zapyta³ Arnold. - Pracujк w Kontynentalnej Centrali Energetycznej rzek³ Canters. - To rozpoczк³o siк wczoraj ko³o po³udnia. Zauwa¿yliœmy na naszych licznikach, ¿e jakaœ potк¿na si³a absorbuje niezwykle potк¿ne iloœci energii. Zmusi³o to nas do odszukania miejsca, gdzie zaburzenia te powstaj¹... - I to w³aœnie tutaj? - zapyta³ Gregor. - Z tej w³aœnie maszyny - rzek³ Canters. Zakoсczy³ wype³nianie swoich formularzy, z³o¿y³ je i schowa³ do teczki. - Dziкkujк panom za pomoc. Oczywiœcie rachunek wkrуtce przeœlemy. Otworzy³, nie bez pewnych trudnoœci, drzwi i spojrza³ jeszcze raz na maszynк. - Ona musi wytwarzaж coœ, co ma wielk¹ wartoœж rzek³ - jeœli tak olbrzymie zu¿ycie energii ma siк op³acaж. Co to jest? Proszek platynowy? Uœmiechn¹³ siк, sk³oni³ uprzejmie g³ow¹ i wyszed³. Gregor odwrуci³ siк w stronк Arnolda. - Bezp³atna energia, co? - Myœlк, ¿e ona wykorzystuje po prostu to Ÿrуd³o, ktуre znajduje siк najbli¿ej. - Te¿ tak myœlк. Ta maszyna czerpie energiк z powietrza, ze s³oсca, z eteru. No i oczywiœcie z centrali energetycznej, jeœli ta znajduje siк w pobli¿u. Tak to wygl¹da. Ale zasada dzia³ania... - Niech diabli wezm¹ ca³¹ zasadк dzia³ania! - krzykn¹³ Gregor. - Nie mo¿emy zatrzymaж tej maszyny bez klucza Liguryjskiego, nikt nie ma klucza liguryjskiego, a my zasypani jesteœmy przez ten przeklкty kurz, ktуrego nie mo¿emy siк pozbyж. I w dodatku w b³yskawicznym tempie zu¿ywamy olbrzymie iloœci energii. - Musi siк znaleŸж jakieœ wyjœcie - z uporem powtуrzy³ Arnold. Gregor zacz¹³ zastanawiaж siк nad losem ich konta bankowego, ktуre gwa³townie mala³o. Coœ niecoœ ostatnio zarobili, ale ca³e ich oszczкdnoœci zamienia³y siк szybko w szary proszek. Nie mуg³ temu przeciwdzia³aж. Arnold by³ od dawna jego wspуlnikiem. Trudno, musi wytrzymaж do koсca. Arnold usiad³ tam, gdzie powinno by³o znajdowaж siк biurko, i ukry³ twarz w d³oniach. Znowu us³yszeli pukanie do drzwi i jakieœ g³osy. - Zasuс zamek - rzek³ Arnold. Gregor spuœci³ zasuwк. Arnold znowu pogr¹¿y³ siк w myœlach. - Nic nie jest stracone - rzek³. - Ta maszyna musi nas wzbogaciж. - Owszem, pozosta³a nam jeszcze jedna droga - rzek³ Gregor. - Trzeba j¹ usun¹ж. Wyrzuжmy j¹ po prostu do morza. - Nigdy w ¿yciu! Nigdy! A poza tym wymyœli³em! Znalaz³em! Trzeba natychmiast ruszyж w drogк. Nastкpne dni minк³y im na gor¹czkowej dzia³alnoœci. Zaanga¿owali ludzi, ktуrzy oczyœcili dom z tangressu. Potem trzeba by³o wnieœж maszynк, ktуra ci¹gle plu³a proszkiem do ich niewielkiego statku miкdzyplanetarnego - a to nie by³o ³atwe. Wreszcie wszystko by³o gotowe. Maszynк umieszczono w zbiorniku, ktуry zreszt¹ szybko wype³ni³ siк tangressem. Wreszcie wyruszyli i wkrуtce pojazd ich przekroczy³ granice systemu s³onecznego. - Wszystko to jest bardzo logiczne - wyjaœni³ pуŸniej Arnold. - Oczywiœcie, ¿e tangress nie znajduje zbytu na Ziemi. I dlatego nie ma w³aœnie sensu up³ynniaж go w³aœnie, na naszym globie. Natomiast na planecie Meldge... - Muszк ci powiedzieж, ¿e mimo wszystko nie mam tej pewnoœci - powiedzia³ Gregor. - To nie mo¿e siк nie udaж. Koszty transportu tangressu na Meldge s¹ zbyt wysokie. Ale mo¿na tam zainstalowaж nasz¹ maszynк. Mo¿emy im dostarczyж ka¿d¹ iloœж tego pokarmu. - A jeœli ceny i tam s¹ zbyt niskie? - zapyta³ Gregor. - Nie mog¹ byж. Przecie¿ tangress stanowi tam podstawowy pokarm; to chleb dla Meldgejczykуw. Tym razem ta historia musi nam siк udaж... Po trzytygodniowej podrу¿y w przestrzeni sygna³y na tablicy rozdzielczej zapowiedzia³y planetк Meldge. By³ ju¿ najwy¿szy czas. Zbiornik ca³kowicie zape³ni³ siк tangressem. Sam zbiornik by³ wprawdzie dobrze zamkniкty, ale produkcja szarego proszku grozi³a rozsadzeniem ca³ego statku kosmicznego. Codziennie musieli pozbywaж siк tego produktu; ale taka operacja zajmowa³a du¿o czasu i powodowa³a stratк ciep³a i powietrza. Wyl¹dowali wreszcie na planecie maj¹c statek kosmiczny wype³niony tangressem, z niewielkimi zapasami tlenu i prawie kompletnie zamarzniкci. Natychmiast po wyl¹dowaniu zjawi³ siк na pok³adzie celnik o pomaraсczowej skуrze. - Witam panуw - powiedzia³. - Rzadko przybywaj¹ do nas ostatnimi czasy podrу¿ni. Zamierzaj¹ panowie zostaж tu d³ugo? - Prawdopodobnie - rzek³ Arnold. - Chcemy tu otworzyж pewne przedsiкbiorstwo. - Doskona³y pomys³ - powiedzia³ urzкdnik. - Nasza planeta potrzebuje trochк œwie¿ej krwi, trochк dynamizmu ziemskiego. Czy wolno zapytaж, jakiego rodzaju przedsiкbiorstwo zamierzaj¹ tu panowie za³o¿yж? - Zamierzamy sprzedawaж tangress - wasz podstawowy produkt ¿ywnoœciowy. Twarz celnika spochmurnia³a. - Co panowie zamierzaj¹ sprzedawaж? - Tangress. Mamy maszynк, ktуra produkuje tangress zupe³nie bezp³atnie. Celnik nacisn¹³ guzik na specjalnej tarczy, ktуr¹ nosi³ przy sobie. - Bardzo ¿a³ujк, ale musz¹ panowie natychmiast ruszyж w powrotn¹ drogк. - Ale my mamy odpowiednie paszporty i przepustki! - A my mamy nasze prawa. Musicie, panowie, natychmiast st¹d wyjechaж i zabraж ze sob¹ swoj¹ maszynк. - Chwileczkк - rzek³ Gregor - g³osicie przecie¿, ¿e panuje u was ca³kowita wolnoœж w dziedzinie inicjatywy prywatnej. - Z wyj¹tkiem produkcji tangressu. Na zewn¹trz pojawi³o siк prawie dwadzieœcia czo³gуw. Z g³uchym szumem otoczy³y statek kosmiczny. Celnik wycofa³ siк i zacz¹³ schodziж ze schodуw. - Jeszcze chwilк! - zawo³a³ Gregor z rozpacz¹ w g³osie. - Domyœlam siк, ¿e obawiacie siк z naszej strony jakiejœ nielojalnej konkurencji. Wobec tego weŸcie sobie tк maszynк. Zostawiamy j¹ w charakterze prezentu. - Co takiego?! Nigdy! - zawo³a³ Arnold. - Tak, tak. Zabierzcie j¹. Bкdziecie mogli dziкki niej nakarmiж waszych biedakуw. A potem postawcie nam pomnik. Na zewn¹trz czo³gi drugim rzкdem zaczк³y otaczaж ich pojazd kosmiczny. Nad nimi pojawi³a siк eskadra starych samolotуw odrzutowych, ktуre powoli osiad³y na kosmodromie. - Wynoœcie siк st¹d! - krzykn¹³ celnik. - Czy na prawdк s¹dzicie, ¿e mo¿na sprzedaж tangress na naszej planecie? Spуjrzcie dooko³a! Rozejrzeli siк. Ca³y kosmodrom pokryty by³ szarym proszkiem, ktуry unosi³ siк w powietrzu gryz¹cym kurzem. Stoj¹ce opodal budynki by³y rуwnie¿ szare - bez cienia kolorowych tynkуw. Smutne szare pola rozci¹ga³y siк hen w dal, a¿ do podnу¿a rуwnie szarych wzgуrz. Wszystko wokу³, jak daleko okiem siкgn¹ж, by³o z tangressu. - Czy chce pan przez to powiedzieж, ¿e planeta jest z... - Mo¿ecie to sobie sami obliczyж - odpowiedzia³ celnik schodz¹c z drabiny. - To tutaj przecie¿ rozpocz¹³ siк okres Starej Wiedzy, a zawsze siк znajdzie paru durniуw, ktуrzy wszystko chc¹ sprawdziж i dotkn¹ж... Na po³owie drabinki zatrzyma³ siк, podniуs³ g³owк do gуry i doda³: - Gdybyœcie jednak, ktуregoœ dnia, odnaleŸli klucz liguryjski, mo¿ecie wrуciж. Postawimy wam wspania³y pomnik. przek³ad: A. M.

Duch V Teraz czyta nasz szyld, powiedzia³ Gregor, stoj¹c twarz¹ przyciœniкt¹ do judasza w drzwiach biura, - Daj mi popatrzeж, poprosi³ Arnold. Gregor odepchn¹³ go. Zaraz zapuka. Nie, rozmyœli³ siк. Odchodzi. Arnold wrуci³ do biurka i roz³o¿y³ karty do pasjansa. Gregor nadal obserwowa³ przez judasza. Judasza w drzwiach zamontowali po prostu z nudуw trzy miesi¹ce po za³o¿eniu spу³ki i wynajкciu biura. Przez ca³y ten czas interesy AAA Agencji Doskona³ej Adaptacji Pianet nie sz³y dobrze - mimo ¿e by³a na pierwszym miejscu w ksi¹¿ce telefonicznej. Adaptacja planet by³a specjalnoœci¹ istniej¹c¹ od dawna i ca³kowicie zmonopolizowan¹ przez dwa du¿e przedsiкbiorstwa. Dla ma³ej, nowej firmy prowadzonej przez dwуch m³odych ludzi o wspania³ych pomys³ach i z wieloma nie zap³aconymi rachunkami za aparaturк by³o to zniechкcaj¹ce. - Wraca, - krzykn¹³ Gregor. - Szybko - udawaj zapracowanego i wa¿nego! Arnold zgarn¹³ karty do szuflady i ledwie skoсczy³ zapinaж fartuch, kiedy rozleg³o siк pukanie. Ich goœж by³ niskim, ³ysym mк¿czyzn¹ o zmкczonej twarzy. Spojrza³ na nich niepewnie. - Panowie adaptuj¹ planety? - Tak, proszк pana - powiedzia³ Gregor i odsun¹wszy stos papierуw œcisn¹³ wilgotn¹ d³oс mк¿czyzny - jestem Richard Gregor. A to mуj wspуlnik, doktor Frank Arnold. Arnold wygl¹daj¹cy efektownie w bia³ym fartuchu i okularach w czarnej rogowej oprawce, kiwn¹³ g³ow¹ w zamyœleniu, nie przerywaj¹c bacznego przygl¹dania siк starym probуwkom. - Proszк, niech pan usi¹dzie, panie... - Ferngraum - Panie Ferngraum. S¹dzк, ¿e mo¿emy prowadziж ka¿d¹ sprawк, jak¹ pan nam zleci - powiedzia³ Gregor zachкcaj¹co. - Kontrolк flory i fauny, oczyszczanie atmosfery i zasobуw wody, sterylizacjк gleby, prуby stabilnoœci, kontrole wulkanуw i trzкsieс ziemi - s³owem, wszystko co jest konieczne, by umo¿liwiж zasiedlenie planety. Ferngraum nadal mia³ niewyraŸn¹ minк. - Bedк z panami szczery. Mam problemy z moj¹ planet¹. Gregor kiwn¹³ g³ow¹ z pewn¹ siebie min¹. - Nasza praca polega na rozwi¹zywaniu problemуw. - Jestem poœrednikiem w handlu nieruchomoœciami, mуwi³ dalej Ferngraum. - Wie pan jak to jest - kupujк planety, sprzedajк - jakoœ trzeba zarabiaж na ¿ycie. Zwykle zajmujк siк dzikimi planetami i adaptacjк pozostawiam nabywcom. Ale kilka miesiкcy temu trafi³a mi siк okazja kupienia planety o naprawdк du¿ej wartoœci - sprz¹tn¹³am j¹ sprzed nosa wielkij spу³ce handlowej. Ferngraum z zatroskaniem wytar³ czo³o. To jest piкkne miejsce - ci¹gn¹³ dalej bez entuzjazmu - przeciкtna tкmperatura dwadzieœcia dwa stopnie. Teren gуrzysty, ale gleba ¿yzna. Wodospady, tкcze, wszystkie te cuda. I zupe³ny brak fauny. - Brzmi to wspaniale - powiedzia³ Gregor. - A mikroorganizmy? - Nic, co mog³oby byж niebezpieczne. - O co w takim razie chodzi? Ferngraum wygl¹da³ na zak³opotanego. - Mo¿e panowie s³yszeli o tej planecie. Numer ewidencyjny RJC - 5. Ale wszyscy nazywaj¹ j¹ Duch V. Gregor uniуs³ brwi. - Duch to doœж dziwna nazwa dla planety, ale s³ysza³ ju¿ dziwniejsze. W koсcu trzeba by³o je jakoœ nazywaж. W zasiкgu lotуw kosmicznych znajdowa³o siк tysi¹ce s³oсc z planetami zamieszka³ymi przez ludzi lub nadaj¹cymi siк do zasiedlenia. I w cywilizowanych œwiatach by³o wielu ludzi ktуrzy chcieli za³o¿yж kolonie. Sekty religijne, mniejszoœci polityczne, grupy filozoficzne - czy po prostu pionierzy chc¹cy zacz¹ж eszystko od nowa. - Nie przypominam sobie, ¿ebym coœ o tym s³ysza³ - powiedzia³ Grogor. Ferngraum poruszy³ siк niespokojnie. - Powinienem by³ pos³uchaж mojej ¿ony. Ale nie - chcia³em zostaж wielkim przedsiкbiorc¹. Zap³aci³em za Ducha V dziesiкж razy wiкcej ni¿ zwykle p³ace i nabra³em siк. - - Ale w czym tkwi problem? - zapyta³ Gregor. - - Wygl¹da na to, ¿e tam straszy, odpowiedzia³ z rozpacz¹ w g³osie Ferngraum. Ferngraum zbada³ swoj¹ planetк radarami, potem wydzier¿awi³ j¹ spу³ce farmerуw z Dijon VI. Oœmioosobowa grupa rozpoznawcza wyl¹dowa³a na miejscu i nie min¹³ dzieс, kiedy zaczк³y nadchodziж zniekszta³cone raporty o demonach, duchach, wampirach, dinozaurach i innych potworach. Kiedy przyby³ po nich statek ratunkowy, wszyscy byli martwi. Raport po autopsji stwierdzi³, ¿e ciкcia i rany na ich cia³ach mog³y byж zadane przez wszystko, nawet demony, duchy, wampiry czy dinozaury, jeœli takie istniej¹ - Ferngraum musia³ zap³aciж karк za niew³aœciwe przygotowanie planu. Farmerzy zrezygnowali z dzier¿awy. Ale uda³o mu siк wydzier¿awiж j¹ grupie czcicieli s³oсca z Opalu II. Czcicie³e s³oсca byli ostro¿ni. Wys³ali swуj ekwipunek i tylko trzech ludzi na rekonesans. Ludzie ci za³o¿yli obуz, rozpakowali rzeczy i og³osili, ¿e planeta jest rajem. W³aœnie przekazywali wiadomoœж, by grupa przyby³a na miejsce, kiedy rozleg³ siк przeraŸliwy krzyk i... cisza. Statek patrolowy polecia³ na Ducha V, pogrzebano cia³a i opuszczono planetк w ci¹gu dok³adnie piкciu minut. - I tak to siк skoсczy³o - powiedzia³ Ferngraum. - Teraz nikt jej nie chce za ¿adn¹ cenк. Za³ogi statkуw nie chc¹ na niej l¹dowaж: A ja nadal nie wiem co siк sta³o. Westchn¹³ g³кboko i spojrza³ na Gregora. - Jeœli chcecie, mo¿ecie siк tym zaj¹ж Gregor i Arnold przeprosili go na chwile i wyszli do przedpokoju. Arnold wyda³ okrzyk radoœci: - Mamy robotк! - Taak - powiedzia³ Gregor, - ale jak¹ robotк. - Chcieliœmy coœ trudnego, - zwrуci³ mu uwagк Arnold.,Jeœli nam siк uda, zdobкdziemy rozg³os - nie mуwi¹c ju¿ o zyskach. - Zdaje sie, ¿e zapominasz, - powiedzia³ Gregor, - ¿e to ja mam polecieж na te planetк. Ty tylko bкdziesz tu siedzia³ i wyci¹ga³ wnioski z przys³anych przeze mnie danych. - Tak przecie¿ ustaliliœmy, przypomnia³ Arnold. - Ja jestem dzia³ naukowy, a ty przeprowadzasz ekspertyzк. Pamiкtasz? Gregor pamiкta³. Od najm³odszych lat ci¹gle pakowa³ siк w k³opoty, podczas, gdy Arnold siedzia³ spokojnie i t³umaczy³ mu dlaczego to robi³. - Nie podoba mi siк ta sprawa, - powiedzia³. - Chyba nie wierzysz w duchy? - Nie, oczywiœcie, ¿e nie. - Cу¿, z ka¿d¹ inn¹ zmor¹ poradzimy sobie. Tylko odwa¿ni mog¹ liczyж na dobry zarobek. Gregor wzruszy³ ramionami. Wrуcili do Ferngrauma. W ci¹gu pу³ godziny uzgodnili warunki - wysoki procent z przysz³ych zyskуw jeœli robota siк uda, pokrycie poniesionych kosztуw jeœli siк nie uda Gregor odprowadzi³ Ferngrauma do drzwi. - Swoj¹ drog¹, zapyta³, - jak pan do nas trafi³? - Nikt inny nie chcia³ wzi¹ж tej sprawy, - powiedzia³ Ferngreum, wyraŸnie z siebie zadowolony. - ¯yczк powodzenia. Trzy dni pуŸniej Gregor by³ ju¿ w drodze na Ducha V na pok³adzie frachtowca kosmicznego. Czas podrу¿y wykorzysta³ na dok³adne przestudiowanie raportуw z dwуch prуb kolonizacji i czytanie szeregu prac dotycz¹cych zjawisk nadprzyrodzonych. Ale to niczego nie wyjaœnia³o. Na Duchu V nie znaleziono ¿adnych œladуw istnienia zwierz¹t i nigdzie w Galaktyce nie odkryto dowodуw istnienia stworуw nadprzyrodzonych. Gregor zastanawia³ siк nad tym. Sprawdzi³ swoj¹ broс, gdy¿ frachtowiec zbli¿a³ siк do Ducha V. Wiуz³ arsena³ wystarczaj¹cy do prowadzenia i wygrania niewielkiej wojny. O ile znajdzie siк coœ do czego bкdzie mo¿na strzelaж... Kapitan frachtowca zni¿y³ statek na odleg³oœж kilku tysiecy stуp od pogodnej, zielonej powierzchni planety. Gregor zrzuci³ swoje rzeczy na spadochronie na miejsce dwуch poprzednich obozowisk, uœcisn¹³ reke kapitana i sam rуwnie¿ skoczy³ na spadochronie. Wyl¹dowa³ bezpiecznie i spojrza³ w gуrк. Frachtowiec gna³ w gуrк jakby goni³y go rozwœcieczone furie. By³ sam na Duchu V. Po sprawdzeniu czy aparatura nie uleg³a uszkodzeniu, nada³ Arnoldowi wiadomoœж, ¿e wyl¹dowa³ bezpiecznie. Potem z miotaczem w rкku, przeprowadzi³ inspekcje obozu czcicieli s³oсca. Wybrali sobie miejsce u podnу¿a gуr, nad ma³ym jeziorem o krystalicznie czystej wodzie. Baraki by³y w idealnym stanie. Nie zniszczy³y ich wiatry ani burze, bo Duch V obdarzony by³ wspania³ym klimatem. Sta³y smutne i opuszczone. Gregor dok³adnie zbada³ wnкtrze jednego z nich. Ubrania starannie u³o¿one w pokoikach, obrazy na œcianach, a na jednym oknie wisia³a nawet zas³ona. W rogu pokoju sta³o otwarte pud³o z zabawkami, przygotowane na przyjazd dzieci. Pistolet, na wodк, b¹k i kulki do gry le¿a³y rozrzucone na pod³odze. Nadchodzi³ wieczуr, wiec Gregor wniуs³ swoje rzeczy do jednego z barakуw i przygotowa³ siк do przetrwania nocy. Pod³¹czy³ system alarmowy i nastawi³ go tak, ¿e zareagowa³by nawet na karalucha. W³¹czy³ radar kontroluj¹cy najbli¿sze otoczenie. Rozpakowa³ swуj arsena³, uk³adaj¹c karabiny ciк¿kiego kalibru w zasiкgu rкki. Miotacz rкczny wetkn¹³ sobie za pas. Po czym, usatysfakcjonowany, zjad³ lekk¹ kolacje. Za oknami wieczуr zmieni³ siк w noc. Ciep³¹, rozmarzon¹ krainк ogarnк³a ciemnoœж. Lekki wietrzyk zmarszczy³ wody jeziora i szeleœci³ cicho w wysokiej trawie. By³o spokojnie. Doszed³ do wniosku, ¿e koloniœci musieli byж histerykami. Prawdopodobnie ogarnк³a ich panika i pozabijali siк nawzajem. Po sprawdzeniu jeszcze raz systemu alarmowego, Gregor rzuci³ swoje ubranie na krzes³o i wszed³ do ³у¿ka. Pokуj rozœwietla³o œwiat³o gwiazd, silniejsze ni¿ œwiat³o ksiк¿yca na Ziemi. Miotacz by³ pod poduszk¹. Wszystko by³o w porz¹dku. W³aœnie zasypia³, kiedy poczu³ ¿e nie jest sam w pokoju. To nie by³o mo¿liwe. System alarmowy nie reagowa³. Radar nadal szemra³ spokojnie. A jednak ka¿dy nerw w jego ciele wy³ na alarm. Wyci¹gn¹³ miotacz i rozejrza³ siк. W rogu pokoju sta³ mк¿czyzna. Nie by³o czasu na zastanawianie siк jak tu siк dosta³. Gregor wycelowa³ miotacz i powiedzia³: - Dobra, teraz rкce do gуry. Postaж nie poruszy³a sie. Palec Gregora zacisn¹³ siк na cynglu, a potem nagle rozluŸni³ siк. Pozna³ tego mк¿czyznк. To by³o jego w³asne ubranie, u³o¿one na krzeœle, ktуremu œwiat³o gwiazd i jego wyobraŸnia nada³y kszta³t cz³owieka. Uœmiechn¹³ siк i opuœci³ miotacz. Sterta ubraс poruszy³a siк. Gregor poczu³ wiew powietrza od strony okna i nadal siк uœmiecha³. Potem sterta ubraс wsta³a, wyprostowa³a siк i zaczк³a iœж wyraŸnie w jego kierunku. Znieruchomia³y w ³у¿ku; patrzy³ jak bezcielesne ubranie, przybrawszy ludzk¹ postaж, zbli¿a siк do niego. Kiedy by³o w po³owie pokoju i puste rкkawy wyci¹gnк³y siк ku niemu, zacz¹³ strzelaж. I strzela³ d³ugo, gdy¿ strzкpy i resztki ubrania lecia³y do niego jakby nagle o¿y³y. P³on¹ce kawa³ki materia³u napiera³y na jego twarz, a pas prуbowa³ okrкciж s1к wokу³ jego nуg. Musia³ spaliж wszystko na popiу³, zanim atak usta³. Kiedy ju¿ by³o po wszystkim, Gregor zapali³ wszystkie œwiat³a. Zaparzy³ kawк i wla³ do niej prawie ca³¹ butelkк brandy. Z trudem powstrzyma³ siк przed rozwaleniem urz¹dzeс alarmowych na kawa³ki. Po³¹czy³ siк ze wspуlnikiem. - To bardzo interesuj¹ce, powiedzia³ Arnold, kiedy Gregor opowiedzia³ mu o wydarzeniach. Animacja! Naprawdк bardzo interesuj¹ce. - Wiedzia³em, ¿e ciк to rozbawi, - powiedzia³ z gorycz¹ Gregor. Po sporej dawce brendy poczu³ siк opuszczony i wykorzystywany. - Czy coœ jeszcze siк sta³o? - Jeszcze nie. - No tak, uwa¿aj. Mam pewn¹ teoriк. Musze nad ni¹ popracowaж. A propos, jakiœ zwariowany facet stawia piкж do jednego, ¿e ci siк nie uda. - Naprawdк? - Tak. Za³o¿y³em siк z nim. - Postawi³eœ na mnie?, - zapyta³ Gregor - Oczywiœcie, - oburzy³ siк Arnold. - Przecie¿ jesteœmy wspуlnikami. Roz³¹czyli siк i Gregor zaparzy³ jeszcze jeden dzbanek kawy. Nie mia³ zamiaru zasypiaж tej nocy. Podtrzymywa³a go na duchu myœl, ¿e Arnold postawi³ na niego. Ale, w koсcu, Arnold zawsze by³ z³ym graczem. Obudzi³ siк ko³o po³udnia, znalaz³ jakieœ ubranie i zabra³ siк do przeszukiwania obozu czcicieli s³oсca. Przed wieczorem znalaz³ coœ. Na œcianie baraku ktoœ w poœpiechu wydrapa³ s³owo”TgaskliY”„TgaskliY’. Nic mu to nie mуwi³o, ale natychmiast da³ o tym znaж ¥rnoldowi. Potem przetrz¹sn¹³ ka¿dy k¹t swojego baraku, zapali³ œwiat³a, sprawdzi³ system alarmowy i na³adowa³ miotacz. Wygl¹da³o na to, ¿e wszystko jest w porz¹dku. Z ¿alem patrzy³ na zachodz¹ce s³oсce maj¹c nadziejк ¿e uda mu siк prze¿yж do wschodu. Potem usadowi³ siк na wygodnym krzeœle i prуbowa³ wymyœliж coœ m¹drego. Nie by³o tu ¿adnych zwierz¹t ani wкdruj¹cych roœlin, ¿yj¹cych ska³ ani wielkich mуzgуw ukrytych w j¹drze planety. Duch V nie mia³ nawet ksiк¿yca, na ktуrym ktoœ mуg³by siк schowaж. Nie mуg³ uwierzyж w istnienie duchуw czy demonуw. Wiedzia³, ¿e zjawiska nadprzyrodzone przestawa³y byж niezwyk³e, jeœli je siк dok³adnie zbada³o. Duchy nigdy nie chcia³y staж spokojnie, by jakiœ niedowiarek mуg³ je zbadaж - znika³y. Zawsze wtedy, kiedy w zamku pojawia³ siк naukowiec z kamerami i magnetofonami, upiory wydawa³y siк byж na urlopie. By³a jeszcze jedna mo¿liwoœж. Przypuœжmy, ¿e ktoœ chcia³ mieж te planetк, ale nie za cenк proponowan¹ przez Ferngrauma. Czy taki ktoœ nie mуg³ ukryж siк tu, straszyж osadnikуw, a nawet zabiж ich, ¿eby doprowadziж do opuszczenia ceny? To brzmia³o logicznie. W ten sposуb mo¿na by wyt³umaczyж rуwnie¿ zachowanie jego ubrania. Elektrycznoœж statyczna, w³aœciwie u¿yta... Coœ sta³o przed nim. System alarmowy, tak jak przedtem, nie zareagowa³. Gregor powoli podniуs³ g³ow¹. To coœ naprzeciw niego mia³o dziesiкж stуp wysokoœci i przypomina³o postaж ludzk¹, z wyj¹tkiem krokodylej g³owy. By³o jasnoczerwone w pionowe, purpurowe pasy. W jednej pazurzastej ³apie trzyma³o du¿¹, br¹zow¹ puszkк. - Czeœж, - powiedzia³o. - Czeœж, - odpowiedzia³ Gregor zd³awionym g³osem. Jego miotacz le¿a³ na stole dwa metry od niego. Zastanawia³ sie czy to coœ zaatakuje jeœli on siкgnie po broс. - Jak siк nazywasz?, - zapyta³ Gregor spokojnie. - Jestem Szkartatno-Purpurowy Po¿eracz, - odpowiedzia³o. - Chwytam i po¿eram. - Bardzo ciekawe. - Gregor pomaleсku œiкga³ po miotacz. - Chwytam i po¿eram rzeczy nazywaj¹ce siк Richard Gregor - pogodnie i szczerze t³umaczy³ mu Po¿eracz. - I zwykle jem je w czekoladowym sosie. Pokaza³ mu puszkк i Gregor przeczyta³ nalepkк:”Sos Smiga - Wspania³y do polewania Gregorych, Arnoldуw i Flynnуw. Palce Gregora dotknк³y kolby miotacza. Zapyta³: - Czy mia³eœ zamiar mnie po¿reж? - O, tak, - odpowiedzia³ Po¿eracz. Gregor mia³ ju¿ w rкku miotacz. Odbezpieczy³ go i strzeli³. Œwietlisty strumieс sp³yn¹³ po Po¿eraczu, osmali³ pod³ogк, œciany i brwi Gregora. - To mnie nie zrani, - wyjaœni³ Po¿eracz. Jestem za wysoki. Miotacz wypad³ Gregorowi z rкki. Po¿eracz pochyli³ siк ku niemu. - Nie zjem ciк teraz, - powiedzia³. - Nie? - wykrztusi³ Gregor. - Nie. Mogк ciк zjeœж dopiero jutro, pierwszego maja. Takie s¹ zasady. Przyszed³em prosiж ciк o przys³ugк. - Jak¹? Po¿eracz uœmiechn¹³ siк czaruj¹co. - Czy mуg³byœ byж tak mi³y i zjeœж kilka jab³ek? One nadaj¹ wspania³y aromat. I powiedziawszy to pasiasty potwуr znikn¹³. Dr¿¹cymi rкkami Gregor w³¹czy³ nadajnik i opowiedzia³ wszystko Arnoldowi. - Hmm, - powiedzia³ Arnold.”Szkar³atno-purpurowy Po¿eracz”, tak? To potwierdza moje przypuszczenia. - Jakie przypuszczenia? - O czym ty mуwisz? - Po pierwsze zrуb to co ci powiem. Muszк siк upewniж. Pos³uszny instrukcjom Arnolda, Gregor rozpakowa³ aparaturк do badaс chemicznych. Porozk³ada³ rу¿ne probуwki, retorty i chemikalia. Miesza³ potrz¹sa³, dodawa³ i odejmowa³ wed³ug wskazуwek i w koсcu podgrza³ otrzyman¹ mieszankк. - No ju¿, - powiedzia³ podchodz¹c z powrotem do nadajnika, - wyt³umacz mi co siк dzieje. - Pos³uchaj. Poszuka³em w s³owniku s³owa”TgaskliY”. To po opaliaсsku. Oznacza”ducha o wielu zкbach”. Czciciele s³oсca byli z Opalu. Czy ju¿ coœ rozumiesz? - Zostali zabici przez rodzimego ducha, odpar³ burkliwie Gregor - Musia³ siк ukryж w ich statku. Pewnie jakaœ kl¹twa... - Uspokуj siк, - powia³ Arnold. - Duchy nic nie maj¹ z tym wspуlnego. Czy roztwуr siк gotuje? - Nie - Powiedz mi jak siк zagotuje. A teraz wrужmy do sprawy twojego o¿ywionego ubrania. Czy to ci czegoœ nie przypomina? Gregor zastanowi³ siк. - Cу¿, kiedy by³em dzieckiem - nie, to bez sensu. - No powiedz, nalega³ Arnold. - Kiedy by³em ma³y, nigdy nie zostawia³em ubrania na krzeœle. W ciemnoœci zawsze wygl¹da³o jak cz³owiek albo smok czy coœ w tym rodzaju. Myœlк, ¿e ka¿demu siк to zdarzy³o. Ale to nie wyjaœnia... - Oczywiœcie, ¿e wyjaœnia! Czy ju¿ sobie przypomnia³eœ Szkartatno-purpurowego Po¿eracza? - Nie. Dlaczego? - Bo to ty go wymyœli³eœ! Pamiкtasz? Mieliœmy wtedy po osiem czy dziewiкж lat, ty ja i Jimmy Flynn. Wymyœliliœmy najstraszniejszego potwora - to by³ nasz w³asny potwуr i chcia³ po¿reж tylko albo ciebie, albo mnie, albo Jimmiego - polanych czekoladowym sosem. Ale tylko pierwszego ka¿dego miesi¹ca. ¯eby siк go pozbyж, trzeba by³o wymуwiж zaklкcie. Teraz Gregor przypomnia³ sobie i dziwi³ siк jak mуg³ o tym zapomnieж. Ile¿ to nocy przesiedzia³ skulony, przera¿ony czekaj¹c na Po¿eracza? - Czy roztwуr siк gotuje?, zapyta³ Arnold. - Tak, - odpowiedzia³ Gregor spojrzawszy na probуwkк. - Jakiego jest koloru? - Taki zielonkawo-niebieski. Bardziej niebieski... - Prawid³owo. Mo¿esz go ju¿ wylaж. Muszк jeszcze przeprowadziж kilka prуb, ale myœlк, ¿e wygraliœmy. - Co wygraliœmy? Czy mo¿esz mi wyt³umaczyж? - To oczywiste. Na planecie nie ma zwierz¹t. Duchy nie istniej¹, przynajmniej nie takie ktуre mog³yby zabiж oddzia³ uzbrojonych mк¿czyzn. Jedynym rozwi¹zaniem mog³y byж halucynacje, wiкc szuka³em czegoœ co mog³o je powodowaж. Znalaz³em sporo przyczyn. Oprуcz narkotykуw spotykanych na Ziemi,jest kilkanaœcie gazуw,wywo³uj¹cych halucynacje, spisanych w Katalogu Obcych Pierwiastkуw Œladowych. - Mog¹ powodowaж depresje, pobudzaж - sprawiaж, ze czujesz siк jak glista albo orze³, albo geniusz. Ten, o ktуry nam chodzi okreœlony jest jako Longstead 42. Jest to ciк¿ki, przezroczysty, bezwonny gaz, ktуry nie uszkadza ¿adnych tkanek. To jest œrodek pobudzaj¹cy wyobraŸniк. - Chcesz przez to powiedzieж ¿e wszystko mi siк przywidzia³o? - Zrozum... - To nie jest takie proste, - przerwa³ mu Arnold. - Longstead 42 dzia³a bezpoœrednio na podœwiadomoœж. Wyzwala, najmocniejsze podœwiadome lкki, st³umione koszmary z dzieciсstwa. O¿ywia je. I to w³aœnie widzia³eœ. - Wiкc tak naprawdк to nic tu nie by³o?, - zapyta³ Gregor. - Nic o realnej, fizycznej postaci. Ale te halucynacje s¹ prawdziwe dla ka¿dego kto je ma. Gregor siкgn¹³ po nastкpn¹ butelkк brandy. Trzeba by³o uczciж takie odkrycie. - Bez trudu poradzimy sobie z Duchem V, - Arnold kontynuowa³, pewnym siebie g³osem. - Longstead 42 mo¿na ³atwo wyeliminowaж. I bкdziemy bogaci, wspуlniku! Gregor chcia³ ju¿ wznieœж toast, kiedy przysz³a mu do g³owy niepokoj¹ca myœl. Jeœli to s¹ tylko halucynacje, to co siк sta³o z osadnikami? Arnold milcza³ przez chwile. - No cу¿, - odezwa³ siк - Longstead 42 mo¿e powodowaж instynkt œmierci. Osadnicy musieli zwariowaж. Pozabijali siк nawzajem - I nikt nie pozosta³ przy ¿yciu? - Oczywiœcie. Ci ostatni pope³nili samobуjstwo albo zmarli na skutek odniesionych ran. Nie zaprz¹taj sobie tym g³owy. Zaraz wsiadam na statek i przylecк zrobiж te badania. Za dzieс lub dwa zabiorк ciк stamt¹d Na tym skoсczyli rozmowк. Tego wieczoru Gregor pozwoli³ sobie na wypicie reszty brandy. Uwa¿a³, ¿e mu siк to nale¿y. Zagadka Ducha V by³a rozwi¹zana i wkrуtce mieli zostaж bogaci. Wtedy on bкdzie mуg³ wynaj¹ж cz³owieka na l¹dowania na dziwnych planetach, a sam bкdzie siedzia³ w domu i dawa³ instrukcje przez radio. Nastкpnego dnia obudzi³ siк na kacu. Statek Arnolda jeszcze nie przyby³, wiкc spakowa³ swoje rzeczy i czeka³. Nadszed³ wieczуr, a statku jeszcze nie by³o. Usiad³ na progu baraku i przygl¹da³ siк jaskrawemu zachodowi s³oсca. Potem wszed³ do œrodka i zrobi³ kolacje. Sprawa osadnikуw nadal go niepokoi³a, ale postanowi³ nie myœleж o tym. Na pewno istnia³o jakieœ logiczne wyt³umaczenie. Po kolacji wyci¹gn¹³ siк na ³у¿ku. Zaledwie zamkn¹³ oczy, kiedy us³ysza³ czyjeœ nieœmia³e chrz¹kniecie. - Czeœж, - powiedzia³ Szkartatno-purpurowy Po¿eracz. Postaж z wyobraŸni wrуci³a by go po¿reж. - Czeœж, stary, - odpowiedzia³ pogodnie, bez cienia strachu czy niepokoju. - Czy zjad³eœ jab³ka? - Bardzo cie przepraszam. Zapomnia³em. - Trudno. - Po¿eracz stara³ sie ukryж rozczarowanie. - Przynios³em sos czekoladowy. - Pokaza³ mu puszkк. Gregor uœmiechn¹³ siк. - Mo¿esz ju¿ teraz znikn¹ж. Wiem, ¿e jesteœ tylko wymys³em mojej wyobraŸni. Nie mo¿esz zrobiж mi nic z³ego - Nie zrobiк ci nic z³ego - powiedzia³ Po¿eracz. - Po prostu mam zamiar ciк zjeœж Podszed³ do Gregora. Gregor sta³ w miejscu i uœmiecha³ siк, chocia¿ wola³by, ¿eby Po¿eracz nie wygl¹da³ tak realnie materialnie. Po¿eracz pochyli³ siк i sprуbowa³ ugryŸж go w rкkк. Gregor cofn¹³ siк gwa³townie i spojrza³ na rкkк. Widaж by³o na niej œlady krwi. Z ranek s¹czy³a siк krew - prawdziwa jego krew. Cia³a osadnikуw by³y poszarpane, pogryzione i pociкte. W tym momencie Gregor przypomnia³ sobie pokaz hipnotyzera, ktуry kiedyœ ogl¹da³. Hipnotyzer powiedzia³ wtedy swojemu medium, ¿e dotyka jego ramienia zapalonym papierosem. Dotkn¹³ to miejsce d³ugopisem. W ci¹gu kilku sekund na ramieniu medium pojawi³ sie czerwony œlad i pкcherz, dlatego ¿e uwierzy³o w oparzenie. A wiec jeœli w podœwiadomoœci cz³owiek jest przekonany, ¿e nie ¿yje, to naprawdк staje siк martwy! On nie wierzy³ w Po¿eracza. Ale jego podœwiadomoœж wierzy³a. Rzuci³ sie w kierunku drzwi. Po¿eracz zast¹pi³ mu drogк. Schwyci³ go w ³apy i zbli¿y³ uzкbiony pysk do jego szyi. Zaklкcie! Jak to brzmia³o? Gregor krzykn¹³: - Alfoisto?! - To nie to s³owo, - powiedzia³ Po¿eracz. - Proszк, nie wyrywaj siк. - Regnastikio - Nie. Przestaс siк wierciж, a bкdzie po wszystkim zanim... - Woorspelhappilo! Po¿eracz wrzasn¹³ z bуlu i puœci³ go. Uniуs³ siк do gуry i znikn¹³. Gregor opad³ bezw³adnie na krzes³o. Koniec by³ tak blisko. Zbyt blisko. Idiotycznie by³oby umrzeж w ten sposуb - rozdarty przez swoj¹ w³asn¹, po¿¹daj¹c¹ œmierci wyobraŸnie, zabity przez przekonanie. Mia³ szczкœcie, ¿e przypomnia³ sobie to s³owo. Gdyby Arnold siк poœpieszy³... Us³ysza³ cichy chichot. Rozleg³ siк w ciemnoœci za przymkniкtymi drzwiami pracowni. Przywo³a³ wspomnienia z dawnych lat. Znуw mia³ dziewiкж lat i wrуci³ Zmrokotwуr - jego Zmrokotwуr - dziwne, chude, przera¿aj¹ce stworzenie, ktуre kry³o siк za drzwiami, spa³o pod ³у¿kiem i atakowa³o tylko w ciemnoœci. - Zgaœ œwiat³o, - powiedzia³ Zmrokotwуr. - Nie ma mowy, - odpowiedzia³ Gregor, chwytaj¹c miotacz. W oœwietlonym pokoju by³ bezpieczny. - Dobrze ci radzк, zgaœ je. - Nie! - W porz¹dku. Egan, Megan Deganl Trzy ma³e stworzonka wbieg³y do pokoju. Rzuci³y siк na ¿arуwkк i zaczк³y j¹ po¿eraж z apetytem. W pokoju zrobi³o siк ciemniej. Gregor strzela³ za ka¿dym razem, kiedy zbli¿a³y siк do lampy. Szk³o rozprys³o siк, ale zwinne stworki za ka¿dym razem zd¹¿y³y uskoczyж z drogi. I wtedy Gregor zda³ sobie sprawк z tego co zrobi³. Stworki nie mog³y naprawdк jeœж œwiat³a. WyobraŸnia nie dzia³a na przedmioty martwe. Jemu zdawa³o siк, ¿e w pokoju siк œciemnia i... Rozwali³ ¿arуwki! Niszcz¹ca podœwiadomoœж zrobi³a mu paskudny kawa³. Teraz Zmrokotwуr wtoczy³ do pokoju. Skacz¹c od cienia do cienia zbli¿y³ siк do Gregora. Miotacz okaza³ siк bezu¿yteczny. Gregor gor¹czkowo prуbowa³ wymyœliж zaklкcie i z przera¿eniem przypomnia³ sobie, ¿e na Zmrokotwora nie dzia³a³o ¿adne. Cofa³ siк, dopуki nie dotkn¹³ plecami wielkiej skrzyni. Zmrokotwуr pochyli³ siк nad nim. Gregor upad³ na ziemie i zamkn¹³ oczy. Jego rкka dotknк³a czegoœ zimnego. Le¿a³ przy skrzyni z zabawkami dla dzieci osadnikуw. Przedmiot, ktуrego dotyka³ to by³ pistolet na wodк. Chwyci³ go i wyci¹gn¹³ przed siebie. Zmrokotwуr cofn¹³ siк, patrz¹c na broс bojaŸliwie. Gregor szybko podbieg³ do kranu i nape³ni³ pistolet. Skierowa³ na potwora œmiertelny strumieс wody. Zmrokotwуr zawy³ i znikn¹³. Gregor uœmiechn¹³ siк i wcisn¹³ pusty pistolet za pas. Pistolet na wodк to skuteczna broс przeciwko wymyœlonym potworom. Ju¿ œwita³o kiedy wyl¹dowa³ statek Arnolda. Nie trac¹c czasu Arnold zabra³ siк do przeprowadzania badaс. Skoсczy³ ko³o po³udnia, definitywnie stwierdzaj¹c ¿e maj¹ do czynienia z pierwiastkiem Longstead 42. Spakowali siк natychmiast i wystartowali. Kiedy ju¿ byli w przestrzeni, Gregor opowiedzia³ swemu wspуlnikowi o wydarzeniach ostatniej nocy. - Prze¿y³eœ ciк¿kie chwile, - powiedzia³ Arnold z podziwem. Teraz, gdy by³ ju¿ w bezpiecznym oddaleniu od Ducha V, Gregor mуg³ przybraж pozк skromnego bohatera. - Mog³o byж gorzej, - powiedzia³. - Jak to gorzej? - Gdyby Jimmy Flynn by³ tutaj. On to potrafi³ wymyœlaж potwory. Pamiкtasz Gromostracha? - Pamiкtam jedynie, ¿e przez niego prze¿y³em wiele koszmarnych nocy - powiedzia³ Arnold. Statek sun¹³ w kierunku Ziemi. Arnold napisa³ parк zdaс do artyku³u pod tytu³em”Instynkt œmierci na Duchu V. Badania Stymulacji Podœwiadomoœci, Histerii i Grupowych. Halucynacji wywo³uj¹cych objawy fizyczne”. Potem poszed³ do kabiny sterowania by w³¹czyж autopilota. Gregor wyci¹gn¹³ siк na ³у¿ku, postanowiwszy odbiж sobie nie przespane noce na Duchu V. Ledwie zasn¹³, kiedy do pokoju wpad³ Arnold z twarz¹ blad¹ ze strachu. - Wydaje mi sie, ¿e coœ jest w kabinie sterowania, - powiedzia³. Gregor usiad³. - To niemo¿liwe. Jesteœmy daleko od... W kabinie sterowania rozleg³ sie cichy pomruk. - O Bo¿e!, - jкkn¹³ Arnold. Milcza³ przez chwilkк w skupieniu. - Wiem. Kiedy wyl¹dowa³em, zapomnia³em zamkn¹ж doplyw powietrza. Nadal oddychamy powietrzem z Ducha V! W drzwiach sta³ wielki szary stwуr o skуrze pokrytej czerwonymi cкtkami. Mia³ zaskakuj¹c¹ iloœж r¹k, nуg, macek, szponуw i zкbуw i jeszcze dwa ma³e skrzyd³a. Szed³ powoli w ich stronк mrucz¹c i stкkaj¹c. Poznali go - to by³ Gromostrach. Gregor rzuci³ siк do drzwi i zamkn¹³ mu je przed nosem. - Powinniœmy byж bezpieczni tutaj, - szepn¹³ oddychaj¹c z trudem. - Drzwi s¹ hermetyczne. Ale jak bкdziemy kierowaж statkiem? - Nie bкdziemy, - odpar³ Arnold. - Musimy zaufaж autopilotowi, chyba ¿e wymyœlimy jakiœ sposуb by pozbyж siк tego stwora. Zauwa¿yli, ¿e nik³y dym zaczyma³ przedostawaж siк przez uszczelnione drzwi. - Co to? - zapyta³ dr¿¹cym g³osem Arnold. Gregor zmarszczy³ brwi. - Zapomnieliœmy, ¿e Gromostrach mo¿e wejœж do ka¿dego pokoju. Nie ma sposobu na powstrzymanie - Nic sobie nie mogк przypomnieж, - powiedzia³ Arnold. - Czy on je ludzi? - Nie. O ile dobrze pamiкtam, tylko rozszarpuje na kawa³ki. Dym zacz¹³ przybieraж formк Gromostracha. Uciekli do nastкpnego pokoju, zamykaj¹c szczelnie drzwi za sob¹. W ci¹gu kilku sekund dym znуw wœlizgn¹³ siк za nimi. - To idiotyczne, - powiedzia³ Arnold przygryzaj¹c wargi. - Byж œciganym przez wymyœlonego potwora - poczekaj! Masz jeszcze ten pistolet na wodк, prawda? - Tak, ale... - Daj mi go! Arnold podbieg³ do zbiornika z wod¹ i nape³ni³ pistolet. Gromostrach znowu siк zmaterializowa³. Sun¹³ ku nim niezdarnie, stкkaj¹c z niezadowolenia. Arnold strzeli³ do niego strumieniem wody. Gromostrach ci¹gle siк zbli¿a³. - Ju¿ wiem - powiedzia³ Gregor. - Pistolet na wodк nie zatrzyma Gromostracha. Wycofali siк do nastкpnego pokoju i zatrzasneli drzwi. Dalej by³ ju¿ tylko magazyn paliwa i œmiertelna prу¿nia przestrzeni. - Czy nie mo¿esz zrobiж czegoœ z powietrzem? - zapyta³ Gregor. Arnold pokrкci³ g³ow¹ przecz¹co. Ju¿ siк ulatnia. Ale Longstead przestaje dzia³aж dopiero po dwudziestu godzinach. - Nie ma ¿adnego antidotum? - Nie. Gromostrach jeszcze raz siк pojawi³. Odg³osy, ktуre wydawa³, œwiadczy³y, ¿e jest w nie najlepszym nastroju. - Jak mo¿na go zabiж?, - zapyta³ Arnold. - Musi byж jakiœ sposуb. Zaklкcia? A mo¿e drewniany miecz? Gregor pokrкci³ g³ow¹. - Ju¿ sobie wszystko przypomnia³em, - powiedzia³ smкtnie - Co go zniszczy! - Nie zniszczy go ani pistolet na wodк, ani korkowiec ani fajerwerk, kopeж, ani proca, ani ¿adna inna dzieciкca broс. Gromostrach jest zupe³nie niezniszczalny. - Ach ten Flynn ze swoj¹ cholern¹ wyobraŸni¹! Co nas podkusi³o, ¿eby o nim rozmawiaж? Jak w takim razie pozbyж siк potwora? - Mуwi³em ci. Nie ma rady. Mo¿e odejœж tylko z w³asnej woli. Gromostrach urуs³ ju¿ do swych normalnych rozmiarуw. Arnold i Gregor schronili siк w maleсkim magazynie i zatrzasnкli ostatnie drzwi. - Pomyœl, Gregor - b³aga³ Arnold. - ¯adne dziecko nie wymyœla potwora przed ktуrym nie mo¿na siк jakoœ obroniж. Pomyœl! - Gromostracha nie mo¿na zabiж, - powtуrzy³ Gregor. Dym znуw zacz¹³ przybieraж postaж cкtkowanego potwora. Gregor przypomnia³ sobie wszystkie nocne koszmary, jakie kiedykolwiek mia³. Jako dziecko musia³ przecie¿ robiж coœ, by broniж siк przed nieznan¹ si³¹. - I nagle - w ostatniej chwili - przypomnia³ sobie. Sterowany przez autopilota statek mkn¹³ ku Ziemi, ca³kowicie opanowany przez Gromostracha. Gromostrach wкdrowa³ pustymi korytarzami, przenika³ przez stalowe œciany do kabin i magazynуw, jкcz¹c, stкkaj¹c i ciskaj¹c gromy, bo nie mуg³ znaleŸж ¿adnej ofiary. Statek dotar³ do systemu s³onecznego i automatycznie wszed³ na orbitк Ksiк¿yca. Gregor ostro¿nie wychyli³ g³owк, gotowy schowaж siк z powrotem w razie potrzeby. Nie s³ychaж by³o groŸnego szurania ani jкkуw, ani stкkaс. Nie by³o z³owrogiej mg³y przenikaj¹cej Przez drzwi i œciany. - W porz¹dku, - krzykn¹³ do Arnolda. - Gromostrach znik³ Bezpieczni w niezawodnym schronieniu przed koszmarami nocy - zawiniкci po czubki g³уw w koce - teraz mogli ju¿ wyjœж ze swych kryjуwek. - Mуwi³em ci, ¿e pistolet na wodк nic nie pomo¿e, - powiedzia³ Gregor. Czule pog³adzi³ koc. - Przykrycie kocem g³owy to najlepsza obrona. przek³ad: Anna Mikliсska

Humory Alistair Crompton by³ stereotypem i budzi³o to jego g³кbok¹ niechкж. Nie mуg³ jednak nic na to poradziж. Czy mu siк podoba³o, czy nie, jego osobowoœж by³a monolityczna, pragnienia przewidywalne, a obawy oczywiste dla wszystkich. Co gorsza, jego somatotyp dopasowa³ siк do osobowoœci z nieludzk¹ wrкcz perfekcj¹. Crompton by³ œredniego wzrostu, ra¿¹co szczup³y, mia³ ostry nos i w¹skie wargi. Linia w³osуw cofa³a mu siк coraz dalej od czo³a, nosi³ wypuk³e okulary, jego oczy by³y szkliste, a zarost rzadki. Wygl¹da³ jak urzкdnik. I by³ urzкdnikiem. Spogl¹daj¹c na niego ka¿dy mуg³ powiedzieж, ¿e ten cz³owiek jest przeciкtny, ma³ostkowy, ostro¿ny, nerwowy, purytaсski, zawziкty, popкdliwy, oglкdny i t³umi¹cy odruchy. Dickens przedstawi³by go zapewne jako osobnika rozsadzanego poczuciem w³asnej wa¿noœci, siedz¹cego na wysokim sto³ku i gryzmol¹cego w ksiкgach handlowych jakiejœ staroœwieckiej i szacownej firmy. Lekarz z trzynastego wieku widzia³by go jako wcielenie jednego z czterech zasadniczych humorуw, ktуre rz¹dz¹ temperamentem cz³owieka i ktуrych istotк mo¿na odnaleŸж w podstawowych jakoœciach: ziemi, powietrzu, ogniu i wodzie. W przypadku Cromptona by³ to Melancholijny Humor Wody, wywo³any przez nadmiar zimnego, ponurego, czarnego rozgoryczenia, wskutek czego mia³ on sk³onnoœci do zachowywania siк w sposуb opryskliwy i zajmowania siк wy³¹cznie sob¹. Ponadto Crompton by³ triumfem Lombrose`a i Kretschmera, stanowi¹c¹ zamkniкt¹ ca³oœж ostrzegawcz¹ opowieœci¹, rzymsk¹ przesad¹ i smutn¹ fars¹ na temat cz³owieczeсstwa. Co gorsza, Crompton zdawa³ sobie sprawк, w pe³ni i dok³adnie, ze swojej cieniutkiej, nieszczкœliwej, przewidywalnej osobowoœci; zdawa³ sobie sprawк, by³ wœciek³y z tego powodu, a jednoczeœnie nie mуg³ nic z tym zrobiж, co najwy¿ej nienawidziж tych maj¹cych dobre intencje lekarzy, ktуrzy j¹ stworzyli. Wszкdzie wokу³ siebie zazdrosny Crompton widzia³ ludzi, z ca³¹ ich cudown¹ z³o¿onoœci¹ i sprzecznoœciami, nieustannie wymykaj¹cych siк poza stereotypy, jakie spo³eczeсstwo usi³owa³o im narzuciж. Zauwa¿a³ prostytutki, ktуre nie by³y dobroduszne; sier¿antуw wojska czuj¹cych wstrкt do brutalnoœci; bogaczy nigdy nie daj¹cych pieniкdzy na cele dobroczynne; Irlandczykуw nie lubi¹cych siк biж; Grekуw, ktуrzy nigdy nie widzieli okrкtu; Francuzуw pozbawionych zmys³u logicznego. Wiкkszoœж przedstawicieli rasy ludzkiej zdawa³a siк wieœж ¿ycie cudownie bogate i nieprzewidywalne, wybuchaj¹c nagle pasj¹ lub reaguj¹c dziwnym spokojem, mуwi¹c jedno, a robi¹c coœ innego, odrzucaj¹c swoj¹ przesz³oœж, pokonuj¹c w³asne ograniczenia, wprawiaj¹c w k³opot psychologуw i socjologуw i wpкdzaj¹c psychoanalitykуw w alkoholizm. Taki splendor by³ jednak niedostкpny Cromptonowi, ktуrego lekarze obdarli ze z³o¿onoœci dla ratowania jego zdrowia psychicznego. Crompton, z przeklкt¹ regularnoœci¹ robota, przez ca³e ¿ycie ka¿dego dnia pracy punktualnie o dziewi¹tej zasiada³ za biurkiem. O pi¹tej starannie odk³ada³ na bok ksiкgi i wraca³ do wynajкtego pokoju. Tan zjada³ skromny posi³ek, z³o¿ony z nieapetycznej zdrowej ¿ywnoœci, uk³ada³ trzy pasjanse, rozwi¹zywa³ jedn¹ krzy¿уwkк i k³ad³ siк spaж na w¹skim ³у¿ku. W ka¿dy sobotni wieczуr ogl¹da³ film w kinie, popychany przez weso³ych i nieprzewidywalnych nastolatkуw. Niedziele i dni œwi¹teczne przeznacza³ na studiowanie geometrii euklidesowej, poniewa¿ Crompton wierzy³ w samodoskonalenie. A raz w miesi¹cu szed³ chy³kiem do kiosku i kupowa³ magazyn pornograficzny. W zaciszu swojego pokoju rozsmakowywa³ siк w jego zawartoœci, po czym pod wp³ywem samoobrzydzenia rwa³ tego obrzydliwego szmat³awca na drobne kawa³ki. Crompton zdawa³ sobie, naturalnie, sprawк z tego, ¿e zosta³ przekszta³cony w stereotyp dla w³asnego dobra. Usi³owa³ nawet przystosowaж siк do tego. Przez jakiœ czas utrzymywa³ kontakty towarzyskie z innymi chudymi jak szczapa, cienkimi na milimetr osobowoœciami. Ale ci, ktуrych spotyka³, byli zadowoleni z siebie, samowystarczalni i nie nadaj¹cy siк do ¿ycia towarzyskiego z powodu swojej sztywnoœci. Byli tacy od urodzenia; inaczej ni¿ Crompton, ktуrego lekarze zmienili w wieku lat jedenastu. Wkrуtce doszed³ wiкc do wniosku, ¿e podobne do niego osobowoœci s¹ dla niego nie do zniesienia; a on sam by³ nie do zniesienia dla wszystkich innych. Usilnie stara³ siк prze³amaж d³awi¹ce go ograniczenia osobowoœci. Przez pewien czas myœla³ o wyemigrowaniu na Wenus lub Marsa, ale nigdy nie podj¹³ krokуw, by zrealizowaж ten pomys³. Zg³osi³ siк do Nowojorskiego Biura Us³ug Sercowych, ktуre zorganizowa³o mu randkк. Crompton poszed³ na spotkanie ze swoj¹ nieznajom¹ ukochan¹ przed kinem Loew`s Jupiter, z goŸdzikiem wpiкtym w klapк. Ale o przecznicк przed wyznaczonym miejscem opanowa³ go taki strach, ¿e by³ zmuszony wrуciж do swojego pokoju. Tej nocy wype³ni³ szeœж ³amig³уwek i u³o¿y³ dziewiкж pasjansуw dla uspokojenia nerwуw; ale nawet ta zmiana nie by³a trwa³a. Mimo usilnych prуb Crompton nie mуg³ wyjœж poza w¹skie ramy swojego charakteru. Jego wœciek³oœж na siebie i na maj¹cych dobre intencje lekarzy narasta³a, a wraz z ni¹ pog³кbia³a siк jego potrzeba transcendencji. Pozosta³ mu tylko jeden sposуb uzyskania posiadanej przez innych ludzi zdumiewaj¹cej rу¿norodnoœci mo¿liwych zachowaс, sprzecznoœci, namiкtnoœci, cz³owieczeсstwa. Crompton pracowa³ wiкc i czeka³, a¿ wreszcie ukoсczy³ trzydzieœci piкж lat. By³ to minimalny wiek wymagany przez prawo federalne, do uzyskania zgody na reintegracjк osobowoœci. W dzieс po swoich trzydziestych pi¹tych urodzinach Crompton zrezygnowa³ z posady, wyci¹gn¹³ swoje starannie gromadzone przez siedemnaœcie lat pracy oszczкdnoœci i poszed³ na wizytк do swojego lekarza, zdecydowany odzyskaж to, czego go niegdyœ pozbawiono. Stary doktor Berrenger zaprowadzi³ Cromptona do gabinetu, w ktуrym udziela³ konsultacji, i podsun¹³ mu wygodne krzes³o. - Dawno ciк nie widzia³em, ch³opcze - powiedzia³. - Jak siк masz! - Okropnie - odpar³ Crompton. - A cу¿ to ci dolega? - Moja osobowoœж. - Och - Doktor bystrym wzrokiem przygl¹da³ siк urzкdniczej twarzy Cromptona. - Masz uczucie skrкpowania? - Skrкpowania to za ma³o powiedziane oœwiadczy³ stanowczo Crompton. - Jestem maszyna, robotem, zerem... - Daj spokуj - przerwa³ mu doktor Berrenger. - Na pewno nie jest a¿ tak Ÿle. Przystosowanie siк wymaga czasu... - Mam ju¿ siebie powy¿ej uszu - oœwiadczy³ stanowczo Crompton. - Chcк siк zreintegrowaж. Doktor patrzy³ na niego z pow¹tpiewaniem. - Skoсczy³em trzydzieœci piкж lat - doda³ Crompton. - I na mocy ustawy federalnej mam do tego prawo. - Masz - przyzna³ doktor Berrenger. - Ale jako twуj przyjaciel, a tak¿e twуj lekarz, Alistairze, z ca³¹ moc¹ odradza³bym ci to. - Dlaczego? Stary doktor westchn¹³ i zetkn¹³ czubki palcуw, uk³adaj¹c je w kszta³t wie¿yczki. - By³oby to dla ciebie niebezpieczne. Niezwykle niebezpieczne. Zapewne wrкcz zgubne. - Ale mam jak¹œ szansк, prawda? - Znikomo ma³¹. - W takim razie ¿¹dam nale¿nego mi przywileju reintegracji. Doktor ponownie westchn¹³, poszed³ do swojej kartoteki i wyj¹³ z niej gruby skoroszyt. - Cу¿ - powiedzia³ - przejrzк twуj przypadek. Alistar Crompton, syn Lyle’a i Beth Cromptonуw z Amundsenville, urodzi³ siк w Marie Byrd Land na Antarktydzie. Ojciec by³ nadzorc¹ w kopalniach plutonu Scotta, matka pracowa³a na pу³ etatu w ma³ej firmie elektronicznej. Wyniki badaс stanu zdrowia psychicznego i fizycznego obojga rodzicуw by³y zadowalaj¹ce. Alistair jako niemowlak przejawia³ wszelkie oznaki doskona³ej adaptacji postnatalnej. Przez pierwsze dziewiкж lat Alistair wydawa³ siк normalny pod ka¿dym wzglкdem, z wyj¹tkiem pewnej sk³onnoœci do markotnoœci, co siк jednak czкsto zdarza u dzieci. Poza tym by³ dociekliwy, agresywny, uczuciowy i beztroski, a pod wzglкdem inteligencji znacznie przewy¿sza³ poziom przeciкtny. W dziesi¹tym roku ¿ycia jego sk³onnoœж do melancholii znacz¹co siк nasili³a. Bywa³y dni, ¿e ca³ymi godzinami siedzia³ na krzeœle, wpatruj¹c siк w coœ nieokreœlonego. Czasami nie reagowa³ na w³asne imiк. (Tych”przerw w ¿yciorysie” nie uznano za symptomy choroby. Zlekcewa¿ono je, uznaj¹c za stany zadumy dziecka o rozbudzonej wyobraŸni, z ktуrych powinien wyrosn¹ж w stosownym wieku). Z up³ywem czasu bia³e plamy w ¿yciu Alistaira stawa³y siк coraz czкstsze i intensywniejsze. Zacz¹³ tak¿e miewaж napady z³ego humoru, na ktуre miejscowy lekarz zapisa³ mu œrodki uspokajaj¹ce. Pewnego dnia, w wieku dziesiкciu lat i siedmiu miesiкcy Alistair uderzy³ ma³¹ dziewczynkк, bez ¿adnego okreœlonego powodu. Kiedy siк rozp³aka³a, zacz¹³ j¹ dusiж. Nastкpnie, doszed³szy do wniosku, ¿e przekracza to jego si³y, z³apa³ podrкcznik szkolny, z powa¿nym zamiarem roztrzaskania jej g³owy. Ktoœ doros³y zdo³a³ odciagn¹ж kopi¹cego i wrzeszcz¹cego Alistaira na bok. Dziewczynka mia³a wstrz¹s mуzgu i blisko rok leczono j¹ w szpitalu. Pytany, co siк sta³o, Alistair twierdzi³, ¿e on tego nie zrobi³. Musia³ to byж ktoœ inny. Upiera³ siк, ¿e nie mуg³by nikogo skrzywdziж, a ju¿ z pewnoœci¹ nie tк dziewczynkк, ktуr¹ bardzo lubi³. Dalsze wypytywania odnios³y jedynie taki skutek, ¿e wpad³ w stan otкpienia, ktуry trwa³ piкж dni. Jeszcze wtedy stadium choroby by³o na tyle wczesne, by Alistair kwalifikowa³ siк do wyleczenia, gdyby rozpoznano u niego objawy schizofrenii wirusowej. Nawet u bardzo m³odych pacjentуw choroba ta ustкpuje dziкki natychmiastowemu leczeniu. W umiarkowanych strefach klimatycznych schizofrenia wirusowa jest endemiczna od wiekуw i co pewien czas wybucha w postaci epidemii, tak jak epidemie taсca œwiкtego Wita w œredniowieczu. Immunolodzy ci¹gle jeszcze nie wynaleŸli szczepionki na ten wirus. Dlatego te¿ zwyk³a technika polega na natychmiastowym - pуki schizoidalne osobowoœci s¹ jeszcze podatne - ca³kowitym rozdzieleniu jaŸni, wyszukaniu i zachowaniu dominuj¹cej i integracji pozosta³ych za pomoc¹ projektora Mikkletona w biernej substancji, jak¹ jest durier. Cia³a durierуw wytwarza siк sztucznie; maj¹ one trwa³oœж oko³o czterdziestu lat. Oczywiœcie nie s¹ one zdolne do rozmna¿ania siк. Ale prawo federalne zezwala na reintegracjк jaŸni w wieku trzydziestu piкciu lat. Osobowoœci zaszczepione w durierze mog¹ zatem, za zgod¹ dominuj¹cej, zostaж z powrotem przejкte przez pierwotne cia³o i umys³, przy doskona³ych rokowaniach co do reintegracji i ca³kowitej fuzji... Naturalnie, jeœli rozdzielenie zosta³o przeprowadzone we w³aœciwym czasie. Internista w ma³ym, odleg³ym Amundsenville umia³ radziж sobie z odmro¿eniami, œnie¿n¹ œlepot¹, rakiem, obsesyjn¹ melancholi¹ i innymi prostymi schorzeniami, typowymi dla Po³udniowej Strefy Wiecznej Zmarzliny. Nie wiedzia³ natomiast nic o chorobach umiarkowanej strefy klimatycznej. Alistair zosta³ zatrzymany w miejskim szpitalu na dwutygodniow¹ obserwacjк. Przez pierwszy tydzieс by³ ponury, nieœmia³y i nieswуj, chwilami wybuchaj¹c swoj¹ dawn¹ beztrosk¹. W drugim tygodniu zacz¹³ przejawiaж uczucie wyraŸnego przywi¹zania do swojej pielкgniarki, ktуra oœwiadczy³a, ¿e ch³opiec zachowuje siк idealnie i jest jej ulubieсcem. Pod wp³ywem jej koj¹cego, ciep³ego stosunku Alistair zaczyna³ zachowywaж siк tak, jak dawniej. W trzynastym dniu pobytu w szpitalu Alistair rozci¹³ pielкgniarce twarz kawa³kiem szk³a ze zbitej szklanki, po czym desperacko usi³owa³ poder¿n¹ж sobie gard³o. Zosta³ hospitalizowany z powodu obra¿eс cielesnych i popad³ w stan katalepsji, ktуr¹ doktor uzna³ za zwyk³y szok. Zalecono mu spokуj i odpoczynek, co bior¹c pod uwagк okolicznoœci, by³o terapi¹ najgorsz¹ z mo¿liwych. Po dwуch tygodniach otкpienia, nacechowanego woskow¹ elastycznoœci¹ katatonii, choroba znalaz³a siк w szczytowym stadium rozwoju. Rodzice oddali Alistaira do wspania³ej kliniki Rivera w Nowym Jorku. Tam jego przypadek zosta³ natychmiast prawid³owo rozpoznany jako schizofrenia wirusowa w stadium zaawansowanym. Alistair, obecnie jedenastoletni, rzadko nawi¹zywa³ kontakt ze œwiatem rzeczywistym; zbyt rzadko, by specjaliœci mogli to wykorzystaж. By³ w niemal ci¹g³ym stanie katatonii, jego schizoidalne osobowoœci nieodwracalnie siк utrwali³y, przebywa³ w swoim w³asnym, nieosi¹galnym œwiecie mroku, poœrуd koszmarуw, ktуre sta³y siк jego jedynymi towarzyszami. W tak zaawansowanym stadium szansa na udane przeprowadzenie masowego oddzielenia by³a niewielka. Bez tego jednak Alistair by³by skazany na spкdzenie reszty ¿ycia w zak³adach, nie odzyskuj¹c w³aœciwie œwiadomoœci, na zawsze uwiкziony w surrealistycznych lochach swojego umys³u. Jego rodzice wybrali to, co uznali za mniejsze z³o, i podpisali dokumenty zezwalaj¹ce lekarzom na przeprowadzenie spуŸnionej i desperackiej prуby rozdzielenia. Alistair zosta³ poddany operacji w wieku jedenastu lat i jednego miesi¹ca. Wprowadzono go w stan g³кbokiej synthohipnozy i wywo³ano jego trzy oddzielne osobowoœci. Doktorzy porozmawiali z nimi i dokonali wyboru. Dwie osobowoœci zosta³y przeniesione do cia³ durierуw. Trzeci¹, uznan¹ za najodpowiedniejsz¹, pozostawiono w ciele oryginalnym. Wszystkie trzy osobowoœci dobrze znios³y traumк i operacjк oceniono jako ograniczony sukces. Prowadz¹cy zabieg neurohipnotyk, dr Vlacjeck, zanotowa³ w sprawozdaniu, ¿e trzy osobowoœci, wszystkie niepe³ne, nie powinny ¿ywiж nadziei na udan¹ reintegracjк w wieku trzydziestu piкciu lat. Operacja odby³a siк zbyt pуŸno i osobowoœci utraci³y istotn¹ zdolnoœж ³¹czenia cech charakterystycznych i sympatii, innymi s³owy - swoj¹ zasadnicz¹ wspуlnotк. Tote¿ dr Vlacjeck nalega³, aby zrzek³y siк prawa do reintegracji i ¿y³y w³asnym ¿yciem, najlepiej jak potrafi¹, niezale¿nie od siebie. Oba duriery otrzyma³y imiona i nazwiska, po czym zosta³y wys³ane do rodzin zastкpczych, jeden na Marsa, a drugi na Wenus. Lekarze ¿yczyli im wszystkiego najlepszego, ale spodziewali siк po nich bardzo ma³o. Alistair Crompton, dominuj¹ca osobowoœж w ciele oryginalnym, wyzdrowia³ po operacji, ale brakowa³o mu istotnych dwуch trzecich jego”ja”, ktуre odesz³y wraz z odszczepionymi osobowoœciami. Okreœlone atrybuty cz³owieczeсstwa, emocje i mo¿liwoœci zosta³y z niego wyeliminowane i nie mia³ ich ju¿ nigdy odzyskaж ani zast¹piж innymi. Crompton rуs³ i rozwija³ swoje jedyne, jakie posiada³, cechy indywidualne: poczucie obowi¹zku, schludnoœж, wytrwa³oœж i rozwagк. Nieunikniony nadmiar tych wartoœci przemieni³ go w stereotyp, monolityczn¹ osobowoœж œwiadom¹ swoich brakуw i namiкtnie pragn¹c¹ dope³nienia, fuzji, reintegracji... - A wiкc tak to w³aœnie wygl¹da, Alistairze powiedzia³ dr Berrenger, zamykaj¹c skoroszyt. - Dr Vlacjeck z ca³¹ moc¹ odradza reintegracjк. I przykro mi to powiedzieж, ale w pe³ni siк z nim zgadzam. - To moja jedyna szansa - upiera³ siк Crompton. - To nie jest ¿adna szansa - odpar³ dr Berrenger. - Mo¿esz przyj¹ж osobowoœci, ale brak ci stabilnoœci, aby utrzymaж je pod kontrol¹, aby dokonaж fuzji. Alistairze, uratowaliœmy ciк przed schizofreni¹ wirusow¹, ale nadal jesteœ podatny na tк chorobк. Sprуbuj tylko siк zreintegrowaж, a przekonasz siк, ¿e zamierzasz prost¹ drog¹ ku schizofrenii funkcjonalnej, i to ju¿ na zawsze! - Innym siк uda³o - nalega³ Crompton. - Oczywiœcie. Wielu innym. Ale im wszystkim robiono operacje we w³aœciwym czasie, zanim czкœci schizoidalne stwardnia³y. - A jednak muszк zaryzykowaж. ¯¹dam podania mi nazwisk i adresуw moich durierуw. - Czy ty s³uchasz, co do ciebie mуwiк? Wszelkie prуby reintegracji oznaczaj¹ dla ciebie chorobк umys³ow¹ albo coœ jeszcze gorszego. Jako twуj lekarz nie mogк... - Proszк podaж mi adresy - za¿¹da³ zimno Crompton. - To mуj przywilej z mocy prawa. Czujк siк wystarczaj¹co stabilny, aby utrzymaж w ryzach pozosta³e cz³ony mojej osobowoœci. A kiedy zostan¹ odpowiednio podporz¹dkowane, nast¹pi ich fuzja. Staniemy siк jedn¹, funkcjonaln¹ ca³oœci¹. I wtedy bкdк istot¹ w pe³ni ludzk¹. - Nie wiem, jacy s¹ ci pozostali Cromptonowie - powiedzia³ lekarz. - Uwa¿asz siebie za niewystarczaj¹cego? Alistairze, ty jesteœ jeszcze najlepszy ze wszystkich! - Nie obchodzi mnie, jacy oni s¹. S¹ czкœci¹ mnie. Proszк o nazwiska i adresy. Krкc¹c z niezadowoleniem g³ow¹ doktor napisa³ je na kawa³ku papieru i poda³ Cromptonowi. - Alistairze, twуj zamiar praktycznie nie ma szansy na powodzenie. B³agam ciк, ¿ebyœ rozwa¿y³... - Dziкkujк, doktorze Berrenger - przerwa³ mu Crompton, sk³oni³ siк lekko i wyszed³. Natychmiast po wyjœciu z biura znik³a pewnoœж siebie Cromptona. Nie odwa¿y³ siк ujawniж swojego lкku doktorowi Berrengerowi; ten maj¹cy dobre intencje staruszek z pewnoœci¹ odwiуd³by go od zamiaru reintegracji. Ale teraz, kiedy mia³ w kieszeni nazwiska i wiedzia³, ¿e ponosi pe³n¹ odpowiedzialnoœж, Crompton poczu³, jak ogarnia go niepokуj. Dosta³ napadu dr¿¹czki. Uda³o mu siк opanowaж j¹ na tyle, by dojechaж taksуwk¹ do swojego wynajкtego pokoju, gdzie mуg³ rzuciж siк na ³у¿ko. Le¿a³ przez godzinк, trzymaj¹c siк zag³уwka jak ton¹cy deski, a jego cia³em targa³y spazmy niepokoju. Wreszcie napad min¹³. Wkrуtce by³ w stanie na tyle kontrolowaж rкce, ¿e mуg³ popatrzeж na kartkк, ktуr¹ da³ mu doktor. Pierwsze nazwisko brzmia³o: Edgar Loomis, z Elderbergu na Marsie. Drugie - Dan Stack z East Marsh na Wenus. To wszystko, co doktor zapisa³. Jakie by³y te ucieleœnione czкœci jego osobowoœci? Jakie nastroje, jakiego kszta³tu stereotypy przybra³y te odciкte od niego segmenty? Nie by³o o tym na kartce ani s³owa. Bкdzie musia³ sam pojechaж i sprawdziж. Roz³o¿y³ pasjansa i rozwa¿a³ ryzyko. Jego pierwotny, schizoidalny umys³ przejawia³ wyraŸn¹ maniк zabуjcz¹. Czy po dokonaniu fuzji by³oby lepiej - zak³adaj¹c, ¿e fuzja jest mo¿liwa? Czy ma prawo narzucaж œwiatu potencjalnego potwora? Czy to m¹dre z jego strony, ¿e chce zrobiж krok, ktуry, jak wie, niesie ze sob¹ powa¿n¹ groŸbк choroby umys³owej, katatonii, a nawet œmierci? Myœla³ o tym do pуŸna w nocy. W koсcu jego wrodzona ostro¿noœж wygra³a. Z³o¿y³ starannie kartkк i schowa³ j¹ do szuflady. Niezale¿nie od tego, jak bardzo pragn¹³ reintegracji, niebezpieczeсstwo by³o po prostu zbyt du¿e. Jego obecna egzystencja wyda³a mu siк korzystniejsza ni¿ szaleсstwo. Nastкpnego dnia wyszed³ z domu i znalaz³ sobie pracк urzкdnika w staroœwieckiej i szacownej firmie. Natychmiast jego nawyki zaw³adnк³y nim na nowo. Z nieomyln¹ dok³adnoœci¹ robota ka¿dego ranka punktualnie o dziewi¹tej zasiada³ za biurkiem, a o pi¹tej wychodzi³ i wraca³ do swojego pokoju, zjada³ nieapetyczn¹, zdrow¹ ¿ywnoœж, uk³ada³ trzy pasjanse, rozwi¹zywa³ krzy¿уwkк i k³ad³ siк spaж. Ponownie w sobotnie wieczory szed³ do kina, studiowa³ geometriк w niedziele i raz w miesi¹cu kupowa³, czyta³, a nastкpnie niszczy³ czasopismo pornograficzne. Jego niechкж do samego siebie narasta³a. Zacz¹³ zbieraж znaczki pocztowe, ale po krуtkim czasie odechcia³o mu siк; wst¹pi³ do Gminnego Klubu Szczкœcia, ale wyszed³ w trakcie pierwszego, sztywnego i pe³nego zak³opotania wieczorku tanecznego; prуbowa³ nauczyж siк graж w szachy, ale zrezygnowa³. Nie mуg³ pozbyж siк swoich ograniczeс w ten sposуb. Wokу³ siebie widzia³ nieskoсczone bogactwo i rу¿norodnoœж sprzecznoœci, bкd¹cych immanentn¹ cech¹ ludzi. Mia³ przed sob¹ ucztк ¿ycia, w ktуrej nie mуg³ uczestniczyж. Nawiedza³a go wizja spкdzenia kolejnych dwudziestu lat na monotonnym, niczym nie urozmaiconym ¿yciu urzкdnika; trzydziestu lat, czterdziestu lat bez ¿adnej przerwy, bez nadziei, pуki œmierж go nie odmieni. Przez szeœж miesiкcy Crompton rozmyœla³ nad tym, po swojemu, metodycznie. W koсcu doszed³ do wniosku, ¿e woli jednak szaleсstwo ni¿ dotychczasow¹ egzystencjк. Zrezygnowa³ wiкc z pracy i ponownie wyj¹³ z konta starannie gromadzone oszczкdnoœci. Tym razem kupi³ bilet drugiej klasy na Marsa, z zamiarem odszukania Edgara Loomisa z Elderbergu. Uzbrojony w grub¹ ksi¹¿kк z krzy¿уwkami Crompton uda³ siк o wyznaczonej porze do portu kosmicznego Idlewild, dzielnie zniуs³ lot z przeci¹¿eniem do Stacji Trzeciej, tam przesiad³ siк na wahad³owiec kursuj¹cy miкdzy Lockheed a Lackawanna, ktуrym dosta³ siк do Punktu Wymiany. Skoczkiem przelecia³ do Stacji Pierwszej na Marsie, przeszed³ przez kontrolк celn¹, paszportow¹ i zdrowotn¹, po czym wahad³owcem uda³ siк do Port Newton. Odczeka³ tam trwaj¹cy trzy dni okres aklimatyzacyjny, nauczy³ siк u¿ywaж zamontowanych na brzuchu pomocniczych p³uc, ze stoickim spokojem zniуs³ dodatkowy zastrzyk zwiкkszaj¹cy odpornoœж i w koсcu otrzyma³ wizк turystyczn¹, wa¿n¹ na obszarze ca³ego Marsa. Uzbrojony w ten dokument pojecha³ kolej¹ b³yskawiczn¹ do Elderbergu, le¿¹cego w pobli¿u bieguna po³udniowego na Marsie. Kolej b³yskawiczna pe³z³a przez p³askie, monotonne rуwniny Marsa, obok niskich szarych krzakуw walcz¹cych o ¿ycie w zimnym, rozrzedzonym powietrzu, przez bagniste regiony bladozielonej tundry. Przez ca³y ten czas Crompton rozwi¹zywa³ krzy¿уwki. Na moment przerwa³ i z zainteresowaniem wyjrza³ przez okno, gdy konduktor obwieœci³, ¿e przekraczaj¹ Wielki Kana³. By³o to jednak tylko p³ytkie zag³кbienie, w ktуrym mieœci³o siк ³o¿ysko wysch³ej rzeki. Roœliny porastaj¹ce b³otniste dno mia³y ciemnozielony, niemal czarny kolor. Crompton oderwa³ wzrok i wrуci³ do swoich krzy¿уwek. Jechali przez Pomaraсczow¹ Pustyniк i zatrzymywali siк na ma³ych stacyjkach, gdzie brodaci, ubrani w kapelusze z szerokim rondem imigranci podje¿d¿ali po koncentraty witaminowe i zmikrofilmowane egzemplarze. Sunday Timesa. A¿ w koсcu dotarli do przedmieœж Elderbergu. Miasto to spe³nia³o lokalnego oœrodka wszelkiej dzia³alnoœci gуrniczej i rolniczej na biegunie po³udniowym. By³o to rуwnie¿ uzdrowisko dla bogaczy, ktуrzy przyje¿d¿ali tu za¿ywaж k¹pieli w £aŸniach D³ugowiecznoœci, jak i dla urozmaicenia sobie ¿ycia. Region, podgrzany dziкki aktywnoœci wulkanicznej do dwudziestu stopni Celsjusza, by³ najcieplejszym miejscem na Marsie. Mieszkaсcy zazwyczaj nazywali go Tropikiem. Crompton zameldowa³ siк w ma³ym motelu, poczym przy³¹czy³ siк do t³umu kolorowo ubranych mк¿czyzn i kobiet, ktуrzy spacerowali po malowniczych, nieruchomych chodnikach Eldelbergu. Gapi³ siк, oniemia³y, na wystawy sklepуw, w ktуrych sprzedawano Prawdziwe Okazy Sztuki Wymar³ej Rasy Marsjan, zagl¹da³ do kasyn, nowo otwartych koktajlbarуw i b³yszcz¹cych restauracji. Podskoczy³ jak oparzony, kiedy zagadnк³a go wymalowana m³oda kobieta, zapraszaj¹c do Domu Mamy Teele, gdzie dziкki ma³ej sile ci¹¿enia wszystko co dobre staje siк jeszcze lepsze. Odepchn¹³ j¹ od siebie, i jeszcze kilkanaœcie takich jak ona, po czym usiad³ w parku, aby zebraж myœli. Wokу³ niego rozci¹ga³ siк Elderberg, nasycony uciechami, krzykliwie wystкpny, jak wymalowana Jezabel. Crompton pogardliwie wyd¹³ usta. A jednak mimo i¿ unika³ patrzenia na to wszystko, a jego nozdrza niechкtnie wci¹ga³y zepsute powietrze tego miasta, gdzieœ w g³кbi niego tli³a siк tкsknota za ludzkim wystкpkiem, stanowi¹cym alternatywк dla jego obecnej, bezbarwnej i sterylnej egzystencji. Ale niestety Elderberg nie by³ ani trochк skuteczniejszy od Nowego Jorku, jeœli chodzi o sk³onienie Cromptona do rozpusty czy uciech. Zapewne Loomis uzupe³ni brakuj¹cy element jego osobowoœci. Poszukiwania Loomisa rozpocz¹³ Crompton od hoteli, ktуre u³o¿y³ sobie w alfabetycznym porz¹dku. W pierwszych trzech recepcjoniœci stwierdzili, ¿e nie maj¹ pojкcia, gdzie przebywa Loomis, a gdyby siк przypadkiem znalaz³ pozostaje do za³atwienia drobna sprawa nie zap³aconych rachunkуw. W czwartym zg³oszono przypuszczenie, ¿e byж mo¿e przy³¹czy³ siк do t³umуw, ktуre wyruszy³y na poszukiwania minera³уw na Gуrze Siod³owej. W pi¹tym hotelu, niedawno otwartym, w ogуle nie s³yszano o Loomisie. W szуstym wyzywaj¹co ubrana m³oda kobieta rozeœmia³a siк, jakby nieco histerycznie, kiedy us³ysza³a nazwisko Loomisa, ale odmуwi³a udzielenia jakichkolwiek informacji. W siуdmym hotelu recepcjonista poinformowa³ Cromptona, ¿e Loomis zajmuje apartament numer 314. Wprawdzie nie ma go teraz u siebie, ale zapewne mo¿na go zastaж w barze Czerwona Planeta. Crompton spyta³ o drogк, po czym z gwa³townie bij¹cym sercem uda³ siк w stronк starszej czкœci Elderbergu. Tu hotele by³y przybrudzone i podniszczone, farba z³uszcza³a siк, a na plastyk nosi³ œlady sezonowych burz piaskowych. Sale hazardu t³oczy³y siк jedna przy drugiej, a z dancingуw dobiega³ radosny gwar zarуwno w po³udnie jak i o pу³nocy. To tutaj w³aœnie turyœci przyje¿d¿aj¹cy z wycieczkami kr¹¿yli grupkami z kamerami i magnetofonami w poszukiwaniu miejscowego kolorytu, w nadziei, ¿c natkn¹ siк z odleg³oœci bezpiecznej, umo¿liwiaj¹cej jednak filmowanie na scenki niegodziwej uciechy, ktуre spowodowa³y nazwanie Elderbergu przez jego gorliwych zwolennikуw Niniw¹ Trzech Planet. By³y tu tak¿e sklepy safari, sprzedaj¹ce wyposa¿enie dla turystуw, ktуrzy zamierzaj¹ opuœciж siк w g³¹b s³ynnych Pieczar Xanadu lub udaж siк na d³ug¹ wyprawк pojazdami piaskoodpornymi do Diabelskiego Skrкtu. I to tu znajdowa³ siк ciesz¹cy siк z³¹ s³aw¹ Sklep Marzeс, handluj¹cy wszelkimi znanymi ludziom narkotykami, nadal otwarty, mimo licznych prуb zamkniкcia go podejmowanych przez aparat paсstwowy. A na chodnikach handlarze sprzedawali kawa³ki rzeŸb, wykonanych rzekomo przez Marsjan w kamieniu, a tak¿e wszelkie inne towary, jakich mo¿na sobie za¿yczyж. Crompton odnalaz³ bar Czerwona Planeta, wszed³ do œrodka i przez chwilк czeka³, a¿ Ÿrenice mu siк akomoduj¹ i zacznie widzieж w gкstej mgle dymu tytoniowego i haszyszu. Spojrza³ na turystуw w kolorowych koszulach, stoj¹cych przy d³ugim barze, przyjrza³ siк szybko rozmawiaj¹cym miкdzy sob¹ przewodnikom i ponurym gуrnikom skalnym. Rozejrza³ siк tak¿e po stolikach do gier hazardowych, przy ktуrych siedzia³y szczebiocz¹ce kobietki i ich mк¿czyŸni, pyszni¹cy siк lekko pomaraсczow¹ marsjaсsk¹ opalenizn¹, ktуrej, jak powiadaj¹, nabywa siк dopiero po miesi¹cu regularnego opalania. Wtem zobaczy³ Loomisa. Siedzia³ przy stoliku do faraona, w towarzystwie okaza³ej blondynki, ktуra na pierwszy rzut oka mia³a oko³o trzydziestki, na drugi - oko³o czterdziestki, a po dok³adniejszym przyjrzeniu siк wygl¹da³a zapewne na jakieœ czterdzieœci piкж lat. Gra³a zawziкcie, a Loomis obserwowa³ j¹ z pe³nym rozbawienia uœmiechem. By³ wysoki i smuk³y. W³osy, mysiego koloru, g³adko zaczesane do ty³u, przylega³y do w¹skiej czaszki. Niezbyt wybredna kobieta mog³aby go uznaж za przystojnego. Nie przypomina³ Cromptona, ale istnia³o miкdzy nimi pewne pokrewieсstwo, wzajemny poci¹g, natychmiast wyczuwalne rozpoznanie, ktуre wystкpuje u wszystkich oddzielonych od siebie osobowoœci. Umys³ przemawia do drugiego umys³u, czкœci domagaj¹ siк scalenia z niemal telepatyczn¹ intensywnoœci¹. Loomis, wyczuwaj¹c to, uniуs³ g³owк i spojrza³ Cromptonowi prosto w oczy. Crompton ruszy³ w jego stronк. Loomis szepn¹³ coœ blondynce i wsta³ od stolika. Spotkali siк w pу³ drogi. - Kim jesteœ? - spyta³ Loomis. - Alistair Crompton. A ty jesteœ Loomis, prawda? Ja posiadam oryginalne cia³o i... wiesz, o czym mуwiк? - Tak, oczywiœcie. Myœla³em nawet o tym, czy siк zjawisz. Hmm. - Obejrza³ Cromptona od gуry do do³u i nie wydawa³ siк szczegуlnie zadowolony z tego, co zobaczy³. - No dobra - stwierdzi³ - pуjdziemy do mojego apartamentu i pogadamy. Za³atwimy to od rкki. Jeszcze raz spojrza³ na Cromptona, z nieukrywanym niesmakiem, i wyprowadzi³ go z baru. Apartament Loomisa by³ уsmym cudem œwiata. Crompton o fina³y w³os by³by siк przewrуci³, gdy jego stopy zapad³y siк w d³ugow³osym, wschodnim dywanie. Z³otawe œwiat³o by³o przyciemnione, a na œcianach i suficie wi³y siк w taсcu cienie, przemieniaj¹ce siк nieustannie i o rу¿nej intensywnoœci. Raz przypomina³y kszta³tem tul¹cych siк do siebie, przenikaj¹cych siк wzajemnie ludzi, potem stawa³y siк zwierzкtami rozrastaj¹cymi siк nagle w plamy jakby wyjкte z dzieciкcych, koszmarnych snуw i nik³y na mozaice sufitu. Crompton s³ysza³ wprawdzie o pieœniach cieni, ale nigdy przedtem ich nie widzia³. - To taki doœж kiepski, krуtki utwуr, zatytu³owany”Zst¹pienie do Kartherum” - powiedzia³ Loomis. - Jak ci siк to podoba? - To jest... imponuj¹ce - odpar³ Crompton. - Takie coœ trusi byж chyba okropnie drogie. - Nie przeczк - stwierdzi³ beztrosko Loomis. - Dosta³em w prezencie. Nie usi¹dziesz? Crompton ussiad³ w g³кbokim fotelu, ktуry dostosowa³ siк natychmiast do jego kszta³tуw i zacz¹³, bardzo delikatnie masowaж mu plecy. - Napijesz siк czegoœ? - spyta³ Loomis. Crompton skin¹³ g³ow¹ w milczeniu. Dopiero w tej chwili poczu³ w powietrzu zapach perfum, z³o¿ony i zmieniaj¹c¹ siк mieszankк korzennos³odk¹, z ledwie wyczuwalnym œladem zgnilizny. - Ten zapach... - Mo¿na siк do niego przyzwyczaiж po pewnym czasie - powiedzia³ Loomis. - To sonata wкchowa, skomponowana jako akompaniament do tej pieœni cieni. Mogк j¹ wy³¹czyж. Zrobi³ to, ale nastawi³ coœ innego. Crompton us³ysza³ melodiк, ktуra robi³a takie wra¿enie, jakby wydobywa³a siк z jego w³asnej g³owy. By³a spokojna, zmys³owa i nieprawdopodobnie przejmuj¹ca. Cromptonowi wydawa³o siк, ¿e ju¿ j¹ kiedyœ s³ysza³, w innym czasie i miejscu. - Ten utwуr nazywa siк”Deja Vu”. Technika bezpoœredniej transmisji auralnej - stwierdzi³ Loomis. - Przyjemny kawa³ek, prawda? Crompton zdawa³ sobie sprawк, ¿e Loomis usi³uje mu zaimponowaж. I robi³ to skutecznie. Podczas gdy Loomis nalewa³ drinki, Crompton rozgl¹da³ siк po pokoju, patrzy³ na rzeŸby, draperie, meble, rу¿ne bibeloty. Szacowa³ w swoim urzкdniczym umyœle ceny, dodawa³ koszty transportu z Ziemi i podatki, sumowa³. Z niejak¹ trwog¹ uœwiadomi³ sobie, ¿e tylko w tym pokoju Loomis mia³ dobra warte wiкcej, ni¿ on sam mуg³by zarobiж w ci¹gu trzech i жwierci swojego urzкdniczego ¿ycia. Loomis poda³ Cromptonowi szklaneczkк z napojcm. - To miуd - powiedzia³. - Bardzo modny w Elderbergu w tym sezonie. Powiedz mi, jak ci smakuje. Crompton upi³ ma³y ³yk. - Doskona³y - przyzna³. - Myœlк, ¿e bardzo drogi. - Owszem. Ale nie sadzisz, ¿e to co najlepsze, jest zaledwie wystarczaj¹ce? Crompton nie odpowiedzia³. Przyglada³ siк Loomisowi i dostrzeg³ oznaki zu¿ywania siк duriera. Uwa¿nie obserwowa³ jego regularne, przystojne rysy, marsjaсsk¹ opaleniznк, g³adkie w³osy mysiego koloru, niedba³¹ elegancjк ubioru, s³abo widoczne kurze ³apki przy oczach, zapadniкte policzki, na ktуrych widnia³y œlady kosmetykуw. Obserwowa³ te¿ pe³en samozachwytu uœmiech Loomisa, pogardliwy grymas ust, sposуb, w jaki jego niespokojne palce g³adzi³y kawa³ek brokatu, i w jaki jego pewne siebie cia³o opiera³o siк na wykwintnym meblu. Oto mia³ przed sob¹ stereotyp zmys³owy; cz³owieka, ktуry ¿y³ wy³¹cznie po to, by zaznawaж przyjemnoœci i lenistwa. Uosobienie Sangwinicznego Humoru Ognia, spowodowane nadmiarem gor¹cej, pe³nej temperamentu krwi, wskutek czego cz³owiek oczekuje od ¿ycia wy³¹cznie radoœci i zaspokojenia cielesnego. Loomis, podobnie jak i on sam, by³ wiкc monolityczn¹, cienk¹ na centymetr osobowoœc¹, ktуrej pragnienia s¹ w pe³ni przewidywalne, a obawy oczywiste dla wszystkich. W Loomisie skupi³ siк ca³y potencja³ zaznawania przez Cromptona przyjemnoœci, wyrwany z niego i uformowany w samoistny byt. Tak wiкc Loomis, esencja czystej przyjemnoœci, by³ niezbкdny Cromptonowi, jego umys³owi i cia³u. - Jak zarabiasz na ¿ycie? - spyta³ bezceremonialnie Crompton. - Œwiadczк okreœlone us³ugi, za ktуre mi p³ac¹ - odpar³ z uœmiechem Loomis. - Mуwi¹c wprost - podsumowa³ Crompton - jesteœ pijawk¹ i paso¿ytem. ¯yjesz z g³upich bogaczy, ktуrzy zje¿d¿aj¹ do Elderbergu. - Oczywiœcie ty widzisz to w ten sposуb, mуj ciк¿ko pracuj¹cy, purytaсski bracie - odpowiedzia³ Loomis, zapalaj¹c papierosa barwy koœci s³oniowej. - Ale mуj punkt widzenia jest nieco odmienny. Rozwa¿ tylko. Wszystko jest teraz nastawione wy³¹cznie na biednych, jakby niezaradnoœж sta³a siк jak¹œ szczegуln¹ cnot¹. A przecie¿ bogacze tak¿e maj¹ swoje potrzeby! S¹ one inne ni¿ te, ktуre maj¹ biedni, ale nie mniej pilne. Biedacy potrzebuj¹ ¿ywnoœci, dachu nad g³ow¹, opieki lekarskiej. I rz¹dy im tego dostarczaj¹ w sposуb godny uznania. Ale co z potrzebami bogaczy? Ludzie œmiej¹ siк, kiedy im siк mуwi, ¿e bogacze maj¹ problemy; ale czy sam fakt posiadania bogactwa automatycznie uwalnia cz³owieka od wszystkich jego problemуw? Nie! Wrкcz odwrotnie, zasobnoœж materialna zwiкksza i zaostrza potrzeby, powoduj¹c czкsto, i¿ cz³owiek bogaty ¿yje w wiкkszym niedostatku ni¿ jego ubogi brat. - Czemu, w takim razie, nie zrezygnuj¹ ze swojego maj¹tku? - spyta³ Crompton. - A dlaczego biedny nie rezygnuje ze swojej nкdzy? - odbi³ pi³eczkк Loomis. - Nie, to siк nie da zrobiж. Musimy godziж siк na warunki, jakie narzuca nam ¿ycie. Bogacze dŸwigaj¹ na swych barkach wielki ciк¿ar, a jednak musz¹ to znosiж i szukaж pomocy, gdzie tylko mog¹. - Bogaci potrzebuj¹ wspу³czucia; a ja odnoszк siк do nich z du¿¹ sympati¹. Oni potrzebuj¹ w swoim otoczeniu ludzi, ktуrzy potrafi¹ autentycznie cieszyж siк z luksusуw i uczyж ich, jak czerpaж z tego przyjemnoœж; s¹dzк, ¿e tylko nieliczni umiej¹ rуwnie dobrze jak ja cieszyж siк komfortem ¿ycia bogaczy i w pe³ni go doceniaж. A ich kobiety - mуwiк ci, Crompton! One maj¹ swoje potrzeby - pal¹ce potrzeby, ktуrych ich mк¿owie czкsto nie s¹ w stanie zaspokoiж wskutek napiкж i stresуw, w jakich ¿yj¹. Te kobiety nie mog¹ przecie¿ powierzyж siebie jakimœ gburom z ulicy. S¹ nerwowe, dobrze wychowane, podejrzliwe i bardzo ³atwo ulegaj¹ce sugestiom. Potrzebuj¹ niuansуw i subtelnoœci. Zainteresowania mк¿czyzny o rozbudzonej wyobraŸni, posiadaj¹cego niezwyk³¹ wra¿liwoœж. Tacy mк¿czyŸni zdarzaj¹ siк stanowczo zbyt rzadko na tym banalnym œwiecie. A tak siк z³o¿y³o, ¿e ja mam w³aœnie szczegуlne talenty w tej dziedzinie. Dlatego wykorzystujк je. I, co oczywiste, oczekujк za to rekompensaty, jak ka¿dy pracuj¹cy cz³owiek. Loomis uœmiecha³ siк, rozparty w fotelu. Crompton wpatrywa³ siк w niego z niejakim przera¿eniem. Trudno mu by³o uwierzyж, ¿e ten sprzedajny, zadowolony z siebie uwodziciel, ta kreatura o mentalnoœci norki, by³a czкœci¹ niego. Ale by³a, i to czкœci¹ niezbкdn¹, aby mog³a siк dokonaж fuzja. - No cу¿ - odezwa³ siк po chwili - twoje pogl¹dy s¹ twoj¹ spraw¹. Jestem podstawow¹ osobowoœci¹ Cromptona w ciele oryginalnym. Przyjecha³em, ¿eby dokonaж reintegracji. - Nie jestem zainteresowany - odpar³ Loomis. - Czy to ma znaczyж, ¿e nie chcesz? - W³aœnie. - Nie zdajesz sobie chyba sprawy - mуwi³ Crompton - ¿e jesteœ niekompletny, niedokoсczony. Musisz przecie¿ czuж ten sam poci¹g do samorealizacji co i ja. A to jest mo¿liwe jedynie poprzez reintegracjк. - Szczera prawda. - A zatem... - Nie - stwierdzi³ Loomis. - Odczuwam potrzebк uzupe³nienia swojej osobowoœci. Ale znacznie silniejszy poci¹g odczuwam do ¿ycia dok³adnie takiego, jakie wiodк i ktуre uwa¿am za niezwykle satysfakcjonuj¹ce. Luksus ma swoj¹ cenк, jak wiesz. - Chyba zapomnia³eœ - powiedzia³ Crompton - ¿e istniejesz w ciele duriera, ktуre szacunkowo starcza na czterdzieœci lat. Jeœli siк nie zreintegrujesz, bкdziesz mia³ przed sob¹ co najwy¿ej piкж lat ¿ycia. Zauwa¿ - najwy¿ej piкж. Zdarza³o siк, ¿e cia³a durierуw rozpada³y siк i wczeœniej. - To prawda - przyzna³ Loomis, lekko marszcz¹c czo³o. - Reintegracja nie jest taka straszna - ci¹gn¹³ Crompton, maj¹c nadziejк, ¿e mуwi przekonywaj¹co. - Twуj impuls odczuwania przyjemnoœci nie zginie. Bкdzie tylko w nieco lepszej proporcji do pozosta³ych sk³adnikуw osobowoœci. Loomis myœla³ intensywnie, pal¹c papierosa. Wreszcie spojrza³ Cromptonowi prosto w oczy. - Nie - powiedzia³ zdecydowanym g³osem. - A twoja przysz³oœж...? - Ja po prostu nic nale¿к do osуb, ktуre umiej¹ martwiж siк o przysz³oœж - odpar³ Loomis z rozbrajaj¹cym uœmiechem. - Zupe³nie mi wystarcza ¿ycie dniem dzisiejszym, smakowanie ka¿dej chwili. Piкж lat - kto mo¿e przewidzieж, co siк bкdzie dzia³o za piкж lat? Piкж lat to ca³a wiecznoœж! Do tego czasu coœ no¿e siк zanieniж. Crompton powstrzyma³ przemo¿n¹ ochotк wt³oczenia odrobiny rozs¹dku w Loomisa. To oczywiste, ¿e ten typ zmys³owca ¿y³ wy³¹cznie chwil¹ obecn¹ i nie zawraca³ sobie g³owy odleg³¹ i niepewn¹ przysz³oœci¹. Piкж lat to niewyobra¿alnie d³ugi okres dla poch³oniкtego teraŸniejszoœci¹ Loomisa. Powinien by³ uœwiadomiж to sobie wczeœniej. - Nic siк nie zanieni - powiedzia³, staraj¹c siк, aby jego g³os brzmia³ spokojnie. - Za piкж lat, piкж krуtkich lat, umrzesz. - Z zasady nic martwiк siк niczym, co ma nast¹piж pуŸniej ni¿ w najbli¿szy czwartek - stwierdzi³ Loomis, wzruszaj¹c ramionami. - Mam pomys³. Wpadnк do ciebie za trzy albo cztery lata i wtedy porozmawiamy. - Nic z tego - sprzeciwi³ siк Crompton. - Ty bкdziesz na Marsie, ja na Ziemi, a nasz trzeci komponent na Wenus. Nie uda nam siк zejœж razem we w³aœciwym czasie. Poza tym ty nawet nie bкdziesz o tym pamiкta³. - Kto wie, zobaczymy. - Loornis spojrza³ na zegarek. - A teraz, jeœli nie masz nic przeciwko temu, spodziewam siк wkrуtce wizyty kogoœ, kto bez w¹tpienia wola³by... Crompton wsta³. - Jeœli zmienisz zdanie, znajdziesz mnie w motelu”B³кkitny Ksiк¿yc”. Bкdк tam jeszcze przez dzieс lub dwa. - ¯yczк ci mi³ego pobytu. I koniecznie zobacz Pieczary Xanadu. Wspania³y widok! Solidnie oszo³omiony, Crompton opuœci³ elegancki apartament Loomisa i wrуci³ do motelu. Wieczorem zjad³ w barze marsburgera i popi³ czerwonym mlekiem s³odowym. W kiosku z gazetami znalaz³ ksi¹¿kк z akrostychami. Wrуci³ do pokoju, rozwi¹za³ trzy ³amig³уwki i poszed³ spaж. Nastкpnego dnia usi³owa³ podj¹ж decyzjк, co robiж dalej. Wydawa³o mu siк, ¿e nie ma sposobu na to, ¿eby przekonaж Loomisa. Czy powinien w takim razie jechaж na Wenus, odszukaж Dana Stacka, tк nastкpn¹ brakuj¹c¹ czкœж jego osobowoœci? Nie, to by³oby zupe³nie bez sensu. Nawet gdyby Stack chcia³ siк zreintegrowaж, nadal brakowa³oby im istotnej jednej trzeciej - Loomisa, tej tak wa¿nej czкœci, decyduj¹cej o korzystaniu z przyjemnoœci. Dwie trzecie pragnк³yby uzupe³nienia bardziej ni¿ jedna trzecia i cierpia³yby jeszcze rozpaczliwiej. A Loornis nie da siк przekonaж. W tej sytuacji mуg³ jedynie wrуciж na Ziemiк, nie zreintegrowany, i przystosowaж siк, na ile to mo¿liwe. Poza wszystkim ciк¿ka, pe³na poœwiкcenia praca te¿ mo¿e dawaж okreœlon¹ radoœж, Ÿrуd³em przyjemnoœci mo¿e byж tak¿e stabilizacja, rozwaga, pewnoœж. Nie nale¿y gardziж rуwnie¿ pomniejszymi cnotami. Ale by³o mu trudno przekonaж samego siebie. Z ciк¿kim sercem zadzwoni³ na stacjк i zarezerwowa³ miejsce w odje¿d¿aj¹cym wieczorem b³yskawicznym poci¹gu do Port Newton. Kiedy pakowa³ siк na godzinк przed odjazdem, nagle otworzy³y siк drzwi od lego pokoju i wszed³ Edgar Loornis. Rozejrza³ siк szybko doko³a, po czym zamkn¹³ drzwi i przekrкci³ klucz w zamku. - Zmieni³em zdanie - oœwiadczy³. - Zdecydowa³em siк na reintegracjк. Pierwsze, gwa³towne uczucie radoœci Cromptona szybko przemieni³o siк w podejrzenie. - Co ciк do tego sk³oni³o? - spyta³. - Czy to naprawdк ma znaczenie? Czy nie mo¿emy... - Chcк wiedzieж dlaczego. - To doœж trudno wyjaœniж. Widzisz, w³aœnie mia³em... W tej chwili ktoœ zacz¹³ gwa³townie waliж w drzwi. Loomis zblad³ pod pomaraсczow¹ opalenizn¹. - Proszк - jкkn¹³. - Powiedz mi. - Crompton by³ nieugiкty. Na czole Loomisa pojawi³y siк kropelki potu. - To tylko jedna z tych sytuacji - wyjaœni³ poœpiesznie. - Czasem mк¿owie nie doceniaj¹ tej odrobiny uwagi, jak¹ ktoœ poœwiкca ich ¿onom. Nawet bogacze bywaj¹ czasem szokuj¹co drobnomieszczaсscy. Mк¿owie s¹ jednym z zagro¿eс w moim zawodzie. Tote¿ raz lub dwa razy w roku uwa¿am za w³aœciwe spкdzenie krуtkich wakacji w umeblowanej jaskini w Diamentowych Gуrach. Jest tam naprawdк bardzo wygodnie, choж jedzenie, z koniecznoœci, doœж niewyszukane. A po kilku tygodniach ca³a sprawa przycicha. Ktoœ stuka³ w drzwi coraz g³oœniej. - Wiem, ¿e jesteœ tu, Loomis! - zawo³a³ jakiœ basowy g³os. - WyjdŸ albo wyrwк te przeklкte drzwi i w³adujк ci je na ten twуj obleœny kark! Rкce Loomisa dr¿a³y w niekontrolowany sposуb. - Strasznie siк bojк przemocy fizycznej - powiedzia³. - Czy nie moglibyœmy siк zreintegrowaж i wtedy wyjaœni³bym ci... - Chcк wiedzieж, czemu tym razem nie pojecha³eœ do swojej jaskini - domaga³ siк Crompton. Us³yszeli odg³os cia³a, uderzaj¹cego z ca³ej si³y w drzwi. - To twoja wina, Crompton - jкkn¹³ przejmuj¹co Loomis. - Twуj przyjazd wytr¹ci³ mnie z rуwnowagi. Straci³em moje doskona³e wyczucie sytuacji, mуj szуsty zmys³, sygnalizuj¹cy niebezpieczeсstwo. Do licha, Crompton, nie nawia³em na czas. Da³em siк z³apaж na gor¹cym uczynku. Ledwie uciek³em, a ten fantastycznie muskularny neandertalski idiota, ten nowobogacki, œciga³ mnie po ca³ym mieœcie, przeszukuj¹c bary i hotele, gro¿¹c, ¿e po³amie mi koсczyny. Nie mia³em doœж du¿o gotуwki pod rкk¹, by wynaj¹ж piaskoodporny pojazd, a nie zd¹¿y³em zastawiж bi¿uterii. Policjant zaœ tylko siк uœmiechn¹³ i odmуwi³ mi ochrony! Crompton, proszк! Drzwi wygiк³y siк od nieustannych uderzeс i zamek zacz¹³ puszczaж. Crompton zwrуci³ siк w stronк czкœci swojej osobowoœci, - zadowolony, ¿e zasadnicza niedoskona³oœж Loomisa ujawni³a siк we w³aœciwym momencie. - ChodŸ - powiedzia³. - Zintegrujmy siк. Spojrzeli sobie prosto w oczy, jako czкœci pragn¹ce siк po³¹czyж w ca³oœж, z intensywnoœci¹ pozwalaj¹c¹ na pokonanie podzia³u. Loomis westchn¹³ i jego cia³o duriera upad³o na ziemiк, uk³adaj¹c siк jak szmaciana lalka. W tym samym momencie Cromptonowi ugiк³y siк kolana, jakby na jego ramionach wyl¹dowa³ jakiœ wielki ciк¿ar. Zamek puœci³ i otworzy³y siк drzwi. Niski, mocno zbudowany, czarnow³osy mк¿czyzna o przekrwionych oczach wpad³ do pokoju. - Gdzie on jest? - wrzasn¹³. Crompton wskaza³ na rozci¹gniкte na ziemi cia³o Loomisa. - Atak serca - wyjaœni³. - Och - wyj¹ka³ czarnow³osy mк¿czyzna, zaskoczony i jeszcze niezupe³nie wolny od uczucia wœciek³oœci. - Och, no cу¿... och. - Jestem przekonany, ¿e zas³u¿y³ na to - oœwiadczy³ zimnym tonem Crompton, wzi¹³ walizkк i wyszed³, œpiesz¹c siк na wieczorny poci¹g. D³uga podrу¿ przez rуwniny Marsa by³a tym razem bardzo potrzebn¹ chwil¹ wytchnienia. Da³a Cromptonowi i Loomisowi szansк prawdziwego poznania siк i uregulowania pewnych podstawowych problemуw, z jakimi si³¹ rzeczy musz¹ borykaж siк dwa umys³y funkcjonuj¹ce w jednej osobie. Kwestia dominacji nie istnia³a. Crompton by³ podstawow¹ osobowoœci¹, ktуra przez trzydzieœci piкж lat rezydowa³a w jego ciele. W normalnych okolicznoœciach Loomis nie mуg³by przej¹ж procesu decyzyjnego i wcale zreszt¹ nie mia³ na to ochoty. Godnie zaakceptowa³ swoj¹ biern¹ rolк i z typow¹ dla niego dobr¹ wol¹ przyj¹³ status komentatora, doradcy i, ogуlnie, sympatyka. Nie nast¹pi³a jednak reintegracja. Crompton i Loomis istnieli w jednym umyœle; jak planeta i ksiк¿yc, dwie niezale¿ne, ale blisko ze sob¹ zwi¹zane istoty, ktуre ostro¿nie testuj¹ siк nawzajem, nie chc¹c i nie mog¹c zrzec siк w³asnej autonomii. Nastкpowa³o, oczywiœcie, w jakimœ stopniu przenikanie siк wzajemne, ale fuzja tych odrкbnych elementуw w jedn¹ stabiln¹ ca³oœж nie mog³a nast¹piж, pуki nie do³¹czy³ do nich trzeci sk³adnik - Dan Stack. A nawet wtedy, jak przypomnia³ Crompton optymistycznie nastawionemu Loomisowi, mo¿e nie dojœж do fuzji. Zak³adaj¹c, ¿e Stack zechce siк przy³¹czyж (a przecie¿ mo¿e nie zechcieж) i tak istnieje niebezpieczeсstwo, ¿e trzy schizoidalne czкœci odmуwi¹ fuzji lub nie bкd¹ mog³y jej przeprowadziж; w takiej sytuacji, istniej¹c w jednym ciele bez w¹tpienia popadn¹ w konflikt, ktуry w krуtkim czasie doprowadzi ich do choroby umys³owej. - Po co siк martwisz na zapas, stary? - spyta³ Loomis. - O to po prostu trzeba siк martwiж - odpar³ Crompton. - Nawet jeœli wszyscy trzej siк zintegrujemy, nowo powsta³y umys³ mo¿e siк okazaж niestabilny. Mog¹ przewa¿aж w nim elementy psychotyczne, a wуwczas... - Po prostu bкdziemy musieli to znosiж - stwierdzi³ Loornis. - Dzieс po dniu, chwila po chwili. Crompton przyzna³ mu racjк. Loomis - dobroduszna, pogodna, sybarycka strona jego osobowoœci - zacz¹³ ju¿ wywieraж na niego pewien wp³yw. Z niejakim wysi³kiem Crompton zmusi³ siк, by przestaж o tym myœleж. Chwilк pуŸniej by³ ju¿ w stanie rozwi¹zywaж ³amig³уwki. Loomis bawi³ siк tymczasem pierwszymi strofkami villanelli. Pociag b³yskawiczny dotar³ wreszcie do Port Newton i Crompton przesiad³ siк na wahad³owiec do Stacji Pierwszej. Przeszed³ przez kontrolк celn¹, emigracyjn¹ i zdrowotn¹, po czym przejecha³ skoczkiem do Punktu Wymiany. Tam musia³ poczekaж piкtnaœcie dni na statek udaj¹cy siк na Wenus. Energiczny m³ody urzкdnik w kasie biletowej mуwi³ o problemach z”opozycj¹” i”orbitami ekonomicznymi”, ale ani Crompton, ani Loomis nie zrozumieli, o co mu chodzi³o. Okres oczekiwania okaza³ siк bardzo korzystny. Loomis zdo³a³ za poœrednictwem Cromptona z³o¿yж wystarczaj¹co podobny do w³asnego podpis pod listem do przyjaciela w Elderbergu, w ktуrym prosi³ o spieniк¿enie maj¹tku, zapp³acenie rachunkуw i przes³anie reszty, po odliczeniu sobie solidnej op³aty za poœrednictwo, jego kuzynowi - Cromptonowi. Jedenastego dnia transakcja zosta³a sfinalizowana, dziкki czemu Crompton otrzyma³ blisko trzy tysi¹ce bardzo mu potrzebnych dolarуw. W koсcu statek na Wenus wyruszy³. Crompton zasiad³ do nauki podstaw yggdra, jкzyka tubylcуw na Wenus. Loomis, po raz pierwszy w ¿yciu, tak¿e usi³owa³ wzi¹ж siк do pracy. Od³o¿ywszy na bok swoj¹ villanellк zabra³ siк za rozgryzanie skomplikowanych zasad yggdra. Wkrуtce znudzi³y go z³o¿one koniugacje i deklinacje, ale stara³ siк, na miarк swoich mo¿liwoœci, i podziwia³ pilnego, wytrwa³ego Cromptona. W zamian za to Crompton podj¹³ kilkakrotnie prуbк zachwycenia siк piкknem. Wspierany i instruowany przez Loomisa chodzi³ na organizowane na statku koncerty, obejrza³ obrazy w salonie, a tak¿e d³ugo i gorliwie przygl¹da³ siк ze stanowiska obserwacyjnego cudownie b³yszcz¹cym gwiazdom. Wszystko to wydawa³o mu siк wprawdzie strat¹ czasu, ale wytrzyma³. Dopiero dziesi¹tego dnia podrу¿y ich wspу³dzia³anie zosta³o wystawione na powa¿niejsz¹ prуbк. Sta³o siк to za spraw¹ ¿ony plantatora z Wenus, ktуr¹ Crompton spotka³ na stanowisku obserwacyjnym. Jej m¹¿ by³ przedstawicielem drugiego pokolenia osadnikуw na Wenus, a ona sama, po leczeniu gruŸlicy na Marsie, wraca³a w³aœnie do domu. By³a drobna, pe³na ¿ycia, z b³yszcz¹cymi oczami, smuk³¹ figur¹ i lœni¹cymi, czarnymi w³osami. I znudzona d³ug¹ podrу¿¹ kosmiczn¹. Poszli razem do salonu. Po czterech kieliszkach martini Crompton rozluŸni³ siк i z w³asnej, nieprzymuszonej woli dopuœci³ do g³osu Loomisa. Ten dwukrotnie zataсczy³ z nieznajom¹ przy muzyce z gramofonu, po czym wspania³omyœlnie ust¹pi³ pierwszeсstwa zdenerwowanemu, sp³onionemu, pl¹cz¹cemu krok w taсcu, a jednoczeœnie niezwykle uradowanemu Cromptonowi. I to Crompton odprowadzi³ j¹ do stolika, Crompton z ni¹ rozanawia³, Crompton dotkn¹³ jej d³oni, a Loomis tylko przygl¹da³ siк temu z zadowoleniem. Oko³o drugiej nad ranem - wed³ug czasu obowi¹zuj¹cego na statku - ¿ona plantatora po¿egna³a siк, podaj¹c wczeœniej w znacz¹cy sposуb numer swojego pokoju. Crompton, upojony radoœci¹, wrуci³ tanecznym krokiem na pok³ad B, do swojej kajuty, i pad³ na ³у¿ko. - No i co? - spyta³ Loomis. - O co ci chodzi? - Idziemy. Przecie¿ zupe³nie wyraŸnie zaprasza³a. - Nie by³o ¿adnego zaproszenia - odpar³ zdumiony Crompton. - Poda³a numer pokoju - powiedzia³ z naciskiem Loomis. - A to, wzi¹wszy pod uwagк inne wydarzenia tego wieczoru, stanowi niew¹tpliwe zaproszenie, niemal nakaz. - Nie wierzк! - upiera³ siк Crompton. - Dajк ci s³owo. Masz pewne, niewielkie doœwiadczenie w tych sprawach. By³o to z ca³¹ pewnoœci¹ zaproszenie. Droga wolna. Ruszaj! - Nie, nie... - speszy³ siк Crompton. - Nie mуg³bym... to znaczy, ja... ja nie potrafi³bym... - Brak doœwiadczenia nie jest ¿adnym usprawiedliwieniem - stwierdzi³ zdecydowanym tonem Loomis. - Zreszt¹ w takich sytuacjach niezwykle pomocna jest natura. Pomyœl tylko o bobrach, szopach, wilkach, tygrysach, myszach i innych stworzeniach, ktуre nie maj¹ nawet setnej czкœci twojej inteligencji; a rewelacyjnie radz¹ sobie z tym, co dla ciebie starowi powуd do zak³opotania. Przecie¿ nie dopuœcisz chyba do tego, ¿eby mysz by³a lepsza od ciebie! Crompton wsta³, otar³ zarumienione czo³o, zrobi³ dwa kroki w stronк drzwi, po czym zawrуci³ i usiad³ na ³у¿ku. - Wykluczone - oœwiadczy³. - Ale dlaczego? - To by by³o nieetyczne. Ta m³oda dama jest mк¿atk¹. - Ma³¿eсstwo - t³umaczy³ cierpliwie Loomis - to instytucja wymyœlona przez cz³owieka. Przedtem istnieli mк¿czyŸni i kobiety, ktуrzy postкpowali w okreœlony sposуb. Prawa natury zawsze maj¹ pierwszeсstwo przed prawodawstwem stworzonym przez ludzi. - To jest niemoralne - stwierdzi³ Crompton bez szczegуlnego zapa³u. - Ale¿ wcale nie - zapewni³go Loomis. - Jesteœ nie¿onaty, a zatem nie mo¿esz w ¿aden sposуb zostaж potкpiony za tego typu czyn. To m³oda dama jest mк¿atk¹ i odpowiedzialnoœж spadnie na ni¹. Ale pamiкtaj o tym, ¿e ona jest istot¹ ludzk¹, maj¹c¹ prawo decydowaж o sobie, a nie jedynie w³asnoœci¹ mк¿a. Podjк³a decyzjк i musimy respektowaж jej prawo do tego; gdybyœmy post¹pili inaczej, poczu³aby siк obra¿ona. A teraz o mк¿u. Nie dowie siк o tym, a zatem nie bкdzie siк czu³ zraniony. Co wiкcej - zyska, poniewa¿ ¿ona, aby mu to zrekompensowaж, bкdzie dla niego szczegуlnie mi³a. M¹¿ naturalnie uzna, ¿e ona zachowuje siк tak, poniewa¿ on jest wyj¹tkowo mкski, dziкki czemu zostanie podbudowane jego „ja”. Jak wiкc widzisz, wszyscy zyskaj¹, a nikt nie straci. - Czysta sofistyka - stwierdzi³ Crompton ponownie wstaj¹c i ruszaj¹c w stronк drzwi. - Zuch ch³opak - pochwali³ go Loomis. Crompton uœmiechn¹³ siк idiotycznie i otworzy³ drzwi. Ale w³aœnie wtedy przysz³o mu coœ do g³owy, w zwi¹zku z czym zatrzasn¹³ drzwi z powrotem i po³o¿y³ siк na ³у¿ku. - Wykluczone - oœwiadczy³. - O co ci chodzi tym razem? - Powody, ktуre mi poda³eœ, mo¿e i s¹ rozs¹dne. Nic wiem, mam za ma³o doœwiadczenia, ¿eby to oceniж. Ale jednego jestem pewien. Nie bкdк robi³ nic z tych rzeczy, gdy ty bкdziesz mnie obserwowa³. - Ale... u licha, ja jestem tob¹! Ty jesteœ mn¹! Jesteœmy dwiema czкœciami jednej osobowoœci! - Jeszcze nie jesteœmy - odpar³ Crompton. - Istniejemy na razie jako odrкbne czкœci, dwoje ludzi w jednym ciele. PуŸniej, po reintegracji... Ale w obecnej sytuacji moje poczucie przyzwoitoœci nie pozwala pni zrobiж tego, co sugerujesz. To jest nie do pomyœlenia! I nie ¿yczк sobie dalszej dyskusji na ten temat. Po czymœ takim Loomis wpad³ w furiк. W sposуb nietypowy dla swojej osobowoœci zacz¹³ wœciekaж siк, krzyczeж, obrzucaж Cromptona wyzwiskami, z ktуrych naj³agodniejszym by³o”parszywy tchуrz”. Jego gniew spowodowa³ zamieszanie w umyœle Cromptona i odbija³ siк echem w ca³ym ich wspуlnym organizmie. Linie podzia³u miкdzy dwiema osobowoœciami pog³кbi³y siк; powsta³y nowe szczeliny i zrodzi³a siк groŸba, ¿e nast¹pi miкdzy nimi roz³am, izoluj¹cy oba umys³y w sposуb identyczny jak u Jekylla i Hyde’a. Dominuj¹ca osobowoœж Cromptona zdo³a³a przeprowadziж ich przez tк burzк. Ale w pewnej chwili, pod wp³ywem wœciek³oœci na Loomisa, jego umys³ zacz¹³ produkowaж antydole. Te nie do koсca jeszcze poznane ma³e byty, jak leukocyty we krwi, mia³y za zadanie usuwaж Ÿrуd³o bуlu i izolowaж jakby murem chore miejsca w umyœle. Loomis cofn¹³ siк, sp³oszony, kiedy antydole zaczк³y budowaж wokу³ niego swуj”kordon sanitarny”, t³ocz¹c siк, zmniejszaj¹c jego przestrzeс, wypychaj¹c go. - Crompton! Proszк! Grozi³o Loomsowi, ¿e zostanie kompletnie i nieodwracalnie odizolowany, zagubiony na zawsze w jakimœ czarnym zak¹tku umys³u Cromptona. A wraz z nim znik³aby jakakolwiek szansa reintegracji. Ale Cromptonowi uda³o siк odzyskaж rуwnowagк na czas. Usta³ nap³yw antydolуw, zbudowany przez nie mur rozp³yn¹³ siк i Loomis, niepewnie, odzyska³ swoj¹ pozycjк. Przez pewien czas nie rozmawiali ze sob¹. Loomis by³ w z³ym humorze i gniewa³ siк przez ca³y dzieс, przysiкgaj¹c, ¿e nigdy nie wybaczy Cromptonowi jego brutalnego postкpku. Ale by³ przede wszystkim typem zmys³owym, ¿yj¹cym dan¹ chwila, zapominaj¹cym o przesz³oœci i niezdolnym do martwienia siк o przysz³oœж. Jego uraza minк³a wiкc szybko, po czym odzyska³ humor i sta³ siк czaruj¹cy jak zwykle. Crompton nie zapomina³ tak ³atwo, ale zdawa³ sobie sprawк ze swoich obowi¹zkуw wynikaj¹cych z faktu, i¿ by³ dominuj¹c¹ osobowoœci¹. Stara³ siк podtrzymaж wspу³pracк, dziкki czemu obie jaŸnie wkrуtce znowu odnosi³y siк do siebie z jak najwiкksz¹ sympati¹. Za obustronn¹ zgody unika³y towarzystwa m³odej damy. Reszta podrу¿y up³ynк³a im szybko i w koсcu dotarli na Wenus. Wyl¹dowali na Satelicie Numer 3, gdzie przeszli odprawк celna, paszportow¹ i zdrowotn¹. Otrzymali szczepionki przeciw pe³zaj¹cej gor¹czce, wenusjaсskiej pladze, chorobie Knighta i wielkiemu swкdzeniu. Dostali te¿ zasypki, na wypadek gdyby zaatakowa³a ich zgnilizna bagienna, oraz pastylki zapobiegaj¹ce sinieniu stуp. W koсcu pozwolono im wsi¹œж do wahad³owca, ktуry dowiуz³ ich do stacji prze³adunkowej w Port New Haarlem. To miasto, na zachodnim brzegu leniwego Inland Zee, le¿y w umiarkowanej strefie klimatycznej Wenus. Mimo to by³o im za gor¹co po ch³odnym, orzeŸwiaj¹cym klimacie Marsa. Po raz pierwszy zobaczyli tu rdzennych mieszkaсcуw Wenus na ulicy, a nie w cyrku. By³o ich tu mnуstwo. Przewa¿nie mierz¹ oko³o stu piкжdziesiкciu centymetrуw, a ich przypominaj¹ca pancerz ³uskowy skуra œwiadczy, ¿e jednym z ich protoplastуw by³a jaszczurka. Po chodnikach poruszaj¹ siк w pozycji pionowej; ale czкsto, aby unikn¹ж t³oku, przemieszczaj¹ siк po pionowych œcianach budynkуw, przyczepiaj¹c siк ssawkami w kszta³cie dyskуw, w ktуre wyposa¿one s¹ ich d³onie, stopy, kolana i przedramiona. Wiele budynkуw w Port New Haarlem jest pokrytych drutem kolczastym dla ochrony okien, poniewa¿ ci tubylcy, ktуrzy zostali wyrwani ze swoich plemion, ciesz¹ siк z³¹ s³aw¹ z³odziei, a ich jedyny sport to skrytobуjstwo. Crompton spкdzi³ ca³y dzieс w znieœcie, po czyn polecia³ helikopterem do East Marsh, by³ to bowiem ostatni znany mu adres Stacka. Lot okaza³ siк monotonnym trzepotaniem i furkotaniem w gкstej ³awicy chmur, przes³aniaj¹cych widok na powierzchniк. Radar bucza³ przenikliwie, wyszukuj¹c przemieszczaj¹ce siк strefy inwersji, w ktуrych czasami rodzi³y siк przera¿aj¹ce wenusjaсskie tornada, tak zwane zicre. Ale w czasie ich podrу¿y wiatry by³y ³agodne i Crompton przespa³ wiкksz¹ czкœж drogi. East Marsh to ruchliwy port nad dop³ywem Inland Zee. Crompton odnalaz³ przybranych rodzicуw Stacka, ma³¿eсstwo osiemdziesiкciolatkуw, przejawiaj¹cych ju¿ pewne oznaki staroœci. Powiedzieli mu, ¿e Dan by³ du¿ym, krzepkim ch³opakiem, bywa³o ¿e nieco zbyt gwa³townym, ale zawsze kieruj¹cym siк dobrymi intencjami. Zapewnili go, ¿e ta afera z cуrk¹ Morrisonуw, to nieprawda. Dan z pewnoœci¹ zosta³ fa³szywie oskar¿ony. Nie mуg³by zrobiж czegoœ takiego biednej, bezbronnej dziewczynie. - Gdzie mуg³bym spotkaж Dana? - spyta³ Crompton. - Ach - westchn¹³ starzec, mrugaj¹c za³zawionymi oczami.- To pan nie wie, ¿e Dan st¹d odszed³? Jakieœ dziesiкж, mo¿e nawet piкtnaœcie lat temu. - East Marsh by³o dla niego zbyt nudne - stwierdzi³a staruszka g³osem, w ktуrym da³o siк wyczuж œlad goryczy. - Po¿yczy³ sobie tк odrobinк pieniкdzy, ktуre mieliœmy od³o¿one na czarn¹ godzinк, i odszed³ w œrodku nocy, kiedy spaliœmy. - Nic chcia³ nas k³opotaж - szybko wyjaœni³ staruszek. - Poszed³ szukaж swojego szczкœcia, ten nasz Dan. I nie zdziwi³bym siк, gdyby mu siк uda³o. Mia³ w sobie zawsze zadatki na prawdziwego mк¿czyznк. - A dok¹d poszed³? - zapyta³ Crompton. - W³aœciwie, to nic umiem powiedzieж - odpar³ staruszek. - Nie napisa³ do nas. Nigdy nie lubi³ trzymaж w rкce piуra. Ale Billy Davies widzia³ go w Ou-Barkar, kiedy pojecha³ tam ciк¿arуwk¹ z ziemniakami. - A kiedy to by³o? - Piкж, mo¿e szeœж lat temu - powiedzia³a staruszka. - Wtedy po raz ostatni mieliœmy wiadomoœж o Danie. Wenus jest du¿a, proszк pana. Crompton podziкkowa³. Usi³owa³ odnaleŸж Billa Davisa, ¿eby zdobyж od niego wiкcej informacji, ale okaza³o siк, ¿e Bill pracowa³ jako trzeci mat na ma³ym frachtowcu. Statek wyp³yn¹³ miesi¹c temu i mia³ przybijaж do wszystkich ma³ych, uœpionych portуw na po³udniowym Inland Zee. - No cу¿ - stwierdzi³ Crompton. - Nie mamy wyboru. Bкdziemy musieli jechaж do Ou-Barkar. - Te¿ tak s¹dzк - zgodzi³ siк Loomis. - Chocia¿ szczerze mуwi¹c, staruszku, zaczynam siк wahaж co do tego Stacka. - Ja te¿ - przyzna³ Crompton. - Ale on jest czкœci¹ nas i musimy siк z nim zreintegrowaж. - Pewnie tak - powiedzia³ Loomis. - ProwadŸ wiкc, Starszy Bracie. I Crompton poprowadzi³. Polecia³ helikopterem do Dopotsville, a nastкpnie autobusem uda³ siк do St. Denis. Tam trafi³a mu siк ciк¿arуwka jad¹ca przez bagna do Ou-Barkar z ³adunkiem œrodkуw owadobуjczych. Kierowca by³ zadowolony, ¿e bкdzie mia³ towarzystwo w drodze przez nie zamieszkan¹ Krainк Moczarуw. W trakcie czternastogodzinnej podrу¿y Crompton dowiedzia³ siк du¿o ciekawych rzeczy o Wenus. Ten rozleg³y, ciep³y, wilgotny œwiat stanowi nowe rubie¿e Ziemi. Mars to martwe kuriozum dla turystуw, ale Wenus ma prawdziwie wielki potencja³. Na Wenus przyjechali pionierzy, duchowi, a czasem i autentyczni spadkobiercy amerykaсskich osadnikуw, burskich farmerуw, mieszkaсcуw izraelskich kibucуw i australijskich ranczerуw. Uparcie walczyli o skrawki ziemi dla siebie na ¿yznych stepach, w bogatych w rudy gуrach i nad brzegami ciep³ych mуrz. Toczyli boje z tubylcami ¿yj¹cymi w epoce kamienia ³upanego, pochodz¹cymi od jaszczurek Aisami. Ich wielkie zwyciкstwa pod Satan’s Pass, Squareface, Albertsville i Double Tongue oraz ich pora¿ki pod Slow River i Blue Falls wesz³y ju¿ do historii ludzkoœci i s¹ rуwnie wa¿ne, co bitwy pod Chancellorsville, Little Big Horn i Dien Bien Phu. A walki jeszcze siк nie skoсczy³y. Na Wenus, jak mуwi³ kierowca, by³ do zdobycia jeszcze kawa³ œwiata. Crompton s³ucha³ tego i myœla³ sobie, ¿e mo¿e i mia³by ochotк wzi¹ж w tym udzia³. Natomiast Loomis by³ szczerze znudzony ca³¹ t¹ gadanin¹, a poza tym unosz¹cy siк nad bagnami odуr budzi³ jego wstrкt. Ou-Barkar by³o skupiskiem plantacji w g³кbi Kontynentu Bia³ej Chmury. Piкtnastu Ziemian nadzorowa³o pracк dwуch tysiкcy tubylcуw, ktуrzy sadzili, pielкgnowali i zbierali owoce z drzew li, rosn¹cych wy³¹cznie w tym regionie. Dojrzewaj¹ce dwa razy w roku owoce 1i by³y podstaw¹ przyprawy eli, uwa¿anej na Ziemi za niezbкdn¹ w ka¿dej kuchni. Crompton spotka³ siк z nadzorc¹ Haarisem, potк¿nym, rumianym na twarzy, nosz¹cym na biodrze rewolwer, a wokу³ talii owiniкty bat z czarnej skуry wк¿a. - Dan Stack? - powtуrzy³ nadzorca. - Jasne, ¿e go znam; pracowa³ tu prawie rok. A potem odjecha³, dostawszy zdrowego kopniaka na drogк. - Czy zechcia³by mi pan powiedzieж dlaczego? - spyta³ Crompton. - Czemu nie. ChodŸmy siк czegoœ napiж, to panu opowiem - odpar³ Haaris. Zaprowadzi³ Cromptona do jedynego baru w Ou-Barkar. Tam, nad szklaneczk¹ miejscowej whisky, mуwi³ o Danie Stacku. - Przyjecha³ tu z East Marsh. Zdaje mi siк, ¿e mia³ tam jakieœ k³opoty z dziewczyn¹ wybi³ jej zкby czy coœ w tym rodzaju. Nie moja sprawa. Wiкkszoœж z nas tutaj nie nale¿y do ludzi przesadnie delikatnych i mam wra¿enie, ¿e w miastach cholernie siк ciesz¹, ¿e siк nas pozbyli. Da³em Stackowi nadzуr nad piкжdziesiкcioma tubylcami na stuakrowej plantacji drzew li. Na pocz¹tku pracowa³ cholernie dobrze. Nadzorca wypi³ swoj¹ whisky. Crompton zamуwi³ nastкpn¹ i zap³aci³. - Powiedzia³em mu - mуwi³ dalej Haaris - ¿e bкdzie musia³ poganiaж swoich ch³opakуw do roboty, aby siк nie obijali. Pracuj¹ tu g³уwnie tubylcy z plemienia Chipetzi, a to banda ponurych zdrajcуw. Ale krzepcy. Ich wуdz wynajmuje nam robotnikуw na dwudziestoletni kontrakt, w zamian za strzelby. Potem usi³uj¹ polowaж na nas z tymi strzelbami, ale to ju¿ inny problem. A my nie zajmujemy siк wiкcej ni¿ jedn¹ spraw¹ na raz. - Dwudziestoletni kontrakt? - zdziwi³ siк Crompton. - Czyli Aisi s¹ praktycznie niewolnikami? - Tak - potwierdzi³ zdecydowanym tonem nadzorca. - Niektуrzy w³aœciciele plantacji usi³uj¹ ubraж to w ³adne s³уwka, nazywaj¹c kontraktem tymczasowym czy te¿ feudaln¹ gospodark¹ okresu przejœciowego. Ale to jest po prostu niewolnictwo i czemu nie mielibyœmy nazywaж rzeczy po imieniu? To jedyna metoda ucywilizowania tych ludzi. Stack to rozumia³. By³ to du¿y, krzepki facet i mia³ rкkк jakby stworzon¹ do bata. S¹dzi³em, ¿e bкdzie sobie dobrze radzi³. - I co? - ponagla³ Crompton, zamawiaj¹c kolejn¹ szklaneczkк dla nadzorcy. - Na pocz¹tku sz³o mu dobrze - ciagn¹³ Haaris.- Ok³ada³ ich swoim czarnym wк¿em i dusi³ z nich, ile trzeba, a nawet nieco wiкcej. Ale nie mia³ umiaru. Zacz¹³ zabijaж swoich ch³opakуw tym batem, a nowi robotnicy kosztuj¹. Powiedzia³em mu, ¿eby trochк poluzowa³. Ale nie zrobi³ tego. Ktуregoœ dnia jego Chipetzi zaczaili siк na niego i musia³ oœmiu zastrzeliж, ¿eby siк reszta cofnк³a. Pogada³em sobie z nim wtedy od serca. Powiedzia³em, ¿e ma wyciskaж z Aisуw robotк, a nie mordowaж ich. Liczymy siк, naturalnie, z tym, ¿e pewien procent Aisуw jest na stratк. Ale Stack przekracza³ normк, wskutek czego zyski mala³y. Nadzorca westchn¹³ i zapali³ papierosa. - Stack po prostu zanadto lubi³ u¿ywaж bata. Wielu ch³opakуw to lubi, ale Stack straci³ umiar. Jego Chipetzi napadli na niego znowu, i tym razem musia³ ich zabiж kilkunastu. Ale straci³ rкkк w walce. Tк, w ktуrej trzyma³ bat. Myœlк, ¿e Chipetzi mu j¹ odgryŸli. - Da³em go wtedy do pracy w suszarni, ale znowu dosz³o do bуjki i zabi³ czterech Aisуw. Tego by³o ju¿ za wiele. Ci robotnicy kosztuj¹ i nie mo¿emy pozwoliж, ¿eby jakiœ w gor¹cej wodzie k¹pany wariat zabija³ ich za ka¿dym razem, jak go napadnie z³oœж. Wrкczy³em mu wtedy pensjк i pos³a³em do diab³a. - Czy powiedzia³, dok¹d zamierza³ pуjœж? - spyta³ Crompton. - Powiedzia³, ¿e my nie rozumiemy, ¿e Aisуw trzeba pozabijaж, aby zrobiж miejsce dla Ziemian. I ¿e przy³¹czy siк do Stra¿y Obywatelskiej. To taka wкdruj¹ca armia, co kontroluje te plemiona, ktуrych jeszcze nie spacyfikowano. Crompton podziкkowa³ nadzorcy i spyta³, gdzie obecnie mieszcz¹ siк kwatery Stra¿y Obywatelskiej. - Teraz to maj¹ obуz na lewym brzegu rzeki Rainmaker - oœwiadczy³ Haaris. - Usi³uj¹ dojœж do ³adu z Seriidami. Bardzo ci zale¿y na odnalezieniu Stacka, co? - To mуj brat - odpar³ Crompton, odczuwaj¹c przy tym lekkie md³oœci. Nadzorca przygl¹da³ mu siк przez chwilк. - Ha - rzek³ w koсcu.- Rodzina to rodzina. Ale twуj brat jest chyba najgorszym typem, jakiego zdarzy³o mi siк spotkaж, a widzia³em ju¿ rу¿nych. Lepiej zostaw go w spokoju. - Muszк go odnaleŸж - stwierdzi³ Crompton. Haaris wzruszy³ ramionami z ponur¹ min¹. - Do rzeki Rainmaker jest daleko. Mogк ci sprzedaж juczne mu³y i zaopatrzenie, wynajmк ci te¿ dzieciaka tubylcуw na przewodnika. Bкdziesz jecha³ przez tereny spacyfikowane, powinieneœ wiкc dotrzeж bez przeszkуd do Stra¿y Obywatelskiej. To znaczy, mam nadziejк, ¿e ten obszar jest nadal spacyfikowany. Tej nocy Loomis namawia³ Cromptona na rezygnacjк z poszukiwali. Stack to najwyraŸniej z³odziej i morderca. Jaki sens mia³oby w³¹czanie go do ich kombinacji? Crompton mia³ wra¿enie, ¿e to wcale nie jest takie proste, jakby siк wydawa³o. Po pierwsze, opowiadania o Stacku mog³y byж przesadzone. Ale nawet jeœli s¹ prawdziwe, wynika z nich tylko tyle, ¿e Stack to kolejny stereotyp, niepe³na, monolityczna osobowoœж, wykraczaj¹ca poza granice normy, tak samo jak Crompton i Loomis. W ramach kombinacji, po fuzji, osobowoœж Stacka zostanie zmodyfikowana. Dostarczy potrzebnej dawki agresji, hardoœci i umiejкtnoœci przetrwania, czego brakuje i Cromptonowi, i Loomisowi. Loomis mia³ inne zdanie, ale zgodzi³ siк poczekaж z wydawaniem os¹du do spotkania z t¹ ich brakuj¹ca czкœci¹. Rankiem Crompton kupi³ potrzebne wyposa¿enie i mu³y, p³ac¹c za wszystko wygуrowane ceny, a nastкpnego dnia o œwicie wyruszy³ wraz z Rekkim, m³odym ch³opakiem z plemienia Chipetzi, ktуry s³u¿y³ mu za przewodnika. Pod¹¿a³ za swoim przewodnikiem przez dziewicze lasy ku Gуrom Thompsona, wspina³ siк na ostre jak ¿yletka zbocza, przechodzi³ przez ton¹ce w chmurach szczyty i w¹skie, granitowe prze³кcze, w ktуrych wiatry wy³y jak dusze zmar³ych sma¿one w ogniu piekielnym, wreszcie przedosta³ siк na drug¹ stronк i zszed³ ku gкstej, paruj¹cej d¿ungli. Loomis, przera¿ony t¹ trudn¹ wкdrуwk¹, skuli³ siк w k¹ciku umys³u Cromptona i wyziera³ z niego jedynie wieczorami, kiedy zapalono ju¿ ognisko i powieszono hamak. Crompton, z zaciœniкtymi zкbami i przekrwionymi oczami, brn¹³ przez upalne dni, dŸwigaj¹c na sobie ca³y emocjonalny ciк¿ar tej wyprawy i zastanawiaj¹c siк, na jak d³ugo starczy mu si³. Osiemnastego dnia dotar³ i do brzegu p³ytkiego, b³otnistego strumienia. By³a to, jak stwierdzi³ Rekki, rzeka Rainmaker. Przeszed³szy jeszcze trzy kilometry trafili na obуz Stra¿y Obywatelskiej. Dowуdca, pu³kownik Prentice, by³ wysoki, szczup³y, szarooki. Widaж by³o po nim, ¿e niedawno chorowa³ na wyniszczaj¹c¹ gor¹czkк. Bardzo dobrze pamiкta³ Stacka. - Tak, by³ u nas przez jakiœ czas. Nie mia³em pewnoœci, czy nale¿a³o go przyjmowaж. Przede wszystkim ze wzglкdu na jego reputacjк. A poza tym jednorкki... Ale tak wyжwiczy³ lew¹ rкkк, ¿e strzela³ lepiкj ni¿ wiкkszoœж z nas praw¹, a na kikucie mia³ protezк z br¹zu. Sam j¹ sobie zrobi³ i mia³a taki kszta³t, ¿eby mуg³ trzymaж maczetк. Nie brak mu fantazji, mуwiк wam. By³ z nami prawie dwa lata. A potem wyrzuci³em go ze s³u¿by. - Dlaczego? - spyta³ Crompton. Dowуdca westchn¹³ ciк¿ko. - Wbrew powszechnej opinii Stra¿ Obywatelska nie jest band¹ rozbуjnikуw. Nie jesteœmy tu po to, aby dziesi¹tkowaж i wybijaж tubylcуw. Ani po to, by pod jakimœ b³ahym pretekstem anektowaж nowe tereny. Naszym zadaniem jest kontrola przestrzegania uk³adуw zawartych w dobrej wierze przez Aisуw z osadnikami, zapobieganie wzajemnym atakom na siebie Aisуw i Ziemian, czyli, najogуlniej mуwi¹c, utrzymywanie pokoju. Stackowi ogromnie trudno by³o wbiж to sobie do jego pustej g³owy. Przez twarz Cromptona najwidoczniej przemkn¹³ wyraz zrozumienia, dowуdca pokiwa³ bowiem g³ow¹ ze wspу³czuciem. - Wie pan, jaki on jest, prawda? Mo¿e pan sobie zatem wyobraziж, co siк zdarzy³o. Nie chcia³em go traciж. By³ wytrzyma³ym i zdolnym ¿o³nierzem, dobrze radz¹cym sobie w lasach i na terenach gуrskich, czuj¹cym siк w d¿ungli jak w domu. Patrole graniczne s¹ rozrzucone pod du¿ym terenie i potrzebujemy ka¿dego, kogo tylko mo¿emy dostaж. Stack by³ wartoœciowy. Poleci³em sier¿antowi, ¿eby go krуtko trzyma³ i nie dopuszcza³ do brutalnego traktowania tubylcуw. Przez jakiœ czas wszystko siк uk³ada³o dobrze. Stack bardzo siк stara³. Uczy³ siк naszych zasad, kodeksu, sposobуw dzia³ania. Mia³ nieskazitelne konto. A potem nast¹pi³ ten incydent na Shadow Peak, o ktуrym musia³ pan zapewne s³yszeж. - Niestety, nie - powiedzia³ Crompton. - Naprawdк? Wydawa³o mi siк, ¿e wszyscy na Wenus o nim s³yszeli. No cу¿, wygl¹da³o to tak. Patrol Stacka okr¹¿y³ niemal setkк Aisуw z wyjкtego spod prawa plemienia, z ktуrym mieliœmy trochк k³opotуw. Poprowadzi³ ich do specjalnego rezerwatu na Shadow Peak. W drodze dosz³o do drobnych nieporozumieс, jakiejœ szarpaniny. Jeden z Aisуw mia³ nу¿ i zaci¹³ Stacka w nadgarstek. Zapewne wskutek utraty jednкj rкki tak bardzo siк przestraszy³, ¿e mуg³by utraciж i drug¹. Rana od no¿a Aisa by³a niewielka, ale Stack wpad³ w sza³. Zabi³ tego tubylca seri¹ z karabinu, a potem zacz¹³ strzelaж do pozosta³ych. Porucznik musia³ go znokautowaж, nie by³o innego sposobu, ¿eby go uspokoiж. Szkody, jakie wyrz¹dzi³ ten incydent w stosunkach Ziemian z Aisami, s¹ niewyobra¿alne. Jak mog³em mieж w swojej jednostce kogoœ takiego? On powinien siк leczyж u psychiatry. Tote¿ go zwolni³em. - A gdzie jest teraz? - spyta³ Crompton. - Czemu tak pana interesuje ten cz³owiek? - Pytanie dowуdcy zabrzmia³o doœж szorstko. - Jest moim przyrodnim bratem. - Rozumiem. Cу¿, s³ysza³em, ¿e powкdrowa³ do Port New Haarlem, gdzie przez jakiœ czas pracowa³ w dokach. Skuma³ siк z niejakim Bartonem Fiochem. Obaj siedzieli za pijaсstwo i zak³уcanie porz¹dku, a kiedy wyszli z wiкzienia, wrуcili na pogranicze Krainy Bia³ej Chmury. Teraz Stack do spу³ki z Fiochem maj¹ ma³¹ faktoriк ko³o Blood Delta. Crompton potar³ czo³o znu¿onym gestem. - Jak siк tam dostaж? - spyta³. - Czу³nem - odpar³ dowуdca. - Musi pan pop³yn¹ж w dу³ rzeki Rainmaker a¿ do rozwidlenia. Lewa odnoga to rzeka Blood. Jest ¿eglowna do samej Blood Delta. Ale odradza³bym panu tк wyprawк. Po pierwsze, jest bardzo ryzykowna. A poza tym bez sensu. Nic pan nie pomo¿e Stackowi. To urodzony morderca. Lepiej go zostawiж w spokoju w tym przygranicznym miasteczku, gdzie nie mo¿e wyrz¹dziж ¿adnej wiкkszej szkody. - Muszк do niego pojechaж - stwierdzi³ Crompton, czuj¹c, jak mu nagle zasch³o w gardle. - Prawo tego nie zabrania - oœwiadczy³ dowуdca g³osem sugeruj¹cym, ¿e uwa¿a, i¿ wype³ni³ swуj obowi¹zek. Crompton odkry³, ¿e Blood Delta by³a najdalszym przyczу³kiem cz³owieka na Wenus. Le¿a³a na terenach wrogich sobie plemion Grel i Tengtzi, z ktуrymi utrzymywano kruchy pokуj, ignoruj¹c tocz¹c¹ siк nieustannie wojnк partyzanck¹. W krainie Delty znajdowa³y siк ogromne bogactwa, ktуre mo¿na by³o eksploatowaж. Tubylcy przynosili diamenty i rubiny wielkoœci piкœci, worki najcenniejszych przypraw, a tak¿e, czasami, jakiœ przypadkowy flet lub rzeŸbк z zaginionego miasta Alteirne. Wymieniali te rzeczy na strzelby i amunicjк, ktуrych nastкpnie ochoczo u¿ywali przeciw handlarzom i wspу³plemieсcom. W krainie Delty mo¿na by³o znaleŸж bogactwo, ale i nag³¹ œmierж, a tak¿e œmierж powoln¹, bolesn¹, przewlek³a. Rzeka Blood, ktуra wi³a siк spokojnie w samym sercu krainy Delty, nios³a w³asne szczegуlne zagro¿enia, ktуre przewa¿nie poch³ania³y piкжdziesi¹t procent ¿egluj¹cych ni¹ podrу¿nych. Crompton œwiadomie nie s³ucha³ w³asnego g³osu rozs¹dku. Czкœж jego osobowoœci, Stack, by³a ju¿ niemal w zasiкgu rкki. Ju¿ by³ tylko o krok od osi¹gniкcia celu, zdecydowany ten krok zrobiж. Kupi³ wiкc czу³no i naj¹³ czterech tubylcуw na wioœlarzy, zgromadzi³ zaopatrzenie w ¿ywnoœж, strzelby, amunicjк i przygotowa³ wszystko tak, by o œwicie wyruszyж. Ale w nocy przed planowanym wyjazdem Loomis zbuntowa³ siк. Byli w ma³ym namiocie, ktуry dowуdca kaza³ rozbiж dla Cromptona w pobli¿u obozu. Siedz¹c przy lampie naftowej Crompton ³adowa³ w³aœnie naboje do pasa, koncentruj¹c ca³¹ uwagк na tym zajкciu. - Pos³uchaj - odezwa³ siк nagle Loomis. - Uzna³em ciк za dominuj¹c¹ osobowoœж. Nigdy nie prуbowa³em przej¹ж kontroli nad cia³em. By³em w dobrym nastroju i podtrzymywa³em twуj dobry nastrуj, kiedy maszerowaliœmy przez pу³ Wenus. - By³o tak? - Owszem odpar³ Crompton, niechкtnieodk³adaj¹c pas na bok. - Robi³em, co mog³em, ale tego ju¿ za wiele. Chcк reintegracji, ale nie z maniakalnym zabуjc¹. I nie opowiadaj mi o monolitycznych osobowoœciach. Stack jest morderc¹ i nic chcк mieж z nim nic wspуlnego. - Jest czкœci¹ nas. - I co z tego? Pos³uchaj sam siebie, Crompton! Mia³eœ podobno byж t¹ czкœci¹, ktуra najpewniej chodzi nogami po ziemi. A ty jesteœ zupe³nie ob³¹kany i chcesz wys³aж nas na pewn¹ œmierж w tej rzece. - Zobaczysz, ¿e uda nam siк dop³yn¹ж - stwierdzi³ bez przekonania Crompton. - Tak s¹dzisz? Czyœ ty s³ucha³ tych opowieœci o rzece Blood? A nawet jeœli dop³yniemy, co znajdziemy w Delcie? Maniakalnego zabуjcк! On nas przecie¿ por¹bie na kawa³ki! Crompton nie mуg³ znaleŸж przekonywaj¹cej odpowiedzi. Im d³u¿ej trwa³y ich poszukiwania, tym bardziej ogarnia³o go przera¿enie, gdy poznawa³ coraz to nowe cechy osobowoœci Stacka, a jednoczeœnie coraz bardziej pragn¹³ go odnaleŸж. Loomis nigdy nie ¿y³ oczekiwaniem na reintegracjк; zgodzi³ siк na ni¹, ¿eby unikn¹ж problemуw zewnкtrznych, a nic z wewnкtrznej potrzeby. A Crompton przez ca³e swoje ¿ycie odczuwa³ przymus zaspokojenia swojego pragnienia ucz³owieczenia siк, uzupe³nienia, przemiany. Bez Stacka fuzja nie mog³a nast¹piж. A z nim istnia³a przynajmniej szansa, niewa¿ne jak ma³a. - Pojedziemy - oœwiadczy³. - Alistair, proszк! Ty i ja godzimy siк zupe³nie dobrze. Mo¿emy doskonale istnieж bez Stacka. Wrужmy na Marsa lub na Ziemiк. Crompton pokrкci³ przecz¹co g³ow¹. Odczuwa³ ju¿ teraz g³кbokie, nie do pogodzenia rу¿nice miкdzy sob¹ a Loomisem. Wyczuwa³, ¿e przyjdzie chwila, kiedy te rу¿nice ujawni¹ siк na ca³ej linii i bкd¹ musieli ¿yж bez reintegracji, ka¿dy osobnym ¿yciem w jednym ciele. A to znaczy³oby szaleсstwo. - Nie zrezygnujesz? - spyta³ Loornis. - Nie. - W takim razie przejmujк kontrolк! Osobowoœж Loomisa przypuœci³a niespodziewany atak i przejк³a czкœciow¹ w³adzк nad funkcjami motorycznymi cia³a. Crompton przez moment znieruchomia³ ze zdumicnia. Nastкpnie, czuj¹c jak wymyka mu siк kontrola, odwa¿nie zwar³ siк z Loomisem i rozgorza³a walka. By³a to cicha wojna, toczona w œwietle kopc¹cej lampki naftowej, coraz s³abszym w miarк zbli¿ania siк œwitu. Polem bitewnym by³ umys³ Cromptona; stawk¹ - jego cia³o, ktуre le¿a³o na ³уŸku polowym, wstrz¹sane dreszczami, ze zroszonym od potu czo³em, nie widz¹cymi oczami utkwionymi w jeden punkt i pulsuj¹cym rytmicznie nerwem na skroni. Crompton by³ dominuj¹c¹ osobowoœci¹, ale os³abi³ go konflikt i poczucie winy, a krкpowa³y skrupu³y. Loomisowi, s³abszemu ale pozbawionemu w¹tpliwoœci, pewnemu swojej racji, zaanga¿owanemu w walce ca³ym sob¹, uda³o siк przej¹ж g³уwne funkcje motoryczne i zahamowaж nap³yw antydoli. Przez kilka godzin te dwie osobowoœci toczy³y bуj, a rozgor¹czkowane cia³o Cromptona pojкkiwa³o i wi³o siк na ³у¿ku z bуlu. W koсcu, o bladym œwicie Loomis zacz¹³ zwyciк¿aж. Crompton zebra³ si³y do ostatecznej prуby, ale nie mуg³ prze³amaж w³asnych oporуw przed jej podjкciem. Cia³o Cromptona i tak by³o ju¿ przegrzane walk¹ jeszcze trochк i mog³o siк okazaж, ¿e ¿adna z osobowoœci nie mia³aby siк gdzie podziaж. Loomis, pozbawiony jakichkolwiek skrupu³уw, ktуre mog³yby go powstrzymaж, nadal naciera³, przej¹³ najwa¿niejsze synapsy i zaw³adn¹³ wszystkimi funkcjami motorycznymi. Przed wschodem s³oсca Loomis zwyciк¿y³. Niepewnie wsta³. Potar³ zarost na brodzie, rozmasowa³ zdrкtwia³e koniuszki palcуw i rozejrza³ siк wokу³. Teraz by³o to ju¿ jego cia³o. Po raz pierwszy od opuszczenia Marsa widzia³ i czu³ bezpoœrednio; przedtem wszystkie zmys³owe informacje dociera³y do niego przefiltrowane, retransmitowane przez osobowoœж Cromptona. Jak mi³o by³o oddychaж stoj¹cym powietrzem, czuж na sobie ubranie, byж g³odnym, ¿yж! Wrуci³ z szarego œwiata cieni na ziemie promieniej¹c¹ kolorami. Cudownie! Chcia³, ¿eby wszystko pozosta³o tak, jak w tej chwili. Biedny Crompton... - Nie martw siк, stary - odezwa³ siк. - Wiesz, ¿e robiк to i dla twojego dobra. Crompton nie odpowiedzia³. - Wrуcimy na Marsa - ci¹gn¹³ Loomis. - Do Elderbcrgu. Zobaczysz, wszystko siк u³o¿y. Crompton nie chcia³, albo nie mуg³ odpowiedzieж. Loomis zacz¹³ byж trochк niespokojny. - Jesteœ tam, Crompton? Nic ci siк nie sta³o? ¯adnej odpowiedzi. Loomis zmarszczy³ siк, po czym poœpiesznie ruszy³ w stronк namiotu dowуdcy. - Zmieni³em zdanie - oœwiadczy³ pu³kownikowi. - Nie bкdк szuka³ Dana Stacka. On chyba faktycznie jest zbyt szalony. - S¹dzк, ¿e podj¹³ pan s³uszn¹ decyzjк. - Tak wiкc chcia³bym jak najszybciej wrуciж na Marsa. Dowуdca kiwn¹³ potakuj¹co g³ow¹. - Wszystkie statki kosmiczne odlatuj¹ z Port New Haarlem, z ktуrego pan tu przyby³. - A jak mam tam wrуciж? - Hm... To doœж skomplikowane. Chyba mуg³bym daж panu tubylca za przewodnika. Bкdzie pan musia³ przedostaж siк z powrotem przez Gуry Thompsona do Ou-Barkar. Proponowa³bym panu tym razem trasк przez Dolinк Desset, poniewa¿ przez centralne puszcze tropikalne przechodzi teraz horda Kmikti, a z tymi diab³ami wcielonymi nigdy nic nie wiadomo. Dotrze pan do Ou-Barkar w porze deszczowej, ciк¿arуwki dostawcze nie bкd¹ wiкc przeje¿d¿aж tamtкdy do Depotsville. Byж mo¿e uda siк panu przy³¹czyж do karawany solnej id¹cej skrуtem przez prze³кcz Knife, jeœli bкdzie pan tam na czas. Jeœli nie, to droga jest stosunkowo ³atwa do odnalezienia za pomoc¹ kompasu, pod warunkiem, ¿e uwzglкdni pan strefy zmiennoœci magnetycznych. Kiedy dotrze pan do Depotsville, pora deszczowa zacznie siк ju¿ na dobre. To zreszt¹ wspania³y widok. Pewnie bкdzie pan mуg³ polecieж helikopterem do New St. Denis, a potem nastкpnym do East Marsh, chocia¿ w¹tpiк ze wzglкdu na zicre. Wiatry tej mocy potrafi¹ silnie uszkodziж samolot. Mo¿e wiкc raczej powinien pan pop³yn¹ж ³odzi¹ z wioœlarzami do East Marski, a stamt¹d frachtowcem po Inland Zee do Port New Haarlem. Wydaje mi siк, ¿e wzd³u¿ po³udniowego brzegu jest kilka portуw awaryjnych, na wypadek gdyby wia³y zbyt silne huragany i pogoda sta³a siк wyj¹tkowo niekorzystna. Ja sam wolк podrу¿owaж l¹dem lub w powietrzu. Ale wybуr trasy, oczywiœcie, nale¿y do pana. - Dziкkujк - odpar³ s³abym g³osem Loomis. - Proszк mi daж znaж, kiedy ju¿ podejmie pan decyzjк. Loomis podziкkowa³ i wrуci³ do namiotu mocno zdenerwowany. Rozmyœla³ o drodze powrotnej przez gуry i bagna, przez prymitywne osady, obok przemieszczaj¹cych siк hord. Wyobra¿a³ sobie utrudnienia spowodowane przez deszcze i zicre. Nigdy przedtem jego bujna wyobraŸnia nie pracowa³a rуwnie intensywnie, przywo³uj¹c wizje przera¿aj¹cej drogi powrotnej. Wystarczaj¹co trudno by³o dostaж siк tutaj, a powrуt zapowiada³ siк jeszcze gorzej. Ponadto tym razem jego zmys³owej duszy estety nie bкdzie chroni³ cierpliwy, wytrzyma³y Crompton. Sam bкdzie musia³ znosiж uderzenia wiatru, deszcz, g³уd, pragnienie, wyczerpanie i strach. On bкdzie musia³ jeœж niewyszukan¹ ¿ywnoœж i popijaж j¹ ohydn¹ wod¹. I to on bкdzie musia³ pokonywaж skomplikowan¹ drogк, ktуrej Crompton z takim trudem siк nauczy³, a ktуr¹ on sarn zignorowa³. Ca³a odpowiedzialnoœж spadnie na niego. To on bкdzie musia³ wybieraж szlak i podejmowaж decyzje w krytycznych chwilach, dla ratowania Cromptona i siebie samego. Ale czy on potrafi? Przecie¿ jest mieszczuchem, stworzeniem spo³ecznym. Jego ¿yciowymi problemami by³y dotychczas osobliwoœci i zachowania ludzi, a nie wybryki i ¿ywio³y natury. Unika³ jak mуg³ otwartego i nieprzychylnego œwiata s³oсca i nieba, ¿yj¹c w korytarzach i zau³kach mrowiska w ca³oœci stworzonego przez cz³owieka. Oddzielony od œrodowiska naturalnego chodnikami, drzwiami, oknami i stropami, zw¹tpi³ w potкgк tego gigantycznego m³yna, jakim by³a natura, o ktуrej autorzy starszego pokolenia pisali z takim zaanga¿owaniem i ktуra dostarcza³a tak wspania³ych pomys³уw do poematуw i pieœni. Natura, jak wydawa³o siк Loomisowi opalaj¹cemu siк w czasie ³agodnych letnich dni na Marsie lub sennie przys³uchuj¹cemu siк wyciu wiatru za szyb¹ w czasie nocnych burz, by³a zdecydowanie przeceniana. Ale teraz, pe³en strachu, mia³ poruszaж tryby tego m³yna. Loomis pomyœla³ o tym i nagle stan¹³ mu przed oczami obraz jego œmierci. Wyobrazi³ sobie siebie samego, w chwili gdy wyczerpie siк jego energia i bкdzie le¿a³, szarpany przez wiatr, na jakiejœ prze³кczy lub siedzia³ ze zwieszon¹ g³ow¹ w strugach deszczu, gdzieœ na moczarach. Usi³owa³by iœж dalej, staraj¹c siк odnaleŸж w sobie si³y, o ktуrych powiada siк, ¿e tkwi¹ w cz³owieku pomimo ogromnego zmкczenia. Ale nie uda³oby mu siк ich znaleŸж w sobie. Poczu³by siк skrajnie wyczerpany wewnкtrznie, osamotniony i zagubiony w bezkresnym pustkowiu. A wуwczas z pewnoœci¹ uzna³by, ¿e ¿ycie wymaga od niego zbyt wiele wysi³ku, nara¿a go na za du¿e stresy. I wtedy, tak jak wielu innych przed nim, przyzna³by, ¿e przegra³, podda³by siк, po³o¿y³ i czeka³ na œmierж... - Crompton? - szepn¹³ Loomis. Brak odpowiedzi. - Crompton, s³yszysz mnie? Oddam ci w³adzк. Tylko wydostaс nas z tej zaroœniкtej szklarni. Zabierz nas na Ziemiк albo na Marsa! Crompton, nie chcк umieraж! Nadal cisza. - W porz¹dku, Crompton. - Szept Loomisa zabrzmia³ ochryple. - Wygra³eœ. Przejmuj kontrolк! Rуb, co chcesz. Poddajк siк, wszystko jest twoje. Tylko proszк, przejmij kontrolк - Dziкkujк - powiedzia³ Crompton lodowatym tonem i przej¹³ kontrolк nad cia³em. Dziesiкж minut pуŸniej by³ z powrotem w namiocie dowуdcy, aby go poinformowaж, ¿e ponownie zmieni³ zdanie. Dowуdca pokiwa³ ze znu¿eniem g³ow¹, myœl¹c jednoczeœnie, ¿e nigdy nie uda mu siк zrozumieж ludzi. Nied³ugo pуŸniej Crompton siedzia³ w samym œrodku d³ubanki, otoczony pakunkami z zaopatrzeniem. Wioœlarze, nuc¹c jak¹œ pe³n¹ wigoru melodiк, odbili od brzegu. Crompton odwrуci³ siк do ty³u i patrzy³, pуki namioty Stra¿y Obywatelskiej nie zniknк³y mu z oczu za zakrкtem rzeki. Ta wyprawa w dу³ rzeki Blood by³a dla niego jakby powrotem do pocz¹tku ¿ycia na ziemi. Szeœciu tubylcуw zanurza³o cicho wios³a w jednym rytmie, czу³no œlizga³o siк jak paj¹k wodny po szerokim, leniwym nurcie. Gigantyczne paprocie, zwieszaj¹ce siк z brzegu dr¿a³y, kiedy ³уdŸ przep³ywa³a obok, i wyci¹ga³y po¿¹dliwie ku nim d³ugie ³odygi. Wtedy wioœlarze podnosili ostrzegawczy krzyk, czу³no wraca³o na œrodek rzeki, a paprocie opada³y ponownie, kurcz¹c siк w ostrym s³oсcu po³udnia. Dop³ynкli te¿ do miejsca, gdzie ga³кzie drzew ³¹czy³y siк nad ich g³owami, tworz¹c ciemny tunel z liœci. Wtedy Crompton i wioœlarze skulili siк pod rozci¹gniкtym nad ich g³owami namiotem, pozwalaj¹c ³odzi dryfowaж z nurtem, nas³uchuj¹c cichych uderzeс rozpryskuj¹cego siк wokу³ ¿r¹cego soku. Min¹wszy tunel, wychylili siк spod okrycia i pod roz¿arzonym niebem wioœlarze ponownie z³apali za wios³a. - Niesamowite - odezwa³ siк nerwowym g³osem Loomis. - Faktycznie, doœж przera¿aj¹ce - zgodzi³ siк z nim Crompton, czuj¹c, ¿e otoczenie napawa go coraz wiкkszym lкkiem. Rzeka Blood nios³a ich w g³¹b kontynentu. Na noc cumowali do stercz¹cych w œrodku nurtu g³azуw. Do ich uszu dobiega³y wojownicze pomruki wrogo nastawionych Aisуw. Pewnego dnia dwa czу³na puœci³y siк w pogoс za nimi. Ludzie Cromptona nacisnкli mocniej na wios³a i ich d³ubanka pomknк³a szybciej. Wrogowie pкdzili za nimi. Crompton wyci¹gn¹³ strzelbк i czeka³. Ale jego wioœlarze, gnani strachem, zwiкkszyli tempo i wkrуtce napastnicy pozostali za zakrкtem rzeki. Po tym wydarzeniu podrу¿nicy odzyskali trochк pewnoœci siebie. Ale w miejscu gdzie rzeka siк zwк¿a³a, na zakrкcie przywita³ ich grad strza³ z obu brzegуw. Jeden z wioœlarzy pad³ na okrк¿nicк, przebity czterokrotnie. Reszta wios³owa³a co si³ i wkrуtce znaleŸli siк poza zasiкgiem ra¿enia. Wyrzucili martwego Aisa za burtк i natychmiast rzuci³y siк na niego wyg³odzone stworzenia, ¿yj¹ce w wodzie. Wielki opancerzony stwуr, z podobnymi do kraba szczypcami, p³yn¹³ potem za czу³nem, z wystaj¹cym z wody pyskiem, uparcie czekaj¹c na wiкcej jedzenia. Nawet pociski ze strzelby nie by³y w stanie zmusiж tego potwora do odst¹pienia i Crompton zacz¹³ mieж koszmarne sny pod wp³ywem nieustannej obecnoœci zwierzкcia. Wiкcej jedzenia potwуr dosta³, kiedy dwуch wioœlarzy zmar³o, zaatakowanych przez szar¹ pleœс, ktуra wpe³z³a na ich wios³a. Krabopodobny poch³on¹³ ich i czeka³ na jeszcze. Towarzystwo tego boga rzeki mia³o jednak¿e i dobr¹ stronк. Kiedy zobaczy³a go grupa tubylcуw chc¹cych zaatakowaж czу³no, podnios³a g³oœny wrzask i uciek³a z powrotem do d¿ungli. Stworzenie nie odstкpowa³o ich przez ostatnie sto kilkadziesi¹t kilometrуw. A kiedy wreszcie dop³ynкli do poroœniкtej mchem przystani na brzegu rzeki, zatrzyma³o siк, przez chwilк obserwowa³o ich posкpnie, po czym odwrуci³o siк i ruszy³o w drogк powrotn¹. Wioœlarze przybili do zrujnowanego pomostu. Crompton wdrapa³ siк naс i dostrzeg³ kawa³ek deski pomazany czerwon¹ farb¹. Odwrуciwszy j¹ zobaczy³ napis”Blond Delta. Liczba ludnoœci: 92”. Dalej by³a ju¿ tylko d¿ungla. Dotarli do ostatniego schronienia Dana Stacka. W¹sk¹, zaroœniкt¹ œcie¿k¹ przedosta³ siк z przystani do polany, powsta³ej w miejscu gdzie wykarczowano d¿unglк. Sta³o na niej osiedle przypominaj¹ce miasto duchуw. Nikogo nie by³o na jedynej, zakurzonej drodze, ¿adne oczy nie œledzi³y przybysza z okien niskich, nie pomalowanych budynkуw. Ma³e miasteczko sma¿y³o siк w ciszy, w bia³ym blasku po³udnia i Crompton nie s³ysza³ innego dŸwiкku prуcz szurania w pyle jego w³asnych butуw. - Nie podoba mi siк tutaj - odezwa³ siк Loomis. Crompton szed³ wolno ulic¹. Min¹³ rz¹d barakуw s³u¿¹cych za magazyny, z nazwiskami w³aœcicieli wypisanymi po prostu na œcianach; pusty bar, ktуrego drzwi wisia³y tylko na jednym zawiasie, a os³oniкte siatk¹ przed komarami okna mia³y pot³uczone szyby; trzy opuszczone sklepy. Wreszcie dotar³ do czwartego, na ktуrym widnia³ napis”Stack i Finch. Zaopatrzenie”. Wszed³ do œrodka. Towary sta³y na pod³odze, porz¹dnie pouk³adane w stosy, a czкœж z nich wisia³a, podczepiona na linach do krokwi. Nie by³o nikogo. - Jest tu kto? - zawo³a³ Crompton, ale nie otrzyma³ odpowiedzi i wyszed³ po chwili z powrotem na ulicк. Przy koсcu miasteczka doszed³ do przysadzistego budynku przypominaj¹cego spichlerz. Siedzia³ przed nim na sto³ku opalony, w¹saty mк¿czyzna w wieku oko³o piкжdziesiкciu lat. Za paskiem od spodni mia³ rewolwer. Sto³ek by³ odchylony do ty³u, w stronк œciany i wydawa³o siк, ¿e mк¿czyzna drzemie. - Dan Stack? - spyta³ Crompton. - W œrodku - odpar³ mк¿czyzna. Crompton ruszy³ w stronк drzwi. W¹sacz poruszy³ siк i rewolwer niespodziewanie znalaz³ siк w jego d³oni. - Cofnij no siк od tych drzwi - powiedzia³. - Dlaczego? Co siк sta³o? - Chcesz powiedzieж, ¿e nie wiesz? - spyta³ w¹sacz. - Nie! Kim pan jest? - Nazywam siк Ed Tyler i jestem strу¿em pokoju, wyznaczonym przez obywateli Blood Delta i zatwierdzonym na urzкdzie przez dowуdcк Stra¿y Obywatelskiej. Stack jest w wiкzieniu. Ten budynek, to w³aœnie wiкzienie, przynajmniej na pewien czas. - Jak d³ugo bкdzie siedzia³? - spyta³ Crompton. - Kilka godzin. - Czy mogк z nim porozmawiaж? - Nie. - A czy bкdк mуg³ z nim porozmawiaж, jak wyjdzie? - Jasne - odpar³ Tyler - ale w¹tpiк, czy ci odpowie. - Dlaczego? Strу¿ pokoju uœmiechn¹³ siк krzywo. - Stack bкdzie w wiкzieniu tylko kilka godzin, bo po po³udniu wyprowadzimy go st¹d i powiesimy, dopilnowawszy, ¿eby siк nie urwa³ ¿ywy. A kiedy ju¿ spe³nimy ten nasz obowi¹zek, mo¿esz sobie gadaж z nim, ile tylko zechcesz. Ale, jak ju¿ mуwi³em, w¹tpiк, czy ci odpowie. Crompton by³ zbyt zmкczony, by czuж jakikolwiek szok. - Co Stack zrobi³? - Zamordowa³. - Tubylca? - Gdzie tam - odpar³ z niesmakiem Tyler. - Kto by sobie zawraca³ g³owк jakimœ tubylcem? Stack zabi³ cz³owieka, Bartona Firicha. Swojego partnera. Finch jeszcze wprawdzie nie umar³, ale ju¿ dogorywa. Stary doktor twierdzi, ¿e nie prze¿yje do wieczora, wobec czego to, co zrobi³ Stack, mo¿na uznaж za morderstwo. Zosta³ postawiony przed s¹d z³o¿ony z rуwnych mu stanem i uznany winnym zabуjstwa Bartona Fincha, z³amania nogi Billy’emu Redburnowi, uszkodzenia dwуch ¿eber Eliemu Talbotowi, zniszczenia baru Moriarty i, ogуlnie, naruszenia spokoju. Sкdzia - znaczy ja - zarz¹dzi³ powieszenie go jak najszybciej. Czyli dziœ popo³udniu, gdy tylko ch³opaki wrуc¹ z roboty przy nowej tamie. - Kiedy odby³ siк proces? - Dziœ rano. - A zabуjstwo? - Jakieœ trzy godziny wczeœniej. - Uwinкliœcie siк - stwierdzi³ Crompton. - Tu, w Blood Delta, nie traci siк czasu - odpar³ dumnie Tyler. - W³aœnie widzк. Nawet wieszacie cz³owieka, zanim jego ofiara umrze. - Powiedzia³em ci, ¿e Finch ju¿ dogorywa - oœwiadczy³ Tyler, a jego oczy zwкzi³y siк. - Uwa¿aj, panie obcy. Nie pozwalaj sobie na krytykowanie wymiaru sprawiedliwoœci w Blood Delia, bo mo¿esz sobie napytaж biedy. Nie potrzebujemy, ¿eby jacyœ przem¹drzali prawnicy mуwili nam, co jest dobre, a co z³e. - Daj spokуj, zostawmy to i uciekajmy st¹d - szepn¹³ niespokojnie Loomis do ucha Cromptonowi. Crompton zignorowa³ tк radк. - Panie Tyler - zwrуci³ siк do szeryfa. - Dan Stack jest moim przyrodnim bratem. - To ma pan pecha. - By³bym naprawdк wdziкczny, gdybym mуg³ siк z nim zobaczyж. Tylko na piкж minut. Po prostu przekaza³bym mu wiadomoœж od matki. - Mowy nie ma. Crompton siкgn¹³ do kieszeni i wyci¹gn¹³ plik przybrudzonych banknotуw. - Tylko dwie minuty. - Hm. Mo¿e da³oby siк... cholera! Crompton spojrza³ w stronк, w ktуr¹ utkwiony by³ wzrok Tylera, i dostrzeg³ du¿¹ grupк mк¿czyzn nadchodz¹cych w tumanie kurzu wzbitego na ulicy. - Ch³opaki id¹ - powiedzia³ Tyler. - Teraz ju¿ nie ma szansy, nawet gdybym chcia³. Ale mo¿esz popatrzeж, jak bкdzie wieszany. Crompton stan¹³ na uboczu. W grupie by³o przynajmniej piкжdziesiкciu mк¿czyzn, a nadchodzili jeszcze nastкpni. Byli przewa¿nie szczupli, umiкœnieni, twardzi i wiкkszoœж z nich nios³a na ramieniu strzelby. Przez chwilк konferowali z szeryfem. - Nie rуb ¿adnych g³upstw - ostrzeg³ Loomis. - W ogуle nic nie mogк zrobiж - odpar³ Crompton. Szeryf Tyler otworzy³ wrota stodo³y. Grupka mк¿czyzn wesz³a do œrodka i po chwili wrуci³a, ci¹gn¹c jakiegoœ cz³owieka. Crompton nie dostrzeg³, jak skazaniec wygl¹da, bo natychmiast otoczy³ go t³um. Szed³ za innymi a¿ do odleg³ego kraсca miasteczka, gdzie z solidnego konara jednego z drzew zwisa³a przygotowana lina. - Do gуry go! - wrzasn¹³ t³um, kiedy doci¹gniкto skazaсca na miejsce. - Ch³opaki! - zawo³a³ st³umionym g³osem Dan Stack. - Dajcie mi coœ powiedzieж! - Do diab³a z tym - wrzasn¹³ jakiœ cz³owiek. - Do gуry go! - Moje ostatnie s³owa! - przenikliwie krzykn¹³ Stack. Wtedy nagle odezwa³ siк szeryf. - Dajmy mu powiedzieж, ch³opaki. Ka¿dy skazaniec ma takie prawo. No, Stack, zaczynaj, ale ¿eby to nie trwa³o d³ugo. Postawili Stacka na wozie, zarzuciwszy mu pкtlк wokу³ szyi. Kilkanaœcie r¹k trzyma³o drugi koniec liny. Wreszcie Crompton go zobaczy³. Wpatrywa³ siк, zafascynowany, w ten d³ugo szukany segment swojej osobowoœci. Dan Stack by³ ros³ym, mocno zbudowanym mк¿czyzn¹. Jego grube, g³кboko poorane rysy nosi³y znamiк zaciкtoœci i nienawiœci, strachu i sk³onnoœci do brutalnych zachowaс, ukryty ¿al i ukryte z³o. Mia³ wydatne, rozszerzaj¹ce siк ku do³owi nozdrza, grube wargi kryj¹ce silne zкby i w¹skie, zdradzieckie oczy. Niechlujne czarne kosmyki opada³y mu na rozognione czo³o, a na zaczerwienionych policzkach mia³ ciemny, szczeciniasty zarost. Jego twarz zdradza³a, jakim jest stereotypem - Cholerycznym Humorem Powietrza, wywo³anym nadmiarem ¿у³ci, ktуra powoduje, ¿e cz³owiek ³atwo wybucha gniewem i traci przy tym rozsadek. Stack patrzy³ w gуrк, na rozgrzane bia³e niebo. Powoli spuœci³ g³owк i wtedy zrobiona z br¹zu proteza na prawej rкce - zaœwieci³a czerwono w otaczaj¹cym ich blasku. - Ch³opaki - odezwa³ siк - zrobi³em du¿o z³ego w swoim ryciu. - Nam to mуwisz? - przerwa³ mu ktoœ. - By³em k³amc¹ i oszustem - krzykn¹³ Stack. - Uderzy³em dziewczynк, ktуr¹ kocha³em, i to uderzy³em ja mocno, chc¹c ¿eby cierpia³a. Okrad³em w³asnych rodzicуw. Wyrzyna³em masowo nieszczкsnych tubylcуw na tej planecie. Ch³opaki, nie by³em dobry. T³um przyj¹³ œmiechem tк jego ckliw¹ przemowк. - Ale chcк, byœcie wiedzieli - rykn¹³ z ca³ej si³y Stack - chcк, byœcie wiedzieli, ¿e walczy³em z t¹ swoj¹ grzeszn¹ natur¹ i usi³owa³em ja pokonaж. Mocowa³em siк z tym starym diab³em tkwi¹cym w mojej duszy i to najlepiej, jak potrafi³em. Wst¹pi³em do Stra¿y Obywatelskiej i przez dwa lata by³em jak wszyscy inni. A potem znowu napad³ mnie sza³ i zabi³em. - Skoсczy³eœ? - spyta³ szeryf. - Ale chcк, byœcie wszyscy wiedzieli o jednym - zaskrzecza³ przenikliwie Stack, przewracaj¹c ga³kami oczu. - Przyznajк siк otwarcie do z³a, jakie wyrz¹dzi³em, przyznajк siк dobrowolnie i otwarcie. Ale ch³opaki, ja nie zabi³em Bartona Fincha! - No dobra - przerwa³ mu szeryf. - Powiedzia³eœ swoje, a teraz my zrobimy, co do nas nale¿y. - Pos³uchajcie! - krzykn¹³ Stack. - Finch by³ moim przyjacielem, jedynym, jakiego mia³em! Chcia³em mu pomуc, potrz¹sn¹³em nim trochк, ¿eby odzyska³ rozum. A kiedy to nie pomog³o, zapewne straci³em g³owк, rozbi³em bar Moriarty i poturbowa³em kilku ch³opakуw. Ale klnк siк na Boga, ¿e nie skrzywdzi³em Fincha. - Skoсczy³eœ ju¿? - spyta³ szeryf. Stack otworzy³ usta, jakby chcia³ jeszcze coœ powiedzieж, po czym zamkn¹³ je i kiwn¹³ potakuj¹co g³ow¹. - W porz¹dku, ch³opaki - powiedzia³ szeryf. - Do roboty! Mк¿czyŸni zaczкli wysuwaж spod Stacka wуz, na ktуrym sta³. A Stack, z wyrazem beznadziejnej desperacji na twarzy, spojrza³ nagle na Cromptona. I rozpozna³ go. - Uwa¿¹j, zastanуw siк - ostrzega³ Cromptona zdenerwowany Loomis. - Nie rуb niczego, nie wierz mu. Przypomnij sobie tylko, co on robi³, jakie by³o jego ¿yciк. On nas zniszczy, rozbije na kawa³ki. On ma sk³onnoœci do dominacji, jest silny, z³y. To morderca. Na u³amek sekundy Crompton przypomnia³ sobie, jak doktor Berrenger ocenia³ jego szanse na udan¹ reintegracjк. Szaleсstwo albo jeszcze gorzej... - Zupe³nie zdeprawowany - mуwi³ Loomis - z³y, nic nie wart, absolutnie beznadziejny! Ale Stack by³ czкœci¹ niego! Stack tкskni³ do reintegracji, walczy³ o to, by siк udoskonaliж, przegrywa³ i zaczyna³ walkк od nowa. Stack nie by³ absolutnie beznadziejny, nie by³ ani trochк bardziej beznadziejny ni¿ Loomis czy on sam. Sk¹d jednak wiadomo, ¿e mуwi³ prawdк? Mo¿e ta pe³na emocji przemowa by³a tylko ostatni¹ prуb¹ poruszenia s³uchaczy w nadziei na u³askawienie? Powinien uwierzyж w dobre chкci Stacka. Powinien daж mu szansк. W czasie kiedy wysuwano mu wуz spod nуg, Stack wpatrywa³ siк nieruchomym wzrokiem w Cromptona, a¿ ten podj¹³ w koсcu decyzjк i pozwoli³ mu wnikn¹ж w siebie. T³um podniуs³ wrzawк, kiedy cia³o Stacka, zsun¹wszy siк ze skraju wozu, dygota³o przez chwilк w œmiertelnym taсcu, po czym zawis³o w bezruchu na grubej linie. A Cromptonowi ugiк³y siк nogi w kolanach, kiedy umys³ Stacka wnikn¹³ w niego. I zemdla³. Ockn¹³ siк na ³у¿ku polowym w ma³ym, s³abo oœwietlonym pokoju. - Dobrze siк czujesz? - zapyta³ jakiœ g³os. Dopiero po chwili Crompton rozpozna³ pochylonego nad nim szeryfa Tylera. - Tak, ju¿ dobrze - odpwiedzia³ machinalnie. - Przypuszczam, ¿e wieszanie musi byж szokuj¹ce dla cywilizowanego cz³owieka, takiego jak ty. Jak myœlisz, nic ci siк nie stanie, jeœli zostawiк ciк tu samego? - Naturalnie - odpar³ apatycznie Crompton. - To dobrze. Mam trochк roboty. Zajrzк do ciebie za parк godzin - powiedzia³ Tyler i wyszed³. Crompton usi³owa³ zorientowaж siк w sytuacji. Integracja... Fuzja... Uzupe³nienie... Czy uda³o mu siк osi¹gn¹ж to w trakcie koj¹cej nieprzytomnoœci? Ostro¿nie zacz¹³ przeszukiwaж swуj umys³. Odnalaz³ pojкkuj¹cego, niepocieszonego Loomisa, potwornie przestraszonego i be³kocz¹cego coœ o Pomaraсczowej Pustyni, wyjazdach na kempingi w Gуrach Diamentowych, przyjemnoœciach dostarczanych przez kobiety, luksusie, odczuciach i piкknie. By³ te¿ Stack, masywny i nieporuszony, nie do³¹czony. Crompton porozmawia³ z nim przez chwilк, jak swуj ze swoim, i zorientowa³ siк, ¿e Stack by³ absolutnie szczery w swojej ostatniej mowie. Naprawdк pragn¹³ siк zmieniж, zacz¹ж kontrolowaж swoje postкpowanie, nabraж umiaru. Ale wiedzia³ te¿, ¿e Stack nie by³ w stanie zmieniж sam siebie, narzuciж sobie samokontroli, opanowania. Nawet teraz, pomimo staraс, Stacka przepe³nia³o pragnienie zemsty. Jego umys³ miota³ siк wœciekle, stanowi¹c ra¿¹ce przeciwieсstwo be³kocz¹cego coœ przenikliwym g³osem Loomisa. Przez jego umys³ przewija³y siк wspania³e marzenia o rewan¿u, b³yskotliwe plany podboju ca³ej Wenus. Zrobiж coœ z tymi przeklкtymi tubylcami, zetrzeж ich na proch, przygotowaж miejsce dla Ziemian. Porwaж na strzкpy Tylera. Wybiж z broni maszynowej wszystkich mieszkaсcуw miasteczka i udawaж, ¿e zrobili to tubylcy. Stworzyж grupк oddanych sobie mк¿czyzn, tak¹ prywatn¹ armiк wielbi¹c¹ S t a c k a, utrzymywaж w niej ¿elazn¹ dyscyplinк, ¿adnych oznak s³aboœci, ¿adnego wahania. Wyci¹ж w pieс Stra¿ Obywatelsk¹ i wtedy ju¿ nikt nie przeszkodzi mu prowadziж podboju, mordowaж, mœciж siк, wœciekaж, stosowaж terror! Popychany z obu stron, Crompton usi³owa³ zachowaж rуwnowagк i obj¹ж kontrol¹ te dwie osobowoœci. Walczy³ o to, by doprowadziж do ich fuzji i powstania ca³oœci. Stabilnej ca³oœci. Ale odrкbne umys³y broni³y siк, nie chc¹c zrezygnowaж ze swojej autonomii. Linie podzia³u pog³кbia³y siк, rodzi³y siк nowe, nic do pokonania, i Crompton czu³, jak jego w³asna rуwnowaga psychiczna zaczyna siк kruszyж, a zdrowie umys³owe staje siк coraz bardziej zagro¿one. Nagle Dan Stack, przepe³niony st³umion¹ i niemo¿liw¹ do realizacji potrzeb¹ zreformowania siebie samego, dozna³ olœnienia. - Przykro mi - powiedzia³. - Nic na to nie pomogк. Potrzebujesz jeszcze tego drugiego. - Jakiego drugiego? - Prуbowa³em - jкkn¹³ Stack. - Naprawdк prуbowa³em siк zmieniж! Ale by³o mnie za du¿o, za du¿o sprzecznoœci, zimnego i gor¹cego, tego i owego. Pomyœla³em, ¿e sam siк wyleczк. Wiкc siк podzieli³em. - Co zrobi³eœ? - Nie s³ysza³eœ, co powiedzia³em? - spyta³ Stack. - Ja te¿ zosta³em podzielony. Po kryjomu. Odby³o siк to tu, na Wenus. Kiedy wrуci³em do Port New Haarlem, dosta³em kolejne cia³o duriera i podzieli³em siк... Myœla³em, ¿e wszystko bкdzie prostsze, jeœli i ja bкdк mniej z³o¿ony. Ale myli³em siк! - Jest jeszcze jedna czкœж nas? - zawo³a³ Crompton. - To dlatego nie mo¿e dojœж do reintegracji! Kto to jest i gdzie go mo¿na znaleŸж? - Stara³em siк - jкkn¹³ Stack. - Och, tak bardzo siк stara³em. Byliœmy jak bracia. Myœla³em, ¿e bкdк mуg³ nauczyж siк czegoœ od niego; by³ taki cichy, spokojny, dobry i cierpliwy! Uczy³em siк! A potem on zacz¹³ siк poddawaж. - Kto? - spyta³ Crompton. - Usi³owa³em mu pomуc, wybiж go z tego stanu. Ale on szybko gas³, po prostu nie zale¿a³o mu na ¿yciu. Moja ostatnia szansa znik³a i wtedy wpad³em w sza³, potrz¹sn¹³em nim trochк i zrujnowa³em bar Moriarty. Ale nie zabi³em Bartona Fincha! On po prostu nie chcia³ ¿yж! - To Finch jest t¹ ostatni¹ czкœci¹? - Tak! Musisz iœж do niego, zanim umrze, i musisz daж mu przy³¹czyж siк do nas. Jest w ma³ym pokoiku za sklepem. Lepiej siк poœpiesz... Stack wrуci³ do swoich marzeс o krwawych morderstwach, a Loomis bredzi³ coœ o niebieskich Pieczarach Xanadu. Crompton zmusi³ cia³o Cromptona do wstania z ³у¿ka i zaci¹gn¹³ je ku drzwiom. Dostrzeg³ przy ulicy sklep Stacka. Musisz tam dotrzeж, poleci³ sam sobie i potykaj¹c siк ruszy³ przed siebie. Wydawa³o mu siк, jakby mia³ do przejœcia miliony kilometrуw. Jakby czo³ga³ siк przez tysi¹c lat, przez gуry, rzeki, pustynie, bagna, jaskinie, ktуre prowadzi³y w dу³ do œrodka Ziemi i z powrotem na gуrк, przez niezmierzone oceany, ktуre musia³ przep³ywaж wp³aw. Wreszcie, po tej potwornie d³ugiej i wyczerpuj¹cej go podrу¿y, dotar³ do sklepu Stacka. W pokoju na zapleczu, na pryczy, okryty kocem pod brodк le¿a³ Finch, ostatnia nadzieja na reintegracjк. Patrz¹c na niego Crompton uœwiadomi³ sobie ostatecznie bezsens swoich poszukiwaс. Finch le¿a³ bardzo spokojnie, z otwartymi oczami, wpatruj¹cymi siк nie widz¹cym wzrokiem w niewiadomy punkt. Mia³ du¿¹, blada, pozbawion¹ wyrazu twarz idioty. Jego ³agodne rysy Buddy mia³y w sobie jakiœ nieludzki spokуj, jakby Fincie niczego nie chcia³ i niczego nie oczekiwa³. Z jego ust sp³ywa³a cienka stru¿ka œliny, a serce uderza³o od czasu do czasu. Najmniej przystosowany z nich trzech, by³ skrajnym wyrazem Ziemskiego Humoru Flegmy, ktуry powoduje, ¿e cz³owiek jest bierny i obojкtny. Crompton opanowa³ ogarniaj¹c¹ go wœciek³oœж i doczo³ga³ siк do ³у¿ka. Wpatrzy³ siк w oczy idioty i usi³owa³ zmusiж Fincha do spojrzenia na niego, rozpoznania go, po³¹czenia siк z nim. Ale Finch nic nie dostrzeg³. Nie uda³o mu siк. Pozwoli³ zmкczonemu, poddanemu nadmiernym stresom cia³u Cromptona opaœж przy ³у¿ku idioty. W milczeniu obserwowa³, jak ogarnia go powoli szaleсstwo. I wtedy Stack, desperacko pragn¹cy zmiany, wy³oni³ siк ze swoich marzeс o zemœcie. Wspуlnie z Cromptonem zacz¹³ nak³aniaж idiotк, ¿eby spojrza³ i dostrzeg³ ich. Nawet Loomis zanusi³ siк do wykrzesania z siebie ostatku si³ i przy³¹czy³ siк do ich prуb. Wszyscy trzej razem wpatrywali siк w idiotк. A Finch, przywo³any przez trzy czwarte jego samego, przez segmenty wzywaj¹ce go do po³¹czenia siк, zrobi³ ostatni wysi³ek. Jego oczy na moment oprzytomnia³y. Rozpozna³. I do³¹czy³ do nich. Crompton poczu³, ¿e zalewa go rozleg³a fala cierpliwoœci i tolerancji. Cztery zasadnicze Humory, sk³adaj¹ce siк na temperament cz³owieka: Ziemia, Powietrze, Ogieс i Woda w koсcu siк po³¹czy³y. I w koсcu mo¿liwa by³a fuzja. Ale co to? Co siк dzieje? Co za si³a przejmuje kontrolк, spychaj¹c na bok wszystko, co by³o przed ni¹? Crompton krzykn¹³ z przera¿enia, usi³owa³ przez chwilк rozedrzeж paznokciami w³asne gard³o, co mu siк prawie uda³o, po czym upad³ na ziemiк obok cia³a Fincha. Kiedy le¿¹ce na pod³odze cia³o otworzy³o ponownie oczy, ziewnк³o i przeci¹gnк³o siк, szczкœliwe, ¿e wdycha powietrze, widzi œwiat³o i kolory, zadowolone z siebie i przekonane, ¿e czeka je na tym œwiecie jeszcze du¿o pracy, mi³oœci i, w ogуle, ¿e ma przed sob¹ ca³e ¿ycie. Cia³o, dawniej w³asnoœж Alistaira Cromptona, zamieszkiwane czasowo tak¿e przez Edgara Loomisa, Dana Stacka i Bartona Fincha, wsta³o. Zda³o sobie sprawк, ¿e bкdzie musia³o znaleŸж dla siebie nowe nazwisko. przek³ad: Anna Minczewska - Przeczek

Kobieta Doskona³a Morcheck obudzi³ siк z niesmakiem w ustach i brzmi¹cym w uszach œmiechem. To by³ œmiech George’a Owen-Clarka, ostatnia rzecz, ktуr¹ pamiкta³ z przyjкcia u Morgana. Co to by³o za przyjкcie! Ca³a Ziemia œwiкtowa³a nadejœcie nowego wieku. Rok Trzytysiкczny! Pokуj i dobrobyt dla wszystkich, i szczкœliwe ¿ycie... - Jak szczкœliwe jest twoje ¿ycie? - spyta³ Owen-Clark, szczerz¹c chytrze zкby, pijany sporo ponad miarк. - To znaczy, jak tam ¿ycie z twoj¹ s³odk¹ ma³¿onk¹? To nie by³o przyjemne. Wszyscy wiedzieli, ¿e Owen-Clark jest Prymitywist¹, ale jakie mia³ prawo wyra¿aж siк kpi¹co o innych? Tylko dlatego, ¿e o¿eni³ siк z Prymitywn¹ Kobiet¹... - Kocham moj¹ ¿onк powiedzia³ Morcheck stanowczym g³osem. - Jest o niebo milsza i bardziej czu³a ni¿ ten k³кbek nerwic, ktуry ty nazywasz swoj¹ ¿on¹. Ale oczywiœcie twarda skуra Prymitywisty jest odporna na takie uk³ucia. Oni kochaj¹ wady swoich ¿on rуwnie mocno, jak kochaj¹ ich zalety - mo¿e nawet mocniej. Owen-Clark uœmiechn¹³ siк jeszcze chytrzej i powiedzia³: - Wiesz co, mуj stary, myœlк, ¿e twoja ¿ona wymaga przegl¹du. Zwrуci³eœ ostatnio uwagк na jej czas reakcji? Nieznoœny kretyn! Morcheck wyszed³ z ³у¿ka, mru¿¹c oczy przed promieniami jasnego, porannego s³oсca. Czas reakcji Myry... Bez wzglкdu na chamstwo Owen-Clarka, w tym co powiedzia³ kry³o siк jednak ziarno prawdy. Ostatnio Myra by³a jakby trochк... rozkojarzona. - Myra! - krzykn¹³. - Moja kawa ju¿ gotowa? Przez chwilк by³o cicho. Potem z do³u przyp³yn¹³ jej weso³y g³os. - Za chwileczkк! Wsun¹³ siк w domowe spodnie, wci¹¿ jeszcze sennie mrugaj¹c. Dziкki Bogu nastкpne trzy dni to Czas Œwiкtowania. Bкd¹ mu potrzebne co do jednego, ¿eby pozbyж siк œladуw wczorajszej zabawy. Zszed³ na dу³. Myra krz¹ta³a siк, nalewaj¹c kawк, rozk³adaj¹c serwetki, odsuwaj¹c dla niego krzes³o. Usiad³, a ona poca³owa³a go w ³ysinк na czubku g³owy. Lubi³ byж ca³owany w ³ysinк na czubku g³owy. - Jak siк dziœ czuje moja ¿oneczka? - spyta³. - Wspaniale, kochanie - odpowiedzia³a po krуtkiej chwili. Zrobi³am ci dziœ Seffinery. Lubisz Seffinery. Morcheck zgryz³ jednego, doskonale przyrz¹dzonego, i wypi³ ³yk kawy. - Jak siк dziœ rano czujesz? - spyta³. Myra posmarowa³a grzankк mas³em, poda³a mu, potem powiedzia³a: - Wspaniale, kochanie. Wiesz, wczorajsze przyjкcie by³o absolutnie cudowne. Uwielbia³am ka¿d¹ jego minutк. - Ja chyba siк trochк wstawi³em - powiedzia³ Morcheck z krzywym uœmiechem. - Bardzo lubiк, gdy siк wstawisz. Mуwisz wtedy i opowiadasz jak anio³, jak bardzo m¹dry anio³. Mog³abym ciк s³uchaж bez koсca. - Posmarowa³a mas³em nastкpn¹ grzankк. Morcheck zajaœnia³ do niej jak ³askawe s³oсce, potem zmarszczy³ brwi. Od³o¿y³ swego Seffinera i potar³ policzek. - Wiesz - powiedzia³ - mia³em ma³e starcie z Owen-Clarkiem. Opowiada³ o Prymitywnych Kobietach. Myra, nie odpowiadaj¹c, posmarowa³a mas³em pi¹t¹ grzankк, dodaj¹c j¹ do rosn¹cej sterty. Zaczк³a siкgaж po szуst¹, jednak dotkn¹³ lekko jej d³oni, Pochyli³a siк i poca³owa³a jego nos. - Prymitywne Kobiety! - powiedzia³a szyderczo. - Te neurotyczki! Czy nie jesteœ bardziej szczкœliwy ze mn¹, kochany? Mogк byж Nowoczesna - ale ¿adna Prymitywna Kobieta nie potrafi³aby ciк kochaж tak, jak ja - ja ciк uwielbiam! To by³a prawda. Mк¿czyzna nigdy, w ci¹gu ca³ej pisanej historii; nie by³ w stanie ¿yж szczкœliwie z Prymitywn¹ Kobiet¹. Te egoistyczne, zepsute istoty domaga³y siк bezustannej, trwaj¹cej ca³e ¿ycie uwagi i opieki. To bardzo charakterystyczne ¿e ¿ona Owen-Clarka zmusza go do wycierania naczyс. A ten g³upiec siк na to zgadza! Prymitywne Kobiety zawsze ¿¹da³y pieniкdzy za ktуre kupowa³y ubrania i rу¿ne b³yskotki, wymaga³y podawania œniadania do ³у¿ka, urywa³y siк na wieczorki bryd¿owe, papla³y godzinami przez telefon i Bуg jeden wie co jeszcze. Prуbowa³y przejmowaж mкskie zajкcia. I wreszcie, dowodzi³y swej rуwnoœci. Niektуrzy kretyni w rodzaju Owen-Clarka utrzymywali, ¿e s¹ wspania³e. Morcheck czu³, k¹pi¹c siк w promieniuj¹cej z Myry mi³oœci, ¿e kac powoli mu przechodzi. Myra nie jad³a. Wiedzia³, ¿e zjad³a wczeœniej, ¿eby mуc ca³¹ uwagк poœwiкciж jemu. Ca³a rу¿nica polega³a na takich w³aœnie, drobnych sprawach. - Powiedzia³, ¿e twуj czas reakcji siк wyd³u¿a. - Tak powiedzia³? - spyta³a Myra po krуtkiej pauzie. - Ci Prymitywni uwa¿aj¹, ¿e wszystko wiedz¹ najlepiej. To by³a w³aœciwa odpowiedŸ, ale jej sformu³owanie zabra³o jej zbyt wiele czasu. Morcheck zada³ ¿onie jeszcze kilka pytaс, obliczaj¹c jej czas reakcji za pomoc¹ sekundowej wskazуwki kuchennego zegara. Ona wyraŸnie zwalnia³a! - Czy przysz³a ju¿ poczta? - zapyta³ szybko. - Czy ktoœ dzwoni³? Czy spуŸniк siк dziœ do pracy? Po trzech sekundach otworzy³a usta, potem je zamknк³a. Coœ by³o straszliwie nie w porz¹dku. - Kocham ciк - powiedzia³a po prostu. Morcheck czu³, ¿e serce wali mu jak oszala³e. Kocha³ j¹! Ogromnie, szaleсczo! A jednak ten obrzydliwy Owen-Clark mia³ racjк. Ona potrzebowa³a przegl¹du. Myra zdawa³a siк wyczuwaж jego myœli: Skupi³a siк z wyraŸnym wysi³kiem i powiedzia³a: - Wszystkim, czego pragnк jest twoje szczкœcie, kochany. Myœlк, ¿e jestem chora... Czy ka¿esz mnie wyleczyж? Zabierzesz mnie z powrotem, gdy ju¿ bкdк zdrowa... i nie pozwalaj im mnie zmieniaж. Nie chcia³abym byж zmieniana! - Jej jasna g³owa opad³a na d³onie. P³aka³a - bezg³oœnie, ¿eby go nie denerwowaж. - To bкdzie tylko przegl¹d, kochanie - powiedzia³ Morcheck, walcz¹c z w³asnymi ³zami. Jednak wiedzia³ - podobnie jak i ona wiedzia³a - ¿e jej choroba jest naprawdк powa¿na. To takie niesprawiedliwe, pomyœla³. Prymitywne Kobiety, z ich prostack¹ struktur¹ mentaln¹, by³y niemal ca³kowicie odporne na takie dolegliwoœci. A Kobiety Nowoczesne, o delikatnie rуwnowa¿onej uczuciowoœci, by³y na nie zbyt podatne. Taka straszliwa niesprawiedliwoœж! Przecie¿ Kobieta Nowoczesna by³a zbiorem najlepszych, najbardziej po¿¹danych stron kobiecoœci. Wszystkich, z wyj¹tkiem wytrzyma³oœci. Myra skupi³a uwagк. Podnios³a siк z wysi³kiem. By³a taka piкkna. Choroba zabarwi³a mocnym rumieсcem jej policzki, poranne, s³oсce rozœwietla³o jej w³osy. - Kochany - powiedzia³a. - Mo¿e pozwoli³byœ mi zostaж jeszcze jakiœ czas? Mo¿e sama bym wyzdrowia³a. - Jednak jej wzrok szybko traci³ ostroœж. - Najdro¿szy... - Opar³a siк ciк¿ko o krawкdŸ sto³u. - Kiedy bкdziesz mia³ now¹ ¿onк... Postaraj siк pamiкtaж jak bardzo ciк kocha³am. - Usiad³a z twarz¹ jak maska. - Pуjdк po samochуd - wymamrota³ Morcheck i wybieg³ na zewn¹trz. Jeszcze chwila, a sam mуg³by siк za³amaж. Id¹c w stronк gara¿u czu³ siк zmкczony, z³amany, pusty. Myra - odesz³a! I ca³a nowoczesna nauka, ze wszystkimi jej osi¹gniкciami, nie by³a w stanie nic pomуc. Doszed³ do gara¿u i powiedzia³: - Dalej, wyje¿d¿aj. Samochуd g³adko wycofa³ i zatrzyma³ siк przy nim. - Coœ nie w porz¹dku, szefie? - spyta³. - Wygl¹da pan na zmartwionego. Ci¹gle kac po wczorajszym? - Nie... to Myra. Jest chora. Samochуd milcza³ przez chwilк. Potem powiedzia³ miкkko: - Bardzo panu wspу³czujк, panie Morcheck. Chcia³bym, ¿eby istnia³ jakiœ sposуb, ¿ebym mуg³ pomуc. - Dziкkujк - powiedzia³ Morcheck, zadowolony, ¿e w tej ciк¿kiej chwili ma przy sobie przyjaciela. - Obawiam siк, ¿e tutaj nikt nie jest w stanie pomуc. Samochуd podjecha³ pod drzwi domu i Morcheck pomуg³ Myrze wejœж do œrodka. Samochуd ³agodnie ruszy³ w drogк. Przez ca³¹ drogк do fabryki delikatnie milcza³. przek³ad: Daros³aw J. Toruс

Krуlewskie Zachcianki Ju¿ od przesz³o dwуch godzin Bob Granger siedzia³ w mocno niewygodnej pozycji, wciœniкty miкdzy ladк a wielk¹ pralkк elektryczn¹. Sprуbowa³ przeci¹gn¹ж siк i ostro¿nie rozprostowaж zdrкtwia³e nogi, ale w³aœnie wtedy du¿y m³otek, w ktуry siк uzbroi³, zsun¹³ mu siк z kolan i spad³ z hukiem na pod³ogк. - Ciicho! - syknк³a Jenny mocniej œciskaj¹c swуj kij golfowy. Chwilк oboje nas³uchiwali, wytrzeszczaj¹c oczy w ciemnoœciach. - Chyba ju¿ nie przyjdzie - stкkn¹³ Bob. - Jak bкdziesz tak ha³asowaж, to na pewno go sp³oszysz! Bob westchn¹³ i u³o¿y³ siк jak mуg³ najwygodniej, przeklinaj¹c w duchu moment, kiedy zdecydowali nie zawiadamiaж na razie policji i sami zrobiж zasadzkк na tajemniczego z³odzieja. Od trzech dni ktoœ wynosi³ nocami towar ze sklepu. Wieczorem w warsztacie, w samym sklepie i w ma³ym sk³adziku wszystko siк zgadza³o, a nazajutrz rano brakowa³o akumulatora, lodуwki, aparatu klimatyzacyjnego, nie licz¹c pomniejszych artyku³уw. Co dziwniejsze, drzwi i zamki pozostawa³y nie tkniкte, szyby ca³e, kasa nie naruszona. A przecie¿ zmontowanie i rozkrкcenie tego niewielkiego sklepu - warsztatu elektrotechnicznego poch³onк³o wszystkie oszczкdnoœci m³odej pary. Jenny by³a rуwnoczeœnie ekspedientk¹ i mechanikiem, a Bob zwozi³ towar, biega³ za wiкkszymi zamуwieniami, prowadzi³ ksi¹¿ki, zaœ w wolnych chwilach siedzia³ w kasie. Jasne, ¿e nie mogli czekaж z za³o¿onymi rкkami, a¿ tajemniczy z³odziej zupe³nie ich zrujnuje. Bob poprawi³ siк na niskim sto³ku, myœl¹c po raz dziesi¹ty tej nocy, jak te¿ wygl¹da facet, ktуry potrafi wynieœж na plecach kilkusetkilowa lodуwkк. A mo¿e jest ich kilku? - S³yszysz - rкka Jenny dotknк³a jego ramienia. Coœ zaszeleœci³o i zaraz potem da³ siк s³yszeж jakby szmer cichych krokуw. Jakiœ wielki cieс zamajaczy³ na jaœniejszym tle szyby wystawowej. Bob szybko przekrкci³ kontakt i trochк oœlepiony œwiat³em, potrz¹saj¹c m³otkiem, rzuci³ siк mк¿nie naprzуd z okrzykiem: „Rкce do gуry!”. - Ojej! Nie... - wyj¹ka³a Jenny i kij golfowy wysun¹³ siк jej z r¹k. Bob obejrza³ siк i z trudem prze³kn¹³ œlinк. O kilka krokуw od nich, ju¿ przy ladzie, sta³a dziwna postaж. Cz³owiek ten mуg³ mieж najmniej ze trzy metry wzrostu. Z czo³a okrytego d³ugim czarnym w³osem wychodzi³y dwa rу¿ki, a na plecach porusza³y siк lekko dwa ma³e skrzyde³ka. Ubrany by³ w brudnoniebieski kombinezon. Przy ca³ym swym ogromie wydawa³ siк zaskoczony i zak³opotany. - Psiakrew! - przemуwi³ po prostu ¿e te¿ zaniedba³em te wyk³ady niewidzialnoœci! Skrzy¿owa³ rкce na piersiach i nada³ policzki. Efekt by³ niespodziewany. Wielkie nogi, obute w wysokie safianowe ci¿my, zniknк³y do kolan. Nad¹³ siк mocniej i ca³a dolna czкœж tu³owia sta³a siк niewidzialna. Ale tu by³ kres jego mo¿liwoœci. - Nie dam rady - wystкka³ wypuszczaj¹c powietrze i powracaj¹c do poprzedniej postaci. - Czego... czego pan od nas chce? krzyknк³a Jenny. - Czego ja chcк? Zaraz... aha, ju¿ wiem... wentylator! - przeszed³ w g³¹b sklepu i podniуs³ du¿y wentylator na nу¿ce. - Momencik! - zawo³a³ Bob zbli¿aj¹c siк do olbrzyma. - Dok¹d pan to chce zabraж? - No przecie¿ do Krуla Aleriana. W³aœnie wyrazi³ ¿yczenie posiadania takiego wentylatora. - Doprawdy? - Jenny by³a oburzona i wœciek³oœж zaczyna³a w niej braж gуrк nad rozs¹dkiem. - A moim ¿yczeniem jest, ¿eby pan natychmiast odstawi³ mуj wentylator na miejsce. I groŸnie machnк³a kijem. - Kiedy naprawdк nie mogк - odpowiedzia³ nieznajomy z widoczna przykroœci¹, a¿ zadrga³y mu skrzyde³ka. - Krуl ¿yczy sobie... - Ach, tak? No to masz dla twego krуla! Rozjuszona Jenny z ca³¹ si³¹ dwudziestoletniej wysportowanej Amerykanki zdzieli³a intruza kijem golfowym po g³owie. Wtedy sta³o siк coœ niesamowitego. Kij i m³otek przesz³y poprzez cia³o owej dziwnej istoty, nie napotykaj¹c oporu. Jenny zachwia³a siк, z trudem utrzymuj¹c rуwnowagк, ale Bob, poci¹gniкty si³¹ zamachu, roz³o¿y³ siк jak d³ugi. - Si³a fizyczna na nic siк nie przyda przeciwko ferrom - powiedzia³ olbrzym, jakby przepraszaj¹co. - Przeciwko komu? - zdziwi³ siк Bob gramol¹c siк z pod³ogi. - Przeciwko ferrom. Bo ja jestem ferra. Jakby to wam przystкpnie wyt³umaczyж... Jesteœmy spokrewnieni z d¿inami arabskimi, spowinowaceni z ca³ym œwiatem duchуw, koboldуw, leœnych boginek, no... w ogуle... - Czy to znaczy, ¿e pan siк wyrwa³ z „Bajek z tysi¹ca i jednej nocy”? - Nie - t³umaczy³ uprzejmie ferra. - Przecie¿ mуwi³em, ¿e d¿iny z Arabii i Persji s¹ naszymi kuzynami, ale ja jestem ferra... Zreszt¹ postaram siк wam wyjaœniж moj¹ wizytк, u¿ywaj¹c stуw i pojкж, ktуre s¹ wam znane. Ferra obrуci³ siк, dmuchn¹³ za siebie i osiad³ wygodnie na powietrzu jak w g³кbokim fotelu. - Otу¿ kilka miesiкcy temu ukoсczy³em Wy¿sza Szko³к Czarnoksiкsk¹ i zaraz po uzyskaniu dyplomu z³o¿y³em podanie o przyjкcie mnie do administracji. - Niby na urzкdnika? - spyta³ Bob z lekk¹ pogard¹ w g³osie. - Wszystkie posady w nadprzyrodzonym œwiecie czarуw s¹ paсstwowe. Nawet duch lampy Aladyna by³ urzкdnikiem. Przedtem s¹ jednak trudne egzaminy konkursowe... - I pan zda³? - To jest... - ferra zak³opota³ siк i spomaraсczowia³ na twarzy - mуwi¹c miкdzy nami... posadк otrzyma³em przez protekcjк. Ojciec mуj jest Wielkim Ferr¹ Rady Piekielnej i dlatego zosta³em zaraz mianowany Krуlewskim Podczaszym. To bardzo zaszczytne i odpowiedzialne stanowisko. Podczaszy musi mieж doskonale opanowana znajomoœж wszystkich dyscyplin demonologii. Jasne, ¿e nie by³em odpowiednio przygotowany, bo ledwo, ledwo zda³em na dyplom. Ale myœla³em, ¿e siк jakoœ wykrкcк... - Wszystko to piкknie - odezwa³a siк sceptyczna Jenny - ale czy to ten paсski krуl kaza³ panu ukraœж nasz wentylator? - W pewnym sensie - odpowiedzia³ niejasno ferra i jego twarz znуw nabra³a piкknego pomaraсczowego koloru. Jenny postanowi³a na razie potraktowaж tego dziwnego goœcia jak normalnego cz³owieka. - Czy ten wasz krуl jest zamo¿ny? - Krуl Alerian jest jednym z najbogatszych monarchуw na œwiecie. - Wiкc dlaczego nie kupi, czego mu potrzeba, tylko ka¿e panu kraœж? - Dlatego - wyj¹ka³ ferra - ¿e po prostu nie ma takiego miejsca, gdzie mуg³by te rzeczy kupiж. - Na pewno jakieœ zacofane, feudalne paсstewko Œrodkowego albo Dalekiego Wschodu - orzek³a Jenny z pogard¹. - Ale przecie¿ wolno wam importowaж? - Kiedy to bardzo delikatna sprawa - mкczy³ siк ferra, tr¹c swуj prawy ro¿ek i poprawiaj¹c siк na powietrzu, na ktуrym siedzia³. - Nie mogк od¿a³owaж, ¿e nie nauczy³em siк niewidzialnoœci... - Widzк, ¿e pan coœ krкci! - rozgniewa³a siк Jenny. - Jeœli ju¿ chcecie koniecznie wiedzieж - powiedzia³ nad¹sany ferra to krуl Alerian ¿yje w czasie, ktуry wy okreœlacie jako 2 tysi¹ce lat przed Chrystusem. - ¯e co?! - Momencik - zawo³a³ zniecierpliwiony ferra. - Postaram siк wam to wyt³umaczyж najprzystкpniej, jak potrafiк. Otar³ pot z rogуw i szybko mуwi³ dalej: - Jako Podczaszy oczekiwa³em, ¿e Krуl i pan mуj za¿¹da ode mnie klejnotуw albo piкknych niewolnic. Mog³em mu siк z ³atwoœci¹ wystaraж o jedno i drugie. To s¹ zadania z pierwszego roku Czarnej Magii. Ale Krуl mуj i pan posiada wszelkie kosztownoœci, o ktуrych mуg³by zamarzyж, i wiкcej kobiet, ni¿ jest w stanie... no... tego... - tu mrugn¹³ na Boba porozumiewawczo. - Ktуregoœ dnia wywo³uje mnie i powiada: „Palec mуj jest zbyt gor¹cy w lecie. Zrуb, by by³ ch³odniejszy”. Zaraz wiedzia³em, ¿e wpad³em. Tylko bardzo obkuty ferra potrafi sobie poradziж ze zmianami temperatury. A ja w czasie studiуw mia³em przewa¿nie w g³owie to, co wy nazywacie „sportem”... Ferra dmuchn¹³ przed siebie, opar³ rкkк na prу¿ni, podpar³ ni¹ g³owк i opowiada³ dalej: - Odszuka³em Wielka Ksiкgк Czarуw Ponadczasowych i zacz¹³em przegl¹daж has³o „Temperatura”. Ale u¿ycie zalecanych zaklкж magicznych by³o zbyt skomplikowane jak na moje mo¿liwoœci, a nie chcia³em nikogo prosiж o pomoc, bo zaraz by moja ignorancja wysz³a na jaw. Wertuj¹c Wielka Ksiкgк dowiedzia³em siк, ¿e w XX wieku, wed³ug waszej rachuby, istnia³y aparaty do wytwarzania zimnego lub gor¹cego powietrza. Tote¿ przyby³em tutaj, posuwaj¹c siк wzd³u¿ w¹skiej œcie¿ki, ktуra prowadzi w przysz³oœж. No i zabra³em akumulator, a pуŸniej lodуwkк i jeszcze kilka waszych maszynek... - A jak pan je pod³¹czy³ do akumulatora? - zainteresowa³a siк Jenny. - Jakoœ mi siк uda³o. Jestem doœж zrкczny w rкku i lubiк majsterkowanie. Bob stara³ siк rozs¹dnie przemyœleж tк ca³¹ nieprawdopodobn¹ historiк. Istnienie duchуw i nadprzyrodzonych dziwуw nie budzi³o zasadniczego sprzeciwu tego potomka szkockich gуrali, ¿yj¹cych dawniej za pan brat z wrу¿kami i upiorami. M³ody cz³owiek zastanawia³ siк d³u¿ej nad tym uprzejmym demonem, ktуry im siк tak bezpoœrednio objawi³. Sk¹d te¿ mуg³ pochodziж? Jaka magia go zrodzi³a? Do mitologii jakiego kraju nale¿a³? Nie wygl¹da³ na Asyryjczyka... na pewno nie Egipcjanin. - Guzik z tego rozumiem! - oœwiadczy³a prostodusznie Jenny. - Mуwi pan o przesz³oœci, i to takiej, ktуra dzieje siк teraz... Czy to ma znaczyж, ¿e pan podrу¿uje w czasie? - Oczywiœcie. Na egzaminach otrzyma³em pochlebne wyrу¿nienie za poruszanie siк w czasie - odpowiedzia³ ferra z nie ukrywan¹ dum¹. - A jak mo¿ecie zauwa¿yж, nawet wiedzia³em, jak siк ubraж do transportu waszych maszynek... - Ale dlaczego w takim razie wybra³ pan nasz skromny sklep? Trzeba siк by³o udaж do wielkich sk³adуw paсstwowych. Bo to i wybуr wiкkszy, i na pewno nic by nie zauwa¿yli... - Nic z tego - przerwa³ ferra. - To jedyne miejsce, do ktуrego prowadzi w¹ska œcie¿ka przysz³oœci. Przykro mi bardzo, moi paсstwo, ale nie mogк wracaж z pustymi rкkami. Za niewype³nienie obowi¹zku s³u¿bowego wylano by mnie natychmiast i nigdy ju¿ nie otrzyma³bym funkcji przy dworze krуlewskim... By³by to koniec mojej kariery... Schwyci³ wentylator i znikn¹³. W pу³ godziny pуŸniej Bob i Jenny siedzieli w ma³ej nocnej knajpce, pa³aszuj¹c parуwki i popijaj¹c ciemne piwo. - Ferra? Demony? Krуlestwo sprzed 4 tysiкcy lat? Nie. wierzк w takie banialuki - mуwi³a Jenny, ktуrej powrуci³ wrodzony sceptycyzm. - Przecie¿ widzia³aœ na w³asne oczy? - To nie znaczy jeszcze, ¿e muszк w to wierzyж! - obruszy³a siк. - Zreszt¹ nie w tym rzecz. Powiedz lepiej, co mamy teraz zrobiж. Ten ³obuz na pewno zjawi siк jutro i znowu coœ buchnie. Mam kolegк, od ktуrego mo¿na by po¿yczyж parк pistoletуw, a nawet stena. - To na nic. Kule przejd¹ na wskroœ, nie robi¹c mu ¿adnej krzywdy, albo odbij¹ siк od niego... Czy ja wiem, zreszt¹?... Ale, moim zdaniem, trzeba siк staraж pobiж go jego w³asna broni¹. Musimy na czary odpowiedzieж czarami... Jakieœ odpowiednie zaklкcie... - Pleciesz, mуj drogi! Znasz siк na tym akurat tyle co ja. Sk¹d weŸmiesz odpowiednie zaklкcia? - Na wszelki wypadek trzeba by zastosowaж wszystkie mo¿liwe zaklкcia magiczne. Konieczne jest tylko wiedzieж, sk¹d ten ferra pochodzi. Czary i wypкdzanie duchуw lepiej skutkuj¹, jeœli... - Czy paсstwo ¿ycz¹ sobie coœ s³odkiego? A mo¿e kawy? - zapyta³ kelner, ktуry nagle wyrуs³ przed ich stolikiem. - Nie... dziкkujк - powiedzia³ speszony Bob. - Chyba zap³acimy. Jenny zaczerwieni³a siк po korzonki rudawosrebrnych w³osуw. - ChodŸmy st¹d prкdko - szepnк³a. - Jeœli ktoœ nas us³yszy, pomyœli, ¿e ma do czynienia z pomyleсcami... Nazajutrz spotkali siк dopiero pуŸnym wieczorem w sklepie. Bob spкdzi³ pracowity dzieс w kilku bibliotekach miejskich, wertuj¹c dziele okultystyczne, i jego plon wynosi³ kilkanaœcie kartek zapisanych rуwnym, drobnym maczkiem. - ¯a³ujк jednak, ¿e nie wziкliœmy spluwy - powiedzia³a Jenny, niechкtnie przegl¹daj¹c zapiski. Punktualnie o jedenastej zjawi³ siк ferra z mi³ym uœmiechem na m³odzieсczym obliczu. - Czeœж - powiedzia³ weso³o. Gdzie macie grzejniki elektryczne? Krуl Alerian chce siк zaopatrzyж na zimк... - Precz, duchu nieczysty! Apage! - zacz¹³ Bob swoje egzorcyzmy, potrz¹saj¹c ma³ym krzy¿ykiem od rу¿aсca. - ¯a³ujк bardzo - odpowiedzia³ grzecznie ferra - ale nie mamy nic wspуlnego z chrzeœcijaсstwem. - A wiкc przepadnij! Rozkazujк u w imieniu Namtara i Idpa oraz innych s³ug Wielkiego Arymana! - wo³a³ teraz Bob, poniewa¿ staro¿ytna Asyria i Chaldea figurowa³y jako pierwsze na jego liœcie. - Us³uchaj g³osu Utukha, w³adcy pustyni, Alala i Telala. - A wiкc to s¹ te grzejniki? - ucieszy³ siк ferra. - Chcia³bym taki wiкkszy, ¿eby by³o reprezentacyjnie. Bo te ma³e coœ mi tandetnie wygl¹daj¹... - Przepadnij! Zaklinam ciк w imieniu Wilka Niebios - ci¹gn¹³ Bob, przechodz¹c z kolei do Chin - Wilka, ktуry strу¿uje u bram Szang-Ti, oraz krуla burz i piorunуw Li-Kung... - Tandetne? - obrazi³a siк mimo woli Jenny. - Nawet najmniejszy grzejnik sprzedajemy z roczn¹ gwarancj¹! - Wzywam Rathк Budowniczego ³odzi i Hina-O-Hina Stworzyciela Tapu pia³ Bob przerzuciwszy siк na Polinezjк. - I jeszcze jedno - powiedzia³ ferra - potrzebna mi jest wanna. - W imiк Baala, Buera, Foshara, Astaroth... - wylicza³ Bob zorientowawszy siк, ¿e ani bogi podziemne Chin, ani moce Polinezji nie robi¹ na przybyszu najmniejszego wra¿enia. - Wezmк najwiкkszy rozmiar - zadecydowa³ ferra. - Krуl i pan mуj jest doœж korpulentny: - ...Behemota! Ksiкcia Piekielnego Theuta, Asmodeusza, Inkuba... Ferra popatrza³ na Boba z szacunkiem, ale zaraz zwrуci³ siк do Jenny. - Zdaje mi siк, ¿e wezmк jeszcze poduszkк elektryczna - powiedzia³ niedbale. Bob przerzuci³ siк na Fenicjк i wezwa³ Damballк, Belfegora i Dagona. Prуbowa³ magii tessalskiej i imion dawnych demonуw Haiti, Indii, Madagaskaru, Libii i Egiptu. Rzuca³ kl¹twy powo³uj¹c siк na upiory islandzkie, strzygi skandynawskie, krwio¿ercze bуstwa Aztekуw, Czarne Smoki Japonii, Wielkiego Tygrysa z Malajуw, Kruka Jelsa Eskimosуw... - Wszystko to piкknie i brzmi nader groŸnie - powiedzia³ uprzejmie ferra ale, mуwi¹c po waszemu, to wszystko diab³a warte. - Aaa... dlaczego? - zapyta³ zdyszany zaklinacz-amator. - Trzeba wam wiedzieж, ¿e ferrowie pos³uszni s¹ jedynie w³asnym zaklкciom, tak samo jak d¿iny ulegaj¹ tylko czarom Arabii. Zreszt¹ nie zna pan mego imienia, a zaklкcia na pozbycie siк kogoœ nie daj¹ dobrych rezultatуw bez wymienienia jego istotnego miana. - Wiкc jakiego kraju jest pan demonem? - Tego nie powiem. Gotуw pan wpaœж na w³aœciwy szlak magiczny, a mam i tak ju¿ doœж w³asnych k³opotуw. ¿egnajcie... - Zaraz, zaraz - zatrzyma³a go Jenny. - Jeœli ten wasz krуl jest taki bogaty, to dlaczego nie mуg³by nam po prostu zap³aciж? - Krуl i pan mуj nigdy nie p³aci za to, co mo¿e otrzymaж darmo. Dlatego w³aœnie jest taki bogaty - zakoсczy³ sentencjonalnie ferra. Wzi¹³ w rкkк wannк, w drug¹ grzejnik i poduszkк i ju¿ go nie by³o. - No i jak wygl¹dasz z twoj¹ magi¹? - zapyta³a ironicznie Jenny, kiedy zostali sami. - Takie czary na chybi³-trafi³ rzeczywiœcie nie mog¹ byж skuteczne - przyzna³ Bob. - On ma racjк. Ale w ¿adnej encyklopedii nie ma najmniejszej wzmianki o ferrach ani o Krуlu Alerianie. Pewno jakieœ zakichane paсstewko indyjskie albo - czy ja wiem? - tybetaсskie, afgaсskie... i w dodatku na 2 tysi¹ce lat przed Chrystusem!... - Rozumiem, ale zobaczysz, ¿e on nastкpnym razem za¿¹da odkurzacza albo telewizora. I co tu robiж? - Nie mam pojкcia. - Mo¿e by go jeszcze przeb³agaж? - Boi siк straciж dobr¹ posadк. Nie wiesz, jacy urzкdnicy s¹ tchуrzliwi? - Tak myœlisz? Czekaj... - Jenny zastanawia³a siк przez chwilк tak intensywnie, ¿e a¿ zamknк³a oczy. - Zdaje siк, ¿e coœ mi œwita... - No? S³ucham ciк! - Czary to nie moja specjalnoœж, ale na mechanice siк cokolwiek rozumiem. Ju¿ ja wykierujк tego ferrк od siedmiu boleœci! Wk³adaj fartuch i do roboty! Nazajutrz ferra zjawi³ siк w sklepie kwadrans po jedenastej. Tym razem mia³ na sobie zgrabny kombinezon i lekkie p³уcienne pantofle. - Krуlowi specjalnie dziœ zale¿y na czasie - oœwiadczy³ na wstкpie. - Otу¿ jego najœwie¿sza i najukochaсsza ma³¿onka nie daje mu chwili spokoju. Po ka¿dym praniu z jej cieniutkiej bielizny zostaj¹ strzкpy. Niewolnice pior¹ zwykle jej szaty w potoku, t³uk¹c je p³askim kamieniem... - Chкtnie s³u¿ymy pralk¹ - zaofiarowa³a siк Jenny. - W³aœnie o to mi chodzi³o - powiedzia³ ferra z wdziкcznoœci¹. - Doprawdy nie wiem, jak wam dziкkowaж. Wybra³ najwiкksz¹ z czterech pralek i zarzuci³ sobie na plecy. - Wybaczcie, krуlowa czeka - powiedzia³ na odchodnym. Bob poczкstowa³ Jenny papierosem. Palili w milczeniu. Nie minк³o nawet pу³ godziny, a ferra zjawi³ siк z powrotem. - Cу¿eœcie zrobili najlepszego?! - zawo³a³ z wyrzutem. - A bo co? - spyta³a Jenny z min¹ niewinnego dziecka. - No, ta wasza pralka! Jak tylko krуlowa chcia³a jej u¿yж, maszyna wypuœci³a cuchn¹cy k³¹b dymu, wyda³a z siebie kilka dziwnych zgrzytуw i zatrzyma³a siк. Nikt nie mo¿e jej uruchomiж. Jenny wypuœci³a zgrabne kу³ko z dymu. - W naszym jкzyku to siк nazywa sabota¿ - pouczy³a zmartwionego olbrzyma. - Sabota¿? - Innymi s³owy, pralka zosta³a przez nas umyœlnie popsuta, rozkrкcona, uszkodzona, powiedzia³abym nawet dosadnie - spieprzona, tak samo zreszt¹ jak wszystkie inne rzeczy u nas w sklepie. - Jak mogliœcie zrobiж mi coœ takiego! - oburzy³ siк ferra. - I co teraz ja pocznк? - Pan podobno tak lubi majsterkowaж - rzuci³a Jenny ze s³odk¹ perfidi¹. - Przechwala³em siк - wyzna³ ferra ze wstydem - z жwiczeс praktycznych mia³em ledwo dostatecznie. Jenny nonszalancko pali³a papierosa. - Wiкc co teraz bкdzie? - zapyta³ zgnкbiony ferra, a jego ma³e skrzyde³ka zaczк³y drgaж nerwowo. - Bardzo nam przykro - uœmiechn¹³ siк Bob. - Wpakowaliœcie mnie w parszyw¹ sytuacjк. Teraz wywal¹ mnie bez gadania z posady. - Nie mo¿na od nas wymagaж, ¿ebyœmy zbankrutowali z mi³oœci do pana, drogi ferro - triumfowa³a Jenny. A mo¿e jednak krуl zgodzi³by siк zap³aciж - zaproponowa³a. - To mu wcale nie przypadnie do smaku - odpar³ ferra z pow¹tpiewaniem. - Trzeba mu powiedzieж, ¿e dzia³aj¹ tu bardzo silne moce magiczne i zmuszony jest pan zap³aciж rodzaj daniny tutejszym potкgom piekielnym t³umaczy³ Bob. - Sprуbujк. Nie mam innego wyjœcia - powiedzia³ zrezygnowany ferra i znikn¹³. - Jak to zaksiкgujemy? - zatroska³a siк praktyczna Jenny. - A poza tym ten Krуl Alerian jest tak bogaty, ¿e moglibyœmy z powodzeniem doliczyж mu coœ do rachunku... - Policzymy mu po normalnych cenach. - Bob mia³ ¿elazne zasady uczciwoœci. - Ale, s³uchaj! - zawo³a³ nagle. - Nic z tego I w ogуle nie mo¿emy siк zgodziж na tego rodzaju transakcjк. - Dlaczego? - Pomyœl tylko! Przecie¿ nie mo¿emy wprowadzaж lodуwek elektrycznych w epokк na 2 tysi¹ce lat przed Chrystusem!.. - Rozumiem... ale... - To by zmieni³o ca³¹ historiк ludzkoœci... Jakiœ zdolny facet zbada nasze aparaty, zorientuje siк i gotуw jeszcze wynaleŸж elektrycznoœж w tych czasach... a wtedy dzieje œwiata potocz¹ siк ca³kiem inaczej... Nawet teraŸniejszoœж... to, co siк dzieje obecnie... mo¿e siк zmieniж... - Chcesz powiedzieж, ¿e to niemo¿liwe? - No, chyba! - To w³aœnie t³umaczк ci od pocz¹tku! - oœwiadczy³a Jenny z triumfem. - Daj spokуj! Chcia³bym raz wreszcie po³apaж siк w tym wszystkim. Bo tak, jak sprawy stoj¹, wygl¹da na to, ¿e dostarczenie naszych lodуwek czy pralek temu ich krуlowi mo¿e zmieniж œwiat, w ktуrym ¿yjemy, albo te¿... W tym momencie pojawi³ siк uœmiechniкty ferra. - Krуl siк zgadza - oznajmi³. - Czy to bкdzie wystarczaj¹c¹ zap³at¹ za wszystko, co od was pobra³em? I z ma³ego woreczka wysypa³ garœж rubinуw, szmaragdуw, szafirуw i innych wspania³ych, kamieni o imponuj¹cych rozmiarach. - Niestety - Bob by³ szczerze zasmucony - nie bкdziemy mogli nic panu sprzedaж! - Bob, nie b¹dŸ g³upi - szturchnк³a go Jenny. - Klnк siк na Wielk¹ Pieczкж Piekieln¹, ¿e wszystkie kamienie s¹ prawdziwe, a tylko jeden szafir jest trochк obt³uczony - zarкczy³ ferra uroczyœcie. - Chodzi mi o to, ¿e nie mo¿emy wprowadzaж nowoczesnych maszyn do przesz³oœci - t³umaczy³ Bob. - Ca³y rozwуj ludzkoœci poszed³by inn¹ drog¹!... ba, mia³oby to wp³yw na œwiat obecny... Czy ja wiem zreszt¹... - Mogк pana uspokoiж - powiedzia³ ferra. - Nic podobnego siк nie stanie. - No jak¿e? Przecie¿ gdybyœmy wyposa¿yli w pralki elektryczne spo³eczeсstwo staro¿ytnego Rzymu, to w konsekwencji... Pomyœleж tylko, co by siк sta³o w przysz³oœci... - Na nieszczкœcie, a raczej na szczкœcie dla was, krуlestwo Krуla Aleriana nie ma przysz³oœci. - To znaczy? - To znaczy, ¿e nie minie rok, a Krуl Alerian, jego pa³ac, paсstwo i ca³y kraj zostan¹ nieuchronnie zmiecione z powierzchni ziemi przez si³y przyrody, ¿aden z jego poddanych nie uratuje siк, morze poch³onie wszystko i nikt nigdy nie znajdzie nawet kawa³ka glinianej skorupy... - To œwietnie! - ucieszy³a siк Jenny ogl¹daj¹c pod œwiat³o najwiкkszy z rubinуw. - W tych warunkach mo¿emy siк zgodziж. Bob rzeczywiœcie nie mia³ skrupu³уw. - A co siк stanie z panem? - zapyta³. - W³aœnie chcia³em siк z wami definitywnie po¿egnaж - odrzek³ ferra. Krуl jest tak zadowolony z moich us³ug, ¿e zgodzi³ siк na przeniesienie mnie za granicк. Mo¿e uda mi siк utrzymaж siк na sta³e w Arabii. Tam s¹ podobno du¿e mo¿liwoœci w bran¿y us³ug czarnoksiкskich... Zegnajcie. - Chwileczkк - poprosi³ Bob. - Czy teraz moglibyœmy siк dowiedzieж, sk¹d Pan pochodzi i jakim to krajem rz¹dzi Krуl Alerian? - Ale¿ oczywiœcie - odpowiedzia³ ferra znikaj¹c szybko w g³кbinach niewidomej œcie¿ki czasu. - Myœla³em, ¿eœcie siк ju¿ domyœlili. My, ferrowie, jesteœmy demonami Atlantydy... przek³ad: A. Wo³owski

Jeœli czerwony zabуjca Nawet nie bкdк prуbowa³ opisaж tego bуlu. Powiem tylko tyle, ¿e by³ nieznoœny pomimo znieczulenia i wytrzyma³em wy³¹cznie dlatego, i¿ nie mia³em innego wyjœcia. Wreszcie usta³, a ja otworzy³em oczy i popatrzy³em na twarze skupionych nade mn¹ braminуw. By³o ich trzech, ubranych w zwyk³e bia³e fartuchy operacyjne i maseczki z gazy. Oni twierdz¹, ¿e te maseczki s¹ po to, aby nas nie zainfekowaж jakimiœ zarazkami. Ale ka¿dy ¿o³nierz wie, ¿e nosi je, abyœmy nie mogli ich rozpoznaж. By³em nadal odurzony po uszy œrodkami uœmierzaj¹cymi bуl i dzia³a³y tylko fragmenty mojej pamiкci. - Ile czasu by³em martwy? - spyta³em. - Oko³o dziesiкciu godzin - odpowiedzia³ mi jeden z braminуw. - A jak umar³em? - Nie pamiкtasz? - spyta³ najwy¿szy z nich. - Jeszcze nie. - By³eœ - mуwi³ ten najwy¿szy - ze swoim plutonem w okopach 2645B-4. O œwicie ca³a twoja kompania ruszy³a do frontalnego ataku, usi³uj¹c zaj¹ж okopy numer 2645B-5. - I co siк sta³o? - Dopad³o ciк kilka pociskуw z broni maszynowej. Nowego rodzaju, z g³owicami wstrz¹sowymi. Przypomnia³o ci siк? Jeden trafi³ ciк w piersi, a nastкpne trzy w nogi. Kiedy sanitariusze znaleŸli ciк, by³eœ martwy. - Zdobyliœmy okopy? - Nie. Jeszcze nie tym razem. - Rozumiem. - W miarк s³abniкcia dzia³ania znieczulenia szybko wraca³a mi pamiкж. Przypomnieli mi siк ch³opcy z mojego plutonu. I nasze okopy. Stare 26458-4 by³y mi domem przez ponad rok, co by³o ca³kiem mi³e, jako ¿e okopy przechodz¹ z r¹k do r¹k. Wrуg usi³owa³ je zaj¹ж i w rzeczywistoœci nasz wypad o œwicie by³ kontratakiem. Przypomnia³y mi siк pociski z broni maszynowej, rozszarpuj¹ce mnie na kawa³ki, a tak¿e cudown¹ ulgк, jak¹ odczu³em umieraj¹c. I przypomnia³o mi siк coœ jeszcze... Usiad³em wyprostowany. - Hej, chwileczkк! - O co chodzi? - Wydaje mi siк, ¿e gуrn¹ granic¹ mo¿liwoœci przywracania cz³owieka do ¿ycia jest osiem godzin. - Od tego czasu ulepszyliœmy nasze metody odpar³ jeden z braminуw. - Ulepszamy je przez ca³y czas. Obecnie gуrn¹ granic¹ jest dwanaœcie godzin, to znaczy tyle, ¿eby nie dosz³o do powa¿nych zmian w mуzgu. - Wasze szczкœcie - powiedzia³em. Teraz ju¿ kompletnie odzyska³em pamiкж i zda³em sobie sprawк z tego, co siк sta³o. - A jednak pope³niliœcie powa¿n¹ pomy³kк, przywracaj¹c m n i e. - Co jest grane, ¿o³nierzu? - spyta³ jeden z braminуw tonem, jakiego potrafi¹ u¿ywaж wy³¹cznie oficerowie. - Przeczytajcie moj¹ oznakк to¿samoœci. Przeczyta³. Jego czo³o - a tylko tyle z jego twarzy mog³em dostrzec - zmarszczy³o siк. - To zdumiewaj¹ce - powiedzia³. - Zdumiewaj¹ce - potwierdzi³em. - Widzisz - powiedzia³ - znajdowa³eœ siк w okopach pe³nych zmar³ych. Powiedziano nam, ¿e wszyscy zginкliœcie pierwszy raz. Otrzymaliœmy rozkaz przywrуcenia do ¿ycia ca³ej waszej paczki. - I nie czytaliœcie ¿adnych oznak to¿samoœci? - Byliœmy przepracowani. Nie mieliœmy czasu. Naprawdк bardzo mi przykro, szeregowy. Gdybym wiedzia³... - Do diab³a z przeprosinami. Chcк siк widzieж z Inspektorem Generalnym. - Czy naprawdк uwa¿asz...? - Owszem - oœwiadczy³em. - Nie jestem polowym pieniaczem, ale mam autentyczny powуd do skargi. Przys³uguje mi prawo spotkania siк z LG. Bramini udali siк na szeptan¹ konferencjк, a ja w tym czasie obejrza³em swoje cia³o. Odwalili przy mnie kawa³ dobrej roboty. Choж, oczywiœcie, nie tak dobrej jak w pierwszych latach wojny. Przeszczepy skуry by³y mniej staranne i czu³em siк trochк poobijany w œrodku. Poza tym mia³em prawa rкkк o jakieœ piкж centymetrуw d³u¿sz¹ od lewej; kiepska robota ortopedy ³¹cz¹cego stawy. Mimo to by³o ca³kiem nieŸle. Bramini wrуcili ze swojej narady i oddali mi odzie¿. Ubra³em siк. - Jeœli chodzi o Inspektora Generalnego poinformowa³ runie jeden z nich - cу¿, bкdzie to doœж trudne w tej chwili. Widzi pan... Nie muszк chyba mуwiж, ¿e nie dosz³o do spotkania z LG. Zaprowadzili mnie do wielkiego, flegmatycznego, uprzejmego sier¿anta. Jednego z tych wszystko rozumiej¹cych, takich, co to pogadaj¹ z tob¹ i za³agodz¹ wszelkie problemy. Tyle, ¿e ja nie mia³em ¿adnego problemu. - No wiecie, szeregowy - po ojcowsku strofowa³ mnie sier¿ant - czy to mo¿liwe, co s³ysza³em? Robicie jakieœ awantury, ¿e przywrуcono was do ¿ycia? - Dobrze pan s³ysza³ - odpar³em. - Nawet szeregowy ¿o³nierz ma swoje prawa na mocy Kodeksu Wojennego. A przynajmniej tak mi mуwiono. - Oczywiœcie, ¿e ma - zgodzi³ siк uprzejmie sier¿ant. - Wykona³em swoje obowi¹zki - mуwi³em dalej. - Siedemnaœcie lat w armii, w tym osiem na froncie. Trzy raty zabity i przywracany do ¿ycia. Regulamin mуwi, ¿e po trzecim razie przys³uguje prawo wyboru œmierci. I skorzysta³em z tego prawa, co zosta³o mi wstemplowane do oznaki to¿samoœci. Ale nie pozostawiono mnie martwego. Ci cholerni medycy przywrуcili mnie z powrotem do ¿ycia i to jest nie w porz¹dku. Chcк pozostaж martwy. - Przecie¿ o wiele lepiej jest byж ¿ywym. Wtedy zawsze masz szansк, ¿e zdejm¹ ciк z pola walki i przerzuc¹ na ty³y, do innych obowi¹zkуw. Wprawdzie rotacja trochк szwankuje z powodu braku personelu, ale zawsze istnieje taka ewentualnoœж. - Wiem - upiera³em siк. - Ale i tak chcк pozostaж martwy. - Myœlк, ¿e mуg³bym ci obiecaж, ¿e za jakieœ szeœж miesiкcy... - ¯yczк sobie pozostaж martwy - oœwiadczy³em zdecydowanym tonem. - Po trzecim razie przys³uguje mi taki przywilej na mocy Kodeksu Wojennego. - Oczywiœcie, ¿e tak - zgodzi³ siк uprzejmie sier¿ant, uœmiechaj¹c siк do mnie jak ¿o³nierz do ¿o³nierza. - Ale w czasie wojny zdarzaj¹ siк pomy³ki. Zw³aszcza wojny takiej, jak ta. - Odchyli³ siк i opar³ g³owк o z³o¿one z ty³u d³onie. - Pamiкtam, jak to siк zaczк³o. Na pocz¹tku wygl¹da³o, ¿e ograniczy siк to tylko do przyciœniкcia guzikуw. Ale zarуwno my, jak i Czerwoni mieliœmy ca³e arsena³y antyrakiet, co bardzo skutecznie zablokowa³o broс atomow¹. Wynalezienie d³awika przeciwatomowego przypieczкtowa³o jej los ostatecznie. I w ten sposуb wojna sta³a siк spraw¹ piechoty. - Wiem, wiem. - Ale nasi wrogowie przewy¿szali nas pod wzglкdem liczebnym - zauwa¿y³ uprzejmy sier¿ant. - I nadal jest ich wiкcej. Te niezliczone miliony Rosjan i Chiсczykуw! Musieliœmy mieж wiкcej ludzi. Musieliœmy przynajmniej utrzymaж swoje pozycje. To dlatego medycy zaczкli przywracaж do ¿ycia zmar³ych. - Wiem o tym wszystkim. Niech mi pan wierzy, sier¿ancie, ¿e naprawdк chcк, abyœmy wygrali. Bardzo tego chcк. By³em dobrym ¿o³nierzem. Ale zgin¹³em trzy razy i... - Problem w tym - przerwa³ mi sier¿ant - ¿e Czerwoni te¿ przywracaj¹ swoich do ¿ycia. Dlatego w tej chwili najwa¿niejsza jest walka o personel zdolny do walki. W ci¹gu kilku najbli¿szych miesiкcy sprawa siк rozstrzygnie, tak czy inaczej. Czy nie mуg³byœ zapomnieж o tej pomy³ce? Obiecujк ci, ¿e jak ciк znowu zabija, zostawimy ciк w spokoju. Ale tym razem puœж to w niepamiкж. - Chcк siк widzieж z Inspektorem Generalnym - oœwiadczy³em. - Jak sobie ¿yczycie, szeregowy - uprzejmy sier¿ant powiedzia³ to niezbyt przyjaznym tonem. Udajcie siк do pokoju 303. Poszed³em do 303 i czeka³em. Mia³em lekkie wyrzuty sumienia z powodu zamieszania, jakie wywo³a³em. Poza wszystkim toczy³a siк przecie¿ wojna. Ale rуwnoczeœnie by³em z³y. ¯o³nierz ma swoje prawa, nawet w czasie wojny. Ci przeklкci bramini... W œmieszny sposуb zyskali ten przydomek. Byli po prostu medykami, a nie ¿adnymi Hindusami, braminami czy kimœ takim. Nazywano ich tak z powodu artyku³u, jaki ukaza³ siк w gazecie kilka lat temu, kiedy ca³a ta sprawa by³a jeszcze nowa. Facet, ktуry napisa³ ten artyku³, opowiedzia³ o tym, jak dziкki medykom zmarli mog¹ byж przywracani do ¿ycia i to w takim stanie, ¿e nadaj¹ siк do wys³ania na front. Wtedy by³a to jeszcze ogromna sensacja. Autor zacytowa³ wiersz Emersona, ktуry zaczyna³ siк tak: Jeœli czerwony zabуjca sadzi, ¿e zabija, Albo zabity myœli, ¿e nie ¿yje potem, Subtelnych metod nie poznali jeszcze widaж. Ja jestem, i mijam, i zjawiam siк z powrotem. Tak to w³aœnie by³o. Jeœli zabi³eœ kogoœ, nigdy nie wiedzia³eœ, czy pozostanie martwy, czy te¿ wrуci nastкpnego dnia do okopуw i bкdzie do ciebie strzela³. Ty sam te¿ nie mia³eœ pewnoœci, czy pozostaniesz martwy, jeœli ciк zabito. Wiersz Emersona mia³ tytu³”Brahma”, wiкc naszych medykуw zaczкto nazywaж braminami. Pocz¹tkowo nie by³o Ÿle zostaж przywrуconym do ¿ycia. Nawet pomimo bуlu dobrze jest ¿yж. Ale w koсcu przychodzi taka chwila, ¿e masz doœж nieustannego umierania i przywracania do ¿ycia. Cz³owiek zaczyna siк zastanawiaж, ile œmierci jest winien swojej ojczyŸnie i czy nie by³oby mi³e i odprк¿aj¹ce, gdyby mo¿na przez jakiœ czas pozostaж martwym. Zaczynasz tкskniж za d³ugim snem. W³adze to zrozumia³y. Zbyt czкste przywracanie do ¿ycia Ÿle wp³ywa na morale. Ustalono wiкc limit trzech wskrzeszeс. Po trzecim mo¿esz wybraж przeniesienie na drug¹ liniк albo trwa³¹ œmierж. W³adze wola³y nawet, jeœli wybiera³eœ œmierж; cz³owiek, ktуrego zabito trzy razy, ma bowiem bardzo negatywny wp³yw na morale cywilуw. I wiкkszoœж wyczerpanych walk¹ na froncie ¿o³nierzy wola³a pozostaж martwa po trzeciej œmierci. Ale ja zosta³em oszukany. Przywrуcono mnie do ¿ycia czwarty raz. Jestem rуwnie gor¹cym patriot¹ jak i inni, ale na to nie zamierza³em siк zgodziж. W koсcu pozwolono mi zobaczyж siк z adiutantem Inspektora Generalnego. By³ to pu³kownik, szczup³y, szary, taki co to nie lubi ¿artуw. Poinformowano go ju¿ o moim przypadku i nie poœwiкci³ mi du¿o czasu. Rozmowa by³a zwiкz³a. - Przykro mi, szeregowy, ale zosta³y wydane nowe rozkazy. Czerwoni zwiкkszyli iloœж przywracanych do ¿ycia, a my musimy siк do tego dostosowaж. Obecnie obowi¹zuje szeœж o¿ywieс przed emerytur¹. - Ale ten rozkaz nie obowi¹zywa³ jeszcze w chwili, kiedy zosta³em zabity. - Dzia³a jednak wstecz - oœwiadczy³. - Tak wiкc czekaj¹ was jeszcze dwie œmierci. ¯egnam i ¿yczк wam powodzenia, szeregowy. I tyle. Powinienem wiedzieж, ¿e nie mia³em szansy wygrania z wy¿szymi rang¹. Oni nie wiedz¹ jak to jest. Rzadko siк zdarza, aby zabito ich wiкcej ni¿ raz i po prostu nie rozumiej¹, jak siк cz³owiek czuje po czwartym razie. Wrуci³em wiкc do okopуw. Szed³em powoli obok truj¹cych zasiekуw z drutu kolczastego i intensywnie rozmyœla³em. Min¹³em coœ okrytego brezentem w kolorze khaki, na czym by³ napis”tajna broс”. W naszym sektorze jest mnуstwo tajnej broni. Pojawiaj¹ siк coraz to nowe typy, mniej wiкcej raz w tygodniu i mo¿e ktуryœ z nich wygra wojnк. Ale akurat wtedy wcale mnie to nie obchodzi³o. Myœla³em o nastкpnej zwrotce wiersza Emersona: Dla mnie czymœ bliskim jest i dal i zapomnienie; Cieс czy tek s³oсca blask znacz¹ to samo; Ja niewidzialnych bogуw widzк objawienie I obojкtne mi, czy wstydem siк okryjк, czy te¿ fam¹. Stary Emerson bardzo dobrze to uj¹³, poniewa¿ w³aœnie tak to jest po czwartej œmierci. Nic ci ju¿ nie robi ¿adnej rу¿nicy i wszystko wydaje siк bardzo podobne do siebie. Nie zrozumcie mnie Ÿle. Nie jestem cynikiem. Chcia³em tylko powiedzieж, ¿e punkt widzenia cz³owieka musi siк zmieniж po tym, jak cztery razy umiera³. W koсcu dotar³em do moich okopуw 2645B-4 i przywita³em siк ze wszystkimi ch³opakami. Dowiedzia³em siк, ¿e o œwicie bкdziemy znowu atakowaж. Nadal intensywnie rozmyœla³em. Nie nale¿к do tych, co to siк ³atwo poddaj¹, ale doszed³em do wniosku, ¿e cztery œmierci mi zupe³nie wystarcz¹. W czasie tego ataku - zdecydowa³em zadbam o to, ¿eby ju¿ na pewno zostawili mnie martwym. Tym razem ju¿ nie bкdzie mowy o ¿adnej pomy³ce. Ruszyliœmy o bladym œwicie, minкliœmy zasieki oraz tocz¹ce siк miny i wkroczyliœmy na ziemiк niczyj¹ pomiкdzy naszymi okopami a 2645B-S. Do tego ataku ruszy³ ca³y batalion i byliœmy uzbrojeni w nowe pociski samonaprowadzaj¹ce. Przez pewien czas ca³kiem szybko posuwaliœmy siк do przodu. Wreszcie wrуg ods³oni³ siк na ca³ej linii. Nadal zdobywaliœmy teren. Cugle coœ wybucha³o wokу³ mnie, ale nie mia³em jeszcze ani zadraœniкcia. Zacz¹³em ju¿ wierzyж, ¿e tym razem mo¿e nam siк udaж. I nie zostanк zabity. W³aœnie wtedy oberwa³em. Pocisk rozrywaj¹cy, prosto w pierœ. Definitywnie œmiertelna rana. Zazwyczaj jak coœ takiego trafi, pada siк na ziemiк. Ale nie pad³em. Chcia³em mieж pewnoœж, ¿e tym razem ju¿ zostawi¹ mnie martwego. Wzi¹³em siк wiкc w garœж i utykaj¹c, ruszy³em naprzуd, u¿ywaj¹c karabinu jako szczud³a. Przeszed³em nastкpne piкtnaœcie metrуw w tak piekielnym ogniu krzy¿owym, jakiego jeszcze w ¿yciu nie widzia³em. I wreszcie znowu mnie trafili, dok³adnie tak, jak trzeba. Tym razem nie mog³o byж mowy o pomy³ce. Poczu³em, jak pocisk wybuchaj¹cy uderzy³ mnie w czo³o. Przez u³amek sekundy czu³em siк tak, jakby zagotowa³ mi siк mуzg, i zrozumia³em, ¿e by³em ju¿ bezpieczny. Bramini nie mogli nic zrobiж w przypadku powa¿nej rany w g³owк, a moja by³a naprawdк powa¿na. I umar³em. Odzyska³em przytomnoœж i spojrza³em na braminуw, w ich bia³ych fartuchach i gazowych maseczkach. - Jak d³ugo by³em martwy? - spyta³em. - Dwie godziny. Wtedy przypomnia³em sobie. - Ale przecie¿ dosta³em w g³owк! Maseczki gazowe zmarszczy³y siк i wiedzia³em, ¿e bramini siк uœmiechnкli. - Tajna broс - powiedzia³ jeden z nich. Pracowaliœmy nad tylu przez blisko trzy lata. W koсcu wspуlnie z in¿ynierami udoskonaliliœmy scalacz. Wspania³y wynalazek! - Naprawdк? - W koсcu medycyna uzyska³a metodк leczenia powa¿nych ran g³owy-poinformowa³ mnie bramin. - A tak¿e wszelkich innych. Mo¿emy teraz przywrуciж do ¿ycia ka¿dego, jeœli tylko zbierzemy siedemdziesi¹t procent fragmentуw jego cia³a i w³o¿ymy je do scalacza. To w istotny sposуb zmniejszy nasze straty. Dziкki temu wojna przybierze, byж mo¿e, inny obrуt! - Wspaniale - stwierdzi³em. - Przy okazji - powiedzia³ bramin - zosta³eœ odznaczony medalem za bohaterski atak w ogniu walki pomimo œmiertelnej rany. - To mi³e - odpar³em. - Czy zajкliœmy 2645B-5? - Zajкliœmy je tym razem. I szykujemy masowy atak na okopy 26458-6. Pokiwa³em tylko g³owa. Jakiœ czas potem przyniesiono mi ubranie, po czym zosta³em odes³any z powrotem na front. Wszystko siк jakoœ uciszy³o i muszк przyznaж, ¿e na swуj sposуb nawet jest przyjemnie byж ¿ywym. Choж nadal uwa¿am, ¿e mia³em ju¿ wszystko, czego chcia³em od ¿ycia. Teraz czeka mnie jeszcze tylko jedna œmierж do zaliczenia wymaganych szeœciu. Jeœli nie zmieni¹ znowu rozkazуw. przek³ad: Anna Minczewska - Przeczek Magazyn Œwiatуw Pan Wayne doszed³ do koсca d³ugiej, siкgaj¹cej mu po ramiк ha³dy szarego gruzu i ujrza³ Magazyn Œwiatуw. Wygl¹da³ dok³adnie tak, jak go opisywali znajomi; ma³a buda, skonstruowana z kawa³kуw desek, fragmentуw karoserii samochodуw, ocynkowanej blachy i kilku rzкdуw rozpadaj¹cych siк cegie³; ca³oœж niechlujnie pomalowana wyblak³¹ niebiesk¹ farb¹. Pan Wayne spojrza³ za siebie, na d³ug¹, zasypan¹ gruzem drogк, sprawdzaj¹c, czy nikt go nie œledzi³. Œcisn¹³ mocniej trzyman¹ pod pach¹ paczkк, po czym - wzdrygn¹wszy siк lekko na myœl o swoim zuchwalstwie - otworzy³ drzwi i wœlizgn¹³ siк do wnкtrza. - Dzieс dobry - powita³ go w³aœciciel. On te¿ by³ zupe³nie taki sam, jak w opisie; wysoki, sprawiaj¹cy wra¿enie chytrego, o ma³ych oczkach i opuszczonych k¹cikach ust. Nazywa³ siк Tompkins. Siedzia³ w starym fotelu na biegunach, na oparciu ktуrego przycupnк³a niebiesko-zielona papuga. W magazynie by³o jeszcze jedno krzes³o oraz stу³. Na stole le¿a³a zardzewia³a strzykawka. - Dowiedzia³em siк o paсskim magazynie od przyjaciу³ - wyjaœni³ pan Wayne. - W takim razie zna pan moj¹ cenк - stwierdzi³ Tompkins. - Czy przyniуs³ pan? - Tak - odpar³ pan Wayne, podnosz¹c wy¿ej swoj¹ paczkк. - Ale najpierw chcia³bym zapytaж... - Zawsze chc¹ zapytaж - powiedzia³ Tompkins do papugi, ktуra mrugnк³a w odpowiedzi. - No, dalej, proszк pytaж. - Chcia³bym wiedzieж, co siк naprawdк bкdzie dzia³o. Tompkins westchn¹³. - Wygl¹da to tak. P³aci mi pan moj¹ stawkк. Ja panu dajк zastrzyk, po ktуrym traci pan przytomnoœж. Wtedy, za pomoc¹ pewnych urz¹dzeс, ktуre mam na zapleczu magazynu, uwalniam paсski umys³. Mуwi¹c to Tompkins uœmiechn¹³ siк, a jego milcz¹ca papuga te¿ wygl¹da³a tak, jakby siк uœmiecha³a. - A co siк dzieje potem? - spyta³ pan Wayne. - Paсski umys³, uwolniony od cia³a, jest w stanie wybraж spoœrуd niezliczonych œwiatуw prawdopodobnych, ktуre Ziemia wytwarza w ka¿dej sekundzie swojego istnienia. Uœmiechaj¹c siк teraz szeroko, Tompkins wyprostowa³ siк w fotelu, wyraŸnie przejawiaj¹c oznaki entuzjazmu. - Tak, mуj przyjacielu, choж byж mo¿e wcale tego nie podejrzewasz, od kiedy tylko ta zmaltretowana Ziemia wydosta³a siк z rozpalonego ³ona S³oсca, wytwarza w³asne œwiaty alternatywne. Œwiaty nie koсcz¹ce siк, powstaj¹ce zarуwno z du¿ych, jak i ma³ych wydarzeс; ka¿dy Aleksander i ka¿da ameba tworz¹ swoje œwiaty, tak jak zawsze na wodzie w stawie pojawi¹ siк zmarszczki, niezale¿nie od tego, czy wrzucisz du¿y czy te¿ ma³y kamieс. Czy¿ nie jest tak, ¿e ka¿dy przedmiot rzuca cieс? Otу¿, mуj przyjacielu, Ziemia jest czterowymiarowa; dlatego rzuca trуjwymiarowe cienie, pe³ne odbicia samej siebie, w ka¿dym momencie swojego istnienia. Miliony, miliardy globуw ziemskich! Nieskoсczona liczba Ziemi! A twуj umys³, uwolniony przeze mnie, bкdzie w stanie wybraж ktуrykolwiek z nich i j przebywaж w nim przez jakiœ czas. Pan Wayne mia³ nieprzyjemne wra¿enie, ¿e Tompkins przypomina mu naganiacza do cyrku, i zapowiadaj¹cego cuda, ktуre po prostu nie mog¹ byж prawd¹. Ale, upomnia³ sam siebie, zdarza³y mu siк ju¿ w ¿yciu takie sytuacje, w ktуre nigdy by nie uwierzy³, ¿e mog¹ mu siк przytrafiж. Nigdy! Mo¿e wiкc i te cuda, o ktуrych mуwi Tompkins, s¹ mo¿liwe. - Moi przyjaciele powiedzieli mi te¿... odezwa³ siк. - ¯e jestem skoсczonym oszustem? - dokoсczy³ za niego Tompkins. - Niektуrzy sugerowali to - przyzna³ niepewnym g³osem pan Wayne. - Ale ja staram siк zachowaж otwarty umys³. Mуwili te¿... - Wiem, co ci paсscy znajomi o plugawych umys³ach mуwili. Powiedzieli panu o spe³nieniu pragnieс. To o tym chcia³ pan, ¿ebym mu opowiedzia³? - Tak. Mуwili, ¿e czegokolwiek po¿¹dam... cokolwiek chcia³bym... - W³aœnie - potwierdzi³ Tompkins. - To nie mo¿e inaczej zadzia³aж: Ma pan do wyboru nieskoсczon¹ liczbк œwiatуw. Paсski umys³ wybiera, a jego jedynymi doradcami s¹ pragnienia. Tylko najg³кbsze pragnienie jest tym, co siк liczy. Jeœli ukrywa pan w myœlach jakieœ utajone marzenie o morderstwie... - Och, wykluczone! - zawo³a³ pan Wayne. - ...wtedy znajdzie siк pan w œwiecie, gdzie bкdzie pan mуg³ mordowaж, tarzaж siк we krwi, przegoniж w pomys³owoœci de Sade’a, Cezara, czy innego paсskiego idola. A mo¿e po¿¹da pan w³adzy? Wtedy wybierze pan sobie œwiat, w ktуrym bкdzie pan bogiem, dos³ownie i pod ka¿dym wzglкdem. Mo¿e spragnionym krwi Kriszn¹ albo wszystkowiedz¹cym Budd¹. - Bardzo w to w¹tpiк, abym... - S¹ tak ¿e i inne pragnienia - ci¹gn¹³ Tompkins. - Wszelkie mo¿liwe nieba i piek³a. Niczym nie hamowany seks, ¿ar³ocznoœж, pijaсstwo, mi³oœж, s³awa - wszystko, czego pan zechce. - Zdumiewaj¹ce! - Tak - zgodzi³ siк Tompkins. - Oczywiœcie, to, co wymieni³em, nie wyczerpuje listy mo¿liwych kombinacji i permutacji pragnieс. Mo¿e pan akurat pragn¹³by prostego, spokojnego wiejskiego ¿ycia gdzieœ na po³udniowych morzach, wœrуd wyidealizowanych tubylcуw. - Wydaje mi siк, ¿e faktycznie to bardziej do mnie pasuje - przyzwa³ pan Wayne, uœmiechaj¹c siк z za¿enowaniem. - Ale kto wie? - spyla³ Totnpkins. - Mo¿e pan nawet nie wiedzieж, jakie s¹ paсskie ukryte marzenia. Mog¹ na przyk³ad wi¹zaж siк z paсsk¹ œmierci¹. - Czy to siк czкsto zdarza? - zaniepokoi³ siк pan Wayne. - Czasami. - Nie chcia³bym umrzeж. - To siк przytrafia tylko wyj¹tkowo - sprostowa³ Tompkins zerkaj¹c na trzyman¹ przez pana Wayne’a paczkк. - Skoro pan tak mуwi... Ale sk¹d bкdк wiedzia³, ¿e to wszystko dzieje siк naprawdк? Paсska cena jest bardzo wysoka, poch³onie wszystko, co posiadam. A z tego, co us³ysza³em, wynika, ¿e da mi pan jakiœ narkotyk i bкdк po prostu œni³! Wszystko, co posiadam w zamian za... za zastrzyk heroiny i du¿o nieprawdopodobnych obietnic! Tompkins uœmiechn¹³ siк uspokajaj¹co. - To co bкdzie pan prze¿ywa³, w ¿adnym stopniu nie przypomina odurzenia narkotykami. I wcale nie bкdzie pan mia³ wra¿enia, ¿e œni. - Jeœli to prawda - powiedzia³ pan Wayne nieco opryskliwym tonem - to dlaczego nie mogк pozostaж w œwiecie moich pragnieс na zawsze? - Pracujк nad tym - odpar³ Tompkins. - Dlatego w³aœnie cena jest taka wysoka; ¿ebym mуg³ zdobyж œrodki na materia³y, na eksperymentowanie. Staram siк znaleŸж sposуb na to, aby przejœcie do innego œwiata by³o trwa³e. Jak dot¹d nie uda³o mi siк rozluŸniж wiкzуw, ktуre ³¹cz¹ cz³owieka z jego w³asn¹ Ziemi¹ - i przyci¹gaj¹ go do niej z powrotem. Nawet wielcy mistycy nie mogli przeci¹ж tych wiкzуw; jedyn¹ metod¹ jest œmierж. Ale ci¹gle nie tracк nadziei. - By³oby to wielkim osi¹gniкciem, gdyby siк panu uda³o - powiedzia³ uprzejmie pan Wayne. - Och, tak! - wykrzykn¹³ Tompkins z zaskakuj¹cym ³adunkiem emocji w g³osie. - Poniewa¿ wtedy mуg³bym zamieniж moj¹ graciarniк w port dla uciekinierуw! Wtedy mуj proces by³by bezp³atny, dostкpny dla ka¿dego! Ka¿dy mуg³by udaж siк do Ziemi swoich pragnieс, Ziemi odpowiadaj¹cej mu, i pozostawiж to przeklкte miejsce szczurom i robakom... Tompkins przerwa³ w pу³ zdania i raptownie sta³ siк lodowato opanowany. - Ale obawiam siк, ¿e pozwoli³em sobie ujawniж wobec pana moje uprzedzenia. Otу¿ na razie nie jestem w stanie zaoferowaж panu trwa³ej ucieczki Ziemi, w ka¿dym razie takiej, ktуra nie poci¹ga³aby za sob¹ paсskiej œmierci. Zapewne nigdy nie bкdк w stanie tego osi¹gn¹ж. Na razie wszystko, co mogк panu zaproponowaж, to wakacje, zmiana, posmakowanie ¿ycia w innym œwiecie i przyjrzenie siк w³asnym pragnieniom. Zna pan moj¹ cenк. Zwracam koszty, jeœli prze¿ycie nie wyda siк panu zadowalaj¹ce. - To ³adnie z paсskiej strony - powiedzia³ ca³kiem szczerze pan Wayne. - Ale jest jeszcze jedna kwestia, o ktуrej wspomnieli przyjaciele. Dziesiкж lat mojego ¿ycia. - Na to nic nie mogк poradziж i tego nie da siк zrefundowaж. Mуj proces stwarza ogromne obci¹¿enie dla systemu nerwowego i odpowiednio do tego skraca siк przewidywana d³ugoœж ¿ycia. To jeden z powodуw, dla ktуrych nasz tak zwany rz¹d uzna³ moj¹ dzia³alnoœж za nielegaln¹. - Ale niezbyt rygorystycznie przestrzega zakazu - zauwa¿y³ pan Wayne. - Nie. Oficjalnie proces jest zakazany jako szkodliwe oszustwo. Ale urzкdnicy to ju¿ ludzie. I podobnie do innych, chкtnie opuœciliby tк Ziemiк. - Taki koszt - zaduma³ siк pan Wayne, œciskaj¹c mocniej swoj¹ paczuszkк. - I do tego dziesiкж lat mojego ¿ycia! Za spe³nienie utajonych pragnieс... Naprawdк, muszк to jeszcze przemyœleж. - Bardzo proszк - stwierdzi³ obojкtnym g³osem Tompkins. W drodze do domu pan Wayne przez ca³y czas intensywnie myœla³. Tak¿e i wtedy, gdy jego poci¹g dotar³ do Port Washington na Long Island. I prowadz¹c samochуd ze stacji do domu, nadal rozmyœla³ o chytrym wyrazie twarzy starego Tompkinsa, prawdopodobnych œwiatach i spe³nieniu pragnieс. Ale gdy tylko wszed³ do domu, natychmiast musia³ przestaж. Janet, jego ¿ona, chcia³a, ¿eby ostro upomnia³ s³u¿¹c¹, ktуra siк znowu upi³a. Syn Tommy potrzebowa³ pomocy przy jachcie, ktуry mia³ byж nastкpnego dnia spuszczony na wodк. A ma³a cуreczka pragnк³a opowiedzieж mu o swoich prze¿yciach w przedszkolu. Pan Wayne porozmawia³ uprzejmie, lecz stanowczo, ze s³u¿¹c¹. Pomуg³ Tommy’emu po³o¿yж ostatni¹ warstwк miedzianej farby na dno jachtu i wys³ucha³ wszystkiego, co mia³a mu do opowiedzenia Peggy o swoich przygodach na placu zabaw. PуŸniej, gdy dzieci posz³y spaж i zosta³ sam na sam z ¿on¹ w salonie, Janet zapyta³a go, czy sta³o siк coœ z³ego. - Z³ego? - Wygl¹dasz, jakbyœ siк czymœ martwi³. Mia³eœ ciк¿ki dzieс w pracy? - Och, zupe³nie normalny... Z ca³¹ pewnoœci¹ nie zamierza³ mуwiж Janet, ani zreszt¹ nikomu innemu, ¿e wzi¹³ wolny dzieс i pojecha³ zobaczyж Tompkinsa w jego zwariowanym Magazynie Œwiatуw. Ani te¿ nie mia³ zamiaru mуwiж o prawie, ktуre powinien mieж ka¿dy cz³owiek, do tego, by raz w ¿yciu zaspokoiж swoje najg³кbsze pragnienia. Janet, kieruj¹ca siк zawsze zdrowym rozs¹dkiem, nigdy by tego nie zrozumia³a. Nastкpnego dnia w biurze mia³ prawdziwe urwanie g³owy. Ca³a Wall Street by³a w stanie umiarkowanej paniki w zwi¹zku z wydarzeniami na Bliskim Wschodzie i w Azji, a gie³dy w odpowiedni sposуb zareagowa³y na to. Pan Wayne zabra³ siк do pracy. Stara³ siк nie myœleж o spe³nieniu swoich pragnieс za cenк wszystkiego, co posiada³, oraz skrуcenia ¿ycia o dobre dziesiкж lat. To by by³o szaleсstwem z jego strony! Stary Tompkins chyba zwariowa³! W weekendy p³ywa³ z Tommym. Stary jacht sprawowa³ siк bardzo dobrze i praktycznie nie przepuszcza³ wody przez spojenia w dnie. Tommy chcia³ mieж do niego nowe ¿agle, ale pan Wayne zdecydowanie odmуwi³. Mo¿e w przysz³ym roku, jeœli poprawi siк sytuacja rynkowa. Na razie stare ¿agle musz¹ wystarczyж. Czasami w nocy, kiedy dzieci spa³y, chodzi³ pop³ywaж ¿aglуwk¹ z Janet. Cieœnina Long Island by³a wtedy spokojna i ch³odna. Ich ³уdŸ spokojnie mija³a migoc¹ce boje, sun¹c w stronк napкcznia³ego, ¿у³tego Ksiк¿yca. - Wiem, ¿e o czymœ rozmyœlasz - powiedzia³a pewnego dnia Janet. - Kochanie, proszк! - Czy coœ ukrywasz przede mn¹? - Nic! - Jesteœ pewien? Absolutnie pewien? - Jestem absolutnie pewien. - To przytul mnie. O, w³aœnie tak... I jacht przez jakiœ czas p³yn¹³ sarn. Pragnienia i ich zaspokojenie... Ale nadesz³a jesieс i trzeba by³o wyci¹gn¹ж jacht na brzeg. Gie³da ustabilizowa³a siк, ale dla odmiany Peggy z³apa³a odrк. Tommy chcia³ wiedzieж, czym siк rу¿ni¹ bomby konwencjonalne od atomowych, wodorowych; kobaltowych i wszelkich innych, o ktуrych mуwiono i pisano w wiadomoœciach. Pan Wayne wyjaœni³ mu najlepiej, jak umia³. A s³u¿¹ca nieoczekiwanie odesz³a. Ukryte marzenia s¹, oczywiœcie, wa¿ne. Mo¿e faktycznie chcia³by kogoœ zabiж, albo mieszkaж na wyspie na morzach po³udniowych. Ale ma przecie¿ tyle obowi¹zkуw, o ktуrych musi myœleж. Ma dwoje dorastaj¹cych dzieci i ¿onк, lepsz¹ ni¿ na to zas³uguje. Mo¿e kiedyœ, przed Bo¿ym Narodzeniem... W œrodku zimy w nie zamieszkanym pokoju goœcinnym wybuch³ po¿ar wskutek zwarcia w instalacji elektrycznej. Stra¿acy ugasili ogieс; straty by³y niewielkie i nikt nie odniуs³ obra¿eс. Ale to wydarzenie odsunк³o na pewien czas myœli pana Wayne od Tompkinsa. Najpierw nale¿a³o wyremontowaж pokуj. Stary, wytworny dom by³ bowiem powodem dumy jego w³aœciciela. W przedsiкbiorstwie nadal panowa³a atmosfera napiкcia i niepewnoœci, w zwi¹zku z sytuacj¹ miкdzynarodow¹. Ci Rosjanie, Arabowie, Grecy, Chiсczycy. Te rakiety miкdzykontynentalne, bomby atomowe, sputniki... Pan Wayne spкdza³ w biurze ca³e dni, a czasami nawet i wieczory. Tommy zachorowa³ na œwinkк. Czкœж dachu nale¿a³o pokryж nowym gontem. A zaraz potem okaza³o siк, ¿e nadesz³a wiosna i czas spuœciж jacht na wodк. Min¹³ rok, a pan Wayne nie bardzo mia³ kiedy pomyœleж o ukrytych pragnieniach. Mo¿e w przysz³ym roku. Tymczasem... - No i jak? - spyla³ Tompkins. - Dobrze siк pan czuje? - Tak, zupe³nie dobrze - odpar³ pan Wayne. Wsta³ z krzes³a i potar³ d³oni¹ czo³o. - Czy chce pan, abym zwrуci³ zap³atк? - Nie. By³o to ca³kiem zadowalaj¹ce. - Zawsze jest takie - stwierdzi³ Tompkins, mrugaj¹c znacz¹co do papugi. - A co pan prze¿ywa³? - Niedawn¹ przesz³oœж. - Jest ich ca³e mnуstwo. Pozna³ pan swoje ukryte pragnienia? Czy to by³o morderstwo? A mo¿e wyspy na morzach po³udniowych? - Wola³bym o tym nie dyskutowaж - powiedzia³ pan Wayne uprzejmie, ale stanowczo. - Wielu ludzi nie chce ze mn¹ o tym rozmawiaж - ponuro stwierdzi³ Tompkins. - I niech mnie piek³o poch³onie, jeœli rozumiem dlaczego. - Poniewa¿... cу¿, wydaje mi siк, ¿e œwiat ukrytych pragnieс jest dla ka¿dego na swуj sposуb œwiкty. Proszк siк nie obra¿aж... Jak pan s¹dzi, uda siк kiedyœ zrobiж tak, ¿eby to by³o na sta³e? Chodzi mi o wybуr œwiata. Starzec wzrusry³ ramionami. - Staram siк. Jeœli mi siк powiedzie, us³yszy pan o tym. Wszyscy us³ysz¹. - Tak. Myœlк, ¿e tak. Pan Wayne rozpakowa³ paczkк, ktуr¹ trzyma³ i wy³o¿y³ na stу³ jej zawartoœж: parк butуw wojskowych, nу¿, dwa zwoje miedzianego drutu i trzy ma³e puszki solonej wo³owiny. Tompkinsowi na moment zab³ys³y oczy. - Ca³kiem zadowalaj¹ce - powiedzia³. Dziкkujк. - Do widzenia - po¿egna³ siк pan Wayne. - To ja dziкkujк. Opuœci³ statek i poœpiesznie szed³ drу¿k¹ wœrуd gruzуw. Wszкdzie wokу³, jak daleko siкga³ wzrokiem, le¿a³y pola br¹zowych, szarych i czarnych gruzуw. Te pola, rozciagaj¹ce siк po horyzont w ka¿dym miejscu na Ziemi, powsta³y z powykrкcanych trupуw miast, roztrzaskanych na kawa³ki drzew i doskonale bia³ego prochu, ktуry niegdyœ by³ ludzkimi cia³ami i koœжmi. - No cу¿ - powiedzia³ do siebie-przynajmniej odp³aciliœmy piкknym za nadobne. To cofniкcie siк o rok kosztowa³o go wszystko, co posiada³, a na dodatek dobre dziesiкж lat ¿ycia. Czy to by³ sen? Nawet jeœli, i tak warto by³o. Ale teraz musi ju¿ przestaж myœleж o Janet i dzieciach. Minк³o, chyba ¿e Tompkins ulepszy swуj proces. Teraz musi pomyœleж o sobie. Za pomoc¹ umocowanego na nadgarstku licznika Geigera odnalaz³ w gruzach zdeaktywowan¹ œcie¿kк. Powinien dotrzeж do baraku przed zmierzchem, zanim wychyn¹ szczury. A jeœli siк nie poœpieszy, mo¿e nie zd¹¿yж na wieczorn¹ porcjк ziemniakуw. przek³ad: Anna Minczewska - Przeczek

Maszyna, ktуra nie lubi³a powtarzaж Richard Gregor siedzia³ przy biurku w pokojach Miкdzyplanetarnego Towarzystwa Zleceс i zmкczonym wzrokiem patrzy³ na le¿¹c¹ przed nim d³ug¹ listк. Zawiera³a oko³o dwуch tysiкcy trzystu pozycji. Gregor stara³ siк przypomnieж sobie, czy czegoœ nie opuœci³. Maœж przeciwko promieniowaniu? Lampy prу¿niowe? Komplet przyrz¹dуw do oczyszczania wody? Tak, wszystko by³o w porz¹dku. Ziewn¹³ i spojrza³ na zegarek. Arnold, jego wspуlnik i towarzysz, powinien by³ ju¿ wrуciж. Poszed³ zamуwiж dwa tysi¹ce trzysta artyku³уw i za³adowaж je na statek miкdzyplanetarny. Za kilka godzin ich zgrabny okrкcik”As” mia³ wylecieж w przestrzeс. Ale czy na pewno niczego nie zapomnia³? Statek miкdzyplanetarny jest z koniecznoœci odizolowan¹ od œwiata samowystarczaln¹ jednostk¹. Jeœli zabraknie ci fasolki w puszkach, nie ma ¿adnego sklepiku za rogiem, gdzie mуg³byœ ten artyku³ nabyж. S³owem - wszystko trzeba woziж z sob¹. Zasysacz tlenu? Zapas papierosуw? Gregor odsun¹³ od siebie listк, wyci¹gn¹³ z biurka taliк zat³uszczonych i zniszczonych kart i pocz¹³ rozk³adaж skomplikowanego pasjansa w³asnego pomys³u. W kilka minut pуŸniej Arnold wkroczy³ do pokoju. - Dosta³eœ wszystko? - zapyta³ Gregor. - Wiкcej ni¿ wszystko - powiedzia³ z dum¹ Arnold. Zaoszczкdzi³em naszej firmie powa¿n¹ sumк pieniкdzy. - Co znowu zrobi³eœ? Czy to jeszcze jeden z twoich wspania³ych pomys³уw? - Zastanуw siк - mуwi³ Arnold przekonywaj¹cym tonem - tylko siк zastanуw nad straszliw¹ rozrzutnoœci¹ przy ekwipowaniu przeciкtnej ekspedycji. Za³adujemy dwa tysi¹ce trzysta rozmaitych artyku³уw tylko dlatego, ¿e czegoœ mo¿emy przypadkiem potrzebowaж. Nasza przestrzeс za³adunkowa jest zmniejszona, za³oga nie ma miejsca do poruszania siк, a wiкkszoœж tych rzeczy i tak nigdy nie zostaje u¿yta. - Oczywiœcie z wyj¹tkiem tych momentуw - powiedzia³ sarkastycznie Gregor - kiedy niektуre zapasy po prostu ratuj¹ nam ¿ycie. - I to wzi¹³em pod uwagк. Zastanawia³em siк nad tym powa¿nie. I dziкki ³utowi szczкœcia znalaz³em ten jeden jedyny przyrz¹d niezbкdny dla naszej ekspedycji. Gregor wsta³ i o ma³o nie rzuci³ siк na swojego wspуlnika; lecz po chwili opanowa³ siк i usiad³. - Nie mam pojкcia, coœ wyrabia³. Ale radzк ci, postaraj siк o te dwa tysi¹ce trzysta artyku³уw, ktуre tutaj s¹ wymienione, i to jak najszybciej. - Nic siк nie da zrobiж - odpar³ Arnold z nerwowym uœmiechem. - Wyda³em ca³¹ forsк. Ale ten sprawunek zap³aci sam za siebie. - Jaki? - ChodŸ ze mn¹ na statek. Gregor nie mуg³ wydobyж z niego ani jednego s³owa wiкcej podczas ca³ogodzinnej drogi do portu miкdzyplanetarnego w Idlewild. Statek sta³ ju¿ gotуw na wyrzutni; by³ przygotowany do odjazdu, maj¹cego nast¹piж za kilka godzin. - Patrz! Oto jest materializacja marzeс cz³onkуw wszystkich ekspedycji miкdzyplanetarnych. Gregor wszed³ do œrodka. Ujrza³ tam du¿¹, fantastycznie wygl¹daj¹c¹ maszynк z zegarem, œwiate³kami i wskazуwkami rozsianymi po ca³ej niemal powierzchni. - Powiedz sam, czy nie jest piкkna? - Arnold pog³aska³ maszynк pieszczotliwie. - Znalaz³em j¹ w sklepie ze z³omem miкdzyplanetarnym. Oddali j¹ po prostu za grosze. Gregor poruszy³ siк niecierpliwie. - Poczekaj! - rzek³ Arnold. - Pozwуl, niech ci poka¿к. Bo zastanуw siк tylko - lecimy w przestrzeni... automatyczny kierunkowskaz wysiada. Okazuje siк, ¿e жwierжcalowa nakrкtka z trzeciego kу³ka zкbatego jest do niczego. Nie mo¿emy znaleŸж nakrкtki. Cу¿ wtedy czynimy? - Wyci¹gamy now¹ nakrкtkк spoœrуd dwуch tysiкcy trzystu artyku³уw, jakie zabraliœmy ze sob¹ w³aœnie na takie wypadki - odpar³ Gregor. - Tak, tak. Tylko ¿e na naszej liœcie nie ma жwierжcalowych nakrкtek duraluminiowych! - zawo³a³ triumfalnie Arnold. - Sprawdzi³em listк. Cу¿ wtedy? - Nie mam pojкcia i bardzo jestem ciekaw. Arnold podszed³ do maszyny, nacisn¹³ guzik i powiedzia³ g³oœno i wyraŸnie: - Nakrкtka duraluminiowa, gwint jedna czwarta cala. Maszyna mruknк³a, szczкknк³a, zapa³i³o siк kilka œwiate³ek, po czym ze œrodka wysunк³a siк niewielka tacka ze spoczywaj¹c¹ na niej nowiutk¹, œwie¿o wykonan¹ жwierжcalow¹ nakrкtk¹ duraluminiow¹. - To w³aœnie robimy w takim przypadku - powiedzia³ Arnold. Na Gregorze nie wywar³o to zbyt wielkiego wra¿enia. - A wiкc ta maszyna wykonuje nakrкtki. Cу¿ jeszcze? Arnold nacisn¹³ guzik. - Funt szyjek rakowych - powiedzia³. Gdy wyci¹gn¹³ z powrotem tackк, le¿a³y na niej szyjki rakowe. - Powinieneœ kazaж obraж - doda³ Arnold. - Ale zreszt¹ - machn¹³ rкk¹ i nacisn¹³ guzik. - Bolec grafitowy d³ugoœci czterech stуp, œrednica dwa cale. Otwуr automatu rozchyli³ siк tym razem szerzej, aby przepuœciж ¿¹dany bolec. - Co jeszcze potrafi ta maszyna wykonaж? - zapyta³ Gregor. - A cу¿ byœ jeszcze chcia³? Ma³ego ¿ywego tygryska? Karburator model A? A mo¿e dwudziestopiкciowatow¹ ¿arуwkк? Czy kawa³ek gumy do ¿ucia? - Chcesz przez to powiedzieж, ¿e ta maszyna wykona wszystko, czego od niej ¿¹damy? - zapyta³ Gregor. - Wszystko absolutnie. To jest konfigurator. Zreszt¹ sprуbuj sam. Gregor sprуbowa³ i otrzyma³ szybko litr œwie¿ej wody, zegarek na rкkк i s³oik sarepskiej musztardy. - Hmm... - mrukn¹³. - A wiкc widzisz. Czy to nie lepiej, ni¿ obci¹¿aж statek dwoma tysi¹cami niepotrzebnych rzeczy? Gregor nie by³ jednak zupe³nie przekonany. Doœwiadczenie mуwi³o mu, ¿e rу¿ne przyrz¹dy nie zawsze i nie w ka¿dej okolicznoœci dzia³aj¹ tak, jak siк tego od nich oczekuje. Zastanowi³ siк chwilк, po czym podszed³ do maszyny i nacisn¹³ guzik. - Tranzystor seria GE 1324 E. Maszyna posz³a w ruch, mruknк³a i po chwili wyrzuci³a maleсki tranzystor. - Wygl¹da ca³kiem nieŸle - przyzna³ wreszcie Gregor. - Co robisz? - Obieram raki! - odpar³ Arnold. Po spo¿yciu porcji szyjek obaj podrу¿nicy uzgodnili z kierownictwem portu godzinк odlotu i po godzinie wznieœli siк w przestrzeс. Celu ich podrу¿y by³ Dennett IV, œredniej wielkoœci planeta w grupie Sycophaxa. Dennett IV by³ doœж gor¹c¹ i ¿yzn¹ planet¹, mia³ tylko jedn¹ wadк: zbyt wielkie opady deszczowe. Deszcz pada³ tam praktycznie bez Przerwy. Na szczкœcie technika zmieniania klimatu by³a ju¿ tak dobrze znana, ¿e uczynienie z Dennetta IV krainy s³oсca mog³o zaj¹ж naszym dwom przyjacio³om kilka zaledwie dni. Podrу¿ przebiega³a spokojnie. Gdy planeta zjawi³a siк w wizjerze, Arnold wy³¹czy³ automatyczne sterowanie i skierowa³ statek w dу³, prosto przez grube zwa³y chmur. Spadali przez dziesi¹tki kilometrуw w bia³ej puchowej mgle. Wreszcie zaczк³y siк zjawiaж szczyty gуrskie, a na koniec podrу¿nicy ujrzeli pust¹ g³adk¹ rуwninк. - Dziwny kolor ma ten krajobraz - zauwa¿y³ Gregor. Arnold skin¹³ g³ow¹. Z nabran¹ przez lata rutyn¹ wprowadzi³ statek w spiralк, wyrуwna³, spokojnie wprowadzi³ go na rуwninк i wy³¹czy³ motor. Gregora nagle coœ tknк³o. - Do gуry! Poderwij do gуry! - zawo³a³. Reaguj¹c instynktownie, Arnold nacisn¹³ guzik uruchamiaj¹cy odrzutowe motory, lecz by³o ju¿ za pуŸno. Statek Zawisn¹³ na chwilк w powietrzu, po czym opad³ poprzez rуwninк i dopiero kilka metrуw ni¿ej uderzy³ o ziemiк. Rуwnina - jak siк okaza³o - by³a mg³¹ tak gкst¹, jaka siк zdarza³a tylko na Dennetcie IV. Podrу¿nicy wyswobodzili siк z kabiny i sprawdzili najpierw ca³oœж swych w³asnych osуb. Stwierdziwszy, ¿e nic im siк nie sta³o, poczкli przegl¹daж statek. Impet upadku nie wp³yn¹³, oczywiœcie, dobrze na pojazd. Radio i aparat automatycznego sterowania by³y zupe³nie zrujnowane. W tym ostatnim zw³aszcza uleg³o zniszczeniu kilka bardzo delikatnych czкœci. - No, mieliœmy du¿o szczкœcia - powiedzia³ Arnold. - Tak - odrzek³ bez przekonania Gregor. - Ale nastкpnym razem l¹dujemy z radarem. - W pewnym sensie jestem zadowolony z tego, co siк sta³o - powiedzia³ Arnold. - Teraz zobaczysz, jakie us³ugi mo¿e nam oddaж konfigurator. Zabieramy siк do roboty. Sporz¹dzili spis wszystkich uszkodzonych czкœci. Arnold podszed³ do Konfiguratora, nacisn¹³ guzik i powiedzia³: - P³ytka, powierzchnia cztery cale kwadratowe, gruboœж pу³ cala, stop stalowy numer 342. Maszyna momentalnie dostarczy³a ¿¹dan¹ p³ytkк. - Potrzebujemy takich dziesiкж - powiedzia³ Gregor. - Wiem. - Arnold znуw nacisn¹³ guzik. - Jeszcze jedn¹ proszк. Maszyna nie zareagowa³a. - Pewnie trzeba powtуrzyж ca³e polecenie - powiedzia³ Arnold. Nacisn¹³ guzik jeszcze raz i rzek³: - P³ytka, powierzchnia cztery cale kwadratowe, gruboœж pу³ cala, stop stalowy numer 342. Maszyna milcza³a. - To dziwne - powiedzia³ Arnold. - Prawda? - Gregor poczu³ przykre gniecenie w do³ku. Arnold sprуbowa³ jeszcze raz - bez skutku. Chwilк zastanawia³ siк g³кboko, po czym nacisn¹³ guzik i powiedzia³: - Plastikowy kubek do mycia zкbуw. Maszyna wyrzuci³a piкkny kubek w jasnoniebieskim kolorze. - Jeszcze jeden - rozkaza³ Arnold. Gdy konfigurator sta³ spokojnie, Arnold za¿¹da³ woskowej kredki. Maszyna wyrzuci³a ¿¹dany przedmiot. - Jeszcze jedn¹ woskow¹ kredkк. - Maszyna milcza³a. - To ciekawe. Zdaje mi siк, ¿e ktoœ powinien by³ pomyœleж o takiej ewentualnoœci. - O jakiej ewentualnoœci? - Najwidoczniej konfigurator potrafi wykonaж wszystko - powiedzia³ Arnold. - Ale tylko raz. - A to doskonale. Potrzebujemy jeszcze dziewiкciu p³ytek. A automatyczne sterowanie wymaga czterech identycznych czкœci. Co teraz poczniemy? - Trzeba bкdzie coœ wymyœliж. - Mam nadziejк - powiedzia³ Gregor. Spad³a kolejna ulewa. Podrу¿nicy poczкli siк intensywnie zastanawiaж. - Jest tylko jedno wyt³umaczenie - powiedzia³ Arnold po kilku godzinach. - Zasada przyjemnoœci i nudy. - Co? - zapyta³ Gregor. S³owa Arnolda obudzi³y go z drzemki. - Ta maszyna musi mieж rodzaj inteligencji - rzek³ Arnold. - Otrzymuje bodŸce, sama je przetwarza w polecenia wytwуrcze i wykonuje przedmioty z czegoœ, co nazwa³bym intelektualnym rysunkiem technicznym. - Tak jest. Wszystko racja. Ale tylko raz. - Tak. A dlaczego tylko raz? To jest klucz do naszych trudnoœci. Mam wra¿enie, ¿e chodzi tu o jakieœ ograniczenie po³¹czone z pкdem do zaspokojenia przyjemnoœci. - Nie bardzo rozumiem. - S³uchaj uwa¿nie. Konstruktorzy na pewno umyœlnie nie ograniczyliby aparatu w ten sposуb. Nasuwa siк jedyne wyjaœnienie: gdy maszyna jest skonstruowana w sposуb tak skomplikowany, nabiera czкœciowo ludzkich cech. Uzyskuje jakiœ rodzaj mechanicznej przyjemnoœci z wyprodukowania nowego przedmiotu. Lecz przedmiot jest nowy tylko raz. Potem konfigurator chce robiж coœ nowego. Gregor zapad³ ponownie w apatyczny pу³sen. Arnold mуwi³ dalej: - Pe³ne zadowolenie, pe³ne wykorzystanie potencjalnych mo¿liwoœci - oto czego pragnie maszyna. Pragnieniem konfiguratora jest tworzenie wszystkiego co mo¿liwe. Z tego punktu widzenia powtуrzenie jest strat¹ czasu i powoduje nudк. - To najdziwniejszy sposуb rozumowania, jaki kiedykolwiek s³ysza³em - powiedzia³ Gregor. - Ale przypuœжmy, ¿e masz racjк, cу¿ mo¿emy pocz¹ж? - Nie mam pojкcia. - Tak w³aœnie myœla³em. Na kolacjк tego wieczoru Konfigurator wyprodukowa³ bardzo przyzwoity kawa³ek rostbefu. Na deser podrу¿nicy zjedli szarlotkк i kawa³ek ostrego francuskiego sera. Posi³ek bardzo podniуs³ ich samopoczucie. - Materia³y zastкpcze - rzek³ Gregor puszczaj¹c dym z konfigoratorowego cygara. - Tego powinniœmy sprуbowaж. Stop numer 342 nie jest jedynym materia³em, jakiego mo¿emy u¿ywaж do tych p³ytek. Istnieje ca³e mnуstwo innych surowcуw, ktуre wytrzymuj¹ podrу¿ na Ziemiк. Jednak nie mo¿na by³o nabraж konfiguratora na to, by wyprodukowa³ p³ytkк z ¿elaza czy te¿ jakiejkolwiek stali. Za¿¹dali i otrzymali p³ytkк z br¹zu. Lecz maszyna odmуwi³a potem wykonania p³ytki z miedzi lub cyny. Nastкpnie zamуwili p³ytki z aluminium, z kadmu, platyny, z³ota i srebra. Potem przypomnieli sobie tungsten. Arnold by³ ciekaw, w jaki sposуb maszyna wykona³a to zamуwienie. Gregor sprzeciwi³ siк plutonowi i zaczyna³o im ju¿ brakowaж materia³уw. Arnoldowi przypomnia³o siк, ¿e niez³ym materia³em zastкpczym bкdzie twarda p³ytka ceramiczna. Wreszcie ostatni¹ p³ytkк zamуwili z czystego cynku. Wprawdzie szlachetne metale bкd¹ mia³y tendencje do topienia siк podczas podrу¿y, lecz przy zastosowaniu odpowiedniego ch³odzenia mog¹ wytrwaж a¿ do powrotu na Ziemiк. W sumie odwalili tej nocy kawa³ roboty. Tote¿ z now¹ nadziej¹ wznieœli toasty kielichami z doskona³ym sherry, zatr¹caj¹cym lekko olejem. Nastкpnego dnia wspуlnicy zamocowali p³ytki na miejscu i przyjrzeli siк swojej pracy. Rufa okrкtu przypomina³a pocerowan¹ poсczochк. - Wygl¹da dosyж ³adnie - zauwa¿y³ Arnold. - Mam nadziejк, ¿e wytrzyma - powiedzia³ Gregor. No, a teraz trzeba dorobiж czкœci do aparatu automatycznego sterowania. Ale to by³a ju¿ zupe³nie inna sprawa. Brak by³o czterech jednakowych, delikatnych, precyzyjnie wykonanych przyrz¹dуw ze szk³a i cieniutkiego drutu. Tu nie mo¿na by³o stosowaж materia³уw zastкpczych. Konfigurator wykona³ pierwsz¹ czкœж bez wahania. Ale to by³o wszystko. Oko³o po³udnia podrу¿nicy stracili ochotк do dalszych prуb. - Masz jakiœ pomys³? - zapyta³ Gregor. - Nie w tej chwili. Zrуbmy przerwк obiadow¹. Zdecydowali, ¿e najchкtniej zjedz¹ sa³atkк z krabуw i wydali odpowiedni rozkaz maszynie. Konfigurator pomrucza³ przez chwilк, lecz nie wyprodukowa³ nic. - O co chodzi? - Gregor spojrza³ pytaj¹co na maszynк. - Tego siк ba³em - powiedzia³ Arnold. - Czego? Przecie¿ nie zamawialiœmy do tej pory krabуw. - Nie. Ale ¿¹daliœmy rakуw. Obawiam siк, ¿e konfigurator podejmuje decyzje zale¿nie od klas i gatunkуw. - No to trzeba otworzyж kilka puszek. Arnold uœmiechn¹³ siк niewyraŸnie. - Gdy ju¿ kupi³em konfigurator, s¹dzi³em, ¿e nie bкdziemy musieli... - Nie ma konserw? - Nie. Powrуcili do maszyny i za¿¹dali ³ososia, tuсczyka i wкgorza - bez rezultatu. Nastкpnie sprуbowali pieczonej wieprzowiny, baraniny i cielкciny. Nic. - Bojк siк, ¿e nasz konfigurator uwa¿a rostbef za reprezentatywny dla wszystkich ssakуw - powiedzia³ Arnold. - To ciekawe. Bкdziemy mogli tu rozwin¹ж ca³¹ now¹ teoriк gatunkуw... - Umieraj¹c z g³odu - przerwa³ Gregor. Sprуbowa³ zamуwiж pieczon¹ kurк - i tym razem konfigurator wykona³ polecenie natychmiast. - Eureka! - wykrzykn¹³ Arnold. - Do diab³a! - zakl¹³ Gregor. - Powinienem by³ za¿¹daж indyka, du¿ego indyka. Deszcz pada³ dalej i woda œcieka³a po wielokolorowej rufie statku. Arnold usiad³ w k¹cie i d³ugo coœ kombinowa³. Gregor dopi³ sherry, sprуbowa³ bez powodzenia zamуwiж butelkк szkockiej whisky i pocz¹³ rozk³adaж pasjansa. Podczas tego zajкcia najlepiej mu siк myœla³o. Na kolacjк zjedli resztki kury, a nastкpnie Arnold dokoсczy³ swe rachunki. - Tak, z tego coœ mo¿e byж - powiedzia³ wreszcie. - Z czego? - Zasada przyjemnoœci i nudy. Arnold wsta³ i pocz¹³ siк przechadzaж po kabinie tam i na powrуt. - Ta maszyna ma quasi-ludzkie cechy. Niew¹tpliwie potrafi siк uczyж. S¹dzк, ¿e potrafimy j¹ nauczyж doznawania przyjemnoœci z produkowania tego samego przedmiotu wielokrotnie. A mianowicie czкœci do mechanizmu automatycznego sterowania. - Warto sprуbowaж - zgodzi³ siк Gregor. Do pуŸnej nocy obaj podrу¿nicy pouczali ³agodnym g³osem maszynк. Arnold przekonywa³ j¹ o radoœci, jak¹ mo¿e daж powtarzanie. Gregor wyra¿a³ siк z uznaniem o wra¿eniach estetycznych, czerpanych z produkowania tak piкknych obiektуw, jak czкœci do mechanizmu automatycznego sterowania i to w kilku identycznych egzemplarzach. Konfigurator zapala³ i gasi³ lampki, szczкka³ zкbatymi kу³kami pokazuj¹c w ten sposуb, ¿e s³ucha uwa¿nie. I gdy wreszcie noc ust¹pi³a blademu œwitowi, Arnold nacisn¹³ guzik i wyda³ polecenie wykonania czкœci do mechanizmu steruj¹cego. Maszyna siк zawaha³a. Œwiat³a migota³y niepewnie, wskazуwki zegarуw poczк³y b³¹dziж po skalach. Konfigurator wyraŸnie siк zastanawia³. Wreszcie aparat szczкkn¹³ i - wyrzuci³ jeszcze jedn¹ ¿¹dan¹ czкœж. - Brawo! - zawo³a³ Gregor i poklepa³ mocno po plecach Arnolda. Nastкpnie szybko powtуrzy³ swуj rozkaz. Lecz konfigurator d³ugo i przeci¹gle zamrucza³ i nie wyprodukowa³ nic. Gregor sprуbowa³ jeszcze raz, lecz tym razem maszyna nawet siк nie zawaha³a, lecz sta³a spokojnie. - Co siк tam teraz zepsu³o? - zapyta³ Gregor. - Jasna rzecz - powiedzia³ smutno Arnold. - Konfigurator zdecydowa³ siк sprуbowaж powtуrzenia, po prostu, ¿eby siк przekonaж, jak to wygl¹da. Lecz po tej prуbie przesta³o mu siк to podobaж. - Maszyna, ktуra nie lubi powtarzaж! - zawo³a³ Gregor. - To nieludzkie! - Przeciwnie, to jak najbardziej ludzkie! Przysz³a pora kolacji i partnerzy musieli siк dobrze napociж, zanim wymyœlili potrawy, ktуre aparat zechcia³by wyprodukowaж. Bukiet z jarzyn by³by naj³atwiejszym rozwi¹zaniem, lecz by³o to danie ma³o po¿ywne. Uda³o im siк uzyskaж jeden bochenek chleba, lecz ju¿ nie ciasto. Wszystkie produkty mleczne by³y wykluczone, poniewa¿ kilka dni temu jedli ser. Wreszcie, po godzinnych prуbach, konfigurator da³ im porcjк wielorybiego miкsa. Po posi³ku Gregor ponownie rozpocz¹³ wyg³aszaж przemуwienia na temat rozkoszy powtarzania. Sta³y pomruk i b³yskanie œwiate³ wskazywa³y, ¿e konfigurator s³ucha³ z uwag¹. By³ to dobry znak. Wilgoж zaczyna³a siк wkradaж do kabiny statku. Czкœci stalowe pokry³a rdza, a na ubraniach podrу¿nikуw zjawi³a siк pleœс. Na nastкpny posi³ek nic nie mogli wymyœliж. Wуwczas Gregor wpad³ na pewien pomys³. Powoli zbli¿y³ siк do konfiguratora. Arnold podniуs³ g³owк, przera¿ony dzikim blaskiem oczu towarzysza. - Gregor! Co chcesz zrobiж? - Mam zamiar wydaж tej maszynie ostatni rozkaz. Dr¿¹c¹ rкk¹ Gregor nacisn¹³ guziczek i szepn¹³ swoje polecenie. Nast¹pi³a chwila ciszy. Nagle Arnold krzykn¹³: - Cofnij siк! Cofnij siк! Konfgurator pocz¹³ dr¿eж i trz¹œж siк, wskazуwki jak szalone biega³y po tarczach, œwiate³ka zapala³y siк spazmatycznie. - Co mu kaza³eœ wyprodukowaж? - zapyta³ Arnold. - Nie kaza³em mu nic produkowaж - powiedzia³ Gregor. - Kaza³em mu siк z r e p r o d u k o w a ж! Konfiguratorem wstrz¹sa³y konwulsje i z maszyny pocz¹³ wydobywaж siк czarny dym. Podrу¿nicy zakaszleli i poczкli siк dusiж. Gdy dym siк rozwia³, aparat sta³ w dalszym ci¹gu na swoim miejscu z popкkan¹ farb¹ i pokrzywionymi czкœciami. A obok niego, b³yszcz¹cy nowoœci¹, sta³ drugi konfigurator. - Brawo! - Arnold nie posiada³ siк z radoœci. Uratowa³eœ nas. - ¯eby tylko to - powiedzia³ z zadowoleniem Gregor. - To przedsiкwziкcie przyniesie nam s³awк i maj¹tek. - To powiedziawszy obrуci³ siк do nowego konfiguratora, nacisn¹³ guzik i rozkaza³: - Zreprodukuj siк! W ci¹gu tygodnia Arnold, Gregor i trzy konfiguratory Zawinкli z powrotem do kosmoportu im. Kennedy’ego. Nie musieli ju¿ nic robiж, tylko cierpliwie czekaж na fortunк, ktуra sama wpadnie im w rкce. Zaraz po wyl¹dowaniu Arnold opuœci³ statek i z³apa³ taksуwkк. Pojecha³ najpierw na ulicк Canal, a potem do œrуdmieœcia Nowego Jorku. Uwin¹³ siк szybko ze swoimi sprawami i po kilku godzinach by³ z powrotem na statku. - Dobra, wszystko w porz¹dku! - zawo³a³ do Gregora. - By³em u kilku jubilerуw. Mo¿emy sprzedaж jakieœ dwadzieœcia du¿ych kamieni, ale bez robienia sensacji na rynku. A potem trzeba zmusiж konfiguratory do produkcji platyny, przez pewien okres, a pуŸniej... co u diab³a? Gregor popatrzy³ na niego kwaœno. - Czy zauwa¿y³eœ jakieœ zmiany? - Mhm? - Arnold rozejrza³ siк po kabinie, rzuci³ okiem na Gregora i konfiguratory. W kabinie znajdowa³y siк c z t e r y konfiguratory. - Zmusi³eœ je do wyprodukowania nowego? - spyta³ Arnold. - Nic nie szkodzi. Teraz niech produkuj¹ diamenty ka¿dy z osobna. - Jeszcze nie zrozumia³eœ - powiedzia³ Gregor ze smutkiem. - Spуjrz. Nacisn¹³ guzik najbli¿szego konfiguratora i powiedzia³:”Diament”. Konfigurator zacz¹³ siк trz¹œж. - Ty i ta twoja cholerna zasada przyjemnoœci - jкkn¹³ Gregor. - Reprodukcja. Te przeklкte maszyny oszala³y na punkcie seksu! Maszyna zatrzyma³a siк i wyprodukowa³a nastкpny konfigurator. przek³ad: Stefan Nowina

Mnemon Dzieс, w ktуrym przyszed³ Mnemon, by³ wielkim dniem dla naszej wioski. Z pocz¹tku nie po³apaliœmy siк, kim jest, gdy¿ ukrywa³ przed nami swoj¹ to¿samoœж. Przedstawia³ siк jako Edgar Smith, specjalista od napraw mebli. Oba oœwiadczenia przyjкliœmy bez zastrze¿eс, tak jak w ogуle przyjmowaliœmy wszelkie oœwiadczenia. Nigdy przedtem nie znaliœmy nikogo, kto mia³by cokolwiek do ukrycia. Przyszed³ do wioski pieszo, z plecakiem i obszarpan¹ walizk¹. Rozejrza³ siк po sklepach i domach. Podszed³ do mnie i zapyta³: - Gdzie komenda policji? - U nas nie ma - odpar³em. - Naprawdк? W takim razie miejscowy szef policji albo szeryf? - Posterunkowym by³ u nas Luke Johnson, przez dziewiкtnaœcie lat wyjaœni³em. - Tylko ¿e dwa lata temu Luke umar³. Zgodnie z przepisami powiadomiliœmy o tym w³adze okrкgu. Ale jakoœ nikogo nie przysy³aj¹ na jego miejsce. - To co, sami siк pilnujecie? - U nas ludzie ¿yj¹ spokojnie. Nikt w wiosce nie ³amie prawa. A czemu Pan pyta? - Bo chcк wiedzieж - odpar³ Smith, niewiele tym wyjaœniaj¹c. - Odrobina wiedzy jest mniej szkodliwa ni¿ wielka niewiedza, mam racjк? Nic ju¿, nic, mуj pustooki przyjacielu. Podoba mi siк tu u was. Podobaj¹ mi siк drewniane domy i te potк¿ne wi¹zy. Podoba mi siк... - Potк¿ne - co? - Wi¹zy - powtуrzy³ wskazuj¹c ros³e drzewa wzd³u¿ g³уwnej ulicy. Nie wiesz, ¿e tak siк nazywaj¹? - Nazwa posz³a w zapomnienie odpar³em z pewnym za¿enowaniem. - Nie szkodzi. Wiele rzeczy przepad³o, niektуre ukryto. Ale przecie¿ nazwa drzewa to nic zdro¿nego. A mo¿e tak? - Nie, na pewno nie - uspokoi³em go. - Wi¹zy. - Nie mуw nikomu - mrugn¹³ do mnie. - To tylko okruch wiedzy, ale nigdy nie wiadomo, kiedy mo¿e siк przydaж. Zostanк u was w wiosce przez jakiœ czas. - Serdecznie zapraszamy. Szczegуlnie teraz, w ¿niwa. Smith spojrza³ na mnie karc¹co. - Ja z tym nie mam nic wspуlnego. Nie bierzesz mnie chyba za byle obrywacza jab³ek? - W ogуle za nic pana nie biorк. A co pan chce tu robiж? - Naprawiam meble - powiedzia³ Smith. - W takiej ma³ej wiosce nie bкdzie pan mia³ wielkiego powodzenia. - No to mo¿e zajmк siк czymœ innym. - Znienacka ods³oni³ zкby w uœmiechu. - Na pocz¹tek potrzebna mi kwatera. Zaprowadzi³em go do wdowy Marsini, u ktуrej wynaj¹³ du¿y pokуj z werand¹ i oddzielnym wejœciem. Za³atwi³ te¿ sobie, ¿e bкdzie jada³ na miejscu. Jego przybycie otwar³o tamк plotkom i domys³om. Pani Marsini twierdzi³a, ¿e skoro Smith pyta o policjк, to najlepszy dowуd; ¿e sam jest policjantem. - Oni w³aœnie tak dzia³aj¹ - mуwi³a. - Znaczy, dzia³ali, kiedyœ. Jeszcze piкжdziesi¹t lat temu co trzecia osoba by³a jakoœ tam powi¹zana z policj¹. Czasami w³asne dzieci pracowa³y dla policji i jak przysz³o co do czego, zamyka³y rodzicуw tak sarno ³atwo jak obcych. Albo i ³atwiej! Inni jednak dowodzili, ¿e wszystko, o czym mуwi pani Marsini, nale¿y do przesz³oœci, ¿e teraz panuje spokуj i ¿e policjantуw widuje siк niezwykle rzadko, chocia¿ kr¹¿¹ pog³oski, ¿e oni nadal istniej¹. Tylko po co ten Smith do nas przyszed³? Jedni uwa¿ali, ¿e po to, ¿eby nam coœ zabraж.”Po co innego obcy przychodzi³by do takiej ma³ej wioski?” A drudzy twierdzili, ¿e przyszed³ nam coœ daж i na poparcie cytowali ten sam argument. Tak naprawdк to nikt nie wiedzia³. Pozostawa³o nam czekaж, a¿ Smith sam zechce ujawniж prawdк o sobie. ¯y³ wœrуd nas jak zwyczajny cz³owiek. Sporo wiedzia³ o œwiecie; uznaliœmy, ¿e musia³ wiele podrу¿owaж. Wreszcie, poma³u, zacz¹³ nam sygnalizowaж swoj¹ prawdziw¹ to¿samoœж. Ktуregoœ dnia zaprowadzi³em go na wzgуrze, sk¹d widaж ca³¹ nasz¹ dolinк. Jesieс by³a ju¿ w pe³ni, piкkna pora. Smith rozejrza³ siк z gуry i pochwali³ widok. - Ten widok przywodzi mi na myœl s³ynny aforyzm Williama Jamesa - powiedzia³. - Jak to sz³o?”Krajobraz odciska siк w ludzkiej œwiadomoœci trwalej ni¿ jakikolwiek inny element ¿ycia”. Celnie sformu³owane, prawda? - A kto to jest czy by³ William James? Smith puœci³ do mnie oko. - Wymieni³em takie nazwisko? Przejкzyczenie, mуj ch³opcze. Nie by³o to bynajmniej ostatnie”przejкzyczenie”. W kilka dni pуŸniej pokaza³em Smithowi nie³adne zbocze poroœniкte skarla³¹ soœnin¹, ko³tunem niskich krzakуw i chwastami. - Tu siк pali³o piкж lat temu wyjaœni³em. - Z tego kawa³ka nie ma ju¿ ¿adnego po¿ytku. - Ach tak - powiedzia³ Smith. A jednak, jak nas poucza Montaigne, w przyrodzie nic nie jest bezu¿yteczne, nawet sama bezu¿ytecznoœж. A jeszcze pуŸniej, id¹c przez wioskк, zatrzyma³ siк z podziwem przed pуŸno kwitn¹cymi peoniami pani Vogel. - Kwiaty istotnie maj¹ spojrzenia dzieci, a usta starcуw... Dok³adnie tak, jak to zauwa¿y³ Chazal. Pod koniec tygodnia zebraliœmy siк w kilku na zapleczu sklepu Edmondsa, ¿eby pogadaж o panu Edgarze Smith. Wspomnia³em, co Smith mi mуwi³. Bill Edmonds przypomnia³ sobie, ¿e Smith cytowa³ faceta nazwiskiem Emerson; chodzi³o o to, ¿e ¿ycie w samotnoœci jest nie do osi¹gniкcia, a ¿ycie w spo³eczeсstwie prowadzi do zguby. Billy Foreclough powiedzia³,nam, ¿e Smith cytowa³ mu Iona z Chios: ¿e Przypadek i Sztuka to dwie zasadniczo rу¿ne rzeczy, a jednak ich owoce s¹ czкsto takie same. Ale z najlepszym wyst¹pi³a pani Gordon; zdanie, ktуre Smith jej powiedzia³, pochodzi³o od wielkiego Leonarda da Vinci: obietnice zaczynaj¹ siк tam, gdzie umiera nadzieja. Spojrzeliœmy po sobie i nikt nic nie mуwi³. Dla wszystkich by³o jasne, ¿e pan Edgar Smith - czy jak tam siк naprawdк nazywa³ - nie by³ takim sobie zwyk³ym naprawiaczem mebli. Wreszcie uj¹³em w s³owa to, co wszystkim nam chodzi³o po g³owie: - Koledzy - oœwiadczy³em. - Wszystko wskazuje na to, ¿e ten cz³owiek jest Mnemonem. Mnemoni jako klasa spo³eczna wyp³ynкli w ostatnim roku Wojny, Ktуra Po³o¿y³a Kres Wszystkim Wojnom. Ich jedyna funkcj¹ spo³eczn¹ by³o zapamiкtywanie dzie³ literackich, ktуrym grozi³o zagubienie, zniszczenie lub zakaz czytania. Z pocz¹tku rz¹d przyklasn¹³ ich wysi³kom, zachкca³ do dalszych dzia³aс, przyznawa³ nawet zaliczki i stypendia. Kiedy jednak wojna siк skoсczy³a, a do w³adzy doszli Prezydenci Policyjni, polityka rz¹du uleg³a zmianie. Postanowiono raz na zawsze wzi¹ж rozbrat z nieszczкsn¹ przesz³oœci¹ i zbudowaж nowy œwiat, w teraŸniejszoœci i tylko z jej elementуw. Wszelkie prуby sabota¿u mia³y byж bezlitoœnie tкpione. Prawomyœlni byli zgodni co do tego, ¿e przewa¿aj¹ca czкœж (literatury jest w najlepszym razie przegadana, w najgorszym zas razie - wywrotowa. W koсcu, czy warto przechowywaж wypociny takiego z³odzieja jak Villon albo peda³a jak Genet, czy te¿ schizofrenika jak Kafka? Czy warto trzymaж tysi¹ce sprzecznych opinii tylko po to, ¿eby potem wyjaœniaж, czemu s¹ nies³uszne? Czy mo¿na oczekiwaж od ludzi, aby zachowywali siк w³aœciwie i zgodnie z zaleceniami pod tak potк¿nym gradem rу¿norakich wp³ywуw? Jak ich w takich warunkach zmusiж do pos³uchu? Rz¹d wiedzia³, ¿e wszystko zale¿y od utrzymania pos³uszeсstwa. Aby jednak osi¹gn¹ж ten b³ogos³awiony stan, nale¿a³o wyeliminowaж elementy rу¿norodnoœci i dwuznacznoœci. Najwiкkszym siedliskiem sprzecznoœci by³y teksty historyczne i literackie. Historiк zatem nale¿a³o przepisaж, a literaturк uregulowaж, oczyœciж, oswoiж, uporz¹dkowaж albo ca³kiem odrzuiж. Mnemonom kazano raz na zawsze odczepiж siк od przesz³oœci. Naturalnie gwa³townie siк temu sprzeciwili. Negocjacje ci¹gnк³y siк i ci¹gnк³y, a¿ wreszcie rz¹d straci³ cierpliwoœж. Wydano ostateczne rozporz¹dzenie, przewiduj¹ce surowe kary dla tych, ktуrzy siк nie podporz¹dkuj¹. „Wiкkszoœж Mnemonуw zaprzesta³a dzia³alnoœci. Garstka jednak tylko udawa³a, ¿e przestaje. Ta garstka sta³a siк nieuchwytn¹, przeœladowan¹ mniejszoœci¹ wкdrownych nauczycieli, ci¹gle zmieniaj¹cych miejsce pobytu, sprzedaj¹cych swoj¹ wiedzк gdzie i kiedy siк da. Przepytaliœmy cz³owieka, ktуry podawa³ siк za Edgara Smitha; przyzna³ siк, ¿e jest Mnemonem. Przekaza³ naszej wiosce hojne dary: Dwa sonety Williama Shakespeare’a. Lament Hioba. Ca³y jeden akt sztuki Arystofanesa. Co uczyniwszy, otworzy³ interes, oferuj¹c swуj towar mieszkaсcom, wioski. Z panem Ogdenem dobi³ trudnej transakcji, wymuszaj¹c ca³ego œwiniaka za dwie linijki Symonidesa. Pan Bellington, stary samotnik, da³ z³oty zegarek za aforyzm Heraklita. Twierdzi³, ¿e zrobi³ dobry interes. Staruszka, pani Heath, wymieni³a funt pierza gкsiego za trzy zwrotki poematu pod tytu³em”Atalanta w Kaledonii” autorstwa niejakiego Swinburne’a. Pan Mervin, w³aœciciel restauracji, kupi³ kompletn¹ krуtk¹ odк Katullusa, charakterystykк Cycerona piуra Tacyta i dziesiкж wersуw z Katalogu Okrкtуw Homera. Da³ za to wszystkie swoje oszczкdnoœci. Ja sam niewiele mia³em, jeœli idzie o pieni¹dze i dobra materialne. Lecz za wyœwiadczone mu us³ugi Smith ofiarowa³ mi jeden akapit z Montaigne’a, powiedzonko przypisywane Sokratesowi i dziesiкж wyrwanych z kontekstu wersetуw Anakreonta. Ca³kiem nieoczekiwanym klientem by³ pan Lind, ktуry pewnego mroŸnego zimowego poranka wkroczy³ do kantorka Mnemona. Pan Lind by³ krкpy, czerwony na twarzy i porywczy: najlepszy gospodarz w okolicy, ktуry nie cierpia³ bzdur i wierzy³ jedynie w to, co sam zobaczy³ albo czego dotkn¹³. By³ ostatni¹ osob¹, ktуr¹ mo¿na by podejrzewaж o chкж zakupienia towarуw Mnemona. Ju¿ prкdzej pos¹dzi³bym o to policjanta. - Tak... tego... - odezwa³ siк Lind, energicznie zacieraj¹c rкce - S³ysza³em o panu i paсskich - niewidzialnych towarach. - Ja s³ysza³em o panu - rzek³ Mnemon z lekk¹ przygan¹ w g³osie. - Ma pan do mnie jakiœ interes? - Mam, jak Boga kocham! - krzykn¹³ Lind. - Chcк od pana kupiж trochк tych piкknych starych s³уwek. - Jestem szczerze zdziwiony powiedzia³ Mnemon. - Kto by przypuszcza³, ¿e taki prawomyœlny obywatel jak pan przyjdzie kupowaж dobra ktуre nie doœж, ¿e s¹ niewidzialne, to jeszcze nielegalne! - To nie mуj pomys³ - wyjaœni³ Lind. - Przychodzк tylko po to, ¿eby sprawiж przyjemnoœж ¿onie, ktуra ostatnio marnie siк czujк. - Marnie? Nic dziwnego - rzek³ Mnemon. - Wу³ roboczy by pad³ od tej harуwki, do ktуrej pan j¹ zmusza. - Nie twoja sprawa, cz³owieku! zaperzy³ siк Lind. - Owszem, moja - zaprzeczy³ Mnemon. - W moim fachu nie rozdaje siк s³уw jak popad³o. Dopasowujemy tekst do odbiorcy. Czasami nie potrafimy znaleŸж nic odpowiedniego i wtedy niczego nie sprzedajemy. - Myœla³em, ¿e sprzedajecie swуj towar ka¿demu, kto chce kupiж. - To Ÿle pan myœla³. Znam pewn¹ odк Pindara, ktуrej bym panu nie sprzeda³ za ¿adne pieni¹dze. - Nie masz prawa tak do mnie mуwiж, cz³owieku! - Mуwiк, jak mi siк podoba. Niech pan sobie handluje z kim innym. Pan Lind purpurowia³, wydyma³ wargi, stroi³ miny, ale nie mia³ wyjœcia. Wreszcie powiedzia³: - Przepraszam, ¿e siк unios³em. Sprzeda mi pan coœ dla ¿ony? W ubieg³ym tygodniu by³y jej urodziny, a ja zapomnia³em i dopiero teraz mi siк przypomnia³o. - Fajny z pana goœж - powiedzia³ Mnemon. - Wra¿liwy jak nutria, a troskliwy prawie jak rekin! Dlaczego w³aœnie do mnie pan przychodzi po prezent dla ¿ony? Nie lepiej kupiж po¿ywn¹ maœlan¹ cha³kк? - Nie, nie o to chodzi - rzek³ Lind tonem œciszonym i uleg³ym. - Ona od miesi¹ca le¿y w ³у¿ku i prawie nic nie je. Wydaje mi siк, ¿e nied³ugo umrze. - I prosi³a o moje s³owa? - Prosi³a, ¿ebym jej przyniуs³ coœ ³adnego. Mnemon pokiwa³ g³ow¹. - Umiera! No cу¿, nie bкdк sk³ada³ kondolencji cz³owiekowi, ktуry j¹ doprowadzi³ do tego b³ogos³awionego stanu, a i dla kobiety, ktуra sobie wybra³a takiego mк¿a jak pan, nie mam wielkiego wspу³czucia. Ale mam coœ, co jej siк spodoba, coœ podnios³ego, co jej u³atwi odejœcie. Wyniesie to dla pana g³upie tysi¹c dolarуw. - Bo¿e mi³osierny, cz³owieku! Nie ma pan nic taсszego? - Oczywiœcie, ¿e mam - odrzek³ Mnemon. - Mam ca³kiem przyzwoity komiczny wierszyk w dialekcie szkockim, bez œrodka - nale¿y do pana za dwieœcie dolarуw. Mam te¿ jedn¹ zwrotkк ody pochwalnej do Genera³a Kitchenera, ktуra mogк panu odst¹piж za dziesiкж dolarуw. - I nic poza tym? - Dla pana nic. - No to... wezmк ten kawa³ek za tysi¹c - zdecydowa³ siк Lind. - Tak, wezmк, jak mi Bуg mi³y! Sara jest tego warta, co do centa! - Piкknie, powiedziane, choж nieco pуŸno. Teraz proszк uwa¿aж. Powiem wiersz. Mnemon opar³ siк wygodnie, przymkn¹³ oczy i zacz¹³ recytowaж. Lind s³ucha³ z twarz¹ napiкta, w skupieniu. I ja te¿ s³ucha³em, przeklinaj¹c niewprawn¹ pamiкж i modl¹c sie, ¿eby mi nie kazano wyjœж z pokoju. Wiersz by³ d³ugi i bardzo dziwny i piкkny. Do dziœ mam go w ca³oœci. Ale najczкœciej przypominaj¹ mi siк te oto wersy: Zaklкte wnкki, okna w groŸnych wirach morza, Wœrуd piany, tam - gdzie kraje baœni zatracone. (John Keats - Oda do s³owika. T³. Jerzy pietrkiewicz) Jesteœmy ludŸmi: dziwacznymi istotami o dziwacznych gustach. Kto by nas podejrzewa³ o g³уd tego co niewys³owione? Co to by³ za g³уd, ¿e kaza³ cz³owiekowi oddaж trzy buszle ziarna za jeden aforyzm Gnostykуw? Widocznie cz³owiek musi ¿ywiж ducha ale my? Kto by pomyœla³? Komu by przysz³o do g³owy, ¿e cierpimy z niedo¿ywienia, bo brak nam Platona? Czy cz³owiek mo¿e siк rozchorowaж z braku Plutarcha albo umrzeж na niedobуr Arystotelesa? Ja wiem, ¿e tak. Sam widzia³em efekty gwa³townego odstawienia Strindberga strindbergomanowi. Nasza wspуlna przesz³oœж jest nieodzown¹ czкœci¹ ka¿dego z nas, a odebraж nam tк czкœж, znaczy nieuleczalnie nas okaleczyж. Znam kogoœ, kto nabra³ odwagi dopiero, gdy mu opowiedziano o Epaminondasie, znam te¿ kobietк, ktуra sta³a siк piкkna, kiedy us³ysza³a o Afrodycie. Zapamiкta³ym wrogiem Mnemona by³ nauczyciel z naszej szko³y, pan Vich, ktуry wszystkiego naucza³ w wersjach autoryzowanych. Drugim wrogiem Mnemona by³ Ojciec Dulces, ktуry troszczy³ siк o nasze duchowe potrzeby z ramienia Uniwersalnego Patriotycznego Koœcio³a Ameryki. Mnemon godzi³ w oba te autorytety. Mуwi³ nam, ¿e wiele ich nauk to k³amstwa albo fa³szywe wersje s³ynnych powiedzeс, tak przeformu³owane, ¿eby g³osi³y coœ wrкcz przeciwnego do intencji autora. A ju¿ godzeniem w same podstawy naszej cywilizacji by³o podwa¿enie przez Mnemona wiarygodnoœci nastкpuj¹cych aforyzmуw: Wiкkszoœж ludzi ma niema³e aspiracje. Najcenniejsze jest ¿ycie niezbadane. Poznaj siebie w dopuszczalnych granicach. S³uchaliœmy Mnemona i rozmyœlaliœmy nad tym, co nam mуwi³. Powoli, z trudem zaczynaliœmy na nowo myœleж, rozumowaж, badaж œwiat na w³asn¹ rкkк. A kiedy ju¿ do tego dosz³o, zaczкliœmy te¿ ¿ywiж nadziejк. Сeoklasyczny rozkwit naszej wioski by³ okresem krуtkotrwa³ym, gwa³townym, nieoczekiwanym i dla wszystkich radosnym. Jedno tylko ostrzeg³o mnie, ¿e kres mo¿e byж bliski. Pewnego dnia, wczesn¹ wiosn¹, pomaga³em w lekcjach jednemu z dzieci s¹siadуw. Dziecko mia³o nowe wydanie”Historii powszechnej” Dunstera, wiкc skorzysta³em z okazji i przekartkowa³em rozdzia³ dotycz¹cy Srebrnego Wieku w Rzymie. Dopiero po kilku minutach po³apa³em siк, ¿e opuszczono Cycerona. Nie by³o go nawet w indeksie, chocia¿ figurowa³y tam nazwiska o wiele mniej znacznych poetуw i mуwcуw. Ciekaw by³em, za jakie to zbrodnie zosta³ w ten sposуb wstecznie os¹dzony. I nagle pewnego dnia, jak grom z jasnego nieba, przyszed³ koniec. Do wioski przyby³o trzech ludzi. Ubrani byli w szare mundury z mosiк¿nymi insygniami. Twarze mieli szerokie bez wyrazu, maszerowali sztywno w ciк¿kich, czarnych butach. Wszкdzie chodzili razem i zawsze stawali jeden bardzo blisko drugiego. Nie zadawali pytaс. Z nikim nie rozmawiali. Wiedzieli dok³adnie, gdzie mieszka Mnemon: popatrzyli na mapк i bez wahania ruszyli pod w³aœciwy adres. W pokoju Smitha spкdzili mo¿e z dziesiкж minut. Potem trzej policjanci znуw ukazali siк na ulicy, maszeruj¹c razem, jak jeden m¹¿. Strzelali oczami w prawo i w lewo; wygl¹da³o na to, ¿e siк boj¹. Szybko opuœcili wioskк. Pochowaliœmy Smitha na wzgуrzu, sk¹d jest widok na ca³¹ dolinк, tu¿ ko³o miejsca, gdzie po raz pierwszy zacytowa³ Williama Jamesa, poœrуd pуŸnych, jesiennych kwiatуw, ktуre mia³y spojrzenia dzieci i usta starcуw. Pani Blake, wbrew powszechnie przyjкtym obyczajom, nazwa³a swego najm³odszego syna Cycero. Pan Lind o swoim jab³kowym sadzie mawia: Xanadu. Ja sam sta³em siк zagorza³ym Zoroastrianinem, od pocz¹tku do koсca na wiarк, gdy¿ nie wiem o tej religii nic ponad to, ¿e zaleca mуwiж prawdк i posy³aж strza³к prosto przed siebie. Ale to wszystko bezowocne gesty. Prawda jest taka, ¿e bezpowrotnie utraciliœmy i Xanadu, i Cycerona, i Zoroastro. Co jeszcze straciliœmy? W jakich wielkich bitwach braliœmy udzia³, jakie budowaliœmy miasta, jakie zdobywaliœmy d¿ungle? O czym œpiewa³o siк pieœni, o czym œni³o siк sny? Dzisiaj - zbyt pуŸno - zrozumieliœmy; ¿e nasza inteligencja jest roœlin¹, ktуra musi tkwiж korzeniami w ¿yznej glebie przesz³oœci. Inaczej mуwi¹c, odebrano nam pamiкж zbiorow¹, najwa¿niejsz¹ czкœж istnienia. Jesteœmy nкdzarzami. W zamian za pa³ace wyobraŸni ci, ktуrzy nami rz¹dz¹, podarowali nam namacalne gliniane lepianki. le wyszliœmy na tej zamianie. Moc¹ oficjalnego zarz¹dzenia Mnemona w ogуle nigdy nie by³o. Specjalnym dekretem zaliczono go do niewyjaœnionych fantazji czy te¿ z³udzeс - jak Cycerona. A ja, ktуry to piszк, rуwnie¿ wkrуtce przestanк istnieж. Bкdк zakazany, tak jak Cycero i jak Mnemon. Nic mi ju¿ nie pomo¿e: prawda jest nazbyt krucha, zbyt ³atwo rozpada siк w ¿elaznych rкkach naszych w³adcуw. Nikt mnie nie pomœci. Nikt nie bкdzie o mnie pamiкta³. Je¿eli bowiem nawet wielkiego Zoroastra pamiкta³ w koсcu tylko jeden cz³owiek, a i tego zabito, to jaka mo¿e byж dla mnie nadzieja? Pokolenie krуw! Owiec! Œwiс! Nie mamy w sobie nawet tyle ducha co koza! Je¿eli cz³owiekiem by³ Epaminondas, je¿eli cz³owiekiem by³ Achilles, je¿eli cz³owiekiem by³ Sokrates - to czy i my jesteœmy ludŸmi? przek³ad: Jolanta Kozak

Najazd o Œwicie System sk³ada³ siк z jedenastu planet i Dillon szybko stwierdzi³, ¿e na zewnкtrznych brak jest jakichkolwiek œladуw ¿ycia. Czwarta planeta od s³oсca by³a niegdyœ zamieszkana, a trzecia dopiero oczekiwa³a na mieszkaсcуw. Tylko na drugiej - b³кkitnym globie z w³asnym ksiк¿ycem - istnia³o rozumne ¿ycie i tam Dillon skierowa³ swуj statek. Zbli¿a³ siк chy³kiem pod os³on¹ ciemnoœci, przeœlizguj¹c siк przez gкste, burzowe chmury, od ktуrych jego pojazd niewiele siк rу¿ni³. Wyl¹dowa³ nie robi¹c ¿adnego zamieszania, w sposуb charakterystyczny dla Ziemianina. Jego statek osiad³ na powierzchni planety godzinк przed œwitem; w porze, gdy wiкkszoœж ¿ywych stworzeс jest pogr¹¿ona we œnie. A przynajmniej tak mуwi³ mu ojciec. By³o to zgodne z wszelkimi regu³ami sztuki inwazji; krwawo okupionej wiedzy o tym, jak przetrwaж na obcych planetach. - Jednak ca³a ta naukowa teoria jest zawodna - przypomina³ mu ojciec - poniewa¿ dotyczy czegoœ zupe³nie nieobliczalnego; inteligentnych istot. Wyg³osiwszy tк uwagк stary cz³owiek pokiwa³ sentencjonalnie g³ow¹. - Pamiкtaj, mуj ch³opcze - ci¹gn¹³ dalej - mo¿na przewidzieж deszcz meteorуw, nadejœcie ery lodowcowej czy wybuch supernowej. Cу¿ jednak mo¿na wiedzieж naprawdк o innej inteligentnej istocie? Niewiele, stwierdzi³ Dillon. Jednak wierzy³ w swoj¹ m³odoœж, spryt i zapa³, a ponadto ufa³ technice inwazji. Dziкki niej Ziemianin mуg³ wywalczyж sobie prawo bytu w ka¿dym œrodowisku, choжby nie wiem jak obcym i wrogim. Od urodzenia uczono go, ¿e ¿ycie to nieustanna walka. Dowiedzia³ siк, ¿e Galaktyka jest wielka i nieprzyjazna, z³o¿ona g³уwnie z ¿arz¹cych siк s³oсc i pustej przestrzeni Jednak czasem spotyka siк w niej planety, a na nich istoty o niezmiernie zrу¿nicowanych kszta³tach i rozmiarach, lecz pod pewnym wzglкdem podobne do siebie: jednakowo nienawidz¹ce innych, odmiennych ras. Wspу³praca miкdzy rasami by³a niemo¿liwa. Chc¹c ¿yж wœrуd nich, Ziemianin musia³ zmobilizowaж ca³y swуj spryt, odwagк i zrкcznoœж. A nawet wtedy nie prze¿y³by, gdyby nie wspania³a, ziemska metoda inwazji. Dillon by³ zdolnym studentem i z niecierpliwoœci¹ oczekiwa³ na dzieс, w ktуrym stawi czo³o swemu przeznaczeniu. Zg³osi³ siк na ochotnika, nie czeka³, a¿ go powo³aj¹. W koсcu, tak samo jak miliony m³odych ludzi przed nim, otrzyma³ w³asny statek i wyruszy³ w drogк, zostawiaj¹c za sob¹ ma³¹, zat³oczon¹ Ziemiк - na zawsze. Lecia³, a¿ skoсczy³o mu siк paliwo. I wreszcie znalaz³ swoje przeznaczenie. Jego statek wyl¹dowa³ na skraju d¿ungli, obok wioski o s³omianych dachach, prawie zupe³nie ukrytej w gкstwinie Czeka³ w napiкciu za pulpitem sterowniczym, a¿ nadszed³ blady œwit, zarу¿owiony ³un¹ wschodz¹cego s³oсca. Nikt siк nie pojawi³, nie wybuch³a ¿adna bomba, nie wystrzelono do niego ¿adnych pociskуw. Musia³ uznaж, ¿e uda³o mu siк wyl¹dowaж niepostrze¿enie. Kiedy ¿у³te s³oсce wychynк³o zza horyzontu, Dillon wysiad³ i oceni³ sytuacjк. Zbada³ powietrze, sprawdzi³ ci¹¿enie, oszacowa³ zakres i natк¿enie promieniowania s³onecznego, po czym ze smutkiem potrz¹sn¹³ g³ow¹. Podobnie jak wiкkszoœж planet w Galaktyce, ta rуwnie¿ nie nadawa³a siк do zamieszkania przez Ziemianina. Mia³ mo¿e godzinк na zakoсczenie pierwszej fazy inwazji. Wcisn¹³ guzik na tablicy rozdzielczej i szybko odszed³. Za jego plecami statek rozpad³ siк w szary proch. Ranny wietrzyk rozwia³ go i rozsypa³ nad d¿ungl¹. Teraz Dillon nie mia³ ju¿ odwrotu. Ruszy³ ku wiosce. Kiedy podszed³ bli¿ej, stwierdzi³, ¿e kryte strzech¹ chaty zbudowano z drewna lub rкcznie ociosanego kamienia. Wygl¹da³y na solidne i dostosowane do klimatu. Nigdzie nie dostrzeg³ urz¹dzeс energetycznych ani wyrobуw przemys³owych. Zdecydowa³, ¿e natkn¹³ siк na prymitywn¹ cywilizacjк, z opanowaniem ktуrej nie powinno byж k³opotуw. Wyszed³ z g¹szczu i prawie zderzy³ siк z obcym. Spojrzeli na siebie. Obcy by³ dwunogiem, znacznie wy¿szym od Ziemianina, o sporej pojemnoœci czaszki. Nosi³ tylko coœ w rodzaju pasiastej spуdniczki. Szare futro okrywa³o wiкkszoœж jasnobr¹zowej skуry. Nie zdradza³ chкci do ucieczki. - Ir tai! - powiedzia³, co Dillon przyj¹³ za okrzyk zdumienia. Rozejrzawszy siк szybko dooko³a stwierdzi³, ¿e nikt inny nie odkry³ jeszcze jego obecnoœci. Spiкty, pochyli³ siк lekko. - K, tal tai a. Dillon skoczy³ jak gwa³townie rozprк¿aj¹ca siк sprк¿yna. Obcy prуbowa³ uskoczyж, lecz Dillon przekrкci³ siк w powietrzu jak kot i zdo³a³ zacisn¹ж d³oс na jednej z koсczyn napotkanego. To wystarczy³o. Kontakt fizyczny zosta³ nawi¹zany. Reszta powinna byж ³atwa. Od setek lat katastrofalnie wysoki przyrost demograficzny zmusza³ mieszkaсcуw Ziemi do nieustaj¹cej migracji. Jednak zaledwie jedna na dziesiкж tysiкcy planet nadawa³a siк do zasiedlenia. Prуbowano zmieniж œrodowisko tak, by planety odpowiada³y ludzkim potrzebom, lub genetycznie przystosowaж cz³owieka do panuj¹cych na nich warunkуw. Jednak by³a jeszcze inna metoda, zapewniaj¹ca najlepsze wyniki przy minimum zachodu. Hipnotyczna projekcja w³asnej osobowoœci - zdolnoœж, jak¹ w mniejszym lub wiкkszym stopniu posiadaj¹ wszystkie inteligentne istoty. Ziemianie pielкgnowali j¹ w sobie, жwiczyli i potкgowali. Dziкki niej cz³owiek mуg³ ¿yж na ka¿dej planecie, je¿eli tylko uda³o mu siк opanowaж umys³ jednego z jej mieszkaсcуw. W ten sposуb zyskiwa³ cia³o dopasowane do œrodowiska oraz masк ciekawych i u¿ytecznych wiadomoœci. Kiedy ju¿ siк przystosowa³, wiedziony potrzeb¹ wspу³zawodnictwa zazwyczaj zajmowa³ wysok¹ pozycjк w hierarchii miejscowego spo³eczeсstwa. By³a tylko jedna trudnoœж: obcy zwykle niechкtnie oddawali swoje cia³a. I czasem potrafili sprawiж trochк k³opotu. Wnikn¹wszy, Dillon z g³кbokim ¿alem poczu³, ¿e jego w³asne cia³o natychmiast zwiotcza³o i skurczy³o siк. Po chwili mia³o znikn¹ж zupe³nie, nie zostawiaj¹c ¿adnego œladu. Tylko on i jego ofiara bкd¹ wiedzieж, ¿e inwazja mia³a miejsce. A pуŸniej tylko jeden z nich. Teraz Dillon skoncentrowa³ siк na oczekuj¹cym go zadaniu. Bariery myœlowe pada³y jedna po drugiej, gdy par³ naprzуd do centrum kryj¹cego podstawy samoœwiadomoœci. Je¿eli uda mu siк wedrzeж do tej cytadeli i wyprzeж okupuj¹ce ego, bitwa bкdzie wygrana. Pospiesznie wznoszone barykady pada³y, wziкte szturmem. Przez chwilк myœla³, ¿e ju¿ pierwszy atak doprowadzi go do celu. Nagle zagubi³ siк w szarej, bezpostaciowej mgle. Obcy otrz¹sn¹³ siк z zaskoczenia. Dillon czu³ rosn¹cy opуr. Oczekiwa³a go zaciкta walka. Rozpoczкli krуtk¹ rozmowк. - Kim jesteœ? - Edward Dillon, z planety Ziemi. A ty? - Arek. Nazywamy tк planetк K’egra. Czego tu szukasz, Dillon? - Trochк przestrzeni ¿yciowej, Arek - powiedzia³ ze œmiechem Dillon. - Mo¿esz mi jej u¿yczyж? - No, niech mnie diabli... Wynoœ siк! - Nie mogк - rzek³ Dillon. - Nie mam dok¹d iœж. - Rozumiem. Ostro. Jednak jesteœ tu nieproszonym goœciem, naprawdк. I coœ mi siк wydaje, ¿e chcesz nie tylko odrobiny miejsca do ¿ycia. Chcesz czegoœ wiкcej, no nie? - Muszк przej¹ж kontrolк. Nie ma innego wyjœcia. Jednak je¿eli nie bкdziesz siк opiera³, to mo¿e zostawiк ci trochк miejsca, chocia¿ to nie jest przyjкte. - Nie jest? - Jasne, ¿e nie - odpar³ Dillon. - Wspу³istnienie odmiennych istot jest niemo¿liwe. Silniejszy zawsze wypiera s³abszego. Jednak mo¿e zechcк sprуbowaж. - Nie potrzebujк ³aski - rzek³ Arek i zerwa³ kontakt. Otaczaj¹ca Dillona szaroœж zmieni³a siк w nieprzeniknion¹ czerс. Czekaj¹c na zbli¿aj¹c¹ siк walkк, poczu³ pierwsze rodz¹ce siк w¹tpliwoœci Arek by³ prymitywn¹ istot¹. Nie mia³ ¿adnego doœwiadczenia w odpieraniu ataku myœlowego. A jednak w lot zrozumia³ sytuacjк, opanowa³ siк i przygotowa³ do bitwy. Jego opуr pewnie bкdzie s³aby, ale mimo to... Co to za stworzenie? Sta³ na kamienistej wy¿ynie, otoczonej stromymi, poszarpanymi ska³ami. W oddali ci¹gn¹³ siк ³aсcuch wysokich, owianych niebieskaw¹ mgie³k¹ gуr. S³oсce œwieci³o mu prosto w oczy, a po zboczu pe³z³a powoli czarna plama. Dillon kopn¹³ i czeka³, a¿ plama zmieni siк w coœ konkretnego. Takie by³y zasady walki - myœli przybiera³y okreœlony kszta³t, wyobra¿enia stawa³y siк namacalne. Plama zamieni³a siк w K’egranina. Olbrzymi wojownik o muskularnym, b³yszcz¹cym ciele wzniуs³ groŸnie sztylet i miecz. Dillon cofn¹³ siк, unikaj¹c pierwszego ciosu. Walka przebiega³a w zwyk³y, ³atwy do opanowania sposуb. Obcy zwykle wywo³uj¹ w swoich umys³ach wyidealizowany wizerunek w³asnej postaci. Niezmiennie jest to superistota; niezwyciк¿ona, budz¹ca lкk. Jednak z regu³y taka postaж jest obarczona jak¹œ s³aboœci¹. Na tym Dillon opiera³ swoje rachuby. K’egranin run¹³ na niego jak burza. Dillon zrobi³ unik, rzuci³ siк na ziemiк i kopn¹³ obiema nogami, ods³aniaj¹c siк ma moment. K’egranin prуbowa³ odparowaж cios i skontrowaж, ale by³ zbyt powolny. Ciк¿kie buty Dillona z impetem wyl¹dowa³y na jego brzuchu. Uradowany Ziemianin ruszy³ do ataku. Znalaz³ s³aby punkt przeciwnika. Zanurkowa³ pod wzniesione ramiк, uchyli³ siк przed spadaj¹cym ostrzem i zanim przeciwnik zd¹¿y³ siк zas³oniж, precyzyjnie z³ama³ mu kark dwoma uderzeniami kantem d³oni. K’egranin upad³, a¿ zatrzкs³a siк ziemia. Dillon patrzy³ na jego œmierж z pewnym wspу³czuciem. Wyidealizowana postaж by³a wiкksza od ¿ywego wojownika, dzielniejsza i bardziej wytrzyma³a. Roztacza³a aurк straszliwego majestatu i godnoœci. Doskona³e uosobienie si³y, ale jako przeciwnik do niczego. Nadmiar godnoœci wi¹za³ siк ze zwolnionym refleksem, a to oznacza³o œmierж. Martwy gigant znikn¹³. Przez chwilк Dillon myœla³, ¿e ju¿ wygra³. Nagle us³ysza³ z ty³u cichy pomruk. Okrкci³ siк na piкcie i zobaczy³ d³ugie, przyp³aszczone cielsko. Czarne, przypominaj¹ce pumк zwierzк wyszczerzy³o k³y i po³o¿y³o uszy po sobie. A wiкc Arek siк nie podda³. Dillon wiedzia³, ile energii poch³ania ten rodzaj walki. Nied³ugo si³y obcego wyczerpi¹ siк, a wtedy... Dillon podniуs³ miecz giganta i zacz¹³ siк cofaж, a¿ plecami opar³ siк o ska³к. Przed sob¹ mia³ niewysoki kamieс, przez ktуry puma musia³a przeskoczyж. S³oсce œwieci³o mu prosto w oczy, a s³aby wietrzyk sypa³ w nie kurzem. Wzniуs³ miecz dok³adnie w chwili, gdy zwierzк skoczy³o. W ci¹gu nastкpnych, wolno p³yn¹cych godzin, napotka³ i pokona³ co groŸniejszych przedstawicieli k’egraсskiej fauny, radz¹c sobie z nimi tak samo, jak uczyni³by to z ich odpowiednikami na Ziemi. Nosoro¿ec - a przynajmniej zwierzк bardzo do niego podobne - mimo swych rozmiarуw i szybkoœci by³ ³atwym przeciwnikiem. Dillon zdo³a³ zwabiж go nad urwisko i nak³oniж do szar¿y. Kobra by³a groŸniejsza i prawie uda³o jej siк trysn¹ж mu jadem w oczy, zanim przeci¹³ j¹ na pу³ ostrzem miecza. Goryl by³ zwinny, silny i straszliwie szybki. Jednak nie zdo³a³ schwyciж cz³owieka w swуj mia¿d¿¹cy uœcisk. Nacieraj¹c i cofaj¹c siк na przemian, Dillon por¹ba³ go na kawa³ki. Tyranozaur mia³ gruby pancerz i nies³ychan¹ wytrwa³oœж. Dopiero lawina go za³atwi³a. Dillon straci³ rachunek; innych przeciwnikуw. W koсcu zosta³ na placu boju sam; chwiej¹c siк ze zmкczenia, z poszczerbionym kikutem miecza w d³oni. - Masz doœж, Dillon? - spyta³ Arek. - Wcale nie - odpar³ Dillon spierzchniкtymi z pragnienia wargami. - Nie mo¿esz tego robiж w nieskoсczonoœж. Nawet twoje si³y musz¹ siк w koсcu wyczerpaж. - Naprawdк? - mrukn¹³ Arek. - Nie zosta³o ci ich ju¿ wiele - ci¹gn¹³ Dillon, prуbuj¹c okazaж pewnoœж siebie, ktуrej nie czu³. - Czemu nie chcesz byж rozs¹dny? Zostawiк ci miejsce, naprawdк. Ja... no, mam dla ciebie coœ w rodzaju szacunku. - Dziкkujк, Dillon - powiedzia³ Arek. - Coœ jakbym podziela³ to uczucie. S³uchaj, je¿eli siк poddasz... - Nie - odpar³ Dillon. - Na moich warunkach. - Dobrze - rzek³ K’egranin. - Sam tego chcia³eœ! - Dawaj, co tam masz - mrukn¹³ Dillon. Skalista wy¿yna zniknк³a. Sta³ po kolana w szarym bagnie. Otulone mchem, sкkate pnie wielkich drzew wznosi³y siк z nieruchomej, zielonej wody. Bia³e jak rybi brzuch lilie trzкs³y siк i ko³ysa³y, chocia¿ nawet najs³abszy podmuch wiatru nie przelecia³ nad bagnem. Nad wod¹ wisia³ ciк¿ki, trupi opar przylegaj¹cy do szorstkiej kory drzew. Dillon wyczuwa³ k³кbi¹ce siк wokу³ ¿ycie, chocia¿ nie mуg³ niczego dos³yszeж ani dostrzec. Czeka³, rozgl¹daj¹c siк powoli wokу³ siebie. Wci¹gn¹³ w nozdrza zasta³e, ciк¿kie powietrze, grzebn¹³ nog¹ w kleistej mazi, pow¹cha³ wydzielaj¹ce woс rozk³adu lilie. Nagle zrozumia³. Takiego bagna nie by³o na K’egrze! Wiedzia³, ¿e siк nie myli - mуwi³y mu o tym wszystkie zmys³y. Ci¹¿enie by³o inne, i powietrze tak¿e. Nawet b³oto, w ktуrym sta³, nie przypomina³o k’egraсskiego. Wynikaj¹ce z tego wnioski przyt³oczy³y go na chwilк, uniemo¿liwiaj¹c sensowne wyjaœnienie tego faktu. Czy¿by K’egranie potrafili podrу¿owaж w kosmosie? Niemo¿liwe! A wiкc sk¹d Arek mуg³ znaж tak dobrze inn¹ planetк? Mo¿e przeczyta³, mo¿e wyobrazi³ sobie albo... Coœ ciк¿kiego otar³o siк o bark Dillona. Zamyœli³ siк tak g³кboko, ¿e kolejny atak go zaskoczy³. Prуbowa³ wprawdzie odskoczyж, ale utkn¹³ w gкstej mazi. Spadaj¹ca ga³¹Ÿ prawie go obali³a. Zobaczy³, ¿e wszystkie gigantyczne drzewa poczк³y siк chwiaж i ko³ysaж. Grube konary pкka³y i ³ama³y siк z trzaskiem, sypi¹c siк na niego jak deszcz. A przecie¿ nie powia³ nawet leciutki wietrzyk. Na wpу³ og³uszony, z wysi³kiem brn¹³ przez bagno, prуbuj¹c znaleŸж sta³y grunt i nie zadrzewion¹ przestrzeс. Jednak wielkie pnie wyrasta³y wszкdzie, a bagnisko wydawa³o siк nie mieж koсca. Grad ga³кzi pada³ coraz gкœciej i Dillon na prу¿no rozgl¹da³ siк na wszystkie strony szukaj¹c przeciwnika. Wokу³ rozci¹ga³o siк tylko bezkresne bagno. - WyjdŸ i walcz! - wrzasn¹³ Dillon. Upad³ na kolana pod ciosem, podniуs³ siк i znуw upad³. Nagle, pу³przytomny ze zmкczenia, znalaz³ wyjœcie z sytuacji. Dobrn¹³ do wielkiego drzewa i przywar³ do niego ca³ym cia³em. Konary dalej spada³y, ga³кzie smaga³y ze œwistem powietrze, ale drzewo nie mog³o go dosiкgn¹ж. By³ bezpieczny! Nagle z przera¿eniem stwierdzi³, ¿e rosn¹ce wokу³ lilie owijaj¹ swymi ³odygami jego kostki. Prуbowa³ siк uwolniж kopniakiem. Lilie, jak blade wк¿e, owinк³y siк jeszcze mocniej. Oswobodzi³ siк przecinaj¹c je mieczem i porzuci³ w¹tpliwe schronienie. - Walcz ze mn¹! - zawy³, obsypywany spadaj¹cymi ga³кziami. Nie otrzyma³ ¿adnej odpowiedzi. Lilie ko³ysa³y siк na swoich ³ody¿kach, siкgaj¹c ku niemu ³akomie. Nad g³ow¹ us³ysza³ z³owrogi ³opot skrzyde³. Czarne wroсce, zamieszkuj¹ce bagna, gкst¹ chmur¹ ko³owa³y w powietrzu, czekaj¹c na nieunikniony koniec. Zataczaj¹c siк, Dillon poczu³, ¿e coœ ciep³ego i ohydnego dotyka jego nogi. Wtedy poj¹³, co musi zrobiж. Przez chwilк nabiera³ tchu, po czym rzuci³ siк g³ow¹ naprzуd w brudnozielon¹ toс. W ten samej chwili wszystko siк uspokoi³o. Gigantyczne drzewa sta³y nieruchomo na tle ciemnoszarego nieba. Lilie straci³y zapach i zwis³y bezw³adnie na swoich ³ody¿kach. Bia³y opar wisia³ nieruchomo, czepiaj¹c siк szorstkiej kory pni, a œcierwojady odlecia³y cicho w bezkres nieba. Przez chwilк na powierzchni bagna pokazywa³y siк b¹belki. PуŸniej przesta³y. Dillon wynurzy³ siк, z trudem ³api¹c powietrze, z g³кbokimi zadrapaniami na szyi i plecach. W rкkach trzyma³ bezkszta³tne, przezroczyste stworzenie rz¹dz¹ce bagnem. Dobrn¹³ do drzewa i uderzy³ bezw³adnym stworem o pieс, mia¿d¿¹c kompletnie niekszta³tne cia³o. Zrobiwszy to, usiad³ ciк¿ko. Nigdy jeszcze nie by³ tak zmкczony i obola³y ani tak przeœwiadczony o daremnoœci wszelkich wysi³kуw. Czemu tak za¿arcie walczy o ¿ycie, bкd¹ce przecie¿ czymœ tak nieskoсczenie ma³ym wobec ogromu wszechœwiata. Jakie znaczenie mo¿e mieж ta krуtka chwila wobec wiecznoœci kr¹¿¹cych planet lub majestatycznego blasku dalekich gwiazd? Dillona zadziwi³ upуr, z jakim kurczowo pragn¹³ utrzymaж siк przy ¿yciu. Ciep³a wody chlupota³a wokу³ jego piersi. ¯ycie, powiedzia³ sobie Dillon, to zaledwie drobny okruch w porуwnaniu z ogromem martwej materii. Liczy siк iloœж, myœla³, gdy woda siкgnк³a mu po szyjк. Czym jest ¿ycie w porуwnaniu z nieskoсczonoœci¹ œmierci? Je¿eli martwota jest stanem naturalnym - pomyœla³, gdy woda dotknк³a mu podbrуdka - to ¿ycie jest chorob¹, a jedynym na ni¹ lekarstwem jest œmierж. Tak, œmierж wyda³a mu siк czymœ przyjemnym. Woda siкga³a mu ju¿ warg. Czu³ siк niewyobra¿alnie zmкczony i obola³y. Teraz tak dobrze by³oby poddaж siк, osun¹ж w... - Œwietnie - szepn¹³, podnosz¹c siк na nogi. Œwietnie, Arek. A mo¿e te¿ jesteœ zmкczony? Mo¿e zosta³o ci ju¿ niewiele wiкcej ni¿ odrobina emocji? Wokу³ zrobi³o siк ciemniej i coœ zaczк³o cicho szeptaж Dillonowi do ucha; coœ, co wygl¹da³o jak maleсki sobowtуr, skulony na ramieniu... - Przecie¿ s¹ rzeczy gorsze od œmierci - mуwi³ sobowtуr. - Ukryte na samym dnie duszy, znienawidzone i godne pogardy uczucia, ktуrych istnienia nie da siк jednak zaprzeczyж. Œmierж jest lepsza od uœwiadomienia sobie tego, Dillon. Œmierж staje siк po¿¹dana i niezwykle droga. Modlisz siк o ni¹, wymyœlasz sprytne plany napotkania jej - kiedy musisz stawiж czo³o prawdzie ukrytej na samym dnie twojej duszy. Dillon prуbowa³ nie s³uchaж stworzenia, ktуre tak bardzo by³o do niego podobne. Jednak sobowtуr przyczepi³ siк mocniej i wskaza³ palcem. Dillon zobaczy³ coœ formuj¹cego siк w mroku i rozpozna³ to. - Nie, Dillon! - prosi³ sobowtуr. - Proszк, tylko nie to! B¹dŸ dzielny, Dillon! Wybierz œmierж! B¹dŸ œmia³y, b¹dŸ odwa¿ny! Wiedz, kiedy lepiej umrzeж! Patrz¹c na zbli¿aj¹cy siк kszta³t Dillon poczu³ uk³ucie potwornego lкku. Zobaczy³ prawdк kryj¹c¹ siк na dnie w³asnej duszy, zazna³ przera¿aj¹cej goryczy samouœwiadomienia. - Szybko, Dillon! - krzykn¹³ sobowtуr. - B¹dŸ silny, œmia³y, b¹dŸ rzetelny! Umrzyj, dopуki jeszcze wiesz, kim jesteœ! I Dillon zapragn¹³ umrzeж. Z g³кbokim westchnieniem ulgi rozluŸni³ siк, chc¹c daж umkn¹ж œwiadomoœci... I nie mуg³. - Pomу¿ mi! - wrzasn¹³. - Nie mogк! - odkrzyknк³o stworzenie. - Musisz to zrobiж sam! Dillon sprуbowa³ jeszcze raz. Kszta³t zbli¿a³ siк coraz bardziej. Daremnie prosi³, b³aga³ o œmierж - nie potrafi³ umrzeж. Pozosta³o mu tylko jedno. Zebra³ wszystkie si³y i rozpaczliwie rzuci³ siк naprzуd, na majacz¹cy przed nim kszta³t. Wszystko zniknк³o. Dopiero po chwili Dillon uœwiadomi³ sobie, ¿e niebezpieczeсstwo minк³o. Zosta³ sam na placu boju. Mimo wszystko wygra³! Przed nim le¿a³a opuszczona cytadela ego, oczekuj¹ca na zamieszkanie. Dillon poczu³ przyp³yw szacunku dla biednego Arka. Walczy³ naprawdк dobrze i by³ godnym przeciwnikiem. Mo¿e mуg³by mu zostawiж trochк miejsca, gdyby Arek nie prуbowa³... - To bardzo mi³o z twojej strony, Dillon! - us³ysza³. Nie mia³ czasu zareagowaж. Zosta³ pochwycony w uœcisk tak silny, ¿e myœl o jakimkolwiek oporze wydawa³a siк œmieszna. Dopiero teraz poczu³ prawdziw¹ moc umys³u K’egranina. - By³eœ dobry, Dillon - rzek³ Arek. - Nie musisz siк wstydziж swojej walki. - Ale od pocz¹tku nie mia³em ¿adnych szans - dopowiedzia³ Dillon. - Tak, ¿adnych - odpar³ uprzejmie Arek. - S¹dzi³eœ, ¿e wasza ziemska metoda inwazji jest wyj¹tkowa. Wiкkszoœж m³odych ras tak s¹dzi. Jednak K’egra to bardzo stara planeta i w swoim czasie prze¿yliœmy wiele inwazji, zarуwno fizycznych, jak i psychicznych. Tak wiкc dla nas to nic nowego. - Bawi³eœ siк ze mn¹! - krzykn¹³ Dillon. - Chcia³em siк dowiedzieж, jaki jesteœ - powiedzia³ Arek. - Pewnie jesteœ zadowolony z siebie! Niez³a zabawa. W porz¹dku, skoсczmy z tym. - W jaki sposуb? - Zabij mnie! - Czemu mia³bym to robiж? - Poniewa¿... poniewa¿ cу¿ innego mуg³byœ zrobiж? Czemu mia³byœ mnie traktowaж inaczej ni¿ tamtych najeŸdŸcуw? - Niektуrych z nich ju¿ spotka³eœ, Dillon. Walczy³eœ z Ethanem, ktуry zamieszkiwa³ bagno swej rodzinnej planety, zanim zachcia³o mu siк podrу¿y. A ma³e stworzenie, ktуre tak przekonuj¹co szepta³o ci do ucha, to Oolermik, ktуry przyby³ tu niedawno, pe³en zapa³u i energii tak jak ty. - Ale... - Przyjкliœmy ich, u¿yczyliœmy im miejsca i wykorzystaliœmy ich zdolnoœci do uzupe³nienia naszych. Razem jesteœmy czymœ wiкcej, ni¿ bylibyœmy osobno. - ¯yjecie razem? - wyszepta³ Dillon. - W jednym ciele? - Oczywiœcie. Dobre cia³o to w Galaktyce rzadkoœж i nie mo¿na marnowaж okazji. Poznaj innych, Dillon. Dillon znуw zobaczy³ bezkszta³tne stworzenie z bagna, pokrytego ³uskami Oolermika i tuzin innych. - Przecie¿ to niemo¿liwe! - wykrzykn¹³. - Obce rasy nie mog¹ ¿yж razem! ¯ycie to walka i œmierж! To podstawowe prawo natury. - Tylko we wczesnych stadiach rozwoju - odpar³ Arek. - Ju¿ dawno temu odkryliœmy, ¿e wspу³praca oznacza przetrwanie i to w znacznie lepszych warunkach. Przyzwyczaisz siк. Witamy w federacji, Dillon! I wci¹¿ oszo³omiony Dillon wkroczy³ do cytadeli, by zamieszkaж w niej wspуlnie z licznymi przedstawicielami innych planet. przek³ad: Zbigniew A. Krуlicki

Najszczкœliwszy cz³owiek na œwiecie Naprawdк czujк siк wyœmienicie tutaj na dole. Ale musicie paсstwo pamiкtaж, ¿e jestem cz³owiekiem, ktуremu zawsze wiedzie siк w ¿yciu. Mуj przys³owiowy ³ut szczкœcia sprawi³, ¿e wys³ano mnie do Patagonii. Proszк mnie Ÿle nie zrozumieж - to nie sprawa protekcji czy zdolnoœci. Wprawdzie jestem niez³ym meteorologiem, ale z ³atwoœci¹ mogliby wys³aж kogoœ lepszego ode mnie. Po prostu mia³em wyj¹tkowe szczкœcie byж na w³aœciwym miejscu we w³aœciwym czasie. Ca³a sprawa zaczyna przypominaж bajkк, je¿eli weŸmie siк pod uwagк, ¿e wojskowi wyposa¿yli moj¹ stacjк meteorologiczn¹ we wszystkie cuda techniki, jakie zna ludzkoœж. Oczywiœcie zrobili to niezupe³nie dla mnie. Po prostu zamierzali zbudowaж tutaj bazк. Sprowadzili ju¿ ca³e wyposa¿enie, pуŸniej zaœ musieli porzuciж ten projekt. A mimo to wysy³a³em im raporty o pogodzie tak d³ugo, jak tego chcieli. Cу¿ to za wspania³e urz¹dzenia! Nauka zawsze mnie zdumiewa³a. Przypuszczam, ¿e sam jestem czymœ w rodzaju naukowca, ale nie potrafiк pracowaж twуrczo i na tym polega ca³a rу¿nica. Wystarczy powiedzieж naukowcowi z prawdziwego zdarzenia, ¿e ma zrobiж coœ niemo¿liwego, a on zakasze rкkawy i za ka¿dym razem zrobi to, co mu polecono. To doprawdy przera¿aj¹ce. Tak jak ja to widzк, jakiœ genera³ musia³ powiedzieж naukowcom:”S³uchajcie, ch³opcy. Brak nam wielu specjalistуw z rу¿nych dziedzin i nie mamy sk¹d ich wzi¹ж. Ich zadania musimy powierzyж ludziom, ktуrzy czкsto nie posiadaj¹ odpowiednich kwalifikacji. Brzmi to nieprawdopodobnie, ale czy mo¿ecie coœ z tym zrobiж?” A naukowcy zabrali siк ¿ywo do pracy nad tymi wszystkimi zdumiewaj¹cymi podrкcznikami i urz¹dzeniami. Na przyk³ad: w zesz³ym tygodniu rozbola³y mnie zкby. Pocz¹tkowo myœla³em, ¿e to tylko przeziкbienie, bo tutaj na dole nadal jest bardzo zimno, mimo i¿ czynne s¹ te wszystkie wulkany. Ale bez w¹tpienia by³ to bуl zкba. Wiкc wyj¹³em z pud³a aparat dentystyczny, z³o¿y³em go i przeczyta³em, co mia³em do przeczytania. Przebada³em siк sam, sklasyfikowa³em chory z¹b, rodzaj bуlu i ubytek. PуŸniej zrobi³em sobie zastrzyk, oczyœci³em z¹b i za³o¿y³em plombк. A dentyœci ca³ymi latami ucz¹ siк na studiach tego, co ja sam zrobi³em z koniecznoœci w ci¹gu piкciu godzin. WeŸmy chocia¿by sprawк wy¿ywienia. By³em obrzydliwie t³usty, poniewa¿ poza wysy³aniem raportуw o pogodzie nie mia³em nic do roboty. Ale kiedy przesta³em siк tym zajmowaж, zacz¹³em przygotowywaж takie posi³ki, jakich mogliby mi pozazdroœciж najlepsi na œwiecie szefowie kuchni. Gotowanie by³o zawsze sztuk¹, ale kiedy zabrali siк za nie naukowcy, zrobili z niego œcis³¹ dyscyplinк naukow¹. Mуg³bym pisaж o tym bez koсca. Wiele z rzeczy, w ktуre mnie wyposa¿ono, nie jest mi ju¿ do niczego potrzebne, gdy¿, zosta³em zupe³nie sam. Ale z podrкcznikami, jakie tu mam, mуg³bym zostaж bardzo kompetentnym adwokatem. Owe podrкczniki zosta³y napisane w taki sposуb, ¿e ka¿dy przeciкtnie inteligentny cz³owiek mo¿e znaleŸж paragrafy potrzebne do skutecznej obrony danej sprawy i zrozumieж, co one znacz¹ w potocznej angielszczyŸnie. Nikt nigdy nie prуbowa³ pozwaж mnie do s¹du, poniewa¿ zawsze mia³em szczкœcie w ¿yciu. Ale teraz chcia³bym, ¿eby ktoœ to zrobi³, choжby po to, bym mуg³ wyprуbowaж te podrкczniki prawa. Budownictwo to inna sprawa. Kiedy tu przyby³em, musia³em mieszkaж w baraku z blachy falistej. Ale rozpakowa³em kilka tych cudownych maszyn budowlanych i znalaz³em materia³y konstrukcyjne, z ktуrymi ka¿dy mуg³by daж sobie radк. Zbudowa³em sobie piкciopokojowy bomboodporny dom, z ³azienk¹ wyk³adan¹ kafelkami. Oczywiœcie nie s¹ to autentyczne kafelki, ale wygl¹daj¹ jak prawdziwe i bez trudu mo¿na je u³o¿yж. Rуwnie ³atwo przychodzi wyk³adanie œcian tapetami, wystarczy tylko o tym poczytaж. Rzecz¹, ktуra mnie najbardziej zaskoczy³a, by³ monta¿ instalacji wodoci¹gowych w moim domu. Zawsze uwa¿a³em in¿ynieriк sanitarn¹ za najbardziej skomplikowan¹ dziedzinк na œwiecie - trudniejsz¹ nawet ni¿ medycyna czy stomatologia. Nie mia³em jednak z tym ¿adnych k³opotуw. Mo¿e wed³ug profesjonalnych standardуw wykonanie nie jest absolutnie doskona³e, ale wystarcza mi w zupe³noœci. Serie filtrуw, sterylizatorуw, oczyszczaczy, wzmacniaczy i tak dalej zapewniaj¹ mi dop³yw wody wolnej od najbardziej odpornych mikrobуw. A przecie¿ te filtry zainstalowa³em ja sam, bez niczyjej pomocy. Czasem czujк siк tu bardzo samotny, lecz na to naukowcy niewiele mog¹ poradziж. Nic nie zast¹pi towarzystwa drugiego cz³owieka. Mo¿e gdyby naukowcy z prawdziwego zdarzenia bardzo siк postarali, wуwczas mogliby wymyœliж coœ lepszego ni¿ zupe³na samotnoœж dla facetуw takich jak ja, odizolowanych od reszty œwiata. Nie mam tu nawet jednego Patagoсczyka, z ktуrym mуg³bym pogadaж. Nieliczni, ktуrzy ocaleli, odeszli na pomoc, gdy cofnк³y siк fale przyp³ywu. No i muzyka te¿ niewiele mi pomaga - ale jestem przecie¿ cz³owiekiem, ktуremu niezbyt przeszkadza samotnoœж. Mo¿e w³aœnie dlatego mnie tutaj wys³ali. Bardzo mi jednak brakuje drzew. Malarstwo! Nie wspomnia³em o malarstwie! Ka¿dy wie, jaka to skomplikowana dziedzina. Trzeba znaж siк na perspektywie, rysunku, kolorach i nie wiem, czym jeszcze. Praktycznie rzecz bior¹c trzeba byж geniuszem, zanim cz³owiekowi coœ z tego wyjdzie. No a ja, po prostu, wybieram pкdzle, ustawiam sztalugi i mogк namalowaж, co mi siк tylko spodoba. O wszystkim, co trzeba zrobiж, napisano w podrкczniku. Moje obrazy przedstawiaj¹ce zachody s³oсca s¹ bardzo efektowne. Nadaj¹ siк do galerii malarstwa. Nigdy nie widzieliœcie paсstwo takich zachodуw s³oсca. Jakie p³omienne kolory, niewiarygodne kszta³ty! To wszystko przez ten py³ w powietrzu. Z moimi uszami rуwnie¿ jest lepiej. Czy¿ nie powiedzia³em, ¿e mam szczкœcie w ¿yciu? Przy pierwszym wybuchu popкka³y mi bкbenki w uszach, ale aparat s³uchowy, ktуry noszк, jest tak ma³y, ¿e niemal niedostrzegalny i z jego pomoc¹ s³yszк lepiej ni¿ kiedykolwiek. To przywodzi mi na myœl medycynк, a przecie¿ nigdzie indziej nauka nie zrobi³a rуwnie dobrej roboty. Podrкcznik mуwi mi, co nale¿y robiж we wszystkich przypadkach. Przeprowadzi³em na sobie operacjк usuniкcia wyrostka robaczkowego, ktуr¹ jeszcze kilka lat temu uznano by za niemo¿liw¹. Musia³em tylko odnaleŸж objawy chorobowe, zastosowaж siк do instrukcji i ju¿ by³o po wszystkim. Wyleczy³em siк z wielu rу¿norakich schorzeс, ale oczywiœcie nie mogк nic poradziж na chorobк popromienn¹. To nie wina podrкcznika. Po prostu nikt nie mo¿e siк z tym uporaж. Nawet gdybym mia³ tu najlepszych na œwiecie specjalistуw, oni tak¿e nie mogliby mi pomуc. Je¿eli pozostaliby jeszcze jacyœ specjaliœci. Ale oczywiœcie nie ma ju¿ ¿adnego. Mimo wszystko nie jest ze mn¹ a¿ tak Ÿle. Wiem, co mam robiж, ¿eby nie bola³o. I nie znaczy to, ¿e opuœci³o mnie szczкœcie czy coœ podobnego. Po prostu szczкœcie opuœci³o wszystkich. No cу¿, kiedy przegl¹dam, co dot¹d napisa³em, nie wygl¹da mi to na wyznanie wiary, jakim mia³o byж. Myœlк, ¿e dobrze bкdzie, je¿eli przestudiujк jeden z tych podrкcznikуw poprawnego pisania. Bкdк wtedy wiedzia³, jak opowiedzieж wszystko tak dobrze, jak to tylko mo¿liwe. A chcк opowiedzieж dok³adnie o uczuciach, jakie ¿ywiк wobec nauki i jaki jestem jej wdziкczny. Mam trzydzieœci dziewiкж lat. ¯y³em d³u¿ej ni¿ ktokolwiek inny, nawet gdybym mia³ jutro umrzeж. A to dlatego, ¿e mia³em szczкœcie i zawsze by³em na w³aœciwych miejscach, o w³aœciwej porze. Myœlк jednak, ¿e nie bкdк zawracaж sobie g³owy podrкcznikiem poprawnego pisania, poniewa¿ nie ma nikogo, kto mуg³by przeczytaж choж jedno s³owo z mojego rкkopisu. A komu potrzebny jest pisarz bez czytelnikуw? Fotografowanie jest bardziej interesuj¹ce. Poza tym muszк rozpakowaж czкœж narzкdzi do kopania grobуw, zbudowaж mauzoleum i wyrzeŸbiж dla siebie nagrobek. przek³ad: Ewa Witecka

Nie koсcz¹cy siк western Nazywam siк Washburn: dla przyjaciу³ po prostu Washburn, pan Washburn dla wrogуw i obcych. Mуwi¹c to powiedzia³em wszystko, bo ogl¹daliœcie mnie tysi¹c razy, na wielkich ekranach w pobliskim kinie i na ma³ych ekranach u siebie w domu, widzieliœcie, jak jadк wœrуd kaktusуw i niskiej trawy, w s³ynnym kapeluszu naci¹gniкtym na oczy, ze s³ynnym Coltem 44 o d³ugiej lufie przymocowanym do prawego uda. Teraz jednak jadк wielkim klimatyzowanym Cadillakiem, siedz¹c miкdzy moim agentem - menad¿erem Gordonem Simmsem a moj¹ ¿on¹, Consuel¹. Zjechaliœmy z autostrady stanowej 101 i podskakujemy na terenowej drodze, ktуra prowadzi do stacji dyli¿ansуw Wells Fargo, stanowi¹cej jedno z wejœж na Plan. Simms mуwi poœpiesznie i masuje mi kark, jakby by³ bokserem szykuj¹cym siк do wejœcia na ring, co z grubsza odpowiada prawdzie. Consuela milczy. Nie jest jeszcze zbyt mocna w angielskim. Jest najpiкkniejsz¹ ma³¹ istotk¹, jak¹ sobie mo¿na wyobraziж; moj¹ ¿on¹ od nieca³ych dwуch miesiкcy, by³¹ Miss Chile, by³¹ aktork¹ w rу¿nych awanturniczych filmach krкconych w Buenos Aires i Montevideo. Ca³a ta scena nie jest filmowana, to coœ, czego nigdy nie ogl¹dacie: powrуt s³ynnego rewolwerowca z szumnego Los Angeles w roku 2031 na Stary Zachуd w po³owie wieku dziewiкtnastego. Simins trajkocze o jakiejœ inwestycji, ktуrej - jego zdaniem - powinienem dokonaж, o jakimœ nowym projekcie eksploatacji dna morskiego - najnowszym pomyœle Simmsa na szybkie wzbogacenie siк. Simms ju¿ jest bardzo bogatym cz³owiekiem i trudno, ¿eby nie by³ przy trzydziestoprocentowym udziale w moich zarobkach przez dziesiкж najlepszych lat mojego gwiazdorstwa. Simms jest rуwnie¿ moim przyjacielem, ale nie mogк myœleж o inwestycjach, kiedy podje¿d¿amy do Planu. Consuela, ktуra siedzi po mojej prawej, zadr¿a³a na widok nadgryzionej zкbem czasu starej stacji. Moja ¿ona nigdy tak naprawdк nie rozumia³a Nie koсcz¹cego siк westernu. W Po³udniowej Ameryce nadal krкci siк filmy w staromodny sposуb: wszystko wyre¿yserowane, wszystko na niby i strzela siк wy³¹cznie œlepymi nabojami. Nie rozumie, dlaczego s³ynny amerykaсski Film musi byж rozgrywany naprawdк, kiedy mo¿na by wszystko zaaran¿owaж i unikn¹ж trupуw. Usi³owa³em jej to wyjaœniж, ale po hiszpaсsku brzmia³o to idiotycznie. Oczywiœcie dla mnie tym razem to coœ zupe³nie innego: jestem na emeryturze i wracam, ¿eby zagraж epizodyczn¹ rolк. Mam kontrakt wykluczaj¹cy zabуjstwo s³ynny ongiœ rewolwerowiec w komediowym kawa³ku ze Starym Jeffem Manglesem i Natchezem Parkerem. Scenariusza, oczywiœcie, nie ma, w Filmie nigdy nie ma scenariusza. Bкdziemy improwizowaж wokу³ ka¿dej sytuacji, jaka powstanie - aktorzy commedia dell’arte ze Starego Zachodu. Consuela nic z tego nie rozumie. S³ysza³a o kontraktach œmiertelnych, ale kontrakt wykluczaj¹cy zabуjstwo to dla niej coœ wa¿nego. Wreszcie przyjechaliœmy. Samochуd zatrzymuje siк przed niskim budynkiem z nie malowanego drewna. Wszystko po tej stronie to Ameryka dwudziestego pierwszego wieku w ca³ej swej chwale z odzysku i surowcуw wtуrnych. Po drugiej stronie rozci¹ga siк milion akrуw prerii, gуr i pustyni z tysi¹cami ukrytych kamer i mikrofonуw, czyli Plan Nie koсcz¹cego siк westernu. Jestem ju¿ w kostiumie: d¿insy, koszula w granatowobia³¹ kratк, wysokie buty, kapelusz, skуrzana kurtka i rewolwer. Koс czeka przywi¹zany do s³upka po drugiej stronie stacji, z ca³¹ reszt¹ mojego sprzкtu w schludnie zrolowanym kocu. Asystent re¿ysera ogl¹da mnie i akceptujк a nie mam na rкku zegarka ani innych anachronizmowi, ktуre kamera mog³aby wy³apaж. - W porz¹dku, panie Washburn - mуwi - mo¿e pan wejœж, kiedy bкdzie pan gotуw. Simms robi mi na po¿egnanie masa¿ plecуw. Podniecony przesypuje z piкt na palce, zazdroœci mi, ¿e to nie on pojedzie na pustyniк, wysoki mк¿czyzna, powolny w ruchach i uprzejmy, z nag³¹ œmierci¹ zawsze w pobli¿u jego prawej rкki. Ale Simms jest niski, gruby, prawie ³ysy i nie nadaje siк do roli bohatera-rewolwerowca, prze¿ywa j¹ wiкc za moim poœrednictwem. Ja jestem jego mкskoœci¹ i razem przebyliœmy po wielokroж niebezpieczny szlak, a nasze wierne czterdziestki czwуrki zlikwidowa³y wszystkich oponentуw, a¿ zostaliœmy niekwestionowanym mistrzem, bezwzglкdnie najlepszym rewolwerowcem Zachodu, ktуry w koсcu przeszed³ w stan spoczynku, kiedy wszyscy jego przeciwnicy byli martwi albo - schodzili mu z drogi... Biedny Simms, zawsze marzy³, ¿e zagramy tк wielk¹ ostatni¹ scenк, to ostatnie fina³owe spotkanie na jakiejœ piaszczystej Ulicy G³уwnej. Chcia³, ¿ebyœmy zagrali to wspaniale i piкknie, nie dla pieniкdzy - tych mieliœmy ju¿ i tak a¿ nadto - ale dla s³awy, odchodz¹c z Filmu w huku wystrza³уw, w szczytowej formie. Mnie te¿ by to odpowiada³o, ale oponenci stali siк diablo ostro¿ni i Washburn spкdzi³ swуj ostatni rok w Filmie je¿d¿¹c idiotycznie z miejsca na miejsce z szeœciostrza³owcem w pogotowiu i nie znajduj¹c nikogo, kto by chcia³ siк z nim zmierzyж. A teraz ta epizodyczna rуlka... dla Simmsa to s¹ kpiny ze wszystkiego czym byliœmy, myœlк zreszt¹, ¿e dla mnie te¿. (Trudno siк zorientowaж, gdzie zaczynam siк ja, a gdzie koсczy siк Simms, trudno oddzieliж to, czego chcк ja od niego, czego chce on, trudno nam obu pogodziж siк z koсcem naszej wspania³ej kariery w Filmie). Simms potrz¹sn¹³ moj¹ rкk¹, drug¹ œciska mnie mocno za ramiк i nie mуwi¹c nic, w zgodzie z tym mкskim westernowym stylem, jakiego nabra³ przez lata wspу³pracy ze mn¹, wiкcej, bycia mn¹. Consuela obejmuje mnie, ma ³zy w oczach, ca³uje mnie, mуwi, ¿ebym szybko do niej wraca³. Ach, te niewiarygodne pierwsze miesi¹ce z now¹ ¿on¹! Sam urok, zanim nie da o sobie znaж szara rzeczywistoœж. Consuela jest moj¹ ¿on¹ numer cztery. JeŸdzi³em w swoim ¿yciu rу¿nymi szlakami, wiкkszoœж z nich by³a taka sama i teraz re¿yser sprawdza, czy nie mam œladуw szminki, kiwa g³ow¹, odwracam siк do Consueli i Simmsa posy³aj¹c im pozdrowienie dwoma palcami, z ktуrego jestem s³awny, wkraczam na skrzypi¹c¹ pod³ogк biura Wells Fargo i wychodzк z drugiej strony na oœlepiaj¹ce s³oсce, w œwiat Nie koсcz¹cego siк westernu. Kamera ukazuje z oddali samotnego jeŸdŸca, pe³zn¹cego jak mrуwka miкdzy bajecznie kolorowymi œcianami kanionu. Widzimy go w kolejnych ujкciach w tle rozwijaj¹cej siк panoramy pustyni. Wieczorem, czarna sylwetka na tle nieba w p³omieniach, kapelusz zsuniкty na ty³ g³owy, gotuje coœ na ma³ym ognisku. Teraz œpi zawiniкty w koc, ¿ar ogniska rozsypuje siк w popiу³. Przed œwitem jeŸdziec jest znуw na nogach, zaparza kawк; szykuje siк do ca³odziennej jazdy. Wschуd zastaje go w drodze, jeŸdziec os³ania oczy przed s³oсcem, odchylony w siodle pozwala koniowi wybieraж drogк po skalnych zboczach. Jestem zarуwno widowni¹, ogl¹daj¹c¹ mnie jako aktora, jak aktorem ogl¹daj¹cym siebie jako widowniк. Jest to spe³nienie dzieciкcego marzenia: graж rolк i jednoczeœnie obserwowaж siebie graj¹cego. Teraz ju¿ wiem, ¿e nigdy nie przestajemy graж i nigdy nie przestajemy obserwowaж siebie jak gramy. To tylko ironia losu sprawia, ¿e bohaterskie sceny, ktуre ja widzк, s¹ zbie¿ne z tym, co wy widzicie siedz¹c przed waszymi ma³ymi ekranami. Teraz JeŸdziec wspi¹³ siк na wysok¹ prze³кcz miкdzy dwiema gуrami. Jest tam zimno; wieje gуrski wiatr, jeŸdziec postawi³ ko³nierz kurtki, kapelusz przywi¹za³ pod brod¹ we³nianym kolorowym szalikiem. Zagl¹daj¹c jeŸdŸcowi przez ramiк daleko w dolк widzimy osadк, ma³¹ i zagubion¹ w bezmiarze krajobrazu. Towarzyszymy jeŸdŸcowi, ktуry cmoka na swojego zmкczonego wierzchowca i zaczyna zje¿d¿aж w kierunku osady. Nastкpnie jeŸdziec prowadzi konia przez osiedle Comanche. Ma ono tylko jedn¹ ulicк - Ulicк G³уwn¹ - z saloonem, hotelikiem, stajni¹ z koсmi do wynajкcia, kuŸni¹, jedynym sklepem, wszystko surowe i malownicze jak w dagerotypie z czasуw Wojny Domowej. W miasteczku wieje nieustannie wiatr z pustyni i wszystko jest pokryte drobnym py³em. JeŸdŸca rozpoznaj¹. Gapie przed sklepem mуwi¹”Hej, to Washburn!” Zsiadam sztywno przed stajni¹ - wysoki, strudzony d³ug¹ jazd¹ mк¿czyzna z rewolwerem przypiкtym bardzo nisko na udzie, zniszczona, koœciana kolba pod rкk¹ i na widoku. Odwracam siк i ocieram twarz - s³ynn¹, d³ug¹, smutn¹ twarz z wyraŸn¹ blizn¹ przekreœlaj¹c¹ jeden policzek, z w¹skimi, niemrugaj¹cymi szarymi oczami. Jest to twarz cz³owieka twardego, niebezpiecznego, nieobliczalnego, a jednak sympatycznego. To ja, obserwuj¹cy was, jak mnie ogl¹dacie. Wychodzк ze stajni i na spotkanie wychodzi mi szeryf Ben Watson, stary przyjaciel ze spalon¹ s³oсcem twarz¹ i du¿ymi w¹sami, z blaszan¹ gwiazd¹ na we³nianej kamizelce. - S³ysza³em, ¿e mo¿esz tкdy przeje¿d¿aж - mуwi Watson. - S³ysza³em, ¿e by³eœ przez jakiœ czas w Kalifornii. Kalifornia oznacza w naszym jкzyku emeryturк. - To prawda - mуwiк. A jak sprawy tutaj? - Jako tako - odpowiada mi Watson. - Pewnie nic nie wiesz o Starym Jeffie Menglesie? Czekam. Szeryf mуwi: - To by³o wczoraj. Koс rzuci³ Starego Jeffa na pustyni. Myœlimy, ¿e przestraszy³ siк grzechotnika - Bуg mi œwiadkiem, mуwi³em mu, ¿eby sprzeda³ to wielkie, p³ochliwe, zezowate bydlк. Ale znasz Starego Jeffa... - Co siк z nim sta³o? - pytam. - Jak mуwi³em, koс go zrzuci³ i poci¹gn¹³. Nie ¿y³ ju¿, kiedy go Jimmy Conners znalaz³. D³uga cisza. Zsuwam kapelusz na ty³ g³owy. Wreszcie mуwiк: - Dobrze, Ben. Co jeszcze chcesz mi powiedzieж? Szeryf jest wyraŸnie zak³opotany. Kreci siк, przestкpuje z nogi na nogo. Czekam. Jeff Mangles nie ¿yje; nie bodzie sceny, ktуr¹ mia³em zagraж. Co teraz? - Pewnie jesteœ spragniony - mуwi Watson. - Mo¿e byœmy tak napili siк piwa? - Najpierw powiedz mi, co siк jeszcze zdarzy³o. - Hm, s³ysza³eœ o kowboju z Teksasu nazwiskiem Ma³y Joe Potter? Potrz¹sam g³ow¹. - Zawкdrowa³ tutaj jakiœ czas temu, przynosz¹c ze sob¹ reputacje szybkiego strzelca. Nie s³ysza³eœ o strzelaninie w Twin Peaks? Teraz przypominam sobie, ¿e coœ o tym s³ysza³em. Ale by³em wtedy w Kalifornii, zajкty czymœ innym i strzelaniny nie bardzo mnie interesowa³y. - Ten Ma³y Joe Potter - ci¹gn¹³ Watson - wyst¹pi³ przeciwko czterem opryszkom w sporze o pewn¹ damк. Mуwi¹, ¿e to by³a nie byle jaka walka. W rezultacie Ma³y Joe pos³a³ tych czterech do piek³a i w zwi¹zku z tym zyska³ niema³¹ s³awo. - I co z tego? - pytam. - Otу¿ w jakiœ czas potem Ma³y Joe gra³ w pokera z jakimiœ ch³opakami z Gila Bend... - Watson milknie za¿enowany. - Mo¿e lepiej niech ci to opowie Charlie Gibbs, bo on rozmawia³ z cz³owiekiem, ktуry by³ œwiadkiem tej gry, Charlie ci to lepiej opowie. To na razie, Washburn. Szeryf odchodzi, pos³uszny dewizie Filmu, ktуra zaleca skracanie scen dialogowych do minimum, ¿eby pozwoliж ludziom nacieszyж siк akcj¹. Idк w stronк saloonu. Ktoœ idzie za mn¹, ch³opak, osiemnasto-, najwy¿ej dziewiкtnastoletni, patykowaty, z zadartym nosem, piegowaty smarkacz w za krуtkich spodniach i dziurawych butach. Ma rewolwer. Czego on mo¿e chcieж? Pewnie tego, co wszyscy. Wchodzк do œrodka, ostrogi brzкcz¹ na drewnianej pod³odze: Charlie Gibbs popija przy barze, t³usty, niechlujny facet ca³y w uœmiechu i zmarszczkach, bez broni, bo Charlie jest postaci¹ komiczn¹ nie zabija i jego nie zabijaj¹. Charlie jest rуwnie¿ naszym lokalnym delegatem Zwi¹zku Aktorуw Filmowych. Stawiam mu whisky i pytam o s³ynnego pokera Ma³ego Joe Pottera. - S³ysza³em to od Jima Claire’a z Teksasu. Pamiкtasz chyba Jima Claire’a, Washburn? Poczciwe ch³opisko pracuje jako koniuch u Donaldsona. Otу¿ Jim gra³ w pokera w Gila Bent. W pewnym momencie zaczк³o siк robiж gor¹co. Na stole by³a kupa forsy i Doc Dailey postawi³ tysi¹c dolarуw meksykaсskich. Ma³emu Joe podoba³y siк karty, ktуre dosta³, ale nie mia³ doœж forsy, ¿eby wejœж do gry. Doc powiedzia³, ¿e gotуw jest wzi¹ж coœ w naturze, je¿eli Ma³y Joe coœ zaproponuje. Ma³y Joe pomyœla³ przez chwile, a potem mуwi:”Ile byœ da³ za kapelusz pana Washburna?” Zapanowa³a cisza, bo wiadomo, ¿e nie mo¿na ot, tak sobie, zabr¹ж panu Washburnowi kapelusza, ¿e trzeba najpierw zastrzeliж cz³owieka pod tym kapeluszem. Z drugiej strony wiadomo, ¿e Ma³y Joe nie jest samochwa³¹ i spisa³ siк ca³kiem nieŸle w zajœciu z tamtymi czterema opryszkami. Wiкc Doc te¿ zastanowi³ siк przez chwile i mуwi:”Zgoda, Joe, tysi¹c dolarуw za kapelusz Washburna i chкtnie zap³acк drugi tysi¹c za miejsce w pierwszym rzкdzie, kiedy bкdziesz mu go odbieraж”.”Miejsce masz ode mnie za darmo - mуwi Ma³y Joe - je¿eli przegram te grк, na co siк nie zanosi”. Zak³ad stan¹³ i sprawdzili. Ma³y Joe mia³ karete уsemek, a Doc karetк waletуw. Ma³y Joe wstaje, przeci¹ga siк i mуwi:”No, cу¿, Doc, wygl¹da, ¿e wygra³eœ to miejsce w pierwszym rzкdzie”. Charlie koсczy swoj¹ whisky i spogl¹da na mnie jasnymi, z³oœliwymi oczkami. Kiwam mu g³ow¹, dopijam swoj¹ whisky i idк tylnymi drzwiami do wychodka. Wychodek znajduje siк poza zasiкgiem kamer. U¿ywamy go do rozmуw koniecznych, a nie mieszcz¹cych siк w kontekœcie Filmu. Chanie Gibbs przychodzi po paru minutach. W³¹cza ukryt¹ klimatyzacjк, znajduje na belce paczkк papierosуw, zapala i rozsiada siк wygodnie. Jako delegat zwi¹zkowy Charlie spкdza tu sporo czasu wys³uchuj¹c skarg i ¿alуw. Jest to jego biuro i postara³ siк urz¹dziж je mo¿liwe przytulnie. - Pewnie chcesz wiedzieж, co jest grane? - pyta Charlie. - Jasne, cholera, ¿e chce. Co to za pierdo³y o tym, ¿e Joe Potter ma mi odbieraж kapelusz? - Nie denerwuj siк - mуwi Charlie - wszystko jest w porz¹dku. Potter jest now¹ wschodz¹c¹ gwiazd¹. Po œmierci Jeffa Manglesa twoje spotkanie z Potterem sta³o siк czymœ naturalnym. Potter siк zgodzi³. Wczoraj zwrуcono siк do twojego agenta, ktуry zmieni³ umowe. Dostaniecie cholern¹ premie za udzia³ w tym pojedynku. - Simms zmieni³ moj¹ umowк? Nie pytaj¹c mnie o zgodк? - By³eœ wtedy nieuchwytny. Simms powiedzia³, ¿e na pewno siк zgodzisz. Z³o¿y³ do prasy oœwiadczenie, ¿e ty i on omawialiœcie to wielokrotnie i ¿e zawsze by³o twoim pragnieniem zakoсczyж karierк w wielkim stylu, w szczytowej formie, jednym ostatnim pojedynkiem. Powiedzia³, ¿e nie musi tego z tob¹ uzgadniaж, bo jesteœcie sobie bliscy jak bracia i rozmawialiœcie na ten temat nieraz. Powiedzia³, ¿e cieszy siк z tej okazji i wie, ¿e ty te¿ siк ucieszysz. - Jezu, co ja mam z tym baranem! - Czy Simms chcia³ ciк za³atwiж? - pyta Chanie. - Nie o to chodzi. Rzeczywiœcie czкsto rozmawialiœmy na temat koсcowego pojedynku. Mуwi³em mu, ¿e chcia³bym skoсczyж w wielkim stylu... - Ale to by³y tylko rozmуwki - podsuwa Charlie. - Niezupe³nie. - Ale co innego mуwiж o pojedynku, kiedy siк jest na emeryturze i siedzi siк bezpiecznie w Los Angeles, a co innego zostaж nagle zmuszonym do walki bez przygotowania. - Simms nie chcia³ mnie za³atwiж, ale wrobi³ mnie w coœ, o czym wola³bym sam decydowaж. - Wiec sytuacja wygl¹da tak - mуwi Charlie - ¿e ty by³eœ g³upi opowiadaj¹c, jak to chcia³byœ rozegraж ostatni pojedynek, a twуj agent by³ g³upi bior¹c ciк na serio. - Tak to wygl¹da. - I co chcesz robiж z tym pasztetem? - Powiem ci, ale jako mojemu staremu kumplowi Charlie’mu, a nie jako delegatowi zwi¹zkowemu Gibbsowi: - Wal - mуwi Charlie. - Zmyje siк st¹d - mуwiк. - Mam trzydzieœci siedem lat, nie жwiczy³em z broni¹ od roku, mam now¹ ¿onк... - Nie musisz siк t³umaczyж - mуwi Gibbs. - ¯ycie jest piкkne, to wyjaœnia wszystko. Jako przyjaciel popieram twoj¹ decyzje. Ale jako delegat musze ciк ostrzec, ¿e Zwi¹zek nie poprze ciк, je¿eli z³amiesz prawomocny kontrakt podpisany przez twojego upe³niomocnionego przedstawiciela. Je¿eli Wytwуrnia ciк zaskar¿y, licz tylko na siebie. - Lepiej byж ¿ywym i samotnym, ni¿ mieж towarzystwo w grobie - mуwiк mu. - Dobry jest ten Ma³y Joe? - Dobry. Ale nie lepszy od ciebie. Nigdy nie widzia³em nikogo lepszego od ciebie. Chcesz siк z nim zmierzyж? - Nie, tylko tak pytam. - I bardzo dobrze - mуwi Charlie. - Jako twуj przyjaciel radzк ci siк st¹d zmywaж i wiкcej siк tu nie pokazywaж. Zdoby³eœ ju¿ wszystko, co mo¿na zdobyж w Filmie: jesteœ s³awny, jesteœ bogaty i masz piкkn¹ m³od¹ ¿onк. Zebra³eœ wszystkie nagrody. Teraz nie stуj i nie czekaj, a¿ ktoœ ci je zabierze. - Nie mam zamiaru - mуwiк mu, ale czujк, ¿e rкka sama oparta mi siк na kolbie rewolweru. Wracam do saloonu. Siadam przy wolnym stoliku, szklaneczka whisky przede mn¹, cienkie, czarne meksykaсskie cygaro w zкbach. Zastanawiam siк. Ma³y Joe jedzie z po³udnia. Pewnie liczy, ¿e zastanie mnie tutaj w Comanche. Ale ja nie mam zamiaru czekaж. Najbezpieczniej by³oby wracaж t¹ sam¹ drog¹, ktуr¹ przyjecha³em, z powrotem do stacji Wells Fargo i tamtкdy na œwiat. Ale nie zrobiк tego. Opuszczк Plan w jego najdalszym, pу³nocno-zachodnim k¹cie przez Diabelski Most. Ciekawe, czy siк domyœl¹... Nagle na stу³ pada d³ugi cieс, ktoœ nagle wszed³ miкdzy mnie a œwiat³o, odruchowo staczam siк z krzes³a z odbezpieczonym rewolwerem w rкku, z palcem napiкtym na spuœcie. S³yszк przestraszony, wysoki ch³opiкcy g³os: - Oh, przepraszam, panie Washburn - To ten piegowaty pкtak z zadartym nosem, ktуry przygl¹da³ mi siк wczeœniej. Teraz z otwartymi ustami wpatruje siк w wylot lufy mojego rewolweru, przestraszony i zreszt¹ s³usznie, jak przystoi komuœ, kto wyrwa³ mnie nagle z rocznego marazmu. Kciukiem spuszczam kurek mojej czterdziestki czwуrki, wstajк, chowam broс, otrzepujк siк, podnoszк krzes³o i siadam. Barman przynosi mi now¹ whisky. - Synu - mуwiк do smarkacza - czy nikt ci nie mуwi³, ¿e nie nale¿y tak nagle podchodziж do cz³owieka? Powinienem by³ pos³aж ciк do piek³a z samej ostro¿noœci. - Przepraszam, panie Washburn - mуwi. - Jestem tutaj nowy, nie wiedzia³em. Chcia³em tylko powiedzieж, jak bardzo pana podziwiam. Niew¹tpliwie by³ œwie¿y, wygl¹da³ na kogoœ prosto po Szkole Dzikiego Zachodu, ktуr¹ wszyscy musimy przejœж, zanim zostaniemy dopuszczeni na Plan. Ja by³em rуwnie surowy przez pierwsze kilka tygodni. - Ktуregoœ dnia - mуwi on - bкdк tak jak pan. Myœla³em, ¿e mo¿e zechce mi pan udzieliж kilku wskazуwek. Mam taki stary rewolwer... Ch³opak wyjmuje broс i znуw reagujк bez zastanowienia, wytr¹cam mu rewolwer z d³oni i walк go piкœci¹ w ucho. - Niech ciк szlag trafi! - krzyczк. - Czy nie masz za grosz oleju w g³owie? Nigdy tak nie wyjmuj broni, je¿eli nie masz zamiaru jej u¿yж. - Chcia³em panu tylko pokazaж mуj rewolwer - mуwi jeszcze z pod³ogi. - Jak chcesz komuœ pokazaж rewolwer - mуwiк - to wyjmuj go bardzo powoli, trzymaj¹c palce z daleka od spustu. I najpierw powiedz co chcesz zrobiж. - Panie Washburn - mуwi. - Naprawdк nie wiem co powiedzieж. - Nic nie mуw, tylko wynoœ siк st¹d. Wygl¹dasz mi na kogoœ, kto przynosi pecha. IdŸ i pokazuj swуj przeklкty rewolwer komu innemu. - Czy mam go pokazaж Ma³emu Joe? - pyta wstaj¹c i otrzepuj¹c siк z kurzu. Patrzy na mnie. Ja milczк. Ch³opak przetyka œlinк i czuje, ¿e znуw coœ zrobi³ nie tak. Powoli podnoszк siк z krzes³a. - Czy zechcia³byœ wyt³umaczyж tк uwagк? - Nic nie mia³em na myœli. - Jesteœ pewien? - Absolutnie, panie Washburn. Bardzo przepraszam! - Wynoœ siк st¹d!- mуwiк i ch³opak znika czym prкdzej. Podchodzк do baru. Barman trzyma w pogotowiu butelkк whisky, ale powstrzymujк go ruchem d³oni i nalewa mi piwo. - Curly - mуwiк - wiem, ¿e nie mo¿na nic na to poradziж, ¿e siк jest m³odym, ale czy oni musz¹ byж tacy g³upi? - Widocznie tak, panie Washburn. Milczymy przez chwilк. - Natchez Parker da³ znaж, ¿e chcia³by siк z panem zobaczyж - mуwi Curly. - Dobrze - odpowiadam. Zaciemnienie na: ranczo na skraju pustyni. W baraku kuchennym kucharz Chiсczyk ostrzy no¿e. Bud Farrell, jeden z kowbojуw, siedzi na skrzynce i obiera kartofle. Podœpiewuje przy pracy, pochylaj¹c swoj¹ d³ug¹ koсsk¹ twarz. Kucharz, nie zwracaj¹c na niego uwagi patrzy przez okno, mуwi: - Ktoœ jedzie. Bud Farrell wstaje, wygl¹da, drapie siк po rozczochranej g³owie, wygl¹da jeszcze raz. - To nie ktoœ, ty pogaсski ¿у³tku, to coœ wiкcej. To jest pan Washburn, to pewne jak to, ¿e Bуg stworzy³ ma³e zielone jab³uszka! Bud Farrell wstaje, podchodzi do g³уwnego budynku, wo³a: - Panie Parker! Jedzie do nas pan Washburn! Washburn i Parker siedz¹ przy ma³ym drewnianym stole nad paruj¹cymi kubkami kawy w saloniku Natcheza Parkera. Parker, wielki w¹saty mк¿czyzna, siedzi na krzeœle z indiaсskim kocem na kolanach. Jest sparali¿owany od pasa w dу³ z powodu starej rany postrza³owej w krкgos³up. - I co, Washburn - mуwi Parker - s³ysza³em o tobie i Ma³ym Joe Potterze, jak wszyscy tutaj. Bкdzie to nie byle jaki pojedynek. ¯a³ujк, ¿e nie bкdк mуg³ go zobaczyж. - Sam bym chcia³ to zobaczyж. - Gdzie to bкdzie? - Pewnie w piekle. Parker pochyli³ siк. - Co to ma znaczyж? - To znaczy, ¿e nie mam zamiaru strzelaж siк z Ma³ym Joe. Jadк do Diabelskiego Mostu i potem prosto przed siebie, daleko od Ma³ego Joe i ca³ego tego zakichanego Zachodu. Parker pochyla siк jeszcze bardziej i energicznie pociera swoj¹ siw¹ czupryn¹. Jego du¿a twarz œci¹ga siк nagle, jakby nadgryz³ zgni³e jab³ko. - Uciekasz? - pyta. - W³aœnie - odpowiada Washburn. Starzec krzywi siк, odchrz¹kuje, spluwa na pod³ogк. - Nie myœla³em, ¿e kiedyœ us³yszк coœ takiego akurat od ciebie - mуwi. - Nie myœla³em, ¿e kiedyœ zobaczк, jak zdradzasz zasady, wed³ug ktуrych tak d³ugo ¿y³eœ: - Natchez, to nigdy nie by³y moje zasady. One s¹ przywi¹zane do roli. Teraz, kiedy koсczк z rol¹, zwracam razem z ni¹ zasady. Stary prze¿uwa to przez chwilк i wreszcie mуwi: - Co siк z tob¹, do diabla, dzieje? Nagle ci tak zasmakowa³o ¿ycie? Czy tchуrz ciк oblecia³? - Nazywaj to jak chcesz - mуwiк mu. - Przyjecha³em, ¿eby ci to powiedzieж. Jestem ci to winien. - Czy to nie wzruszaj¹ce? - mуwi Parker. - Jesteœ mi coœ winien, poza tym jest ci po drodze, wiкc postanowi³eœ wpaœж do mnie i powiadomiж mnie, ¿e uciekasz przed przechwalonym dzieciuchem, ktуry ma na koncie jedn¹ jedyn¹ walkк. - ZejdŸ ze mnie. - Tom - mуwi Parker - pos³uchaj mnie. Podnoszк g³owк. Parker jest tutaj jedynym cz³owiekiem, ktуry nazywa mnie po imieniu. Nie robi tego czкsto. - Wiesz - mуwi - ¿e przemуwienia nie s¹ moj¹ specjalnoœci¹. Ale nie mo¿esz tak sobie ni z tego, ni z owego uciec. Nie ze wzglкdu na innych, ale ze wzglкdu na siebie samego. Bo gdziekolwiek pуjdziesz, od siebie siк nie uwolnisz. - Dam sobie jakoœ radк - mуwiк mu. Parker potrz¹sa g³owa. - Niech to diabli, jak myœlisz, o co w tym wszystkim chodzi? Pozwalaj¹ nam przebieraж siк i puszyж, jakby ca³y ten cholerny œwiat by³ nasz¹ w³asnoœci¹. P³ac¹ nam kupк forsy za to tylko, ¿ebyœmy byli mк¿czyznami. Ale wszystko ma swoj¹ cenк. My musimy byж mк¿czyznami. Nie tylko wtedy, kiedy to jest ³atwe, jak na pocz¹tku. Musimy byж mк¿czyznami do koсca, niezale¿nie od tego, jaki to bкdzie koniec. My nie tylko odgrywamy te role, Tom, my je prze¿ywamy, poœwiкcamy im ¿ycie, jesteœmy nimi. Ka¿dy mo¿e przebraж siк za kowboja i przespacerowaж siк Ulic¹ G³уwn¹. Ale nie ka¿dy mo¿e nosiж broс i u¿ywaж jej. - To by³o piкkne przemуwienie, Parker - mуwiк - ale za bardzo rozd¹³eœ tк scenк. Wracaj do swojej roli i koсczmy sprawк. - Niech ciк diabli - mуwi Parker. - Ma³o mnie teraz obchodzi ta scena i ca³y Film. Mуwiк do ciebie serio, Tom Washburn. Byliœmy jak bracia, odk¹d przyszed³eœ na Plan, przestraszony, potykaj¹cy siк o w³asne nogi wyrostek, ktуry zdoby³ dla siebie miejsce sam¹ odwag¹. Nie mogк ci pozwoliж uciec teraz. - Koсczк tк kawк - mуwiк - i odje¿d¿am. Natchez nagle skrкca siк na krzeœle, chwyta mnie za koszulк na piersi i przysuwa swoj¹ twarz do mojej. W jego drugiej rкce widzк nу¿. - Bierz swуj nу¿, Tom. Wolк ciк zabiж w³asnorкcznie, ni¿ pozwoliж, ¿ebyœ odjecha³ jako tchуrz. Twarz Parkera tu¿ przy mojej, wytrzeszczone oczy, czujк kwaœny oddech starego. Przesuwam ciк¿ar cia³a na lew¹ nogк, praw¹ stawiam na skraju krzes³a Parkera i mocno pcham. Krzes³o przewraca siк i widzк zdumienie na twarzy starego, ktуry spada na pod³ogк. Wyci¹gam rewolwer i celujк mu miкdzy oczy. - Na Boga, Tom - mуwi. Odci¹gam kurek. - Ty g³upi stary baranie - mуwiк - czy myœlisz, ¿e to jakaœ zabawa? Straci³eœ zrкcznoœж i zrobi³eœ siк gadatliwy, odk¹d ta kula przejecha³a ci po krкgos³upie. Wydaje ci siк, ¿e s¹ jakieœ zasady gry i ¿e ty je wszystkie znasz. Otу¿ nie ma radnych zasad. Nie mуw mi, co ja mam robiж i ja nie bкdк mуwiж tobie. Jesteœ starym kalek¹, ale je¿eli ze mn¹ zaczniesz, bкdк walczyж po swojemu i za³atwiк ciк tak, jaku mi bкdzie wygodnie. Naprк¿am palec na spuœcie. Parker wyba³usza oczy, usta mu siк trzкs¹, prуbuje nad sob¹ zapanowaж, ale bez skutku. Krzyczy, nie g³oœno, ale cienko, jak przestraszona dziewczyna. Spuszczam kurek i chowam broс. - No, dobrze - mуwiк. - Mo¿e teraz siк obudzi³eœ i przypomnia³eœ sobie, jak to jest naprawdк. Podnoszк go i podsuwam pod niego krzes³o. - Przykro mi, ¿e tak wysz³o, Natchez. Idк ju¿. W drzwiach przystajк i ogl¹dam siк za siebie. Parker szczerzy zкby w uœmiechu. - Cieszк siк, ¿e ci ul¿y³o, Tom. Powinienem by³ pamiкtaж, ¿e jesteœ nerwowy. Wszyscy dobrzy s¹ nerwowi. Ale w pojedynku wszystko bкdzie w porz¹dku. - Nie bкdzie ¿adnego pojedynku, ty stary idioto. Mуwi³em ci ju¿, ¿e odchodzк. - Powodzenia, Tom. Daj mu popaliж! - Idiota! Wychodzк. Na szczycie wzgуrza pojawia siк jeŸdziec, pozwala koniowi samodzielnie wybieraж drogк w dу³ zbocza ku pustyni. Cichy œwist wiatru, b³yski miki, piasek ukszta³towany w d³ugie, krкte wydmy. W promieniach po³udniowego s³oсca jeŸdziec mija gigantyczne formacje skalne wyrzeŸbione przez wiatr w fantastyczne kszta³ty. Wieczorem jeŸdziec zsiada z konia i ogl¹da jego kopyta. Pogwizduj¹c bezg³oœnie pod nosem nalewa wody z manierki do kapelusza, poi konia, zak³ada kapelusz i sam pije oszczкdnie. Pкta konia i rozk³ada siк do snu. Siedz¹c przy ma³ym ognisku ogl¹da zachуd nabrzmia³ego pustynnego s³oсca. Jest wysokim, szczup³ym mк¿czyzn¹ w zniszczonym kapeluszu i z czterdziestk¹ czwуrk¹ z rogow¹ rкkojeœci¹ przypiкt¹ do prawego uda. Brinstone: opuszczona gуrnicza osada na pу³nocno-wschodnim kraсcu Planu. Nad miasteczkiem wznosi siк Diabelski Most - naturalna formacja skalna w postaci szerokiego, lekko pochy³ego mostu. Jego dalszy koniec, tu niewidoczny, jest mocno zakotwiczony za granic¹ Planu - w odleg³oœci dwustu metrуw i stu piкжdziesiкciu lat. Przybywam na kulej¹cym koniu. Ludzi tu niewiele, ale dostrzegam jedn¹ znajom¹ twarz: to ten cholerny piegus. Musia³ ostro jechaж, ¿eby znaleŸж siк tu przede mn¹. Mijam go bez s³owa. Siedz¹c na koniu podziwiam przez chwilк Diabelski Most. Piкж minut jazdy na drug¹ stronк i opuszce Zachуd na dobre, skoсczк z tym wszystkim, z dobrym i z³ym, ze strachem i œmiechem, z d³ugimi, powolnymi dniami i niebezpiecznymi nocami: Za kilka godzin bкdк z Consuel¹, bкdк czyta³ gazety ogl¹da³ telewizjк... Jeszcze tylko ostatni, po¿egnalny ³yk whisky i zmywam siк st¹d. Zatrzymuje konia przed saloonem. Na ulicy jest teraz para osуb, ktуre mi siк przygl¹daj¹. Wchodzк do saloonu. Przy barze stoi jeden cz³owiek. Jest niski i krepy, ubrany w czarn¹ skуrzan¹ kamizelkк i bawol¹ czapк cz³owieka z gуr. Odwraca siк ma za pasem jeden rewolwer bez kabury. Widza go po raz pierwszy, ale wiem, kto to jest. - Uszanowanie, panie Washburn - mуwi. - Jak siк masz, Ma³y Joe - odpowiadam. Pytaj¹cym gestem unosi butelkк. Kiwam g³ow¹. Siкga pod bar, wyjmuje drug¹ szklankк, nalewa mi. Popijamy w milczeniu. Po chwili mуwiк: - Mam nadzieje, ¿e nie mia³eœ k³opotуw ze znalezieniem mnie? - Tylko trochк - odpowiada Ma³y Joe. Jest starszy ni¿ myœla³em, ko³o trzydziestki. Ma tward¹, kanciast¹ twarz, wydatne koœci policzkowe, czarne w¹sy. Poci¹ga ze swojej szklanki, a potem zwraca siк do mnie bardzo grzecznie: - Panie Washburn, dosz³y mnie plotki, ktуrym nie chcia³em wierzyж. Mуwi¹, ¿e chce pan wyjechaж z tego terytorium i to w poœpiechu. - To prawda - odpowiadam mu. - Mуwi¹ te¿, ¿e nie zamierza³ pan przed wyjazdem zobaczyж siк ze mn¹? - To te¿ prawda, Ma³y Joe. Uzna³em, ¿e nie mam dla ciebie czasu. Ale i tak siк spotkaliœmy. - Rzeczywiœcie - mуwi Ma³y Joe. G³adzi koсce w¹sуw i chwyta siк za koniec nosa. - Prawdo mуwi¹c, panie Washburn, po prostu nie mogк uwierzyж, ¿e nie chce pan ze mn¹ zataсczyж. Wiem o panu wszystko, panie Washburn, i po prostu nie mogк w to uwierzyж. - A jednak to prawda, Joe - mуwiк do niego. - Koсczк te whisky, a potem wychodzк przez te drzwi, wsiadam na konia i jada przez Diabelski Most. Ma³y Joe znуw poci¹ga siк za nos, marszczy czo³o i zsuwa kapelusz z czo³a. - Nigdy bym nie uwierzy³, ¿e kiedyœ us³yszy coœ takiego na w³asne uszy. - A ja bym nie uwierzy³, ¿e kiedyœ coœ takiego powiem. - Naprawdк nie chce pan siк ze mn¹ zmierzyж? Koсczк whisky i odstawiam szklankк na bar. - Trzymaj siк, Ma³y Joe - mуwiк i ruszam do drzwi. - Jeszcze tylko jeden drobiazg - mуwi Ma³y Joe. Odwracam siк. Ma³y Joe odszed³ o krok od baru, obie rкce ma na widoku. - Nie mogк pana zmusiж do pojedynku, panie Washburn, ale zawar³em pewien zak³ad w sprawie tego paсskiego kapelusza. - S³ysza³em. - I dlatego, mimo ¿e jest mi z tego powodu niewymownie przykro, musze go mieж. Sta³em naprzeciwko niego nic nie mуwi¹c. - Panie Washburn - mуwi Ma³y Joe - nie ma co tak staж i patrzeж. Niech mi pan da ten kapelusz albo prуbuje szczкœcia. Zdejmuje kapelusz, ocieram go o rкkaw i puszczam w jego stronк. £apie go nie spuszczaj¹c ze mnie oka. - Niech mnie diabli - mуwi. - Trzymaj siк, Ma³y Joe - mуwiк i wychodz¹ z saloonu. Przed saloonem zebra³a siк gromadka gapiуw. Stali i czekali rozmawiaj¹c przyciszonymi g³osami. Drzwi saloonu rozchylaj¹ siк i wychodzi przez nie wysoki, chudy mк¿czyzna z go³¹ g³ow¹. Na prawym udzie ma przypiкt¹ czterdziestka czwуrko i wygl¹da, jakby umia³ siк ni¹ pos³ugiwaж. Ale nie skorzysta³ z tej umiejкtnoœci. Pod uwa¿nym wzrokiem t³umu Washburn odwi¹zuje swojego konia, dosiada go i zwraca w strono mostu. Drzwi saloonu rozchylaj¹ siк ponownie. Wychodzi przez nie niski, przysadzisty mк¿czyzna o twardych rysach, trzymaj¹c w rкku zniszczony kapelusz. Patrzy na odje¿d¿aj¹cego mк¿czyznк. Washburn daje ostrogк koniowi, ktуry waha siк przez chwile, a potem wchodzi na kamienny most. Trzeba stale przynaglaж konia, ¿eby wszed³ po pochy³ej ¿wirowej powierzchni do po³owy mostu. Tutaj Washburn zatrzymuje konia albo pozwala mu stan¹ж. Siedzi w najwy¿szym punkcie krzywizny mostu, w przejœciu miedzy dwoma œwiatami, ale nie patrzy na ¿aden z nich. Wyci¹ga raka, ¿eby poprawiж rondo kapelusza i ze zdziwieniem stwierdza, ¿e jest z go³¹ g³ow¹. Drapie siк z rozmys³em w czo³o, jak cz³owiek, ktуremu siк nigdzie nie œpieszy. Potem zawraca konia i zje¿d¿a z powrotem do Brinstone. T³um obserwuje zbli¿aj¹cego siк Washburna. Ludzie stoj¹ w milczeniu, bez ruchu. Potem, zrozumiawszy, co siк tu bкdzie za chwile dzia³o, rozbiegaj¹ siк szukaj¹c ukrycia za wozami i korytami z wod¹, kucaj¹ za workami. Na zakurzonej ulicy zostaje tylko Ma³y Joe Potter. Przygl¹da siк, jak Washburn zsiada, odpкdza konia z linii ognia i wolno kroczy w jego stronк. - Hej, Washburn! - wo³a Ma³y Joe. - Wrуci³ pan po kapelusz? Washburn obna¿a zкby w uœmiechu i potrz¹sa g³ow¹. - Nie, Ma³y Joe, wrуci³em, bo to jest nasz taniec. Obaj wybuchaj¹ œmiechem, jakby to by³ jakiœ znakomity dowcip. Potem, nagle, obaj Biegaj¹ po broс. Og³uszaj¹cy huk ich czterdziestek czwуrek przetacza siк przez miasteczko. Dym i kurz przes³aniaj¹ pojedynkowiczуw. Dym rozwiewa siк. Obaj mк¿czyŸni stoj¹. Broс Ma³ego Joe skierowana jest w dу³. Chce j¹ okrкciж na palcu i patrzy, jak rewolwer wypada mu z d³oni. Potem sam osuwa siк na ziemie. Washburn chowa broс, podchodzi do Ma³ego Joe, przyklкka i unosi jego g³owк. - Niech to diabli - mуwi Ma³y Joe - to by³ krуtki taniec, co, panie Washburn? - Za krуtki - odpowiada Washburn. - Przykro mi, Joe... Ale Ma³y Joe ju¿ tego nie s³yszy. Oczy zasz³y mu mg³¹, cia³o znieruchomia³o. Krew s¹czy siк z dwуch dziur w piersi i wycieka na piasek z dwуch du¿ych ran wylotowych w plecach. Washburn wstaje, podnosi swуj kapelusz, otrzepuje go, zak³ada na g³owк. Podchodzi do swojego konia. Ludzie wychodz¹ z ukrycia, s³ychaж gwar rozmуw. Washburn wk³ada jedn¹ nogк w strzemiк, zaczyna wsiadaж. W tym momencie odzywa siк dr¿¹cy, cienki g³os: - Hej, Washburn, broс siк! Washburn z twarz¹ nagle stк¿a³¹ obraca siк na piкcie, ¿eby uwolniж praw¹ raka i jednoczeœnie zejœж z linii strza³u. Nawet w tej nieprawdopodobnej pozycji udaje mu siк wyci¹gn¹ж rewolwer i odwrуciж twarz do piegowatego ch³opaka, ktуry stoi w odleg³oœci dziesiкciu jardуw z wymierzon¹ broni¹ i strzela. W g³owie Washburna wybucha s³oсce, s³yszy r¿enie swojego konia, zapada siк przez piaszczyst¹ pod³ogк œwiata, kule bij¹ w jego cia³o z odg³osem rzeŸnickiego tasaka uderzaj¹cego na p³ask жwiartko wo³owiny. Œwiat siк rozpada, maszyna do robienia obrazуw zostaje rozbita, oczy jak strzaskane soczewki odbijaj¹ nag³¹ zag³ado œwiata. Jeszcze rozb³ysk czerwonego œwiat³a jak ostatnie ostrze¿enie i ju¿ tylko czerс. Widz i aktor w jednej osobie patrzy jeszcze przez chwila na ciemny ekran, poprawia siк w fotelu, pociera podbrуdek. Wygl¹da na cz³owieka, ktуrego coœ droczy. W koсcu mu siк odbija. Wyci¹ga rкkк i wy³¹cza ekran. Prze³o¿y³ Lech Jкczmyk

Ochrona W przysz³ym tygodniu samolot rozbije siк w Birmie, ale nie powinno mi to zaszkodziж w Nowym Jorku. A figsy w ¿aden sposуb nie mog¹ zrobiж mi krzywdy. Nie mog¹, bo drzwi od szafy s¹ zamkniкte. Jedyny prawdziwy problem stanowi lesnerowanie. Nie mogк lesnerowaж. W ¿adnym przypadku. Mo¿ecie sobie wyobraziж, jak mi to przeszkadza. A w dodatku wydaje mi siк, ¿e porz¹dnie siк przeziкbi³em. Ca³a rzecz zaczк³a siк siуdmego listopada wieczorem. Szed³em Broadwayem do baru Bakera. Zda³em tego dnia trudny egzamin z fizyki i by³em w dobrym humorze. W kieszeni brzкcza³o mi piкж monet, trzy klucze i pude³ko zapa³ek. ¯eby obraz by³ pe³ny, trzeba dodaж, ¿e wia³ pу³nocno-zachodni wiatr z szybkoœci¹ piкciu mil na godzinк, Wenus wschodzi³a, a Ksiк¿yc by³ niew¹tpliwie pe³ny. Z faktуw tych mo¿ecie wyci¹gn¹ж swoje w³asne wnioski. Doszed³em do rogu Dziewiкжdziesi¹tej Уsmej Ulicy i zacz¹³em przechodziж przez jezdniк. Kiedy zszed³em z krawк¿nika, ktoœ wrzasn¹³ do mnie: - Ciк¿arуwka! Uwa¿aj na ciк¿arуwkк! Odskoczy³em i rozejrza³em siк szybko wokу³. Nie by³o niczego widaж w pobli¿u. Po up³ywie ca³ej sekundy ciк¿arуwka œciк³a rуg na dwуch ko³ach i nie zwa¿aj¹c na czerwone œwiat³o pomknк³a w stronк Broadwayu. Gdyby nie ostrze¿enie, uderzy³aby z pewnoœci¹ we mnie. S³yszeliœcie ju¿ podobne historie, prawda? O dziwnym g³osie, jaki ostrzeg³ ciociк Minnie, by nie wchodzi³a do windy, ktуra po chwili rzeczywiœcie runк³a w dу³. Albo o takim, co powiedzia³ wujkowi Joe, by nie p³yn¹³”Titanikiem”. Na tym zwykle taka historia siк koсczy. Bardzo bym chcia³, by z moj¹ by³o podobnie. - Dziкkujк, przyjacielu - powiedzia³em i rozejrza³em siк powtуrnie wokу³. Oprуcz mnie na ulicy nie by³o nikogo. - Czy nadal mnie s³yszysz? - zapyta³ g³os. - Jasne - obrуci³em siк i popatrzy³em podejrzliwie na zamkniкte okna mieszkaс u gуry. - Ale gdzie, do diab³a, jesteœ? - Gronish - odpowiedzia³ g³os. - Czy to odnoœnik? WskaŸnik za³amywania siк œwiat³a. Stworzenie niematerialne. Cieс wie. Czy wybra³em w³aœciwie? - Jesteœ niewidzialny? - zaryzykowa³em. - W³aœnie. - Ale k i m jesteœ? - Jestem dergiem waliduzjaсskim. - Czym? - Jestem - otwуrz usta trochк szerzej. - Teraz zastanуwmy siк. Jestem Duchem Przysz³ych Œwi¹t. Stworem z Czarnej Laguny. Narzeczon¹ Frankensteina. Jestem... - Poczekaj - przerwa³em - czy starasz siк mi powiedzieж, ¿e jesteœ duchem lub stworzeniem z innej planety? - W³aœnie, w³aœnie - odpowiedzia³ derg. Oczywiœcie. Teraz wszystko by³o zupe³nie jasne. Ka¿dy dureс mуg³ zrozumieж, ¿e g³os nale¿a³ do kogoœ z innej planety. By³ on niewidzialny na Ziemi, ale jego nadzwyczajne zmys³y wyczu³y niebezpieczeсstwo i zd¹¿y³y mnie ostrzec. Zwyk³e, codzienne, nadprzyrodzone zdarzenie. Zacz¹³em iœж bardzo szybko w dу³ Broadwayu. - O co chodzi? - spyta³ niewidzialny derg. - Absolutnie o nic - odpowiedzia³em - poza tym, i¿ wydaje mi siк, ¿e stojк na œrodku ulicy i rozmawiam z niewidzialnym przybyszem z najodleglejszych czкœci przestrzeni kosmicznej. Przypuszczam, ¿e tylko ja mogк ciк s³yszeж? - Tak, naturalnie. - Œwietnie. Czy wiesz, gdzie mogк siк znaleŸж przez takie zdarzenie? - Pojкcie, jakie starasz siк wyraziж, nie jest dla mnie ca³kowicie jasne. - Na oddziale chorych umys³owo. W szpitalu dla ob³¹kanych. U czubkуw. Wœrуd wariatуw. Tam kieruj¹ ludzi rozmawiaj¹cych z niewidzialnymi stworami z innych planet. Dziкki za ostrze¿enie... Dobranoc. Uspokojony, skrкci³em na wschуd z nadziej¹, ¿e mуj niewidzialny przyjaciel bкdzie siк dalej trzyma³ Broadwayu. - Nie chcesz ze mn¹ rozmawiaж? - zapyta³ derg. Pokrкci³em g³ow¹ (niewinny gest, za ktуry nie mog¹ ciк mkn¹ж) i szed³em dalej. - Ale przecie¿ musisz - powiedzia³ derg z pewn¹ determinacj¹. - Prawdziwy kontakt g³osowy jest niezmiernie rzadki i szalenie trudny do utrzymania. Czasem udaje mi siк przekazaж ostrze¿enie tu¿ przed momentem zagro¿enia, ale pуŸniej po³¹czenie znika. Tak wiкc uzyskaliœmy wyjaœnienie na przeczucie cioci mnie. Niemniej jednak nadal nie chcia³em mieж z tym nic wspуlnego. - Warunki mog¹ byж niekorzystne przez nastкpne sto lat - ubolewa³ derg. Jakie warunki? Piкж monet i trzy klucze obijaj¹ce siк o siebie, w czasie gdy wschodzi³a Wenus? Byж mo¿e jest to warte zbadania, ale nie przeze mnie. Nigdy nie udowodnisz rzeczy ponadnaturalnych. Wystarczaj¹co du¿o ludzi wyplata koszyki lub odpoczywa w kaftanach bezpieczeсstwa. I po co ja tam jeszcze? - Zostaw mnie w spokoju - powiedzia³em. Nadchodz¹cy policjant dziwnie spojrza³ na mnie. Uœmiechn¹³em siк ch³opiкco i pospieszy³em dalej. - Rozumiem twoj¹ sytuacjк - namawia³ derg - ale kontakt... jest w twoim najlepszym interesie. Pragnк ochraniaж ciк od niezliczonych niebezpieczeсstw ludzkiej egzystencji. Nie odpowiedzia³em nawet. - Cу¿ - rzek³ derg - nie mogк ciк zmuszaж. Bкdк musia³ zaoferowaж swoje us³ugi gdzie indziej. Do widzenia, przyjacielu. Skin¹³em grzecznie g³ow¹. - Na koniec jeszcze jedno - powiedzia³. - Nie korzystaj jutro z metra miкdzy po³udniem a 13.15. Do widzenia. - Co? Dlaczego? - Ktoœ zginie na stacji Columbus Circle wepchniкty pod poci¹g przez t³um. Ty, jeœli tam bкdziesz. Czeœж. - Ktoœ zginie jutro? - zapyta³em. - Jesteœ pewien? - Oczywiœcie. - Czy bкdzie o tym w gazetach? - Wydaje mi siк, ¿e tak. - I wiesz z gуry o wszystkich takich rzeczach? - Potrafiк przewidzieж wszystkie zagro¿enia przemieszczaj¹ce siк ku tobie w czasie. Jedynym moim pragnieniem jest ochronienie ciк przed nimi. Zatrzyma³em siк. Dwie nadchodz¹ce dziewczyny zaczк³y chichotaж s³ysz¹c mnie mуwi¹cego do siebie. Ruszy³em dalej. - Pos³uchaj - szepn¹³em - czy mo¿esz poczekaж do jutrzejszego wieczora? - I pozwolisz mi byж swoim opiekunem? - zapyta³ derg ochoczo. - Odpowiem jutro - odrzek³em. - Po przeczytaniu wieczornych gazet. Notatka by³a, rzeczywiœcie. Przeczyta³em j¹ w moim wynajкtym pokoju na Sto Trzynastej Ulicy. Mк¿czyzna popchniкty przez t³um, straci³ rуwnowagк i spad³ na tory prosto pod ko³a nadje¿d¿aj¹cego poci¹gu. Da³o mi to du¿o do myœlenia podczas oczekiwania na pojawienie siк mojego niewidzialnego opiekuna. Nie wiedzia³em, co robiж. Jego chкж do ochraniania mnie wygl¹da³a na doœж szczer¹. Ale nie mog³em siк zdecydowaж, czy takiej opieki rzeczywiœcie pragnк. Kiedy godzinк pуŸniej derg skontaktowa³ siк ze mn¹, ca³a sprawa podoba³a mi siк jeszcze mniej i powiedzia³em mu o tym. - Czy mi nie ufasz? - spyta³. - Chcк tylko prowadziж normalne ¿ycie. - Je¿eli bкdziesz mia³ w ogуle jakieœ ¿ycie - przypomnia³ mi. - Ta ciк¿arуwka ostatniego wieczora... - To by³a rzecz wyj¹tkowa, zdarzaj¹ca siк tylko raz w ¿yciu. - W³aœnie raz w ¿yciu siк umiera - powiedzia³ derg uroczyœcie. - By³o te¿ metro. - To siк nie liczy. Nie planowa³em dzisiaj jazdy metrem. - Ale nie by³o przyczyny, abyœ tego nie zrobi³. To jest istotne. Tak jak nie ma powodu, byœ na przyk³ad nie wzi¹³ prysznicu w ci¹gu nastкpnej godziny. - Dlaczego nie mia³bym wzi¹ж? - Panna Flyun - rzek³ derg - mieszkaj¹ca na koсcu korytarza, w³aœnie skoсczy³a siк k¹paж w ³azience na tym piкtrze i zostawi³a roztapiaj¹cy siк kawa³ek rу¿owego myd³a na rу¿owych kaflach posadzki. Poœlizgn¹³byœ siк i skrкci³ nadgarstek. - Nie by³by to wypadek œmiertelny, co? - Nie. W ¿adnym razie nie mo¿na tego porуwnaж na przyk³ad z powiedzmy ciк¿k¹ doniczk¹ str¹con¹ z dachu przez pewnego, niezbyt pewnie zachowuj¹cego rуwnowagк, starszego d¿entelmena. - Kiedy to siк wydarzy? - spyta³em. - Myœla³em, ¿e to ciк nie interesuje. - Ale¿ to jest bardzo interesuj¹ce. Kiedy? Gdzie? - Czy pozwolisz mi na dalsze ochranianie siebie? - zapyta³. - Powiedz mi tylko jedn¹ rzecz - rzek³em. - Co ty masz z tego? - Zadowolenie - odpowiedzia³. - Dla derga waliduzjaсskiego najwiкksz¹ rozkosz¹ jest mo¿liwoœж pomagania innym istotom w unikaniu niebezpieczeсstwa. - Ale czy nie chcesz za to czegoœ wiкcej? Jakiegoœ drobiazgu jak moja dusza czy w³adza nad œwiatem? - Niczego. Oczekiwanie zap³aty za ochronк zrujnowa³oby moje emocjonalne prze¿ycie. Wszystko, czego oczekujк od ¿ycia - czego ka¿dy derg pragnie - to ochranianie kogoœ od zagro¿eс, ktуrych ten ktoœ nie dostrzega, a ktуre ja widzк a¿ za dobrze. - Derg przerwa³, po chwili doda³ cicho: - Nie oczekujemy nawet wdziкcznoœci. Cу¿, to przes¹dzi³o sprawк. W jaki sposуb mog³em przewidzieж konsekwencje? Sk¹d mog³em wiedzieж, i¿ jego pomoc wmanewruje mnie w sytuacjк, w ktуrej nie bкdк mуg³ lesnerowaж? - Co z t¹ doniczk¹? - spyta³em. - Spadnie ona na rуg Dziesi¹tej Ulicy i Bulwaru McAdamsa jutro 0 8.30 rano. - Dziesi¹tej i McAdamsa? Gdzie to jest? - W Jersey City - odpowiedzia³ natychmiast. - Ale ja w ¿yciu nie by³em w Jersey City. Po co uprzedzaж mnie o tym? - Nie wiem, dok¹d pуjdziesz lub nie pуjdziesz powiedzia³ derg. - Ja tylko wyczuwam niebezpieczeсstwa gro¿¹ce ci, wszystko jedno, w ktуrym miejscu mog¹ce wyst¹piж. - Co mam teraz robiж? - Co sobie ¿yczysz - odpowiedzia³ mi. - Po prostu ¿yj sobie tak jak zawsze. Tak jak zawsze. Ha! Zaczк³o siк ca³kiem dobrze. Chodzi³em na wyk³ady na Uniwersytecie Columbia, do kina, na randki, uczy³em siк w domu, gra³em w ping-ponga i szachy, wszystko tak jak przedtem. Nigdy nie pokaza³em po sobie, ¿e jestem pod bezpoœredni¹ ochron¹ derga waliduzjaсskiego. Derg zg³asza³ siк do mnie raz lub dwa razy dziennie. Mуwi³ coœ w rodzaju:”Obluzowane okratowanie na wlocie do kana³u pomiкdzy Szeœжdziesi¹t¹ Szуst¹ i Szeœжdziesi¹t¹ Siуdm¹ Ulic¹. Nie nast¹p na nie”. I oczywiœcie nie nastкpowa³em. Ale ktoœ inny, tak. Czкsto widzia³em takie notatki w gazetach. Gdy przyzwyczai³em siк do mojej sytuacji, da³a mi ona ca³kiem spore poczucie bezpieczeсstwa. Stworzenie z innej planety krz¹ta³o siк przez dwadzieœcia cztery godziny na dobк i wszystko, czego pragnк³o od ¿ycia, to ochranianie mnie. Stra¿ osobista nie z tego œwiata! Myœl ta dodawa³a bardzo pewnoœci siebie. Moje ¿ycie towarzyskie w tym okresie nie mog³oby rozwijaж siк lepiej. Wkrуtce jednak, w trosce o mnie, derg sta³ siк zbyt gorliwy. Wynajdowa³ coraz wiкcej i wiкcej zagro¿eс, z ktуrych wiкkszoœж nie mia³a ¿adnego wp³ywu na moje ¿ycie w Nowym Jorku - rzeczy i miejsca, ktуrych powinienem unikaж w Mexico City, Toronto i Omaha, Papeete... Spyta³em go w koсcu, czy zamierza donosiж mi o ka¿dym potencjalnym niebezpieczeсstwie na Ziemi. - Uprzedza³em ciк tylko o nielicznych, bardzo nielicznych, takich, ktуre odnosz¹ siк lub mog³yby odnieœж siк do ciebie - odpowiedzia³. - W Mexico City? Lub w Papeete? Czemu nie ograniczysz siк do wypadkуw lokalnych? Powiedzmy w Nowym Jorku i okolicy! -”Lokalny” nic dla mnie nie znaczy - derg by³ uparty. - Moja percepcja jest czasowa, a nie przestrzenna. Muszк chroniж ciк przed w s z y s t k i m. Na swуj sposуb by³o to wzruszaj¹ce i nic nie mog³em na to poradziж. Musia³em tylko odrzucaж z jego doniesieс przerу¿ne niebezpieczeсstwa w Hoboken, Tajlandii, Kansas City, Angkor Wat (upadaj¹cy pos¹g), Pary¿u i Sarasosie. W koсcu dochodziliœmy do wydarzeс lokalnych. Ignorowa³em na ogу³ zagro¿enia oczekuj¹ce mnie w Queens, Bronksie, Staten Island i Brooklynie i koncentrowa³em siк na Manhattanie. O niektуrych z nich jednak warto by³o wiedzieж wczeœniej. Derg ustrzeg³ mnie od kilku bardzo przykrych prze¿yж takich, jak na przyk³ad napad w parku, atak bandy nastolatkуw, po¿ar. Ale jednoczeœnie zwiкksza³ on stale tempo swych ostrze¿eс. Zaczк³o siк od jednego lub dwуch doniesieс dziennie. Po miesi¹cu przestrzega³ mnie ju¿ piкж i szeœж razy w ci¹gu dnia. W koсcu ostrze¿enia lokalne, krajowe i miкdzynarodowe p³ynк³y nieprzerwanym strumieniem. Na mojej drodze zaczк³y siк piкtrzyж niebezpieczeсstwa ponad wszelki rachunek prawdopodobieсstwa... Oto typowy dzieс: „Zepsuta ¿ywnoœж w restauracji Bakera. Nie jedz tam dziœ wieczorem”. „Autobus 312 ma niepewne hamulce. Nie jedŸ nim”. „Pralnia chemiczna Mellena ma uszkodzon¹ instalacjк gazow¹. Mo¿e wybuchn¹ж. Lepiej oddaj odzie¿ do czyszczenia gdzie indziej”. „Wœciek³y pies kr¹¿y miкdzy ulicami Riverside Drive i Central Park West. WeŸ taksуwkк”. Wkrуtce wiкkszoœж czasu poœwiкca³em na nierobienie wielu rzeczy i unikanie rу¿nych miejsc. Wygl¹da³o na to, i¿ niebezpieczeсstwo czyha na mnie na ka¿dym kroku. Podejrzewa³em derga, ¿e przesadnie powiкksza liczbк ostrze¿eс. Wydawa³o mi siк to jedynym mo¿liwym wyt³umaczeniem. Ostatecznie, przed spotkaniem z dergiem, ¿y³em ju¿ doœж d³ugo i bez absolutnie ¿adnej nadprzyrodzonej pomocy sz³o mi ca³kiem nieŸle. Dlaczego wiкc ryzyko codziennego bytowania mia³oby siк teraz tak wyraŸnie zwiкkszyж? Zapyta³em go o to pewnego wieczora. - Wszystkie moje meldunki s¹ ca³kowicie prawdziwe odpowiedzia³, najwyraŸniej nieco dotkniкty. - Jeœli mi nie wierzysz, sprуbuj jutro zapaliж œwiat³o na wyk³adzie psychologii. - Czemu? - Uszkodzona instalacja. - Nie w¹tpiк w prawdziwoœж twoich ostrze¿eс - zapewni³em. - Wiem tylko, ¿e moje ¿ycie nie by³o tak naje¿one niebezpieczeсstwami przed poznaniem z tob¹. - Oczywiœcie, ¿e nie by³o. Z pewnoœci¹ wiesz o tym, i¿ przyjmuj¹c ochronк, musisz jednoczeœnie pogodziж siк z jej niedogodnoœciami. - Jakimi niedogodnoœciami? Derg zawaha³ siк. - Ochrona powoduje potrzebк dalszej ochrony. Jest to powszechna niezmiennoœж rzeczy. - Powtуrz to - powiedzia³em oszo³omiony. - Zanim mnie spotka³eœ, by³eœ przeciкtnym cz³owiekiem i napotyka³eœ na swej drodze przeciкtnie ryzykowne sytuacje. Ale gdy ja siк pojawi³em, twoje bezpoœrednie otoczenie zmieni³o siк. I twoja pozycja w tym otoczeniu zmieni³a siк rуwnie¿. - Zmieni³a siк? Dlaczego? - Poniewa¿ zawiera ona teraz m n i e. Do pewnego stopnia istniejesz teraz w moim œrodowisku, podobnie jak ja w twoim. A, oczywiœcie, wiadomo jest powszechnie, ¿e unikniкcie jednego zagro¿enia otwiera drogк innym groŸbom. - Czy starasz mi siк powiedzieж - powiedzia³em powoli - ¿e liczba niebezpieczeсstw, na ktуre jestem nara¿ony, wzros³a z powodu twojej pomocy? - Nie mo¿na by³o tego unikn¹ж - westchn¹³. W tym momencie udusi³bym chкtnie derga, gdyby nie by³ niewidzialny i nieuchwytny. Mia³em paskudne uczucie, i¿ zosta³em wykiwany przez pozaziemskiego oszusta. - W porz¹dku - powiedzia³em, usi³uj¹c zachowaж kontrolк nad g³osem - dziкkujк za wszystko. Do zobaczenia na Marsie, czy te¿ tam, gdzie zwykle siк krкcisz. - Nie chcesz dalszej ochrony? - Dobrze zgad³eœ. Nie trzaskaj drzwiami wychodz¹c. - Ale dlaczego? - derg wydawa³ siк szczerze zdziwiony. - Liczba niebezpieczeсstw w twoim ¿yciu zwiкkszy³a siк, to prawda, ale co z tego? Prawdziw¹ s³awк i prawdziwy honor przynosi stawienie czo³a zagro¿eniom i wychodzenie z nich zwyciкsko. Im wiкksze niebezpieczeсstwo, tym wiкksza radoœж z jego unikniкcia. Po raz pierwszy zrozumia³em, jak obcy w swej naturze by³ ten przybysz z zewn¹trz. - Nie dla mnie - odpowiedzia³em. - Wynoœ siк. - Ryzyko zwiкkszy³o siк - argumentowa³ derg - ale moja zdolnoœж do wykrywania go jest bardziej ni¿ wystarczaj¹ca. Jestem s z c z к œ 1 i w y, staraj¹c siк je zniwelowaж. Moja obecnoœж przedstawia dla ciebie coraz wiкksz¹ wartoœж. Pokrкci³em g³ow¹. - Wiem, co bкdzie dalej. Liczba zagro¿eс w moim ¿yciu bкdzie siк stale zwiкkszaж, nieprawda¿? - Wcale nie. Je¿eli chodzi o tego rodzaju przypadki, osi¹gn¹³eœ ju¿ iloœciowy limit. - Co to w³aœciwie ma oznaczaж? - Znaczy to, ¿e w przysz³oœci nie bкdzie siк ju¿ zwiкksza³a liczba niebezpieczeсstw, ktуrych musisz unikaж. - Œwietnie. A teraz mo¿e bкdziesz tak uprzejmy i wyniesiesz siк st¹d do cholery. - Ale przecie¿ w³aœnie ci t³umaczк... - Rozumiem. Bez dalszego zwiкkszania, tylko to, co by³o... Ale s³uchaj, jeœli zostawisz mnie samego, moje pierwotne otoczenie powrуci, prawda? I razem z nim moja poprzednia liczba zagro¿eс. - Stopniowo - zgodzi³ siк derg - je¿eli tego do¿yjesz. - Zaryzykujк. Derg milcza³ przez chwilк. W koсcu powiedzia³: - Nie mogк pozwoliж na oddalenie mnie. Jutro... - Nie mуw nic. Bкdк unika³ tych wypadkуw na w³asn¹ rкkк. - Nie myœla³em o wypadkach. - A o czym? - Naprawdк nie wiem, jak ci to powiedzieж - jego g³os by³ zmieszany. - T³umaczy³em ci, ¿e nie bкdzie iloœciowej zamiany. Nie wspomnia³em o zmianie j a k o œ c i o w e j. - O czym ty mуwisz?! - krzykn¹³em. - Staram ci siк wyjaœniж - odpowiedzia³ derg - ¿e gamper czyha na ciebie. - Kto? Co to za kawa³y? - Gamper jest tworem z m o j e g o œrodowiska. Wydaje mi siк, ¿e przyci¹gn¹³ go twуj wzmo¿ony, dziкki mnie, potencja³ unikania niebezpieczeсstw. - Do diab³a z gamperem i do diab³a z tob¹! - Je¿eli siк pojawi, staraj siк przepкdziж go u¿ywaj¹c jemio³y. ¯elazo jest rуwnie¿ czкsto skuteczne, je¿eli zetknie siк z czymœ miedzianym. Tak¿e... Rzuci³em siк na ³у¿ko i schowa³em g³owк pod poduszkк. Derg zrozumia³. Po chwili mog³em wyczuж, ¿e opuœci³ mnie. Jakim idiot¹ by³em! My, mieszkaсcy Ziemi, mamy jedn¹ wadк: bierzemy to, co nam oferuj¹, nie zwa¿aj¹c na to, czy naprawdк tego potrzebujemy, czy te¿ nie. W ten sposуb mo¿na sobie przysporzyж masк k³opotуw. Tymczasem jednak derg odszed³ i moje najgorsze zmartwienia siк skoсczy³y. Bкdк przez pewien czas ostro¿ny, pozwolк, by te sprawy same siк jakoœ u³o¿y³y. Za parк tygodni, byж mo¿e ju¿... Wyda³o mi siк, ¿e s³yszк jakiœ szum. Usiad³em na ³у¿ku. W k¹cie pokoju by³o dziwnie ciemno, a jednoczeœnie poczu³em na twarzy zimny podmuch. Szum sta³ siк g³oœniejszy, nie szum w³aœciwie, ale œmiech, cichy i monotonny. W takiej chwili nikt nie musia³ mi wyjaœniaж sytuacji. - Derg! - krzykn¹³em. - Wydostaс mnie z tego. Zjawi³ siк. - Jemio³a. Machaj ni¹ w kierunku gampera. - Sk¹d, do cholery, wezmк jemio³к? - ¯elazo i miedŸ w takim razie! Skoczy³em do biurka, z³apa³em miedziany przycisk do papierуw i rozgl¹da³em siк rozpaczliwie za czymœ ¿elaznym, by zetkn¹ж to z miedzi¹. Przycisk wyrwano mi z r¹k. Z³apa³em go, nim spad³ na pod³ogк. Wtedy dojrza³em piуro wieczne i przytkn¹³em stalуwkк do przycisku. Ciemnoœж rozproszy³a siк. Uczucie ch³odu znik³o. Zdaje siк, ¿e zemdla³em. Godzinк pуŸniej derg rzek³ triumfalnie: - Widzisz? Potrzebujesz mojej ochrony. - Chyba tak - odpar³em apatycznie. - Bкdziesz potrzebowa³ paru rzeczy - powiedzia³ derg - tojad ¿у³ty, amarant, czosnek, ziemia cmentarna. - Ale przecie¿ gamper znikn¹³?! - Tak. Jednak grajlersy pozosta³y. Potrzebujesz te¿ ochrony przed lipsami, figsami i melgerizerem. Zrobi³em wiкc listк ziу³, wyci¹gуw i specyfikуw. Nie trudzi³em siк ju¿, by spytaж go o powi¹zanie rzeczy nadprzyrodzonych z botanik¹. Moje dostosowanie siк do sytuacji by³o ju¿ pe³ne i ca³kowite. Duchy i zjawy? Czy te¿ istoty pozaziemskie? Jedno i to samo, powiedzia³, i zrozumia³em, co mia³ na myœli. Z zasady zostawiaj¹ one nas w spokoju. Jesteœmy na innych poziomach percepcji, a nawet istnienia. Do czasu, a¿ jakiœ cz³owiek oka¿e siк g³upi na tyle, by zwrуciж na siebie uwagк. Teraz by³em dla nich zwierzyn¹, na ktуr¹ siк poluje. Niektуre z nich chcia³y mnie zniszczyж, inne ochroniж, ale ¿aden nie dba³ o m n i e, nawet derg. By³y zainteresowane wy³¹cznie moj¹ wartoœci¹ w tej grze, w tym polowaniu, je¿eli tak to mo¿na nazwaж. A sytuacja wynik³a z mojej winy. Przecie¿ mia³em do dyspozycji ca³¹ wiedzк rasy ludzkiej, tк straszliw¹ rasow¹ nienawiœж do czarownic i duchуw, irracjonalny strach przed innym ¿yciem. Bo przecie¿ moja przygoda rozgrywa³a siк ju¿ tysi¹ce razy i historia wci¹¿ siк powtarza - o tym, jak cz³owiek zajmuje siк dziwnymi sztukami i wywo³uje demona. W ten sposуb zwraca na siebie uwagк - a to najgorsza rzecz ze wszystkich. Tak wiкc by³em nierozerwalnie zwi¹zany z dergiem, derg ze mn¹. To znaczy do wczoraj. Teraz bowiem jestem rowu zdany wy³¹cznie na siebie. Przez parк tygodni panowa³ spokуj. Prosty sposуb eotwierania drzwi od szafy chroni³ mnie przed figsami. ipsy by³y bardziej niebezpieczne, ale oko ropuchy powstrzymywa³o je, jak siк wydaje, melgerizer zaœ by³ groŸny tylko podczas pe³ni ksiк¿yca. - Jesteœ w niebezpieczeсstwie - powiedzia³ wczoraj derg. - Znowu? - spyta³em ziewaj¹c. - Trang nam zagra¿a. - Nam? - Tak, zarуwno mnie, jak i tobie, bo nawet derg musi nara¿aж siк czasem na ryzyko i niebezpieczeсstwo. - Czy ten trang jest bardzo groŸny? - Niezmiernie. - Cу¿, co mam wiкc zrobiж? Skуra wк¿a nad drzwiami? Pentagra? - Nic z tych rzeczy - odpowiedzia³ derg. - Tranga neutralizuje siк na odwrуt. Chodzi o unikanie pewnych czynnoœci. Musia³em ju¿ unikaж tylu rzeczy, ¿e jeszcze jedno ograniczenie nie wydawa³o siк mieж znaczenia. - Czego nie powinienem robiж? - Nie mo¿esz lesnerowaж - odpowiedzia³ derg. - Lesnerowaж - skrzywi³em siк. - Co to oznacza? - Z pewnoœci¹ wiesz. Jest to przecie¿ zwyk³a, codzienna, ludzka czynnoœж. - Prawdopodobnie znam j¹ pod inn¹ nazw¹. Powiedz mi jak¹. - Dobra. Lesnerowaж to znaczy... - przerwa³ gwa³townie. - Co? - On jest tutaj. Trang. Cofn¹³em siк pod œcianк. Wydawa³o mi siк, ¿e wyczu³em lekki powiew kurzu, ale mog³y to byж tylko napiкte nerwy. - Derg! - wrzasn¹³em. - Gdzie jesteœ? Co mam robiж? Us³ysza³em jкk i dŸwiкk przypominaj¹cy zamykanie siк szczкk. Derg krzykn¹³ nagle: - Z³apa³ mnie! - Co mam robiж? - wrzasn¹³em znowu. Nast¹pi³ nieprzyjemny dŸwiкk rozgniatania. Potem ledwo s³yszalny g³os derga: - Nie lesneruj! I nast¹pi³a cisza. Siedzк wiкc teraz twardo w mieszkaniu. W przysz³ym tygodniu samolot rozbije siк w Birmie, ale nie powinno mi to zaszkodziж w Nowym Jorku. A figsy w ¿aden sposуb nie mog¹ zrobiж mi krzywdy. Nie mog¹, je¿eli drzwi od szafy bкd¹ zamkniкte. Jedyny prawdziwy problem stanowi lesnerowanie. Nie mogк lesnerowaж. W ¿adnym razie. Jeœli powstrzymam siк od lesnerowania, wszystko skoсczy siк i nagonka ruszy w innym kierunku. Musi! Wszystko, co trzeba zrobiж, to tylko ich przetrzymaж. K³opot w tym, ¿e nie mam zielonego pojкcia, co oznaczaж mo¿e lesnerowanie. Derg nazwa³ je”zwyk³¹, codzienn¹, ludzk¹ czynnoœci¹”. A wiкc przez jakiœ czas bкdк siк stara³ nie wykonywaж tak wielu czynnoœci, jak to mo¿liwe. Odespa³em trochк poprzednie zaleg³oœci i nic siк nie wydarzy³o, tak wiкc nie jest to lesnerowanie. Wyszed³em z domu, kupi³em coœ do jedzenia, zap³aci³em, przygotowa³em sobie posi³ek i zjad³em go. To te¿ nie by³o lesnerowanie. Napisa³em tк relacjк. Tak¿e to nie by³o lesnerowaniem. Jeszcze wyjdк z tego! W tej chwili zamierzam uci¹ж sobie drzemkк. Chyba siк przeziкbi³em. Teraz muszк kich... przek³ad: Jacek Kwieciсski

Ofiara brakorуbstwa Do Centrali Biuro 41 Kontroler Miglese Szanowny Panie! Niniejszym zawiadamiam Pana, ¿e wykona³em umowк Nr 13371 A. W rejonie przestrzeni oznaczonym kodem ATTALA zbudowa³em jedn¹ metagalaktykк, obejmuj¹c¹ 549 bilionуw galaktyk z odpowiedni¹ iloœci¹ skupisk gwiezdnych, gwiazd zmiennych, nowych, itd. Szczegу³y w za³¹czonym zestawieniu. Zewnкtrzne granice metagalaktyki ATTALA okreœlone s¹ na za³¹czonej mapie. Wystкpuj¹c w imieniu firmy i swoim w³asnym, jako g³уwnego konstruktora, pozwalam sobie wyraziж przekonanie, ¿e stworzyliœmy nie tylko wartoœciow¹ konstrukcjк, lecz tak¿e dzie³o o du¿ej wartoœci artystycznej. Prosimy o potwierdzenie przyjкcia obiektu. Poniewa¿ wykonaliœmy warunki umowy, oczekujemy wyp³aty przewidzianego umow¹ honorarium. Z powa¿aniem Carienomen Za³¹czniki: 1. Zestawienie instalacji 2. Mapa metagalaktyki ATTALA Do Zarz¹du Budownictwa G³уwny Konstruktor Carienomen Szanowny Panie Carienomen! Komunikujк uprzejmie, ¿e dokonaliœmy inspekcji Paсskiego obiektu, w wyniku czego zawiesiliœmy wyp³atк honorarium. Wartoœci artystyczne? Byж mo¿e, ¿e jest to dzie³o sztuki, ale proszк nie zapominaж, ¿e naszym podstawowym zadaniem jest budownictwo. Inspektarzy nasi wykryli powa¿ne iloœci nie wyjaœnionych faktуw, zdarzaj¹cych siк nawet w pobli¿u centrum metagalaktyki, a wiкc tam, gdzie nale¿a³o siк spodziewaж szczegуlnej starannoœci z Paсskiej strony. Jest to rzecz niedopuszczalna. Na szczкœcie okolica nie jest zaludniona. To jeszcze nie wszystko. Mo¿e zechce Pan wyjaœniж zjawiska przestrzenne? Po jakie licho wbudowa³ Pan na przyk³ad ten efekt przesuniкcia w kierunku czerwieni? Czyta³em Paсskie wyjaœnienie, ktуre zupe³nie nie trzyma siк kupy. Jak zareaguj¹ na to obserwatorzy z poszczegуlnych planet? Efekt artystyczny nie jest ¿adnym usprawiedliwieniem. Poza tym jakich Pan u¿ywa atomуw? Chce Pan robiж oszczкdnoœci stosuj¹c tandetny materia³? Stwierdzono powa¿ny procent atomуw niestabilnych, ktуre rozpadaj¹ siк przy najl¿ejszym dotkniкciu, a nawet bez dotkniкcia. Czy nie mуg³ Pan znaleŸж ¿adnego innego sposobu oœwietlenia swoich s³oсc? Za³¹czamy protokу³, zawieraj¹cy uwagi naszych inspektorуw. O wyp³acie nie ma mowy do czasu usuniкcia wszystkich brakуw. Jest jeszcze jedna powa¿na sprawa, o ktуrej zosta³em w³aœnie powiadomiony. Widocznie niezbyt starannie zaplanowa³ Pan rozk³ad napiкж w tkaninie czasoprzestrzennej, gdy¿ odkryliœmy dziurк w czasie na peryferiach jednej z galaktyk. Na razie jest niewielka, ale mo¿e siк rozszerzyж. Proponujк zaj¹ж siк tym natychmiast, zanim trzeba bкdzie przebudowywaж ca³¹ galaktykк. Jeden z mieszkaсcуw planety, natkn¹wszy siк na dziurк, zosta³ ju¿ poszkodowany, wy³¹cznie wskutek paсskiej lekkomyœlnoœci. Proponujк, aby naprawi³ pan to, zanim cz³owiek ten znajdzie siк poza swoim normalnym nastкpstwem czasu, siej¹c paradoksami na prawo i na lewo. W razie potrzeby proszк z nim wejœж w kontakt! Dosz³y mnie tak¿e s³uchy o nie wyjaœnionych zjawiskach na jednej z Paсskich planet, w³¹cznie z lataj¹cymi œwiniami, poruszaj¹cymi siк gуrami, duchami, itp. zgodnie z za³¹cznikiem. Nie mo¿emy tolerowaж podobnych faktуw, Panie Carienomen! Wszelkie paradoksy s¹ surowo zabronione, gdy¿ paradoks jest zawsze zwiastunem chaosu. Proszк natychmiast zaj¹ж siк poszkodowanym. Nie wiem, czy zdaje on ju¿ sobie sprawк z sytuacji. Miglese Za³¹cznik: 1. Zestawienie zjawisk nadprzyrodzonych Kay Masrin skoсczy³a pakowanie i z pomoc¹ mк¿a zamknк³a walizkк. - No to czeœж - powiedzia³ Jack Masrin unosz¹c pкkat¹ walizк. - Czas po¿egnaж nasz stary dom. Rozejrzeli siк oboje po pokoju, w ktуrym spкdzili ostatni rok. - Do widzenia - powiedzia³a Kay. - ChodŸ, bo spуŸnimy siк na poci¹g. - Mamy masк czasu - uspokoi³ j¹ m¹¿, id¹c w stronк drzwi. - Czy po¿egnamy siк z Weso³ym Ch³opcem? Przezwali tak w³aœciciela domu, pana Harfa, poniewa¿ uœmiecha³ siк raz na miesi¹c, kiedy wrкczali mu pieni¹dze za komorne. Oczywiœcie w chwilк pуŸniej wraca³ na jego twarz normalny œwiкtoszkowaty wyraz. - Lepiej nie - powiedzia³a Kay - przyg³adzaj¹c na sobie kostium. - Mo¿e nam ¿yczyж powodzenia i co wtedy bкdzie? - Masz zupe³n¹ racjк. Nie ma sensu zaczynaж nowego ¿ycia z b³ogos³awieсstwem Weso³ego Ch³opca. Wola³bym ju¿ przekleсstwo czarownicy z Endor. Wyszli na podest schodуw. Masrin spojrza³ w dу³, stan¹³ na pierwszym stopniu i zatrzyma³ siк gwa³townie. - Co siк sta³o? - spyta³a Kay. - Czy niczego nie zapomnieliœmy? - Zajrza³am do wszystkich szuflad i pod ³у¿ko. ChodŸ, bo siк spуŸnimy. Masrin powtуrnie spojrza³ w dу³. Coœ go niepokoi³o. Szuka³ w myœli przyczyny tego stanu. Oczywiœcie byli prawie bez grosza, ale to nigdy dotychczas go nie martwi³o. Przecie¿ dosta³ wreszcie pracк w szkole, chocia¿ co prawda w Iowa. Po rocznej pracy w ksiкgarni, to by³o coœ. Tak wiкc, wszystko sz³o dobrze - nie by³o powodуw do niepokoju. Zrobi³ krok w dу³ i zatrzyma³ siк znowu. Uczucie niepokoju wzros³o. Coœ ostrzega³o go przed nastкpnym krokiem. Obejrza³ siк na Kay. - Tak ci ¿al odje¿d¿aж? - spyta³a Kay. - ChodŸmy, bo Weso³y Ch³opiec policzy nam za nastкpny miesi¹c. A na to, dziwnym trafem, nie mamy pieniкdzy, Masrin wci¹¿ waha³ siк, Kay przecisnк³a siк obok niego i zbieg³a po schodach. - Widzisz? - wo³a³a z parteru. - To nie jest trudne. ChodŸ tu do mamusi, maleсki. Masrin zakl¹³ pod nosem i ruszy³ po schodach. Niepokуj by³ coraz silniejszy. Doszed³ do уsmego stopnia i... Sta³ na poros³ej traw¹ rуwninie. Przejœcie by³o momentalne. Gwa³townie wci¹gn¹³ powietrze i zmru¿y³ oczy. Mia³ w rкku walizkк, ale gdzie siк podzia³ dom? Gdzie siк podzia³a Kay? Gdzie siк podzia³ Nowy Jork? W oddali widaж by³o niewielk¹ b³кkitnaw¹ gуrк. Bli¿ej ros³a kкpa drzew. Sta³a ko³o niej grupa oko³o dwunastu mк¿czyzn. Masrin mia³ uczucie, ¿e œni. Bez wiкkszego zdziwienia zauwa¿y³, ¿e ludzie ci s¹ niscy, krкpi, muskularni. Na biodrach maj¹ przepaski, a w rкkach piкknie rzeŸbione i polerowane maczugi. Wpatrywali siк w niego i Masrin zrozumia³, ¿e s¹ nie mniej od niego zaskoczeni. Jeden z mк¿czyzn wyda³ gard³owy pomruk i wszyscy ruszyli w stronк Masrina. Maczuga rzucona z rozmachem odbi³a siк od walizki. Szok min¹³ w jednej chwili. Masrin odwrуci³ siк, wypuœci³ walizkк i pomkn¹³ niczym chart. Cios maczug¹ w plecy omal nie zwali³ go z nуg. Wœrуd deszczu strza³ wbiega³ na niewielki pagуrek. Jeszcze kilka metrуw w gуrк i nagle zda³ sobie sprawк, ¿e jest znowu w Nowym Jorku. W pe³nym biegu znalaz³ siк na szczycie schodуw i nie mog¹c siк zatrzymaж wpad³ na œcianк. Kay sta³a na parterze, nie odrywaj¹c wzroku od schodуw. Kiedy go zobaczy³a, zach³ysnк³a siк nie mog¹c wydobyж z siebie g³osu. Masrin patrzy³ na dobrze znane, ciemne, pomalowane na liliowy kolor œciany i na swoj¹ ¿onк. Ani œladu dzikusуw. - Co siк sta³o? - wyszepta³a blada Kay, wchodz¹c po schodach. - Co widzia³aœ? - spyta³ Masrin. Nie zdawa³ sobie sprawy z konsekwencji tego, co siк sta³o. W g³owie k³кbi³y mu siк najrу¿niejsze teorie i przypuszczenia. Kay waha³a siк chwilк, gryz¹c doln¹ wargк. - Zrobi³eœ kilka krokуw i znik³eœ. Straci³am ciк nagle z oczu. Sta³am tak bez ruchu i wpatrywa³am siк w miejsce, w ktуrym znik³eœ. Nagle us³ysza³am ha³as i ujrza³am ciк wbiegaj¹cego po schodach. Wrуcili do swojego pokoju i otworzyli drzwi. Kay osunк³a siк na ³у¿ko. Masrin chodzi³ w tк i z powrotem, ciк¿ko dysz¹c. Mia³ trudnoœci z uporz¹dkowaniem myœli. - Nie uwierzysz mi - powiedzia³. - Dlaczego? Sprуbuj! Opowiedzia³ jej o dzikusach. - Mуg³byœ powiedzieж, ¿e by³eœ na Marsie i te¿ bym ci uwierzy³a. Widzia³am przecie¿, jak znik³eœ. - Moja walizka! - przypomnia³ sobie nagle Masrin. - Daj spokуj z walizk¹. - Muszк po ni¹ wrуciж. - Nie! - Muszк. Zrozum, kochanie, to jest oczywiste. Natkn¹³em siк na jak¹œ dziurк w czasie, przez ktуr¹ trafi³em w przesz³oœж. Musia³em wyl¹dowaж w czasach prehistorycznych, s¹dz¹c po komitecie powitalnym. Muszк wrуciж po tк walizkк. - Dlaczego musisz? - Nie mogк dopuœciж do powstania paradoksu - Masrin nawet nie zastanowi³ siк, sk¹d mu to przysz³o do g³owy. - Pomyœl tylko - mуwi³ dalej - moja walizka znajduje siк w przesz³oœci. Mam w niej elektryczn¹ maszynkк do golenia, spodnie z zamkiem b³yskawicznym, plastykow¹ szczotkк do w³osуw, nylonow¹ koszulк i kilka ksi¹¿ek wydanych w ostatnich latach. Jest tam nawet dzie³o Ettisona o dziejach cywilizacji zachodniej od roku 1490 do czasуw obecnych. Zawartoœж tej walizki mo¿e popchn¹ж dzikusуw do zmiany ich w³asnej historii. A wyobraŸmy sobie, ¿e te rzeczy trafiaj¹ do r¹k Europejczykуw po odkryciu Ameryki? Jaki by to mia³o wp³yw na teraŸniejszoœж? - Nie wiem - powiedzia³a Kay. - I ty te¿ nie wiesz. - Oczywiœcie, ¿e wiem - zaprotestowa³ Masrin. Wszystko by³o dla niego jasne jak s³oсce. By³ zdziwiony, ¿e Kay tego nie rozumie. - Spуjrzmy na to w ten sposуb - mуwi³ Masrin. Historia sk³ada siк z drobnych faktуw. TeraŸniejszoœж sk³ada siк z ogromnej iloœci nieskoсczenie ma³ych czynnikуw, ukszta³towanych przez przesz³oœж. Jeœli wprowadzi siк nowy czynnik w przesz³oœж, to musi siк otrzymaж inn¹ teraŸniejszoœж. Jednak teraŸniejszoœж jako taka jest niezmienna. Mamy wiкc do czynienia z paradoksem, a to jest niedopuszczalne. - Dlaczego? - spyta³a Kay. Masrin zmarszczy³ czo³o. Jak na inteligentn¹ dziewczynк nie popisywa³a siк zbytnio. - Musisz mi wierzyж - powiedzia³. - Paradoks nie ma racji bytu w logicznym wszechœwiecie. Wszechœwiat musi siк opieraж na jakiejœ zasadzie. Wszystkie prawa przyrody s¹ jej wyrazem. Zasada ta nie mo¿e tolerowaж paradoksуw, poniewa¿... poniewa¿... - Wiedzia³, ¿e odpowiedŸ ma coœ wspуlnego ze zwalczaniem pierwotnego chaosu, ale nie wiedzia³ dlaczego. - W ka¿dym razie prawa wszechœwiata nie toleruj¹ paradoksуw. - Sk¹d ci to przysz³o do g³owy.? - spyta³a Kay. Nigdy nie s³ysza³a Jacka mуwi¹cego w ten sposуb. - Zastanawia³em siк nad tym od dawna - powiedzia³ Masrin i sam by³ o tym przekonany. - Po prostu nigdy nie rozmawialiœmy na ten temat. A teraz wracam po swoj¹ walizkк. Wyszed³ na schody, a Kay za nim. - Szkoda, ¿e nie mogк ci przynieœж ¿adnej pami¹tki. Niestety to te¿ wywo³a³oby paradoks. Wszystko w przesz³oœci mia³o swуj udzia³ w kszta³towaniu teraŸniejszoœci. Zabranie czegoœ stamt¹d, to jakby usuniкcie jednej niewiadomej z rуwnania. Otrzyma siк wtedy inny wynik. - Mуwi¹c to zacz¹³ schodziж. Na уsmym stopniu znik³. Znowu by³ w prehistorycznej Ameryce. Dzikusy zebra³y siк wokу³ walizki, w odleg³oœci kilku krokуw od niego. Masrin z ulg¹ zauwa¿y³, ¿e jeszcze jej nie otworzyli. Oczywiœcie sama walizka te¿ by³a wystarczaj¹co paradoksalnym zjawiskiem. Ale jej pojawienie siк - i jego tak¿e - zostanie przetrawione w postaci mitуw i legend. Czas ma okreœlon¹ elastycznoœж. Patrz¹c na dzikusуw Masrin nie mуg³ zdecydowaж, czy s¹ to przodkowie Indian, czy te¿ jakaœ podrasa, ktуra zginк³a bezpowrotnie. Zastanawia³ siк, czy uwa¿aj¹ go za wroga, czy za jakiegoœ leœnego demona. Masrin podbieg³ do krкgu dzikusуw, odepchn¹³ dwуch najbli¿szych, chwyci³ walizkк i rzuci³ siк do ucieczki, okr¹¿aj¹c zbawcze wzgуrze. Nadal jednak znajdowa³ siк w przesz³oœci. „Gdzie¿ u licha podzia³a siк ta dziura” myœla³ Masrin. Dzicy puœcili siк w pogoс. Masrin gor¹czkowo stara³ siк przypomnieж sobie, w ktуrym miejscu znajdowa³o siк przejœcie, ale przeszkadza³ mu œwist strza³. Gdzie jest ta dziura? Czy¿by siк przesunк³a? Czu³ pot sp³ywaj¹cy po twarzy. Maczuga drasnк³a go w ramiк, wiкc zmieni³ kierunek, szukaj¹c rozpaczliwie schronienia. Nagle wyros³o przed nim trzech dzikusуw. Masrin pad³ na ziemiк, aby unikn¹ж ich maczug i wszyscy trzej zwalili siк na niego. Zerwa³ siк czym prкdzej, gdy¿ nadbiega³a reszta. W gуrк! Dozna³ nag³ego olœnienia. Trzeba biec pod gуrк. Rzuci³ siк w kierunku szczytu pagуrka z uczuciem, ¿e nie do biegnie tam ¿ywy. I znalaz³ siк na schodach, z walizk¹ w d³oni. - Nic ci nie jest, kochanie? - objк³a go Kay. - Co siк sta³o? Masrin by³ teraz opanowany jedn¹ myœl¹. Nie s³ysza³ o ¿adnych prehistorycznych ludach, ktуre by tak wymyœlnie rzeŸbi³y swoje maczugi, jak te dzikusy. By³a to unikalna forma sztuki i chcia³by zdobyж jedn¹ tak¹ maczugк dla muzeum. Potem spojrza³ z przestrachem na liliowe œciany klatki schodowej, jakby spodziewa³ siк, ¿e za chwilк wyskoczy z nich banda dzikusуw. A mo¿e jakieœ ma³e ludziki siedz¹ w walizce. Stara³ siк zapanowaж nad nerwami. Rozs¹dek podpowiada³ mu, ¿e nie ma powodu do paniki; zdarzaj¹ siк defekty w strukturze czasu i on natrafi³ na jeden z nich. Wszystko inne wynika z tego logicznie. Powinien tylko... Jednak podœwiadomoœж nie chcia³a s³yszeж o logice, obserwowa³a tylko w niemym zdumieniu nieprawdopodobieсstwo tego, co siк dzia³o i nie trafia³y do niej ¿adne racjonalne argumenty. Skoro coœ jest niemo¿liwe, to znaczy, ¿e jest niemo¿liwe i ju¿. Masrin jкkn¹³ i straci³ przytomnoœж. Do Centrali Biuro 41 Kontroler Miglese Szanowny Panie! Uwa¿am, ¿e Paсskie podejœcie do sprawy jest krzywdz¹ce. Rzeczywiœcie zastosowa³em pewne nowe pomys³y w konstrukcji tej metagalaktyki. Pozwoli³em sobie na pewn¹ swobodк artystyczn¹, nie przypuszczaj¹c, ¿e nara¿к siк na szykany ze strony konserwatywnej i reakcyjnej Centrali. Proszк mi wierzyж, ¿e jestem w nie mniejszym stopniu ni¿ Pan zaanga¿owany w realizacjк naszego wielkiego celu - zwalczenia pierwotnego chaosu. Jednak w walce tej nie powinniœmy zapominaж o pewnych istotnych wartoœciach. W za³¹czeniu przesy³am uzasadnienie zastosowania efektu przesuniкcia w kierunku czerwieni oraz wyliczenia korzyœci p³yn¹cych z u¿ycia pewnej iloœci niestabilnych atomуw jako Ÿrуd³a œwiat³a i energii. Jeœli chodzi o defekt czasowy, by³ to drobny b³¹d, nie maj¹cy nic wspуlnego z sam¹ struktur¹ czasoprzestrzeni, ktуra jest, proszк mi wierzyж, pierwszorzкdnej jakoœci. Istnieje, jak Pan podkreœli³, osobnik zamieszany w to zjawisko, co komplikuje nieco sprawк usuniкcia b³кdu. Wszed³em z nim w kontakt, oczywiœcie poœrednio, dziкki czemu posiada on pewn¹ ogуln¹ orientacjк co do swojej roli. Jeœli nie bкdzie on rozszerza³ otworu przez zbyt czкste przejœcia, uda mi siк go zaszyж bez wiкkszych trudnoœci. Nie wiem jednak, o ile jest to mo¿liwe. Maj kontakt z nim jest doœж wyrywkowy i poza tym pozostaje on pod wp³ywem innych czynnikуw, zachкcaj¹cych go do zmiany miejsca pobytu. Oczywiœcie zawsze mogк dokonaж ekstrakcji i mo¿liwe, ¿e bкdк w koсcu do tego zmuszony. Niewykluczone, ¿e jeœli sprawa wymknie siк spod kontroli, trzeba bкdzie usun¹ж ca³¹ planetк. Mam nadziejк, ¿e do tego nie dojdzie, gdy¿ spowodowa³oby to koniecznoœж oczyszczenia ca³ego wycinka przestrzeni, w ktуrym znajduj¹ siк lokalni obserwatorzy. Co z kolei mog³oby spowodowaж koniecznoœж przebudowy ca³ej galaktyki. Mam nadziejк, ¿e w nastкpnym liœcie bкdк ju¿ mуg³ zawiadomiж Pana o pomyœlnej likwidacji problemu. Zwichrowanie w centrum metagalaktyki spowodowane zosta³o przez robotnikуw, ktуrzy pozostawili otwarty zsyp na odpadki. Zosta³ on ju¿ zamkniкty. Zjawiska takie, jak chodz¹ce gуry itp., zosta³y usuniкte w normalny sposуb. Przypominam, ¿e nadal nie otrzyma³em honorarium za swoj¹ pracк. < P> Carienomen Za³¹czniki: 1. Oœwiadczenie na temat przesuniкcia widma barwnego, str. 5541 2. Oœwiadczenie w sprawie niestabilnych atomуw, str. 7888 Do Zarz¹du Budownictwa G³уwny Konstruktor Carienomen Otrzyma Pan zap³atк wуwczas, kiedy potrafi Pan przedstawiж logicznie zaprojektowan¹ i przyzwoicie wykonan¹ konstrukcjк. Paсskie oœwiadczenia przeczytam, jeœli znajdк na to czas. Proszк usun¹ж ten defekt czasowy, zanim bкdzie za pуŸno! Miglese Masrin wrуci³ do przytomnoœci po pу³ godzinie. Kay przy³o¿y³a mu kompres na st³uczone ramiк. Masrin zacz¹³ chodziж po pokoju. Znowu odzyska³ panowanie nad sob¹. I znowu pojawi³y siк myœli. - Przesz³oœж jest w dole - powiedzia³ ni to do Kay, ni to do siebie samego. - To znaczy, oczywiœcie, nie dos³ownie”pod nami”, ale kiedy poruszam siк w tym kierunku, trafiam na dziurк w czasie. Jest to przypadek przesuniкcia siatki wspу³rzкdnych czasu. - Co to znaczy? - spyta³a Kay, wpatruj¹c siк szeroko otwartymi oczami w mк¿a. - Musisz mi uwierzyж na s³owo - powiedzia³ Masrin. Nie wolno mi schodziж w dу³! Nie potrafi³ wyt³umaczyж tego jaœniej. Brakowa³o mu s³уw na wyra¿enia myœli. - A czy mo¿esz iœж w gуrк? - spyta³a Kay, zupe³nie zbita z tropu. - Nie wiem. Myœlк, ¿e wtedy trafi³bym w przysz³oœж! - Nie wytrzymam tego d³u¿ej - jкknк³a Kay. - Co siк z tob¹ dzieje? Jak siк st¹d wydostaniesz? Jak zejdziesz po tych zaczarowanych schodach? - Jeszcze jesteœcie? - odezwa³ siк skrzekliwy g³os pana Harfa. Masrin poszed³ otworzyж drzwi. - Myœlк, ¿e jeszcze zostaniemy przez jakiœ czas - powiedzia³. - Niemo¿liwe - uci¹³ Harf. - Pokуj zosta³ ju¿ wynajкty komu innemu. Weso³y Ch³opiec Harf by³ ma³y i koœcisty, mia³ w¹sk¹ twarz i wargi cienkie niczym pajкcza niж. Wœlizn¹³ siк do pokoju, rozgl¹daj¹c siк, czy nie znajdzie gdzieœ œladуw uszkodzenia swojej w³asnoœci. Pan Harf ¿ywi³ przekonanie, ¿e nawet najmilsi ludzie zdolni s¹ do najgorszych zbrodni. - Kiedy maj¹ siк wprowadziж nowi lokatorzy? - spyta³ Masrin. - Dziœ po po³udniu. Proszк do tego czasu opuœciж lokal. - Czy nie mo¿na by tego jakoœ za³atwiж? - spyta³ Masrin. Zdawa³ sobie sprawк z beznadziejnoœci sytuacji. Nie mуg³ zejœж po schodach. Jeœli Harf zmusi go do tego, znajdzie siк znowu w prehistorycznym Nowym Jorku, gdzie na pewno czekaj¹ na niego z niecierpliwoœci¹. A poza tym by³ jeszcze najwa¿niejszy problem - sprawa paradoksu. - le siк czujк - powiedzia³a Kay s³abym g³osem. - Nie mogк wyjœж w takim stanie. - Jeœli pani jest chora, to mogк wezwaж pogotowie powiedzia³ Harf i rozejrza³ siк podejrzliwie, szukaj¹c oznak d¿umy lub czegoœ w tym rodzaju. - Chкtnie zap³acк panu podwуjnie, jeœli pozwoli nam pan zostaж jeszcze przez jakiœ czas - powiedzia³ Masrin. Harf podrapa³ siк w g³owк patrz¹c na Masrina. Wreszcie otar³ nos d³oni¹ i spyta³: - Ma pan pieni¹dze? Masrin policzy³ i okaza³o siк, ¿e zosta³o mu oko³o dziesiкciu dolarуw i bilety kolejowe. Mia³ zamiar poprosiж o zaliczkк zaraz po przyst¹pieniu do pracy. - A wiкc jesteœcie bez grosza - powiedzia³ Harf. - Zdawa³o mi siк, ¿e dosta³ pan pracк w jakiejœ szkole? - To prawda - powiedzia³a Kay bojawo. - W takim razie, dlaczego tam nie jedziecie? Masrinowie milczeli. Harf œwidrowa³ ich wzrokiem. - Bardzo podejrzane! Jeœli nie opuœcicie mieszkania do po³udnia, wezwк policjк! - Spokojnie! - przerwa³ mu Masrin. - Za dzisiejszy dzieс mamy zap³acone. Pakуj jest nasz do dwunastej w nocy. - Nie prуbujcie zostaж ani minuty d³u¿ej - powiedzia³ Harf po chwili namys³u i wyszed³ z pokoju. Kay czym prкdzej zamknк³a za nim drzwi. - Kochanie - powiedzia³a - dlaczego nie zadzwonisz do jakichœ uczonych tutaj w Nowym Jorku i nie powiesz im, co siк sta³o? Jestem pewna, ¿e oni by nam pomogli do czasu a¿.:. jak d³ugo bкdziemy musieli tu siedzieж? - Dopуki dziura nie zostanie zlikwidowana. Ale nie wolno o tym nikomu mуwiж, zw³aszcza uczonym. - Dlaczego? - Mуwi³em ju¿, ¿e najwa¿niejsz¹ rzecz¹ jest unikniкcie paradoksu. Znaczy to, ¿e muszк trzymaж siк z daleka zarуwno od przesz³oœci jak i od przysz³oœci, prawda? - Skoro tak s¹dzisz... - A co siк stanie, jeœli wezwiemy uczonych? Oczywiœcie bкd¹ nastawieni sceptycznie. Bкd¹ chcieli zobaczyж, jak to robiк. Poka¿к im, a wtedy sprowadz¹ swoich uczonych kolegуw. Zobacz¹, jak znikam, ale nie bкdzie ¿adnego dowodu, ¿e przenoszк siк w przesz³oœж. Stwierdz¹ tylko, ¿e schodz¹c: po schodach znikam w pewnym momencie. Wezw¹ fotografуw, ¿eby upewniж siк, ¿e ich nie hipnotyzujк. Potem za¿¹daj¹ dowodуw. Bкd¹ chcieli, ¿ebym zdoby³ skalp albo rzeŸbion¹ maczugк. Sprawa dostanie siк do gazet. Jest prawie nieuniknione, ¿e w czasie tego wszystkiego spowodujк jakiœ paradoks. A wiesz, co siк wtedy stanie? - Nie wiem i ty te¿ nie wiesz. - Ja wiem - powiedzia³ zdecydowanie Masrin. Z chwil¹ pojawienia siк paradoksu, przyczyna - to jest cz³owiek, ktуry go spowodowa³ - znika. Na zawsze. Sprawa zostaje odnotowana jako jedna wiкcej nie rozwi¹zana zagadka. Naj³atwiejszym sposobem rozwi¹zania paradoksu jest zlikwidowanie czynnika, ktуry go powoduje. - Jeœli uwa¿asz, ¿e mo¿esz znaleŸж siк w niebezpieczeсstwie, to oczywiœcie nie bкdziemy wzywaж ¿adnych uczonych - powiedzia³a Kay - chocia¿ nie zrozumia³am niczego z twoich wyjaœnieс. Kay wyjrza³a przez okno. By³ tam Nowy Jork, a gdzieœ za nim Iowa, do ktуrej mieli jechaж. Spojrza³a na zegarek i stwierdzi³a, ¿e poci¹g ju¿ odszed³. - Zadzwoс do szko³y - odezwa³ siк Masrin. - Powiedz im, ¿e spуŸniк siк o kilka dni. - Wiкc to potrwa tylko kilka dni? A jak siк potem wydostaniesz? - Dziura w czasie nie ma charakteru trwa³ego - powiedzia³ Masrin z przekonaniem. - Jeœli nie bкdк siк przez ni¹ przepycha³, to zaroœnie sama. - Ale przecie¿ mo¿emy tu zostaж tylko do pу³nocy. Co bкdzie dalej? - Nie wiem, miejmy nadziejк, ¿e do tego czasu sprawa siк wyjaœni. Do Centrali Biuro 41 Kontroler Miglese Szanowny Panie! Niniejszym przesy³am ofertк na wykonanie nowej metagalaktyki w rejonie MORSTT. Jeœli œledzi³ pan ostatnie dyskusje w krкgach artystycznych, to zapewne wie pan, ¿e zastosowanie przeze mnie niestabilnych atomуw w budowie metagalaktyki ATTALA zosta³o uznane za”najwiкkszy krok naprzуd w in¿ynierii od czasu wynalezienia zmiennego przep³ywu czasu”. Jako dowуd za³¹czam recenzje. Praca moja zosta³a powszechnie uznana za osi¹gniкcie artystyczne. Wiкkszoœж niedoci¹gniкж - nieuniknionych w tego rodzaju pracy - w metagalaktyce ATTALA zosta³a zlikwidowana. Pracujк nadal nad osobnikiem zamieszanym w sprawк dziury w czasie. Jak dotychczas, wspу³praca z nim uk³ada siк zupe³nie dobrze, uwzglкdniaj¹c inne czynniki, maj¹ce wp³yw na jego postкpowanie. Dzisiaj œci¹gn¹³em brzegi otworu, pozostawiaj¹c je do zroœniкcia. Mam nadziejк, ¿e wchodz¹cy w grк osobnik pozostanie na miejscu, gdy¿ w gruncie rzeczy nie lubiк dokonywaж ekstrakcji. Ostatecznie ka¿dy osobnik, ka¿da planeta, ka¿dy uk³ad s³oneczny, choжby nie wiem jak ma³y, jest integraln¹ czкœci¹ zaplanowanej przeze mnie ca³oœci. W ka¿dym razie pod wzglкdem artystycznym. Proszк o powtуrne dokonanie inspekcji. Proszк zwrуciж uwagк na uk³ady galaktyczne wokу³ centrum metagalaktyki. Ich niezapomniane piкkno pozostaje z cz³owiekiem na zawsze. Proszк rozwa¿yж moj¹ ofertк w œwietle moich dotychczasowych osi¹gniкж. Przypominam, ¿e w dalszym ci¹gu nie otrzyma³em nale¿nego honorarium za metagalaktykк ATTALA. < P> Carienomen Za³¹czniki: 1. Oferta w sprawie budowy metaga1aktyki MORSTT 2. Artyku³y ma temat metagalaktyki ATTALA - Jest za kwadrans dwunasta, kochanie - powiedzia³a zdenerwowana Kay. - Czy s¹dzisz, ¿e mo¿na ju¿ wyjœж? - Poczekajmy jeszcze parк minut - Masrin wpatrywa³ siк w swуj zegarek, s³ysz¹c kroki skradaj¹cego siк Harfa, ktуry czeka³ dok³adnie dwunastej. Za piкж dwunasta Masrin postanowi³, ¿e trzeba sprуbowaж. Jeœli dziura nie znik³a do tego czasu, to piкж minut niczego nie zmieni. Postawi³ walizkк na komodzie i przysun¹³ sobie krzes³o. - Co robisz? - spyta³a Kay. - Nie chcк prуbowaж tych schodуw po nocy. Ci praindianie s¹ wystarczaj¹co nieprzyjemni w dzieс. Sprуbujк wyjœж w gуrк. ¯ona spojrza³a na niego spod oka w sposуb zdradzaj¹cy niedwuznacznie, co s¹dzi o stanie jego umys³u. - Schody tu nie s¹ wa¿ne - wyjaœni³ Masrin. - Chodzi o przesuniкcie siк w gуrк lub w dу³. Krytyczna rу¿nica poziomуw wynosi chyba oko³o piкciu stуp. Kay nerwowo zaciska³a d³onie, patrz¹c, jak Masrin staje na krzeœle, a potem ostro¿nie wchodzi na komodк. - Zdaje siк, ¿e wszystko w porz¹dku - powiedzia³ nieco dr¿¹cym g³osem. - Sprуbujк jeszcze trochк wy¿ej. Mуwi¹c to wszed³ na walizkк. I znik³. By³ jasny dzieс i znajdowa³ siк w mieœcie. W mieœcie, ktуre jednak nie przypomina³o w niczym Nowego Jorku. Jego piкkno zapiera³o dech w piersiach - Masrin ba³ siк odetchn¹ж z obawy, aby nie naruszyж tego kruchego piкkna. Widzia³ delikatne w rysunku, wysmuk³e wie¿e i budynki. I ludzi. Ale jakich ludzi! - uœwiadomi³ sobie Masrin gwizdn¹wszy ze zdumienia. Ludzie byli b³кkitni, w zielonkawym œwietle zielonego s³oсca. Masrin zrobi³ g³кboki wdech i poczu³, ¿e siк dusi. Jeszcze jeden kurczowy wdech i zacz¹³ siк chwiaж na nogach. Ale¿ tutaj nie by³o powietrza! W ka¿dym razie nadaj¹cego siк dla niego. Zrobi³ krok do ty³u i spad³. Wyl¹dowa³ na wpу³ uduszony na pod³odze w swoim pokoju. Po chwili doszed³ do siebie. Us³ysza³, ¿e Harf dobija siк do drzwi. Masrin podniуs³ siк z trudem i prуbowa³ coœ wymyœliж. Harf zapewne podejrzewa, ¿e Masrin jest szefem gangu, czy coœ takiego. Jeœli nie wyjd¹, wezwie policjк. A to bкdzie musia³o doprowadziж do... - Pos³uchaj - powiedzia³ do Kay - mam pomys³. W gardle czu³ jeszcze gorzki smak atmosfery przysz³oœci. W³aœciwie trudno siк dziwiж, pomyœla³. Zajrza³ widocznie daleko w przysz³oœж. Sk³ad atmosfery uleg³ stopniowo zmianie i ludzie przystosowali siк. Dla niego by³a to jednak trucizna. - S¹ dwie mo¿liwoœci - mуwi³ Masrin. - Jedna, ¿e pod warstw¹ prehistoryczn¹ znajduje siк inna, wczeœniejsza warstwa. Druga, ¿e warstwa prehistoryczna jest tylko miejscowym naruszeniem ci¹g³oœci, ¿e pod ni¹ jest znowu wspу³czesny Nowy Jork, rozumiesz? - Nie. - Chcк sprуbowaж dostaж siк pod warstwк prehistoryczn¹. Byж mo¿e w ten sposуb znajdк siк na parterze. Kay zastanowi³a siк nad logik¹ udawania siк na tysi¹ce lat wstecz po to, ¿eby przejœж kilka metrуw, ale nie odezwa³a siк. Masrin otworzy³ drzwi i wyszed³ na schody, odprowadzany przez Kay. - ¯ycz mi powodzenia! - powiedzia³. - To nic nie pomo¿e - wtr¹ci³ stoj¹cy na schodach Harf. - Chcк, ¿ebyœcie siк st¹d wynieœli! Masrin zbieg³ po schodach. W prehistorycznym Nowym Jorku by³ wci¹¿ jeszcze ranek i dzicy wci¹¿ jeszcze czekali na niego. Masrin uzna³, ¿e up³ynк³o tu najwy¿ej pу³ godziny, lecz nie mia³ czasu na zastanawianie siк dlaczego. Zaskoczy³ ich i odbieg³ na jakieœ dwadzieœcia jardуw, zanim go zobaczyli. Rzucili siк w pogoс, a Masrin w biegu rozgl¹da³ siк za jakimœ obni¿eniem gruntu. Musia³ zejœж o piкж stуp w dу³, ¿eby siк st¹d wydostaж. Zobaczy³ przed sob¹ obni¿enie terenu i skoczy³. Znalaz³ siк w wodzie. Raczej pod wod¹. Ciœnienie zgniata³o go, nad g³ow¹ nie widzia³ œwiat³a dziennego. Widocznie trafi³ na okres, kiedy ta czкœж kontynentu by³a dnem oceanu. Masrin rozpaczliwie macha³ nogami, bуl w uszach by³ nie do wytrzymania. Zbli¿a³ siк do powierzchni i... Sta³ znowu na ziemi, ociekaj¹c wod¹. Tym razem dzicy mieli dosyж. Widz¹c, jak wyrasta spod ziemi tu¿ przed nimi, wydali okrzyk, przera¿enia i uciekli. Zmкczonym krokiem Masrin wrуci³ na wzgуrze, wdrapa³ siк na szczyt i znalaz³ siк na schodach. Kay czeka³a na niego, a obok sta³ Harf, gapi¹c siк z otwart¹ gкb¹. Masrin uœmiechn¹³ siк s³abo. - Panie Harf - powiedzia³ - czy mo¿e pan wejœж do pokoju? Chcia³bym coœ panu powiedzieж. Do Centrali Biuro 41 Kontroler Miglese Szanowny Panie! Nie rozumiem Paсskiej odpowiedzi na moj¹ ofertк w sprawie budowy metagalaktyki MORSTT. Co wiкcej, nie s¹dzк, aby rynsztokowe wyra¿enia by³y na miejscu w korespondencji urzкdowej. Gdyby zada³ Pan sobie trud zapoznania siк z moj¹ ostatni¹ prac¹ w rejonie ATTALA, przekona³by siк Pan, ¿e jako ca³oœж jest to piкkne dzie³o, stanowi¹ce trwa³e osi¹gniкcie w walce z pierwotnym chaosem. Jedyn¹ usterk¹ jest przypadek owego cz³owieka zamieszanego w sprawк dziury w czasie. Obawiam siк, ¿e bкdк jednak musia³ dokonaж ekstrakcji. Zasklepiony ju¿ otwуr twardnia³, kiedy nagle osobnik ten przedar³ siк znowu, rozrywaj¹c go gorzej ni¿ przedtem. Paradoksu jak na razie nie ma, ale w ka¿dej chwili ma¿e siк zdarzyж. Jeœli nie zapanuje on nad swoim bezpoœrednim otoczeniem i jeszcze raz sprуbuje przejœcia, podejmк niezbкdne kroki. Paradoksy s¹ niedopuszczalne. Zwracam siк do Pana, aby rozpatrzy³ Pan ponownie moj¹ ofertк. Proszк mi wybaczyж, ¿e niepokojк Pana takimi drobiazgami, ale wci¹¿ jeszcze nie otrzyma³em honorarium. Z powa¿aniem Carienomen - Oto ca³a historia - koсczy³ swoj¹ opowieœж Masrin w godzinк pуŸniej. - Wiem, ¿e brzmi to nieprawdopodobnie, ale sam pan widzia³, jak znika³em. - To prawda - przyzna³ Harf. Masrin poszed³ do ³azienki zdj¹ж mokre ubranie. - Tak - mуwi³ Harf - chyba pan rzeczywiœcie znik³. - Nie ulega w¹tpliwoœci. - I woli pan, ¿eby uczeni nie dowiedzieli siк o paсskich konszachtach z diab³em? - Nie! Wyjaœnia³em ju¿ panu sprawк paradoksu. - Chwileczkк - przerwa³ mu Harf. - Mуwi³ pan o tych rzeŸbionych maczugach. To musia³oby byж cenne dla muzeum. Twierdzi³ pan, ¿e niczego podobnego nie widzia³. - Ale¿ mуwi³em ju¿ - powiedzia³ Masrin wychodz¹c z ³azienki - ¿e nie wolno mi stamt¹d niczego zabieraж. Wywo³a³oby to... - Oczywiœcie - przerwa³ mu Harf - mуg³bym te¿ wezwaж dziennikarzy. I uczonych. Mуg³bym nieŸle zarobiж na tym kulcie diab³a... - Diabe³ nie ma tu nic do rzeczy. Nie wie pan., jak¹ rolк taka maczuga mog³a odegraж w historii. Mo¿e na przyk³ad zabito ni¹ cz³owieka, ktуry zjednoczy³by ludy Ameryki Pу³nocnej i pierwsi Europejczycy zetknкliby siк ze zjednoczonym narodem Indian. Niech pan tylko pomyœli, jaki by to mia³o wp³yw... - Po co to gadanie - przerwa³ mu Harf - przyniesie mi pan tк maczugк, czy nie? - Mуwi³em ju¿ panu - powiedzia³ zniechкcony Masrin. - Nie chcк s³uchaж tych historii o paradoksach. I tak nic z tego nie rozumiem. Ale mogк siк z panem podzieliж po po³owie tym, co dostaniemy za maczugк. - Nie mogк. - W porz¹dku. W takim razie do zabaczenia - Harf podszed³ do drzwi. - Niech pan zaczeka! Harf przystan¹³ i na jego cienkich, pajкczych wargach pojawi³ siк uœmiech. Masrin zastanawia³ siк, co bкdzie gorsze. Przyniesienie maczugi oznacza powa¿ne prawdopodobieсstwo wywo³ania paradoksu, gdy¿ usunie z przesz³oœci wszystko to, co wi¹za³o siк z t¹ maczug¹. Jeœli tego nie zrobi, Harf œci¹gnie tu dziennikarzy i uczonych. Mog¹ sprawdziж prawdziwoœж wszystkiego spychaj¹c go po prostu ze schodуw; prкdzej czy pуŸniej zrobi³aby to i tak policja. Przy zamieszaniu w to wiкkszej iloœci osуb paradoks by³by nieunikniony. I mo¿liwe, ¿e ca³a Ziemia zosta³aby usuniкta. Masrin by³ co do tego przekonany, choж nie wiedzia³ dlaczego. Tak czy owak by³ zgubiony, ale zdobycie maczugi wydawa³o mu siк prostsze. - Przyniosк panu maczugк - powiedzia³ Masrin. Wyszed³ na schody odprowadzany przez Kay i Harfa. Kay chwyci³a go za rкkк. - Nie rуb tego - prosi³a. - Nie mam innego wyjœcia. - Przez chwilк myœla³ o zabiciu Harfa. To jednak mog³oby go zaprowadziж na krzes³o elektryczne. Oczywiœcie mуg³by zabraж jego cia³o i pogrzebaж je w przesz³oœci. Ale trup dwudziestowiecznego cz³owieka w prehistorycznej Ameryce te¿ mo¿e wywo³aж paradoks. Gdyby go tak znaleziono? A poza tym nie by³by zdolny do zabicia cz³owieka. Masrin poca³owa³ ¿onк i zszed³ po schodach. Dzikusуw nie by³o nigdzie widaж, ale mia³ uczucie, ¿e œledz¹ go czyjeœ oczy. Znalaz³ na ziemi dwie maczugi. Widocznie te, ktуre go dotknк³y, stawa³y siк tabu - pomyœla³ podnosz¹c jedn¹ z nich i spodziewaj¹c siк, ¿e podobna maczuga mo¿e mu w ka¿dej chwili roz³upaж czaszkк. Jednak na rуwninie nadal panowa³ spokуj. - Brawo! - zawo³a³ Harf. - Dawaj j¹ pan tutaj! Masrin poda³ mu maczugк, potem podszed³ do Kay i obj¹³ j¹. Teraz paradoks by³ rуwnie oczywisty, jak gdyby zamordowa³ w³asnego prapradziadka. - Piкkna sztuka - mуwi³ Harf, podziwiaj¹c maczugк. Mo¿e pan uwa¿aж, ¿e zap³aci³ pan za nastкpny miesi¹c. Nagle maczuga znik³a z jego d³oni. Potem znik³ Harf. Kay zemdla³a. Masrin zaniуs³ j¹ na ³у¿ko i prysn¹³ jej wod¹ w twarz. - Co siк sta³o? - spyta³a Kay. - Nie wiem - powiedzia³ Masrin zdziwiony. - Wiem tylko tyle, ¿e musimy tu pozostaж jeszcze przez dwa tygodnie. Choжbyœmy mieli z g³odu kit z okien wyjadaж. Do Centrali Biuro 41 Kontroler Miglese Szanowny Panie! Paсska propozycja, abym zaj¹³ siк remontem uszkodzonych gwiazd, jest obelg¹ dla mnie i mojej firmy. Odmawiamy, powo³uj¹c siк na dotychczasowe osi¹gniкcia, opisane w broszurze, ktуr¹ za³¹czam. Jak mo¿e Pan proponowaж tak¹ pracк jednej z najbardziej zas³u¿onych firm Centrali? Ponawiam swoj¹ ofertк budowy nowej metagalaktyki w rejonie MORSTT. Jeœli chodzi o metagalaktykк ATTALA, to praca nad ni¹ zosta³a zakoсczona i œmia³o mo¿na stwierdziж, ¿e lepszej konstrukcji nigdzie Pan nie znajdzie. Ten fragment wszechœwiata jest cudem. Co do osobnika, ktуry zaklinowa³ siк w dziurze czasowej, to ostatecznie nie dokona³em jego ekstrakcji, usun¹³em natomiast jeden z czynnikуw maj¹cych na niego negatywny wp³yw. Bкdzie mуg³ siк teraz rozwijaж normalnie. Musi Pan przyznaж, ¿e jest to przyk³ad dobrej roboty i charakterystycznej dla mnie wynalazczoœci. Decyzja moja by³a nastкpuj¹ca: Po co usuwaж zdrowego osobnika, jeœli mo¿na go uratowaж usuwaj¹c tego, ktуry wnosi rozk³ad? Jeszcze raz proszк o komisyjne przyjкcie mojej pracy. Domagam siк powtуrnego rozpatrzenia mojej oferty w sprawie nowej metagalaktyki. W dalszym ci¹gu nie otrzymujк honorarium! Z powa¿aniem Carienomen Za³¹czniki: 1) broszura, stron 9978. przek³ad: Lech Jкczmyk

Okrutne Rуwnania Po wyl¹dowaniu na Pi¹tej Regulusa cz³onkowie Eskpedycji Jarmoliсskiego rozbili obуz i uruchomili RR-22-0134, czyli robota rewirowego, zwanego w skrуcie Maksem. By³o to reaguj¹ce na g³os dwunogie urz¹dzenie, maj¹ce za zadanie strze¿enie obozu przed najœciem nieziemcуw na wypadek, gdyby gdzieœ kiedyœ spotkano siк z nieziemcami. Maks mia³ pocz¹tkowo regulaminowy kolor szarometaliczny, ale podczas ci¹gn¹cej siк w nieskoсczonoœж drogi pomalowano go na b³кkitno. Mierzy³ dok³adnie 125 centymetrуw. Ludzie z ekspedycji przywykli uwa¿aж go za ³agodnego, rozs¹dnego metalowego cz³owieczka, takiego ¿elaznego krasnoluda. Mylili siк oczywiœcie. Ich robot wcale nie by³ taki, jakim go sobie wyobra¿ali. RR-22-0134 nie by³ bardziej rozs¹dny ni¿ przeciкtny kombajn zbo¿owy, nie bardziej ³agodny ni¿ zautomatyzowana walcownia. Pod wzglкdem moralnym by³ porуwnywalny z turbin¹ albo z radiem, ale nie z cz³owiekiem. Jedyn¹ ludzk¹ cech¹ RR-22-0134 by³a zdolnoœж dzia³ania w nieprzewidzianych sytuacjach. Ma³y Maks, niemowlкco b³кkitny z czerwonymi oczkami, kr¹¿y³ po obwodzie obozu wytк¿aj¹c czujniki. Kapitan Beatty i porucznik James odlecieli poduszkowcem na tygodniowy rekonesans. Zostawili porucznika Hallorana na gospodarstwie. Holloran by³ niski, barczysty i mia³ krzywe nogi. By³ tak¿e weso³y, piegowaty, twardy, prosty i zaradny. Zjad³ lunch i przyj¹³ sygna³ radiowy od wyprawy. Nastкpnie roz³o¿y³ sobie p³уcienne krzes³o i usiad³, ¿eby podziwiaж okolicк. Pi¹ta Regulusa by³a ca³kiem przyjemna, je¿eli ktoœ jest mi³oœnikiem odludzia. We wszystkich kierunkach rozci¹ga³ siк rozpalony krajobraz ska³, piargуw i lawy. By³y jakieœ ptaki podobne do wrуbli i jakieœ zwierzкta podobne do kojotуw. Nieliczne kaktusy wyraŸnie ledwo zipa³y. Po chwili Halloran wsta³. - Maks! Idк rozejrzeж siк za granicк obozu. Zostaniesz na stra¿y podczas mojej nieobecnoœci. Robot zatrzyma³ siк. - Tak jest, zostanк na stra¿y. - Nie wpuszczaj tu ¿adnych nieziemcуw, zw³aszcza tych z dwiema g³owami i ze stopami skierowanymi do ty³u. - Rozkaz. - Maks by³ pozbawiony poczucia humoru, kiedy chodzi³o o nieziemcуw. - Czy pamiкta pan has³o, panie Halloran - Pamiкtam. A ty, Maks. - Tak jest, pamiкtam. - Dobra. Do zobaczenia. Halloran przekroczy³ granicк obozu. Spкdziwszy godzinк na ogl¹daniu terenu Halloran nie znalaz³ nic godnego uwagi i wrуci³. Z przyjemnoœci¹ ujrza³ RR-22-0134 patroluj¹cego granicк obozu. Znaczy³o to, ¿e wszystko jest w porz¹dku. - Staж! - odezwa³ siк robot. Has³o! - Czeœж, Maks! - zawo³a³. - Jakieœ wiadomoœci ze zwiadu - Staж! - krzykn¹³ robot, kiedy Halloran mia³ ju¿ przekroczyж granicк obozu. - Nie wyg³upiaj siк, Maks. Nie jestem w nastroju do... Halloran stan¹³ jak wryty. Fotoelektryczne oczy Maksa rozjarzy³y siк i cichy podwуjny trzask zdradzi³, ¿e jego broс pierwszego stopnia Jest gotowa do u¿ycia. Halloran postanowi³ dzia³aж ostro¿nie. - Stojк. Nazywam siк Halloran. Czy teraz wszystko w porz¹dku? - Proszк podaж has³o. -”B³awatek” - powiedzia³ Halloran. - A teraz, je¿eli pozwolisz... - Nie przekraczaж granicy obozu ostrzeg³ robot. - Has³o nieprawid³owe. - Co ty gadasz Sam ci je da³em. - To by³o poprzednie has³o. - Poprzednie Chyba ci siк pomiesza³ twуj pу³ciek³y mуzg.”B³awatek” to jedyne has³o i nie ma innego, bo nikt ci nie mуg³ daж innego. Chyba ¿e... Robot czeka³. Halloran rozwa¿a³ nieprzyjemn¹ myœl z rу¿nych punkуw widzenia a¿ wreszcie wypowiedzia³ j¹ na g³os. - Chyba ¿e kapitan Beatty da³ ci nowe has³o przed odjazdem. Czy tak by³o? - Tak - odpowiedzia³ robot. - ¯e te¿ o tym nie pomyœla³em powiedzia³ Halloran. Uœmiecha³ siк, ale by³ zaniepokojony. Takie niedopatrzenia zdarza³y siк ju¿ wczeœniej. Tylko zawsze by³ ktoœ w obozie, kto mуg³ je skorygowaж. Mimo wszystko nie by³o powodуw do zmartwienia. W³aœciwie sytuacja by³a po prostu œmieszna. I musia³o byж z niej wyjœcie przy odrobinie zdrowego rozs¹dku. Halloran oczywiœcie zak³ada³, ¿e roboty RR maj¹ odrobinк zdrowego rozs¹dku. Maks - zacz¹³ Halloran - ju¿ rozumiem, jak siк to sta³o. Kapitan Beatty da³ ci nowe has³o. Ale zapomnia³ powiedzieж o tym mnie. A ja pog³кbi³em jego b³¹d nie sprawdzaj¹c has³a przed opuszczeniem obozu. Robot nie skomentowa³ tego ani s³owem. Halloran ci¹gn¹³ dalej. - Na szczкœcie ten b³¹d da siк ³atwo naprawiж. - Mam nadziejк - zauwa¿y³ robot. - Jasna sprawa - powiedzia³ Halloran ju¿ z mniejszym przekonaniem. Kapitan i ja trzymamy siк w tej kwestii œciœle ustalonej procedury. Kiedy daje ci has³o, informuje mnie o tym ustnie. Jednak na wypadek, gdyby nie mуg³ tego zrobiж natychmiast, tak jak tym razem, zapisuje je. - Naprawdк? - spyta³ robot. - Tak - potwierdzi³ Halloran. Zawsze. Niezmiennie. Co obejmuje, mam nadziejк, i ten raz. Czy widzisz ten namiot za tob¹? Robot przekrкci³ jeden czujnik, drugim obserwuj¹c Hallorana. - Widzк - powiedzia³. - Dobrze. W tym namiocie stoi stу³. Na stole le¿y ksiкga. - Zgadza siк. - Dobrze. Na pierwszej stronie tej ksiкgi jest lista najwa¿niejszych danych, czкstotliwoœci radiowe w razie alarmu itd. Na tej samej stronie jest zakreœlone na czerwono aktualne has³o. Robot wysun¹³ jeden z czujnikуw i wci¹gn¹³ go z powrotem. - Mуwisz prawda, ale to nie ma znaczenia. Interesuje mnie znajomoœж has³a, a nie miejsca, gdzie siк znajduje. Je¿eli wypowiesz has³o, muszк ciк wpuœciж. Je¿eli nie, mam ciк nie wpuszczaж. - To szaleсstwo! - krzykn¹³ Halloran. - Maks, ty biurokratyczny baranie, to ja, Halloran, i dobrze o tym wiesz! Jesteœmy razem od dnia, kiedy ciк uruchomiono! Przestaс zgrywaж Horatia na moœcie i wpuœж mnie wreszcie. - Twoje podobieсstwo do pana Hallorana jest nieco niepokoj¹ce - przyzna³ robot - ale nie jestem ani wyposa¿ony, ani upowa¿niony do przeprowadzania sprawdzianуw identyfikacyjnych. Nie wolno mi rуwnie¿ polegaж na moich wyobra¿eniach. Jedynym dowodem, jaki mogк zaakceptowaж, jest has³o. Halloran st³umi³ wœciek³oœж i spokojnym g³osem powiedzia³: - Maks, przyjacielu, czy¿byœ zak³ada³, ¿e jestem nieziemcem? - Poniewa¿ nie znasz has³a, muszк przyj¹ж takie za³o¿enie. - Maksi - krzykn¹³ Halloran robi¹c krok do przodu - jak Boga kocham! - Nie zbli¿aж siк do granicy obozu! - powiedzia³ robot b³yskaj¹c czujnikami. - Kimkolwiek czy czymkolwiek jesteœ, cofnij siк! - Dobrze, cofam siк - powiedzia³ Halloran poœpiesznie. - Nie b¹dŸ takt nerwowy. Cofn¹³ siк i odczeka³ a¿ czujniki robota przygasn¹. Potem usiad³ na kamieniu. Musia³ siк dobrze zastanowiж. By³o prawie po³udnie tysi¹cgodzinnego dnia Regulusa. Na bia³ym niebie wisia³y dwa oœlepiaj¹co bia³e bliŸniacze s³oсca. Przesuwa³y siк leniwie nad granatowoczarnym krajobrazem, jak dwa powolne pojazdy boga œmierci niszcz¹ce wszystko, czego dotkn¹. Co jakiœ czas w ognisto suchym powietrzu zatacza³ leniwy kr¹g jakiœ ptak. Jakieœ ma³e zwierz¹tka przemyka³y siк z cienia do cienia. Inne zwierza, przypominaj¹ce rosomaka, ogryza³o ko³ek od namiotu nie niepokojone przez ma³ego b³кkitnego robota. Cz³owiek siedzia³ na kamieniu i przygl¹da³ siк robotowi. Halloran, ktуry zacz¹³ ju¿ odczuwaж skutki upa³u i pragnienie, stara³ siк zrozumieж sytuacjк i znaleŸж z niej wyjœcie. Chcia³o mu siк piж. Wkrуtce bкdzie musia³ siк napiж. Nied³ugo po tym umrze z pragnienia. Jedyne znane Ÿrуd³o wody pitnej w okolicy znajdowa³o siк w obozie. W obozie by³o du¿o wody. Ale robot broni³ do niej dostкpu. Zgodnie z programem, Beatty i James maj¹ nawi¹zaж z nim kontakt radiowy za trzy dni, ale pewnie nie bкd¹ zaniepokojeni, je¿eli im siк to nie uda. Krуtkofalуwki zawodz¹, nawet na Ziemi. Sprуbuj¹ od nowa wieczorem i rano nastкpnego dnia. Dopiero wtedy wrуc¹. Powiedzmy cztery ziemskie dni. Jak d³ugo wytrzyma bez wody! OdpowiedŸ zale¿y od tempa utraty wody. Kiedy dojdzie do utraty p³ynu w granicach od dziesiкciu do piкtnastu procent wagi cia³a, straci przytomnoœж. Mo¿e to nast¹piж gwa³townie. Pozbawieni wody Beduini ginкli w ci¹gu doby. Pasa¿erowie uszkodzonych samochodуw, ktуrzy usi³owali pieszo wydostaж siк z pustyni Baker albo Mohave na amerykaсskim Po³udniowym Zachodzie, czasem nie prze¿ywali jednego dnia. Pi¹ta Regulusa mia³a temperatur Kalahari i mniejsza wilgotnoœж powietrza ni¿ Dolina Œmierci. Dzieс trwa³ tu prawie tysi¹c ziemskich godzin. By³o po³udnie, mia³ wiкc przed sob¹ piкжset godzin nieprzerwanej operacji dwуch s³oсc bez skrawka cienia. Jak d³ugo mуg³ przetrwaж? Jeden ziemski dzieс. Dwa, przy najbardziej optymistycznym obliczeniu. Beatty i James nie wchodzili w grк. Musia³ sam dostaж siк do wody w obozie i to szybko. Co oznacza³o, ¿e musi znaleŸж sposуb na robota. Postanowi³ sprуbowaж logiki. - Maks, musisz wiedzieж, ¿e ja, Halloran, wyszed³em z obozu i ¿e ja, Halloran wrуci³em po godzinie i ¿e to ja, Halloran, stojк teraz przed tob¹ bez has³a. - Prawdopodobieсstwo przemawia bardzo silnie na rzecz twojej interpretacji - przyzna³ robot. - No, wiкc... - Ale nie mam prawa dzia³aж na podstawie prawdopodobieсstwa lub nawet prawie-pewnoœci. Zosta³em przecie¿ zbudowany dla ochrony przed nieziemcami mimo skrajnie niskiego prawdopodobieсstwa, ¿e kiedykolwiek zajdzie tego potrzeba. - Czy mo¿esz mi przynajmniej przynieœж manierkк wody? - Nie, to by³oby sprzeczne z rozkazami. - Kiedy otrzyma³eœ rozkazy na temat podawania wody? - Nie dosta³em szczegу³owego rozkazu w tej sprawie. Wniosek wynika z mojego zasadniczego przeznaczenia. Nie wolno mi udzielaж ¿adnej pomocy nieziemcom. Halloran powiedzia³ bardzo du¿o s³уw, bardzo szybko i g³oœno. Jego wypowiedŸ by³a ostra i nasycona przenoœniami, ale Maks zignorowa³ j¹ ca³kowicie jako obraŸliw¹, tendencyjn¹ i nie odnosz¹c¹ siк do tematu. W chwilк potem nieziemiec podaj¹cy siк za Hallorana skry³ siк za stosem kamieni. Po kilku minutach stwуr wyszed³ zza stosu kamieni pogwizduj¹c. - Czeœж, Maks - powiedzia³ stwуr. - Dzieс dobry, panie Halloran odoowiedzia³ robot. Halloran zatrzyma³ siк kilka metrуw od granicy obozu. - Tak - powiedzia³. - Rozejrza³em siк, ale nie ma tu nic do ogl¹dania. Czy coœ siк dzia³o podczas mojej nieobecnoœci? - Tak jest - odpowiedzia³ Maks. Nieziemiec usi³owa³ przedostaж siк do obozu. - Naprawdк? - zdziwi³ siк Halloran. - Tak jest, proszк pana. - Jak ten nieziemiec wygl¹da³? - By³ bardzo podobny do pana. - Wielki Bo¿e! - wykrzykn¹³ Halloran. - A jak pozna³eœ, ¿e to nie by³em ja? - Bo usi³owa³ wejœж na teren obozu bez podania has³a. Prawdziwy pan Halloran nigdy by czegoœ takiego nie zrobi³. - Rzeczywiœcie - powiedzia³ Hallran. - Brawo, Maks. Bкdziemy musieli mieж oko na tego jegomoœcia. - Tak jest. Dziкkujк panu. Halloran niedbale skin¹³ g³ow¹. By³ z siebie zadowolony. Doszed³ do wniosku, te Maks z racji samej swojej konstrukcji musi traktowaж ka¿de spotkanie jako unikaln¹ i now¹ sytuacjк. Musia³o tak byж, skoro Maksowi nie by³o wolno wnioskowaж z poprzednich doœwiadczeс. Maks mia³ wbudowane preferencje. Zak³ada³, ¿e Ziemianin zawsze zna has³o. Zak³ada³, ¿e obcy nigdy nie zna has³a, ale zawsze usi³uje dostaж siк do obozu. Zatem istota, ktуra nie usi³uje dostaж siк do obozu, mo¿na uwa¿aж za Ziemianina, dopуki nie oka¿e siк, ¿e jest inaczej. Halloran pomyœla³, ¿e to ca³kiem dobry wywуd myœlowy jak na cz³owieka, ktуry straci³ ju¿ parк procent p³ynu ustrojowego. Teraz pozostawa³a mu tylko nadzieja, ¿e dalszy ci¹g planu rуwnie¿ siк sprawdzi. - Maks - powiedzia³ - podczas swojej inspekcji dokona³em doœж niepokoj¹cego odkrycia. - Jakiego, proszк pana? - Stwierdzi³em, ¿e obozujemy na skraju szczeliny tektonicznej. W porуwnaniu z ni¹ s³ynne pкkniкcie Œw. Andrzeja z Kalifornii to ma³e piwo. - To brzmi groŸnie. Czy istnieje du¿e ryzyko? - Mo¿esz siк za³o¿yж o swуj blaszany ty³ek, ¿e tak. A du¿e ryzyko oznacza du¿o pracy. Musimy we dwуjkк przenieœж ca³y obуz o jakieœ dwie mile na zachуd. I to natychmiast! Bierz zbiorniki z wod¹ i idziemy. - Tak jest. Jak tylko mnie pan zwolni. - Dobrze. Zwalniam ciк. Do roboty. - Nie mogк. Musi mnie pan zwolniж podaj¹c aktualne has³o i odwo³uj¹c je. Tylko wtedy bкdк mуg³ przerwaж s³u¿bк wartownicza. - Nie ma czasu na formalnoœci rzuci³ Halloron surowo. - Nowe has³o brzmi”bie³uga”. Ruszaj siк, Maks, poczu³em lekki wstrz¹s. - Ja nic nie czu³em. - A dlaczego mia³byœ poczuж? uci¹³ Halloran. - Jesteœ tylko robotem rewirowym o nie specjalnie wyszkolonym cz³owiekiem z wyostrzonym aparatem zmys³owym. Psiakrew, znуw dr¿y! Chyba tym razem poczu³eœ? - Zdaje mi siк, ¿e tak. - No, to ruszaj siк! - Nie mogк, panie Halloran! jest fizyczn¹ niemo¿liwoœci¹, ¿ebym opuœci³ stanowisko bez formalnego rozkazu! Proszк mi wydaж rozkaz! - Nie denerwuj siк tak - powiedzia³ Halloran. - Po namyœle s¹dzк, ¿e mo¿na zostawiж obуz tu, gdzie jest. - Ale trzкsienie ziemi... - Przeprowadzi³em nowe obliczenia. Mamy wiкcej czasu ni¿ myœla³em. Pуjdк rozejrzeж siк jeszcze raz. Halloran wszed³ za ska³kк znikaj¹c z pola widzenia robota. Serce mu wali³o, czu³ jak gкsta krew z trudem przepycha siк przez ¿y³y. Zmusi³ siк, ¿eby usi¹œж bardzo spokojnie w skrawku cienia. Dzieс ci¹gn¹³ siк bez koсca. Bezkszta³tny bia³y kleks podwуjnego s³oсca przesun¹³ siк o parк centymetrуw w stronк horyzontu. RR-22-0134 trwa³ na stra¿y. Zerwa³ siк wiatr, nasili³ siк i dmuchn¹³ piaskiem w czujniki Maksa. Robot wкdrowa³ nieustannie wokу³ obozu. Wiatr ucich³ i wœrуd g³azуw w odleg³oœci dwudziestu metrуw pojawi³a siк jakaœ postaж. Halloran czy obcy? Maks nie wdawa³ siк w przypuszczenia. Strzeg³ obozu. Ma³e stworzenie podobne do kojota nadbieg³o klucz¹c z pustyni i omal nie zderzy³o siк z Maksem. Z gуry spad³ na nie wielki ptak. Rozleg³ siк cienki, przeraŸliwy pisk i krew zbryzga³a jeden z namiotуw. Ptak uniуs³ siк ciк¿ko w powietrze, w szponach niуs³ coœ, co siк rusza³o. Maks nie zwraca³ na to uwagi. Obserwowa³ cz³ekokszta³tna istotк zmierzaj¹c¹ niepewnym krokiem w jego stronк. Istota zatrzyma³a siк. - Dzieс dobry, panie Halloran odezwa³ siк Maks. - Czujк siк w obowi¹zku zauwa¿yж, ¿e wykazuje pan wyraŸne oznaki odwodnienia. Mo¿e to prowadziж do udaru, utraty przytomnoœci i œmierci, je¿eli natychmiast nie podejmie pan odpowiednich krokуw. - Zamknij siк - powiedzia³ Halloran ochryple przez wyschniкte gard³o. - Rozkaz, panie Halloran. - I przestaс nazywaж mnie panem Halloranem. - Dlaczego? - Bo nie jestem ¿adnym Halforanem. Jestem nieziemcem. - Naprawdк? - Tak, naprawdк. Czy w¹tpisz w moje s³owo? - No, wie pan, takie niczym nie poparte twierdzenie... - Zaraz ci dam dowуd. Nie znam has³a. Czy to ci wystarczy? Podczas gdy robot siк waha³, Halloran mуwi³ dalej. - Pos³uchaj, pan Halloran powiedzia³ mi, ¿e mam ci przypomnieж o twoich podstawowych definicjach, stanowi¹cych kryteria twojego dzia³ania. Ziemianin to istota rozumna, ktуra zna has³o, nieziemiec to istota rozumna, ktуra nie zna has³a. - Tak - przyzna³ robot niechкtnie. Znajomoœж has³a jest dla mnie sprawdzianem. A jednak coœ mi siк tu nie podoba. Przypuœжmy, ¿e mnie ok³amujesz? - Je¿eli k³amiк, to znaczy, ¿e jestem Ziemianinem, ktуry wie, ¿e nie ma niebezpieczeсstwa. Ale ty wiesz, ¿e nie k³amiк, bo wiesz, ¿e ¿aden Ziemianin nie k³ama³by na temat has³a. - Nie wiem, czy wolno mi przyj¹ж takie za³o¿enie. - Musisz. Przecie¿ ¿aden Ziemianin nie chcia³by uchodziж za obcego, prawda? - Oczywiœcie, ¿e nie. - I has³o jest jedynym pewnym sposobem na odrу¿nienie cz³owieka od nieziemca? - Tak. - Zatem rzecz jest udowodniona. - Wci¹¿ nie jestem pewien - powiedzia³ Maks i Halloran zrozumia³, ¿e robot niechкtnie przyjmowa³ informacje od nieziemca, nawet je¿eli nieziemiec chcia³ tylko udowodniж, ¿e jest nieziemcem. Czeka³. Po chwili Maks powiedzia³: - Dobrze. Zgadzam siк, ¿e jesteœ nieziemcem. W zwi¹zku z tym zabraniam ci wstкpu do obozu. - Wcale nie chcк, ¿ebyœ mnie wpuœci³. Rzecz w tym, ¿e jestem jeсcem Hallorana i sam wiesz, co to znaczy. Robot zamruga³ czujnikami. - Nie wiem, co to znaczy. - To znaczy - powiedzia³ Halloran - ¿e musisz w stosunku do mnie postкpowaж zgodnie z rozkazami Hallorana. A rozkazy s¹ takie, ¿e mam byж uwiкziony na terenie obozu i nie wolno ci mnie wypuœciж bez wyraŸnego polecenia. - Pan Halloran wie, ¿e nie mogк ciк wpuœciж na teren obozu. - Oczywiœcie! Ale Halloran ka¿e ci uwiкziж mnie w obozie, a to jest coœ zupe³nie innego. - Naprawdк? - Ale¿ oczywiœcie! Musisz wiedzieж ¿e Ziemianie zawsze bior¹ do niewoli obcych, ktуrzy prуbuj¹ dostaж siк na teren obozu! - Coœ takiego obi³o mi siк o uszy powiedzia³ Maks. - Mimo to nie mogк ciк wpuœciж. Mogк ciк pilnowaж tutaj, przed obozem. - To jest do niczego - powiedzia³ ponuro Halloran. - ¯a³ujк, ale to wszystko, co mogк zrobiж. - No, dobrze - zgodzi³ siк Halloran siadaj¹c na piasku. - Jestem zatem twoim wiкŸniem. - Tak. - To proszк mi daж piж. - Nie wolno mi... - Do diab³a, wiesz przecie¿, ¿e wziкci do niewoli nieziemcy maja byж traktowani z wzglкdami stosownymi do ich stopnia i musz¹ zgodnie z Konwencj¹ Genewska otrzymywaж wszystko, co jest im niezbкdne do ¿ycia. - Tak, coœ o tym s³ysza³em - powiedzia³ Maks. - Jaki jest twуj stopieс? - Starszy jamisdar. Numer ksi¹¿eczki 12278031. I muszк natychmiast otrzymaж wodк, bo inaczej umrк. Maks namyœla³ siк przez kilka sekund i powiedzia³: - Dam ci wody. Ale dopiero, jak pan Holloran siк napije. - Chyba wystarczy dla nas obu? spyta³ Halloran sil¹c siк na przymilny uœmiech. - Decyzja - stwierdzi³ twardo Maks - nale¿y do pana Hallorana. - Dobrze - powiedzia³ wstaj¹c Halloran. - Czas na moja po³udniowa modlitwк, ktуra muszк odbyж na osobnoœci. - A je¿eli uciekniesz? - Po co? - spyta³ Halloran odchodz¹c. - Holloran i tak by mnie z³apa³. - To prawda. Ten cz³owiek to geniusz - mrukn¹³ robot. Up³ynк³o bardzo niewiele czasu. Nagle spoza g³azуw wyszed³ Halloran. - Pan Halloran? - spyta³ Maks. - To ja - powiedzia³ Halloran radoœnie. - Czy zg³osi³ siк tu mуj jeniec? - Tak, proszк pana. Jest tam, za tymi ska³kami, modli siк. - Nie ma w tym nic z³ego. S³uchaj, Maks, kiedy zg³osi siк tu po raz drugi, koniecznie daj mu wody. - Chкtnie. Jak tylko pan siк napije. - Co tam, mnie siк nie chce piж. Daj koniecznie wody temu nieszczкsnemu nieziemcowi. - Nie mogк, pуki siк nie upewniк, ¿e pan siк napi³. Stan odwodnienia, o ktуrym wspomina³em, zaszed³ jeszcze dolej. Jest pan bliski utraty przytomnoœci. Nalegam stanowczo, ¿eby pan siк napi³. - Dobrze ju¿, przestaс mi wierciж dziurк w brzuchu i przynieœ manierkк. - Ale¿, proszк pana - Co tam znowu? - Wie pan, ¿e nie wolno mi opuœciж posterunku na granicy obozu. - Dlaczego, do diab³a? - Bo to sprzeczne z rozkazami. Tak¿e dlatego, ¿e tam, za ska³kami jest obcy. - Ja za ciebie popilnujк, a ty b¹dŸ dobrym ch³opcem i przynieœ manierkк. - To mi³o z pana strony, ale nie mogк siк zgodziж. Jestem robotem RR zbudowanym wy³¹cznie w celu strze¿enia obozu. Nie wolno mi przekazywaж obowi¹zkуw nikomu, nawet cz³owiekowi albo drugiemu robotowi RR, dopуki nie otrzymam has³a i nie zostanк zdjкty z posterunku. - Tak, tak - mrukn¹³ Halloran. Z ktуrego koсca bym zacz¹³, dochodzк do œciany. - Z trudem powlуk³ siк z powrotem za ska³ki. - Co siк sta³o? - spyta³ robot. Co ja takiego powiedzia³em? Odpowiedzi nie by³o. - Panie Halloran? Starszy jamizdarze? Nadal ¿adnej odpowiedzi. Maxs kontynuowa³ obchуd obozu. Halloran by³ wyczerpany. Gard³o bola³o go od gadania z tкpym robotem, a ca³e cia³o od nieustannego ataku podwуjnego s³oсca. To ju¿ nie by³o poparzenie s³oneczne - by³ czarny, spalony, nie cz³owiek, a pieczony indyk. Bуl, pragnienie i zmкczenie nie pozostawia³y miejsca na ¿adne uczucie poza wœciek³oœci¹. By³ wœciek³y na siebie, ¿e da³ siк z³apaж w tak absurdalna pu³apkк, ¿e tak g³upio da³ siк zabiж. („Halloran? A tak, to ten biedak, co nie zna³ has³a i umar³ z pragnienia nieca³e piкжdziesi¹t metrуw od wody i cienia. Smutna, dziwna i œmieszna œmierж...”) Tylko wœciek³oœж trzyma³a go teraz przy ¿yciu, umo¿liwia³a mu analizк sytuacji i poszukiwanie drogi do obozu. - Co mi jeszcze pozosta³o? Przekrкci³ siк na wznak i patrzy³ w rozpalone do bia³oœci niebo. Przed oczami p³ywa³y mu czarne punkty. Halucynacje? Nie, to kr¹¿¹ce ptaki. Ignorowa³y swoja codzienna, z³o¿ona z kojotуw dietк i czeka³y no coœ ekstra, na egzotyczny k¹sek... Halloran zmusi³ siк, ¿eby usi¹œж. Muszк rozwa¿yж sytuacjк, przekonywa³ siebie, i znaleŸж jakiœ fortel. Z punktu widzenia Maksa wszystkie istoty rozumne, ktуre znaj¹ has³o, s¹ Ziemianami, a wszystkie istoty rozumne, ktуre nie znaj¹ has³a, s¹ nieziemcami. Co znaczy... W³aœnie, co to znaczy? Przez chwilк Halloranowi zdawa³o siк, ¿e znalaz³ klucz do ca³ej zagadki, ale mia³ trudnoœci ze skupieniem siк. Ptaki kr¹¿y³y coraz ni¿ej. Jeden z kojotуw zbli¿y³ siк i obw¹chiwa³ mu buty. Wszystko niewa¿ne. Skoncentrowaж siк. Staж siк automatologiem-praktykiem. - Tak naprawdк, jak siк zastanowiж, to Maks jest g³upi. Nie zbudowano go z myœl¹ o wykrywaniu fa³szerstw, poza bardzo ograniczon¹ dziedzin¹. Jego kryteria s¹, powiedzmy, archaiczne. Jak w tej opowieœci o Platonie; ktуry zdefiniowa³ cz³owieka jako bezpiуrego dwunoga, na co stary cynik Diogenes przyniуs³ oskubanego kurczaka. Wуwczas Platon zmieni³ definicjк i okreœli³ cz³owieka jako bezpiуrego dwunoga z p³askimi paznokciami. Ale co to wszystko mia³o wspуlnego z Maksem? Halloran energicznie potrz¹sn¹³ g³ow¹ usi³uj¹c zmusiж siк do koncentracji. Ale nie mуg³ siк pozbyж obrazu platoсskiego cz³owieka-kurczaka wzrostu metr osiemdziesi¹t bez jednego piуra na ciele, ale z p³askimi paznokciami. Maks musia³ mieж jakieœ s³abe miejsce! W odrу¿nieniu od Platona nie mуg³ zmieniaж pogl¹dуw. Maks by³ wiкŸniem swoich definicji i ich logicznych konsekwencji... - Niech mnie diabli! - powiedzia³ Halloran. - Zdaje siк, ¿e znalaz³em. Usi³owa³ to przemyœleж, ale stwierdzi³, ¿e nie potrafi. Po prostu musia³ sprуbowaж stawiaj¹c wszystko na jedna kartк. - Maks - mrukn¹³ pod nosem idzie do ciebie jeden oskubany kurczak. A raczej nieskubany. Zobaczymy, jak sobie z tym poradzisz! Nie bardzo wiedzia³, o co mu chodzi, ale wiedzia³, co zaraz zrobi. Kapitan Beatty i porucznik James wrуcili do obozu pod koniec trzech ziemskich dni. ZnaleŸli Hallorana nieprzytomnego i w malignie, ofiarк odwodnienia i udaru s³onecznego. Bredzi³ coœ, ¿e Platon nie chcia³ go wpuœciж do obozu i ¿e on, Halloran, zmieni³ siк w kurczaka wysokoœci metr osiemdziesi¹t bez p³askich paznokci, wystawiaj¹c w ten sposуb do wiatru zarуwno uczonego filozofa, jak i jego kole¿kк robota. Maks napoi³ go, owin¹³ w mokre koce i zbudowa³ czarny daszek z podwуjnego plastyku. Za dzieс lub dwa Halloran musia³ dojœж do siebie. Przed utrat¹ przytomnoœci zd¹¿y³ skreœliж kilka s³уw”Nie mia³em has³a nie mog³em wrуciж zawiadomiж fabrykк zainstalowaж wy³¹cznik awaryjny w robotach RR”. Beatty nic nie rozumia³ z tego, co mуwi³ Halloran, przepyta³ wiкc Maksa. Us³ysza³ o inspekcyjnej wycieczce Hallorana i o rу¿nych nieziemcach, podobnych do niego jak dwie krople wody, o tym, co oni mуwili i co mуwi³ Halloran. By³y to wyraŸnie coraz bardziej rozpaczliwe prуby Hallorana przedostania siк do obozu. - Ale co siк sta³o dalej? - spyta³ Beatty. - Jak w koсcu wszed³? - On nie wszed³ - powiedzia³ Maks. - Od pewnej chwili by³ w œrodku. - Ale jak go przepuœci³eœ? - Nie przepuœci³em go. To by³oby zupe³nie wykluczone. Pan Halloran po prostu by³ w obozie. - Nie rozumiem - powiedzia³ Beatty. - Szczerze mуwi¹c, proszк pana, ja te¿. Podejrzewam, ¿e tylko pan Holloran mo¿e odpowiedzieж na to pytanie. - Up³ynie trochк czasu, zanim Halloran bкdzie mуg³ coœ powiedzieж. Ale skoro on znalaz³ sposуb, to i ja powinienem go znaleŸж. Beatty i James bardzo siк starali, ale odpowiedzi nie potrafili znaleŸж. Nie byli wystarczaj¹co zdesperowani, albo wystarczaj¹co wœciekli, albo rozumowali nie tak, jak trzeba by³o. ¯eby zrozumieж, jak Halloran wszed³ do obozu, nale¿a³o spojrzeж na koсcowa fazк wydarzeс z punktu widzenia Maksa. Upa³, wiatr, ptaki, g³azy, s³oсca, nie zwracam uwagi na to, co nie jest wa¿ne. Mam pilnowaж obozu przed obcymi. Coœ zbli¿a siк od strony g³azуw, od strony pustyni. Du¿e stworzenie, w³osy zas³ania j¹ mu pysk, idzie na czterech nogach. Stajк na jego drodze. Warczy. Jeszcze raz zastawiam mu drogк, odbezpieczam broс, gro¿к. Stworzenie warczy i dalej pe³znie w kierunku obozu. Dokonujк przegl¹du definicji, ¿eby zachowaж siк w odpowiedni sposуb. Wiem, ¿e ludzie i nieziemcy s¹ klasami istot charakteryzuj¹cych siк inteligencja, ktуra wyra¿a siк w zdolnoœci do artyku³owanej mowy. Ta zdolnoœж ujawnia siк w reakcji na moje pytania. Ludzie spytani o has³o zawsze odpowiadaj¹ prawid³owo. Nieziemcy spytani o has³o zawsze odpowiadaj¹ nieprawid³owo. Zarуwno nieziemcy jak i ludzie odpowiadaj¹, prawid³owo lub nieprawid³owo, na pytanie o has³o. Skoro tak jest zawsze, to muszк przyj¹ж, ¿e stworzenie, ktуre nie odpowiada na moje pytanie, nie umie mуwiж i mogк na nie nie zwracaж uwagi. Mogк nie zwracaж uwagi na ptaki i jaszczurki. Na to du¿e zwierzк, ktуre czo³ga siк obok mnie, te¿ mogк nie zwracaж uwagi. Ono mnie interesuje, ale muszк wytк¿aж czujniki, bo gdzieœ tam na pustyni jest pan Halloran. Jest tam te¿ nieziemiec w stopniu starszego jamisdara. Ale co to? To pan Halloran, cudem, znalaz³ siк z powrotem w obozie. Jкczy, cierpi na odwodnienie organizmu i skutki udaru s³onecznego. Po zwierzкciu, ktуre przeczo³ga³o siк obok mnie oni œladu, a jamisdar pewnie nadal modli siк wœrуd g³azуw... przek³ad: L. J.

Pasa¿er na gapк Przyjecha³em do Marsport w kilka godzin po l¹dowaniu rakiety, pochodz¹cej z Ziemi. Jej ³adunek zawiera³ œwidry o diamentowych wiert³ach, ktуre zamуwi³em z gуry rok temu. Zale¿a³o mi na tym, ¿eby je odebraж, zanim ktoœ inny wszystko zgarnie. Nie chcк przez to powiedzieж, ¿e ktoœ mia³by mi ukraœж przesy³kк; tutaj, na Marsie, wszyscy jesteœmy uczonymi i d¿entelmenami. Ale trudno tu dostaж potrzebne rzeczy i”rekwizycja w wypadku nag³ej potrzeby” jest dla uczonego-d¿entelmena najlepszym sposobem skradzenia czegoœ, czego mu brak. £adowa³em w³aœnie moje œwidry na jeepa, gdy zjawi³ siк Carson z Sekcji Kopalnianej, wymachuj¹c rozkazem rekwizycji z prawem pierwszeсstwa w wypadku nag³ej potrzeby. Na szczкœcie mia³em dobry pomys³, ¿eby przygotowaж sobie - zna³em osobiœcie dyrektora Burke - nakaz rekwizycji z prawem pierwszeсstwa przed wszystkimi innymi nakazami rekwizycji. Carson okaza³ siк tak pos³uszny, ¿e trzy œwidry da³em mu w prezencie. Odjecha³ z ha³asem na swym skuterze poprzez s³ynne czerwone piaski Marsa, ktуre tak ³adnie wygl¹daj¹ na kolorowych pocztуwkach, lecz ktуre tylko zanieczyszczaj¹ motory. Zbli¿y³em siк do rakiety, nie dlatego, ¿ebym specjalnie interesowa³ siк rakietami, lecz raczej, ¿eby zobaczyж coœ, co urozmaici³oby mi trochк codzienn¹ monotoniк. I w³aœnie zobaczy³em pasa¿era na gapк. Sta³ tu¿ przy rakiecie i oczami wielkimi jak spodki obserwowa³ czerwone piaski, wypalone tereny l¹dowania i piкж budynkуw Marsportu. Ca³a jego postaж niemal mуwi³a:”A wiкc to jest Mars...!” Zirytowa³em siк w duchu. Mia³em ju¿ na ten dzieс wiкcej pracy, ni¿ mуg³bym odwaliж w ci¹gu tygodnia. A pasa¿erowie na gapк - to by³o moje zajкcie. Dyrektor Burke powiedzia³ mi kiedyœ, w chwili nag³ego kaprysu: - Tully, pan umie siк obchodziж z ludŸmi. Pan ich rozumie. Oni pana lubi¹. Wiкc mianujк pana szefem marsjaсskiej s³u¿by bezpieczeсstwa. Inaczej mуwi¹c, do mnie nale¿a³o zajmowanie siк pasa¿erami na gapк. Ten mуg³ mieж jakieœ dwadzieœcia lat. Wzrostu by³ wy¿szego ni¿ metr dziewiкжdziesi¹t, a wa¿y³ zaledwie jakieœ piкжdziesi¹t kilo. Skуra i koœci. Nos jego przybra³ w naszym dobroczynnym, marsjaсskim klimacie zabawn¹ czerwon¹ barwк. Mia³ du¿e niezgrabne rкce i dusi³ siк jak ryba wyrzucona z wody w nasz¹ dobroczynn¹ atmosferк. Naturalnie nie mia³ inhalatora. Pasa¿erowie na gapк nigdy ich nie maj¹. Zbli¿y³em siк do niego i powiedzia³em: - No i co pan myœli? To zabawne wra¿enie, prawda, znaleŸж siк na autentycznej obcej planecie. - Pewnie! - dysza³ pasa¿er na gapк. Jego skуra z powodu braku tlenu stawa³a siк niebieska, z wyj¹tkiem koсca nosa, ktуry œwieci³ teraz jaskraw¹ czerwieni¹. Postanowi³em, ¿e jeszcze przez chwilк pozwolк mu cierpieж. - A wiкc po kryjomu za³adowaliœmy siк razem z ³adunkiem. Chcia³o siк odbyж gratisow¹ przeja¿d¿kк na urocz¹, zachwycaj¹c¹ planetк Mars? - Pan... pan nies³usznie uwa¿a mnie za zwyk³ego pasa¿era na gapк - zaprotestowa³. - Jak by to powiedzieж... jak by to powiedzieж... - ...jak by to powiedzieж, da³em ³apуwkк kapitanowi skoсczy³em za niego. Zacz¹³ niebezpiecznie chwiaж siк na d³ugich, chudych nogach. Wyj¹³em mуj zapasowy inhalator i za³o¿y³em mu na nos. - Tкdy, darmozjadku! Postaramy siк znaleŸж dla ciebie coœ do zjedzenia. A potem utniemy sobie powa¿n¹ rozmуwkк w cztery oczy. Musia³em trzymaж go za ramiк, ¿eby doprowadziж a¿ do messy. Tak przewraca³ oczami, ¿e za ka¿dym krokiem ma³o brakowa³o, a by³by siк o coœ potkn¹³ i pot³uk³. Kiedy znaleŸliœmy siк wreszcie w œrodku, wyregulowa³em ciœnienie atmosferyczne i kaza³em mu odgrzaж kotlet wieprzowy i fasolк. £apczywie po³kn¹³ wszystko, obrуci³ siк na krzeœle i uœmiechn¹³ siк od ucha do ucha. - Nazywam siк Johny Franklin - oœwiadczy³. - Mars! Wci¹¿ jeszcze nie mogк uwierzyж, ¿e tu jestem! To mуwi¹ wszyscy pasa¿erowie na gapк, przynajmniej ci, ktуrym uda siк prze¿yж podrу¿. Na dziesiкciu lub dwunastu, ktуrzy co roku tego prуbuj¹, rzadko tylko wiкcej ni¿ jeden lub dwуch przybywa ¿ywy. Wiкkszoœж z nich to straszni g³upcy. Udaje im siк wœlizn¹ж pomiкdzy ³adunek, mimo wszelkich kontroli s³u¿by bezpieczeсstwa. Rakieta startuje z przyspieszeniem prawie dwudziestu”g” i wtedy pasa¿er na gapк, pozbawiony jakiejkolwiek specjalnej ochrony, pкka jak pluskwa. A jeœli to wytrzyma, wykaсcza go promieniowanie. Albo te¿ dusi siк w nie nadaj¹cej siк do oddychania atmosferze wnкtrza statku, zanim zdo³a dotrzeж do kabiny pilota. Mamy tutaj na uboczu specjalny cmentarz, zarezerwowany wy³¹cznie dla pasa¿erуw na gapк. Jednak¿e zdarzaj¹ siк tacy, ktуrzy to prze¿ywaj¹ i l¹duj¹ na Marsie, pe³ni marzeс i z³udzeс. I to w³aœnie ja mam obowi¹zek rozwiewaж ich z³udzenia. - Co masz zamiar robiж na Marsie? - spyta³em go. - Powiem panu - odpar³ Franklin. - Na Ziemi musi siк byж takim samym jak wszyscy. Trzeba myœleж tak jak wszyscy i postкpowaж tak jak wszyscy. A jeœli nie, to cz³owieka zamykaj¹. Skin¹³em g³ow¹ potakuj¹co. ¯ycie na Ziemi, po raz pierwszy w historii ludzkoœci, by³o teraz ustabilizowane. W³adze d¹¿y³y, ¿eby to utrwaliж. - A zatem przysz³a ci chкtka zmieniж trochк klimat? - Tak, proszк pana - powiedzia³ Franklin. - Mo¿e pan powie, ¿e to banalne, ale chcia³em byж pionierem. Jeœli to trudne, tym gorzej dla mnie! Bкdк pracowa³. Niech mi pan pozwoli zostaж, a zobaczy pan! Bкdк pracowa³ tak ciк¿ko, jak bкdzie trzeba! - Po co? - Hк? Przez chwilк by³ skonsternowany. Potem odpar³: - Ale¿... wszystko jedno po co... - Co umiesz robiж? Bкdziemy pewnie potrzebowali dobrego specjalisty chemii nieorganicznej. Orientujesz siк mo¿e przypadkiem w tego rodzaju badaniach? - N... nie, proszк pana. I nie sprawia³o mi to przyjemnoœci, lecz trzeba by³o, ¿ebym mu przedstawi³ ca³¹ smutn¹ i nios¹c¹ rozczarowanie prawdк, tak jak przedstawia³em j¹ innym. - A wiкc chemia nie jest twoj¹ dziedzin¹ - ci¹gn¹³em. - Znalaz³aby siк mo¿e posada dla œwietnego geologa. Albo, dajmy na to, dla statystyka... - Obawiam siк, ¿e... - Powiedz mi, Franklin, jakie ty masz dyplomy? - ¯adnych, proszк pana. - Nic? Nawet najskromniejszego doktoratu? ¯adnego stopnia? Nawet najnкdzniejszego magisterium? - Nie, proszк pana - ¿a³oœnie przyzna³ Franklin. - A wiкc? Na co tu liczysz? - Proszк pana, czyta³em gdzieœ, ¿e wasza organizacja rozci¹ga siк nieco poza sam¹ planetк. Myœla³em, ¿e mo¿e mуg³bym byж goсcem, ³¹cznikiem pomiкdzy jej rozmaitymi placуwkami. Znam siк trochк na stolarstwie i blacharce... Na pewno znajdzie siк dla mnie jakieœ zajкcie... Nala³em mu drug¹ fili¿ankк kawy, a on patrzy³ na mnie b³agalnym wzrokiem. Na tym etapie rozmowy pasa¿erowie na gapк zawsze tak patrz¹. Wyobra¿aj¹ sobie, ¿e Mars jest tym, czym by³a Alaska w latach siedemdziesi¹tych lub Antarktyda oko³o roku 2000 - rodzajem strefy frontowej, otwartej dla wszystkich ludzi odwa¿nych i zdecydowanych. Ale Mars nie jest stref¹ frontow¹ jest raczej œlep¹ uliczk¹. - Franklin - powiedzia³em - czy wiesz, ¿e Plan Marsjaсski to nie zabawka i na pewno nigdy ni¹ nie bкdzie? Czy wiesz, ¿e wed³ug planu musi siк wydaж piкжdziesi¹t tysiкcy dolarуw rocznie, aby utrzymaж tutaj jednego cz³owieka? Czy myœlisz, ¿e jesteœ wart rocznej pensji w wysokoœci piкжdziesiкciu tysiкcy dolarуw? - Nie bкdк jad³ zbyt du¿o - rzek³ Franklin. - A jak raz siк czegoœ dobrze nauczк, to... - A czy wiesz - przerwa³em mu - ¿e na Marsie nie ma ani jednego cz³owieka, ktуry nie posiada³by co najmniej tytu³u doktora?! - Nie wiedzia³em o tym - westchn¹³ Franklin. Pasa¿erowie na gapк nigdy o tym nie wiedz¹. Zawsze muszк im o tym mуwiж. Wyjaœni³em Franklinowi, ¿e to sami uczeni zajmowali siк w swych wolnych chwilach wszelkimi pracami stolarskimi. A tak¿e kuchni¹, gospodarstwem domowym i sprz¹taniem. Te prace nie by³y mo¿e zbyt dobrze wykonywane, ale trzeba siк tym zadowoliж. W istocie, na Marsie nie ma ani jednego robotnika, ktуry by poza tym nie by³ jakimœ specjalist¹. Nie mo¿emy sobie na to pozwoliж. Myœla³em, ¿e wybuchnie p³aczem, ale uda³o mu siк opanowaж. Rozgl¹da siк z namys³em dooko³a, obserwuj¹c ka¿dy szczegу³ naszej nкdznej, ma³ej messy. Jak na marsjaсsk¹, by³a marsjaсska! - ChodŸmy powiedzia³em, wstaj¹c z miejsca. Sprуbujmy znaleŸж dla ciebie ³у¿ko. Jutro wyda siк dyspozycje co do twego powrotu na Ziemiк. Nie rуb takiej miny! Bкdziesz mуg³ przynajmniej opowiadaж, ¿e widzia³eœ Marsa. - Tak, proszк pana. - Podniуs³ siк ze znu¿eniem. Ale ja nie wrуcк na Ziemiк. Dyskusja nie mia³a sensu. Wiкkszoœж pasa¿erуw na gapк ma najdziwniejsze myœli. Jak¿e mog³em wiedzieж, co tam siк k³кbi pod t¹ czaszk¹? Po zainstalowaniu Franklina wrуci³em do mojego laboratorium, gdzie spкdzi³em parк godzin, koсcz¹c terminow¹ pracк. Potem, œmiertelnie zmкczony, rzuci³em siк przespaж. Nazajutrz rano poszed³em obudziж Franklina. Nie by³o go w ³у¿ku. Natychmiast wzi¹³em pod uwagк mo¿liwoœж sabota¿u. Ktу¿ wie, do czego jest zdolny niefortunny pionier? Mуg³ przecie¿ wyci¹gn¹ж parк prкtуw ze stosu atomowego. Wœciek³y, poszed³em szukaж go w terenie i wreszcie odnalaz³em przed laboratorium spektroskopowym, ju¿ prawie ca³kiem ukoсczonym. Budow¹ tego laboratorium zajmowaliœmy siк, z koniecznoœci, jedynie w wolnych chwilach. Gdy tylko ktoœ z nas dysponowa³ odrobin¹ czasu, szed³ po³o¿yж kilka cegie³ albo skoсczyж heblowanie powierzchni sto³u, albo przyœrubowaж zawiasy do drzwi. Ale nikt nie mуg³ oderwaж siк od swych zajкж na tak d³ugo, ¿eby laboratorium rzeczywiœcie”postawiж na nogi”. Franklin przez kilka godzin zrobi³ tutaj wiкcej ni¿ my wszyscy w ci¹gu kilku miesiкcy. By³ rzeczywiœcie œwietnym i stolarzem i pracowa³, jakby mia³ diab³a za skуr¹. - Franklin!! - zawo³a³em. - Tak, proszк pana. Przybieg³ do mnie bardzo o¿ywiony. - Chcia³em tylko panu pokazaж, co umiem robiж. Proszк mi daж jeszcze kilka godzin, a bкdzie pan mia³ dach. A jeœli nikomu nie s¹ potrzebne te kawa³ki rur, to mo¿e do jutra zd¹¿y³bym za³o¿yж ca³¹ instalacjк. Nie ulega³o w¹tpliwoœci, ¿e Franklin by³ dobrym robotnikiem. W³aœnie tego typu, jakiego potrzebowaliœmy na Marsie. Z czystym sumieniem mog³em klepn¹ж go po ramieniu i powiedzieж: - Mуj ch³opcze, studia to nie wszystko! Mo¿esz zostaж. Potrzebujemy ciк. Naprawdк mia³em ochotк mu to powiedzieж. Ale nie mog³em. Historia skromnego pasa¿era na gapк, ktуry przyby³ na Marsa i ktуremu siк powiod³o, taka historia nie istnieje. Pasa¿erowie na gapк nie maj¹ najmniejszej szansy powodzenia. My, uczeni, potrafimy ostatecznie przyci¹ж deski i zainstalowaж parк kawa³kуw rur, jakkolwiek w¹tpliwy bywa rezultat tej pracy. Ale nie mo¿emy sobie pozwoliж na luksus zaanga¿owania do niej kogoœ innego. - Dlaczego utrudniasz mi zadanie, Franklin? Mam miкkkie serce. Przekona³eœ mnie. Ale nie mogк nic zrobiж wbrew regulaminowi. Musisz odjechaж. - Nie mogк - powiedzia³ z cicha. - Dlaczego? - Jeœli wrуcк, zrobi¹ mnie na szaro. - Dobrze, dobrze! Jazda, opowiedz swoj¹ historiк mrukn¹³em. - Tylko ¿eby by³a krуtka! - Dobrze, proszк pana. Na Ziemi, jak ju¿ panu mуwi³em, trzeba postкpowaж i myœleж jak wszyscy. Do pewnego czasu nie by³o z tym tak Ÿle. Ale potem, ktуregoœ dnia odkry³em Prawdк. - Co takiego? - Odkry³em Prawdк! - powtуrzy³ Franklin z moc¹. Odkry³em j¹ przypadkowo, ale w gruncie rzeczy to by³o niezwykle proste. Tak proste, ¿e powiedzia³em o tym mojej siostrze. A z chwil¹, kiedy ona zrozumia³a, ka¿dy mуg³ zrozumieж. Sprуbowa³em wiкc powiedzieж o tym wszystkim. - Mуw dalej - rzek³em. - Wszyscy siк na mnie oburzyli. Powiedzieli mi, ¿e jestem wariatem i lepiкj zrobiк, jeœli bкdк milcza³. Ale ja nie mog³em milczeж, panie Tully, bo przecie¿ chodzi³o o Prawdк. Wobec tego chcieli mnie zamkn¹ж, a ja uciek³em na Marsa. To ju¿ szczyt wszystkiego! - myœla³em. - Tylko tego nam brakowa³o, ¿eby jakiœ Franklin, fanatyk jak za dawnych czasуw, przyby³, ¿eby nas nauczyж, nas, uczonych! - A to jeszcze nie wszystko - powiedzia³ Franklin. - Uwa¿a pan, ¿e to nie wystarczy? - Oni teraz tak¿e szukaj¹ mojej siostry. Widzi pan, kiedy ona zrozumia³a Prawdк, zapragnк³a j¹ g³osiж. Rozumie pan, to przecie¿ jest Prawda. Wiкc musi siк teraz ukrywaж, dopуki... dopуki... - Wytar³ nos i prze³kn¹³ œlinк. Myœla³em, ¿e poka¿к panu, jak mogк siк przydaж na Marsie, a potem mog³aby tu do mnie przyjechaж moja siostra i... - Wystarczy! - przerwa³em. - Tak jest, proszк pana. - Nie chcк nic wiкcej s³yszeж. Doœж ju¿ s³ysza³em. - Nie chce pan, ¿ebym objawi³ Prawdк? - zapyta³ z uporem. - Mуg³bym panu wyjaœniж... - Ani s³owa! - warkn¹³em. - Dobrze, proszк pana. - Franklin, nie mogк dla ciebie nic zrobiж, absolutnie nic. Nie masz ¿adnych wymaganych kwalifkacji. Nie mam prawa pozwoliж ci tu zostaж. Jedyn¹ rzecz¹, jak¹ mуg³bym dla ciebie zrobiж, to pomуwiж z dyrektorem. - Och! Stokrotne dziкki, panie Tully! Czy mo¿e mu pan wyt³umaczyж, ¿e nie przyszed³em jeszcze do siebie po tej podrу¿y? Ktуregoœ dnia, kiedy odzyskam si³y, poka¿к panu... - Dobrze, dobrze! - powiedzia³em i oddali³em siк pospiesznie. Dyrektor spojrza³ na mnie tak, jakbym nagle kompletnie oszala³. - Ale¿, Tully! Zna pan przecie¿ regulamin. - Naturalnie - odpar³em. - Ale on z pewnoœci¹ mуg³by siк przydaж. Naprawdк nie mam odwagi go odes³aж. - Utrzymanie cz³owieka na Marsie wynosi piкжdziesi¹t tysiкcy dolarуw rocznie. Myœli pan, ¿e on jest tyle wart? - Tak, wiem o tym. Ale naprawdк mi go ¿al. On siк tak rwie do pracy, mo¿e moglibyœmy... - Wszyscy pasa¿erowie na gapк wzbudzaj¹ litoœж! - Oho! A poza tym to s¹ istoty ni¿sze, co? Nie to, co my, uczeni! Proszк siк nie krкpowaж! Wyœle siк go i nie mуwmy o tym wiкcej! - Ed - odpowiedzia³ spokojnie - przeczuwam, ¿e ta historia wywo³a wœrуd nas kwasy. Ale panu pozostawiam decyzjк. Niech pan nie zapomina, ¿e co roku otrzymujemy dziesi¹tki tysiкcy podaс o zatrudnienie w Planie Marsjaсskim. Odmawiamy ludziom bardziej kwalifikowanym ni¿ my sami. M³odzie¿ latami kszta³ci siк na uniwersytetach, spodziewaj¹c siк znaleŸж tutaj pracк, a w koсcu zastaje miejsce zajкte. Czy bior¹c to wszystko pod uwagк, naprawdк pan s¹dzi, ¿e Franklin powinien tu zostaж? - Skoro pan stawia sprawк w ten sposуb... - A czy jest inny sposуb? - spyta³ Burke. - Nie, z pewnoœci¹ nie. - Ziemia potrzebuje nowych terenуw ekspansji. Pragn¹³bym otworzyж ca³ego Marsa dla osadnictwa. Kiedyœ to siк stanie. Ale nie wczeœniej, zanim uda siк nam samym zaspokajaж nasze potrzeby. - Zrozumiano. Zajmк siк wyprawieniem naszego m³odego pasa¿era na gapк w drogк powrotn¹. Gdy wrуci³em, Frankin pracowa³ przy dachu laboratorium. Wystarczy³o mu jedno spojrzenie, ¿eby siк zorientowaж, jak brzmi odpowiedŸ. Wskoczy³em z powrotem do jeepa i pojecha³em do Marsportu. Mia³em kilka s³уw do powiedzenia kapitanowi, ktуry wpuœci³ Franklina na pok³ad. Takie rzeczy zdarza³y siк zbyt czкsto. Ten b³azen bкdzie musia³ teraz z powrotem odstawiж Franklina na Ziemiк. Rakieta sta³a w dole odlotowym, z czubem skierowanym ku niebu. Clarkson, nasz specjalista od silnikуw atomowych, przygotowywa³ j¹ w³aœnie do odlotu. - Gdzie jest kapitan tej landary? - zapyta³em. - W ogуle nie ma kapitana - odpar³ Clarkson. - Ten model jest zdalnie kierowany przez radio. Uczu³em, jak mi ¿o³¹dek podchodzi do gard³a. - Nie ma kapitana? - Nie. - Nie ma za³ogi? - Sk¹d¿e! Na zdalnie kierowanej rakiecie? Przecie¿ pan o tym œwietnie wie, Tully! - Wobec tego - powiedzia³em ³agodnie - na pok³adzie nie ma tlenu? - Naturalnie, ¿e nie! - I ¿adnej obrony przed promieniowaniem? - Oczywiœcie! - Clarkson zacz¹³ mi siк przygl¹daж z niepokojem. - I ¿adnej izolacji! - Tylko tyle, ¿eby pow³oka nie sp³onк³a. - I spodziewam siк, ¿e ta rakieta startuje z maksymalnym przyspieszeniem? Oko³o trzydziestu piкciu”g”? - Naturalnie! Jeœli nie ma nikogo na pok³adzie, tak jest najbardziej ekonomicznie. Co jest z panem, Tully? Nie sil¹c siк na odpowiedŸ, wskoczy³em do jeepa i ruszy³em w kierunku laboratorium spektroskopowego. Takiej podrу¿y nie mog³a prze¿yж istota ludzka. Nie by³o na to najmniejszej szansy. Nawet jednej na miliard. To by³o fizycznie niemo¿liwe. Kiedy przyjecha³em do laboratorium, Franklin ukoсczy³ ju¿ dach i by³ zajкty gromadzeniem rur. By³a to pora przerwy obiadowej i pomaga³o mu wielu ludzi z Sekcji Kopalnianej. - Franklin! - zawo³a³em. - Tak, proszк pana? Odetchn¹³em g³кboko. - Franklin, czy przyjecha³eœ z tym ³adunkiem? - Ale¿ nie, proszк pana. Prуbowa³em panu powiedzieж, ¿e nie, ¿e nic nie p³aci³em kapitanowi, ale pan nie... - Wobec tego - powiedzia³em bardzo powoli - w jaki sposуb tutaj przyby³eœ? - Za pomoc¹ Prawdy! - Czy mуg³byœ mi to zademonstrowaж? Franklin zastanowi³ siк przez chwilк. - Ta podrу¿ straszliwie mnie zmкczy³a, panie Tully rzek³. - Ale myœlк, ¿e mуg³bym... I znikn¹³. Zastyg³em w miejscu, mrugaj¹c powiekami. Potem jeden in¿ynier z Sekcji Kopalnianej wskaza³ na niebo. By³ tam Franklin, spokojnie szybuj¹cy jakieœ sto metrуw nad nami. W chwilк pуŸniej sta³ ju¿ przy mym boku, zaczerwieniony z zimna. Co za historia! - I to jest twoja Prawda?! - zawo³a³em. - Tak, proszк pana. To jest odmienny sposуb widzenia rzeczy. Spojrzenia na rzeczy z gуry. Kiedy pan raz zobaczy - kiedy zobaczy pan naprawdк - o! Ale na Ziemi uwa¿ano, ¿e to... halucynacja, i kazano mi zaprzestaж. - Potrafi³byœ nauczyж tej metody? - Oczywiœcie, proszк pana, ale to wymaga czasu... Panie Tully, czy chce pan przez to powiedzieж, ¿e zostajк? - Mo¿esz zostaж, Franklin. Co wiкcej, gdybyœ prуbowa³ odjechaж, zabi³bym ciк na miejscu. - Och, dziкkujк panu! A moja siostra? Mo¿e tu przyjechaж? - Ale¿ naturalnie! Jak¿eby inaczej! Jak tylko przyjedzie... Us³ysza³em okrzyk zdumienia, wydany przez ludzi z Sekcji Kopalnianej. W³osy zje¿y³y mi siк na g³owie. Odwrуci³em siк z wolna. Przede mn¹ sta³a wysoka, szczup³a dziewczyna z oczami jak spodki. Patrzy³a dooko³a jak lunatyczka, mrucz¹c: - A wiкc to jest Mars! - Potem zwrуci³a siк do mnie, oblana rumieсcem: - Bardzo pana przepraszam... ale ja... ja s³ysza³am paсsk¹ rozmowк. przek³ad: Karol Zach

Pielgrzymka na Ziemiк Alfred Simon urodzi³ siк na Kazandze IV, ma³ej rolniczej planecie po³o¿onej blisko Arcturusa, i tam w³aœnie jeŸdzi³ kombajnem po polach pszenicznych, a w d³ugie, ciche wieczory s³ucha³ nagraс pieœni mi³osnych z Ziemi. ¯ycie na Kazandze wydawa³o siк nie najgorsze, a dziewczyny, ho¿e, weso³e, bezpoœrednie i przychylne, by³y dobrymi kompankami we wspуlnych wypadach w gуry czy nad rzekк, a nawet wiernymi towarzyszkami ¿ycia. Ale romantyzmu w nich za grosz! Owszem, mo¿na siк by³o na Kazandze zabawiж weso³o i beztrosko, ale nic poza tym. Simon czu³, ¿e tej spokojnej egzystencji czegoœ brakujк. Pewnego dnia odkry³ czego. Na Kazandze zjawi³ siк mianowicie w poobijanym, wy³adowanym ksi¹¿kami statku kosmicznym, handlarz. By³ wychudzony, siwy i troszkк szalony. Odby³a siк nawet uroczystoœж na jego czeœж, bo na œwiatach pozaziemskich ceniono sobie nowinki. Handlarz opowiedzia³ im najnowsze plotki: o wojnie cen pomiкdzy Detroit II a III i jak siк na Alenie rozwija rybo³уwstwo, jak siк ubiera prezydentowa z Moracii i jak dziwnie mуwi¹ ludzie z Doram V. A¿ wreszcie ktoœ zawo³a³: - Opowiedz nam coœ o Ziemi! - O! - rzek³ handlarz unosz¹c brwi. - Chcielibyœcie siк czegoœ dowiedzieж o planecie macierzystej. No cу¿, przyjaciele, nie ma drugiego takiego miejsca jak nasza stara, poczciwa Ziemia. Nie ma. Na Ziemi, przyjaciele, wszystko jest mo¿liwe, nic nie jest zabronione. - Nic? - spyta³ Simon. - Zabranianie jest prawnie zabronione - wyjaœni³ handlarz z uœmiechem. - I nie s³ysza³em, ¿eby ktokolwiek to prawo z³ama³. Ziemia jest i n n a, przyjaciele. Wasza specjalnoœж to, zdaje siк, rolnictwo, tak? Otу¿ Ziemia specjalizuje siк w takich niepraktycznych rzeczach jak szaleсstwo, piкkno, wojna, upojenie, czystoœж, groza i tym podobne i ludzie zje¿d¿aj¹ tam z miejsc odleg³ych o wiele lat œwietlnych w pogoni za tymi towarami. - A mi³oœж? Co z mi³oœci¹? - zapyta³a jakaœ kobieta. - Dziewczyno - odpar³ handlarz - Ziemia jest jedynym miejscem w ca³ej galaktyce, gdzie jeszcze istnieje mi³oœж. Detroit II i III prуbowa³y mi³oœci, ale uzna³y j¹ za zbyt kosztown¹, rozumiesz, na Alanie doszli do wniosku, ¿e wywo³uje niepokуj, a na Moraciк czy Doram V nie by³o nawet czasu jej sprowadziж. Ale, jak ju¿ mуwi³em, Ziemia specjalizuje siк w tym, co niepraktyczne, i jeszcze ci¹gnie z tego zyski. - Zyski? - zapyta³ zwalisty farmer. - Oczywiœcie! Ziemia jest stara, jej bogactwa mineralne s¹ na wyczerpaniu, a gleba ca³kowicie wyja³owiona. Kolonie ziemskie uzyska³y niepodleg³oœж i s¹ zaludnione przez trzeŸwo myœl¹cych ludzi, takich jak wy, ktуrzy za swoje towary domagaj¹ siк zap³aty. Czym wiec ta stara Ziemia mo¿e siк jeszcze zajmowaж, jak nie sprawami b³ahymi, ktуre nadaj¹ ¿yciu jakiœ sens? - A czy by³eœ kiedy zakochany na Ziemi? - Owszem, by³em - odpar³ handlarz doœж ponuro. By³em zakochany, a teraz podrу¿uje. Przyjaciele, te ksi¹¿ki... Za nieprawdopodobn¹ wprost cenк Simon kupi³ staro¿ytny tomik poezji i czytaj¹c œni³ o mi³oœci pod szalonym ksiк¿ycem, o œwicie migoc¹cym bia³o na spieczonych ustach kochankуw, o cia³ach splecionych na ciemnej pla¿y, opкtanych namiкtnoœci¹, og³uszonych hukiem fal. A to wszystko by³o mo¿liwe tylko na Ziemi! Poniewa¿ jak twierdzi³ handlarz, jej rozproszone w Kosmosie dzieci zbyt ciк¿ko walczy³y o byt na obcych œwiatach. N Kazandze ros³y pszenica i kukurydza, na Detroit II i III fabryki. £owiska Alany by³a to sprawa po³udniowego Pasa Gwiezdnego, Moracia roi³a siк od niebezpiecznych zwierz¹t, a Doran V stanowi³ jeszcze nie zdobyt¹ pustynie. I to by³o w porz¹dku, dok³adnie tak, jak byж powinno. Ale nowe œwiaty, surowe i starannie zaplanowane by³y sterylne w swojej perfekcji. Coœ zosta³o zaprzepaszczone w najdalszych zak¹tkach przestrzeni i jeszcze tylko Ziemia zna³a mi³oœж. Simon tyra³ wiec, oszczкdza³ i marzy³. W dwudziestym dziewi¹tym roku ¿ycia sprzeda³ fermк, spakowa³ czyste koszule do solidnej torby, w³o¿y³ najlepszy garnitur i parк solidnych butуw i wsiad³ na statek relacji Kazanga - Metropole. A¿ w koсcu wyl¹dowa³ na Ziemi, gdzie marzenia m u s z ¹ s i к spe³niaж, poniewa¿ jest to prawie zagwarantowane. Szybko przeszed³ przez komorк celn¹ na dworcu kosmicznym Nowy Jork i kolej¹ podziemn¹ dojecha³ na Times Square. Tam wy³oni³ siк na œwiat³o dzienne mrugaj¹c i mocno œciskaj¹c torbк, poniewa¿ go ostrzegano przed wszelkiego rodzaju z³odziejaszkami i przed inny mi szumowinami miasta. Oniemia³y z podziwu rozgl¹da³ siк doko³a. Pierwsz¹ rzecz¹, ktуra rzuci³a mu siк w oczy, by³ niekoсcz¹cy siк szereg kin z dwu-, trуj - i czterowymiarowymi atrakcjami zale¿nie od ¿yczenia. I to z jakimi atrakcjami! Na prawo agresywna markiza og³asza³a: ¯¥DZA NA WENUS! FILM DOKUMENTALNY O PRAKTYKACH SEKSUALNYCH WŒRУD MIESZKAСCУW ZIELONEGO PIEK£A! SZOKUJ¥CE! ODKRYWCZE! Mia³ ochotк tam wejœж. Ale po drugiej stronie ulicy by³ film wojenny. Reklama g³osi³a: ŒMIA£KOWIE S£ONECZNI! BOHATEROM KOSMICZNYCH WOJSK DESANTOWYCH! A poni¿ej widnia³a scena zatytu³owana: TARZAN W WALCE Z WAMPIRAMI SATURNA! Tarzan, jak sobie Simon przypomina³ z lektur, by³ staro¿ytnym pogaсskim bohaterem z Ziemi. Wszystko by³o takie wspania³e, ale przecie¿ by³o znacznie wiкcej. Simon zwrуci³ uwagк na ma³e otwarte sklepiki, gdzie mo¿na by³o kupiж ¿ywnoœж ze wszystkich œwiatуw, a w szczegуlnoœci takie typowo ziemskie potrawy jak pizza, hot dogi, spaghetti i farfelki. A by³y specjalne magazyny, w ktуrych sprzedawano odzie¿ z demobilu z ziemskich flot kosmicznych i inne sklepy, z samymi napojami. Simon nie wiedzia³, od czego zacz¹ж. W pewnym momencie us³ysza³ za sob¹ staccata ognia karabinowego i obrуci³ siк b³yskawicznie. Ale by³a to tylko strzelnica, d³ugie, w¹skie, jaskrawo pomalowane pomieszczenie z kontuarem siкgaj¹cym pasa. W³aœciciel, œniady, t³usty facet z myszk¹ na brodzie, siedzia³ na wysokim sto³ku i uœmiecha³ siк do Simona. - Sprуbuje pan szczкœcia? Simon wszed³ i stwierdzi³, ¿e cele stanowi³y cztery sk¹po odziane dziewczyny siedz¹ce na koсcu galeryjki na posiekanych kulami krzes³ach. Mia³y na czo³ach i nad piersiami wymalowane maleсkie œrodki tarcz. - Czy tu siк strzela prawdziwymi nabojami? - zapyta³ Simon. - Oczywiœcie! - odpar³ w³aœciciel. - Ziemskie przepisy zabraniaj¹ fa³szywych og³oszeс. Prawdziwe naboje i prawdziwe dziewczyny! WejdŸ i zastrzel sobie ktуr¹œ. Jedna z dziewczyn zawo³a³a: - ChodŸ no, bracie, za³o¿к siк, ¿e nie trafisz? Inna wrzasne³a: - On by nawet nie wcelowa³ w bok statku kosmicznego! - Owszem, wcelowa³by! - krzyknк³a jeszcze jedna. ChodŸ no tu, kochasiu. Simon przetar³ oczy i stara³ siк nie robiж wra¿enia zdziwionego. Ostatecznie znajduje siк na Ziemi, gdzie wszystko jest mo¿liwe, jeœli siк tylko op³aca. - Czy macie i takie strzelnice, gdzie siк strzela do mк¿czyzn? - Oczywiœcie - odpar³ w³aœciciel. - Ale mam nadzieje, ¿e nie jesteœ zboczony, co? - Jasne, ¿e nie! - Czy jesteœ nieziemcem? - Tak. A sk¹d wiesz? - Ubranie. Zawsze poznaje po ubraniu. - T³uœcioch zamkn¹³ oczy i zaœpiewa³: - WejdŸ, wejdŸ i zabij dziewczynк! Zrzuж baga¿ zahamowaс! Naciœnij spust, a poczujesz, jak ulatuje z ciebie nagromadzona z³oœж! To lepsze ni¿ masa¿! Lepsze ni¿ siк upiж! WejdŸ, wejdŸ i zabij sobie kobietк! Simon zapyta³ jedn¹ z dziewczyn: - A jak ciк zabij¹, to zostaniesz zabita? - Nie b¹dŸ g³upi - odpar³a dziewczyna. - Ale szok... Wzruszy³a ramionami. - Mog³am trafiж gorzej. Simon mia³ w³aœnie spytaж, w jaki sposуb mog³a trafiж gorzej, kiedy w³aœciciel wychyli³ siк nad kontuarem mуwi¹c coœ poufnym szeptem. - Popatrz no, koleœ. Popatrz, co ja tu mam. Simon spojrza³ przez kontuar i zobaczy³ pistolet automatyczny. - Za œmiesznie nisk¹ cenк - powiedzia³ w³aœciciel pozwolк ci siк pobawiж tym karabinem maszynowym. Mo¿esz polecieж po ca³ym tym pomieszczeniu, postrzelaж meble, porozwalaж œciany. Kaliber 45, a kopie jak mu³. Jak sobie z tej spluwy postrzelasz, to przynajmniej poczujesz, ¿e sobie postrzela³eœ. - Mnie to nie interesuje - odpar³ Simon stanowczo. - Mam te¿ parк granatуw - zaproponowa³ w³aœciciel. Rozpryskowe oczywiœcie. Mуg³byœ naprawdк... - Nie! - Za pewn¹ cenк - powiedzia³ w³aœciciel - mуg³byœ strzeliж i do mnie, gdybyœ mia³ takie upodobania, chocia¿ nie wygl¹dasz na to. No i co powiesz? - Nie! Nigdy! To okropne! W³aœciciel spojrza³ na niego bez wyrazu. - Dziœ nie w humorze? Okay. Jesteœmy otwarci dwadzieœcia cztery godziny na dobк. Do zobaczenia, bracie. - Nigdy! - odpar³ Simon odchodz¹c. - Czekam na ciebie, kochasiu! - zawo³a³a za nim jedna z kobiet. Podszed³ do stoiska z napojami i zamуwi³ ma³¹ szklaneczkк coca-coli. Stwierdzi³, ¿e trzкs¹ mu siк rкce. Uspokoi³ je z trudem i wypi³ zamуwiony napуj. Uœwiadomi³ sobie, ¿e nie powinien oceniaж Ziemi wed³ug w³asnych standardуw. Je¿eli ludzie na Ziemi lubi¹ siк nawzajem zabijaж, a ofiarom to nie przeszkadza, to co to kogo mo¿e obchodziж? A mo¿e jednak powinno? Rozwa¿a³ w³aœnie ten problem, kiedy us³ysza³ ko³o siebie: - Hej, ch³opcze! - Simon obrуci³ siк i zobaczy³ spogl¹daj¹cego ukradkiem, zasuszonego cz³owieczka w za du¿ym p³aszczu. - Nietutejszy? - zagadn¹³ cz³owieczek. - Owszem - odpar³ Simon. - Sk¹d pan wie? - Buty. Zawsze patrzк na buty. Jak ci siк podoba nasz ma³y œwiatek? - Jest dziwny - powiedzia³ Simon ostro¿nie. - To znaczy nie przypuszcza³em, ¿e... - Oczywiœcie - rzek³ ma³y cz³owieczek. - Jesteœ idealist¹. Wystarczy³o mi jedno spojrzenie na twoj¹ uczciw¹ twarz, przyjacielu. Przyjecha³eœ na Ziemie w okreœlonym celu. Chyba siк nie mylк, prawda? Simon skin¹³ g³ow¹. Ma³y cz³owieczek oœwiadczy³: - I nawet wiem, w jakim. Poszukujesz wojny, ktуra uczyni œwiat bezpiecznym i trzeba powiedzieж, ¿e dobrze trafi³eœ. Mamy szeœж powa¿nych wojen, tocz¹cych siк jednoczeœnie non-stop. Zdobycie w ktуrejœ z nich jakiejœ powa¿niejszej pozycji z regu³y nie wymaga czekania. - Przykro mi, ale... - W³aœnie w tej chwili - ci¹gn¹³ nieustкpliwie mк¿czyzna - wyzyskiwani robotnicy Peru podjкli rozpaczliw¹ walkк przeciwko skorumpowanej, upadaj¹cej monarchii. Jeden cz³owiek mуg³by przes¹dziж o losach walki! Tym cz³owiekiem mуg³byœ byж ty, przyjacielu! Ty mуg³byœ zapewniж zwyciкstwo socjalistom. Obserwuj¹c pilnie wyraz twarzy Simona ma³y cz³owieczek doda³ szybko: - Chocia¿ mo¿na wiele dobrego powiedzieж i na rzecz oœwieconej arystokracji. Stary m¹dry monarcha Peru (krуl-filozof w najg³кbszym, platoсskim tego s³owa znaczeniu) pilnie potrzebuje twojej pomocy. Jego skromny sztab, sk³adaj¹cy siк z uczonych, humanistуw, Gwardii Szwajcarskiej, szlachty i podleg³ego ch³opstwa znajduje siк pod silnym naciskiem socjalistycznego spisku, popieranego przez zagranice. Jest to moment, kiedy jednostka... - To mnie nie interesuje - odpar³ Simon. - W Chinach anarchiœci... - Nie. - A mo¿e wolisz komunistуw w Walii? Albo kapitalistуw w Japonii? Chyba ¿e s¹ ci bli¿sze takie ruchy jak feministyczny, prohibicjonizm, monetaryzm i tym podobne, to moglibyœmy ci pewnie za³atwiж... - Nie chce ¿adnej wojny - powiedzia³ Simon. - Czy mo¿na ci siк dziwiж? - powiedzia³ ma³y cz³owieczek gwa³townie skin¹wszy g³ow¹. - Wojna to piek³o. Wobec tego przyszed³eœ na Ziemie po mi³oœж. - Sk¹d wiesz? - zapyta³ Simon. Ma³y cz³owieczek uœmiechn¹³ siк skromnie. - Mi³oœж i wojna - odpar³ - to dwa g³уwne artyku³y Ziemi. Od zarania dziejуw mamy w tej dziedzinie rekordowe zbiory. - A czy o mi³oœж jest bardzo trudno? - zapyta³ Simon. - Wystarczy przejœж dwie przecznice w stronк przedmieœcia - wyjaœni³ ¿wawo ma³y cz³owieczek - i nie sposуb siк na ni¹ nie natkn¹ж. Powiesz, ¿e Joe ciк przysy³a. - Ale¿ to niemo¿liwe! Nie mo¿na przecie¿ tak po prostu sobie iœж i... - A co ty wiesz o mi³oœci - rzek³ Joe. - Nic. - No w³aœnie, a my jesteœmy ekspertami w tej dziedzinie. - Wiem tyle, ile by³o w ksi¹¿ce - powiedzia³ Simon. Namiкtnoœж pod szalonym ksiк¿ycem... - Jasne, i cia³a splecione na ciemnej pla¿y, opкtane namiкtnoœci¹ i og³uszone hukiem fal. - Czyta³eœ te ksi¹¿kк? - To standardowa broszura reklamowa. No, ale musze ju¿ iœж. Dwie przecznice. Z pewnoœci¹ znajdziesz. I z mi³ym skinieniem Joe wmiesza³ siк w t³um. Simon skoсczy³ coca-co1к i ruszy³ wolno Broadwayem; myœl pobruŸdzi³a mu czo³o, ale by³ zdecydowany nie formu³owaж przedwczesnych s¹dуw. Kiedy doszed³ do ulicy czterdziestej czwartej, zobaczy³ p³on¹cy jasno, potк¿ny neon, ktуry g³osi³: MI£OŒC, SPУ£KA AKCYJNA. Mniejszy neon zawiadamia³: Czynne 24 godziny na dobк. A pod spodem: Na piкtrze. Simon spochmurnia³ - przysz³o mu do g³owy straszliwe podejrzenie. Mimo to wszed³ po schodach i znalaz³ siк w ma³ej, urz¹dzonej ze smakiem poczekalni. Stamt¹d pos³ano go d³ugim korytarzem do jednego z numerowanych pokojуw. Na widok Simona zza okaza³ego biurka podniуs³ siк przystojny, siwy mк¿czyzna i uœcisn¹³ mu d³oс pytaj¹c: - Co tam s³ychaж na Kazandze? - Sk¹d pan wie, ¿e ja jestem z Kazangi? - Koszula. Zawsze patrzк na koszule. Nazywam siк Tate i jestem tu po to, ¿eby pana obs³u¿yж, jak potrafiк najlepiej. Pana godnoœж... - Simon, Alfred Simon. - Proszк siadaж, panie Simon. Papierosa? A mo¿e drinka? Nie po¿a³uje pan, ¿e pan do nas przyszed³. Jesteœmy. najstarsz¹ na rynku firm¹ zajmuj¹c¹ siк dostarczaniem mi³oœci, znacznie wiкksz¹ ni¿ nasza g³уwna konkurencja ¯¥DZA Z NIEOGRANICZON¥ ODPOWIEDZIALNOŒCI¥. Co wiкcej, nasze ceny s¹ znacznie przystкpniejsze, a i towar lepszy. Czy mo¿na spytaж, w jaki sposуb pan siк o nas dowiedzia³? Widzia³ pan nasz¹ ca³ostronicow¹ reklamк w”Timesie” czy mo¿e... - Przys³a³ mnie Joe - odpar³ Simon. - Ach, on jest rzeczywiœcie aktywny - powiedzia³ pan Tato figlarnie potrz¹saj¹c g³ow¹. - No to cу¿, nie ma co zwlekaж. Odby³ pan d³ug¹ drogк w poszukiwaniu mi³oœci i dostanie j¹ pan. Siкgn¹³ do guzika na biurku, ale Simon go powstrzyma³. - Nie chcia³bym byж ordynarny ani nic w tym sensie powiedzia³ - ale... - Tak? - zapyta³ pan Tate z zachкcaj¹cym uœmiechem. - Ja z tego nic nie rozumiem - wyrzuci³ z siebie Simon okrywaj¹c siк g³кbokim rumieсcem, a na jego czole wyst¹pi³ perlisty pot. - Ja chyba trafi³em w niew³aœciwe miejsce. Nie przyjecha³em taki kawa³ drogi na Ziemie tylko po to, ¿eby... Mam na myœli, ¿e chyba nie handlujecie m i ³ o œ c i ¹? Nie m i ³ o œ c i ¹. To przecie¿ nie mo¿e byж prawdziwa m i ³ o œ ж! - Ale¿ oczywiœcie, ¿e mo¿e! - odpar³ pan Tate ze zdumienia unosz¹c siк w fotelu. - Na tym w³aœnie ca³a rzecz polega. Seks mo¿e kupiж ka¿dy. Mуj Bo¿e, to najtaсsza rzecz w ca³ym wszechœwiecie, zaraz po ludzkim ¿yciu. Ale mi³oœж jest czymœ rzadkim, czymœ wyj¹tkowym, m i ³ o œ ж mo¿na znaleŸж tylko na Ziemi. Czyta³ pan nasz¹ broszurк? - Cia³a na ciemnej pla¿y? - zapyta³ Simon. - Tak, w³aœnie te. Jestem jej autorem. Przekazuje coœ z tego uczucia, prawda? A nie da go panu ka¿dy, panie Simon. Tylko ktoœ, kto kocha, mo¿e pana wprawiж w taki nastrуj. Simon powiedzia³ z pow¹tpiewaniem: - Ale to chyba nie jest autentyczna mi³oœж, prawda? - Oczywiœcie, ¿e autentyczna! Gdybyœmy sprzedawali mi³oœж udawan¹, jako tak¹ byœmy j¹ reklamowali. Przepisy dotycz¹ce reklamy s¹ na Ziemi bardzo surowe, zapewniam pana. Mo¿na handlowaж dos³ownie wszystkim, ale trzeba nazywaж rzeczy po imieniu. To sprawa etyki, panie Simon! - Tate zaczerpn¹³ tchu i podj¹³ ju¿ spokojniej. - Nie, sir, nie pomyli³ siк pan. Nasz towar nie jest ¿adn¹ namiastk¹. To dok³adnie to sarno uczucie; o ktуrym od tysiкcy lat bredz¹ poeci i pisarze. Dziкki cudom nowoczesnej nauki mo¿emy to uczucie dostarczyж na zawo³anie ka¿demu, atrakcyjnie podane i po œmiesznie niskiej cenie. Simon powiedzia³: - Ja sobie wyobra¿a³em, ¿e to bкdzie coœ bardziej spontanicznego. - Spontanicznoœж ma, owszem, swoje uroki - przyzna³ pan Tate. - Prowadzimy nawet w naszych laboratoriach tego typu badania. Niech mi pan wierzy, nie ma nic takiego, czego by nauka nie wyprodukowa³a, jeœli tylko istnieje zapotrzebowanie. - Mnie siк to wszystko nie podoba - powiedzia³ Simon podnosz¹c siк z krzes³a. - Chyba pуjdк na film. - Chwileczkк! - wykrzykn¹³ pan Tate. - Pan sobie pewnie wyobra¿a, ¿e chcemy pana wyprowadziж w pole. ¯e zapoznamy pana z dziewczyn¹, ktуra bкdzie siк, zachowywa³a tak, jakby pana kocha³a, ale ktуra w rzeczywistoœci wcale nie bкdzie pana kocha³a. Czy mam racje? - Chyba tak - przyzna³ Simon. - Nic podobnego! Przede wszystkim by³oby to za kosztowne. A poza tym dziewczyny by siк za szybko zu¿ywa³y. Zreszt¹ by³oby to dla nich niezdrowe z punktu widzenia psychologicznego - ¿yж w k³amstwie tak g³кbokim i na tak¹ skalк. - No wiec jak to osi¹gacie? - Wykorzystujemy naukк i znajomoœж ludzkiej natury. Dla Simona zabrzmia³o to jak oszustwo. Ruszy³ w stronк drzwi. - Niech pan mi powie jedn¹ rzecz - rzek³ pan Tate. Wygl¹da pan na bystrego m³odego cz³owieka. Czy pan by nie potrafi³ odrу¿niж prawdziwej mi³oœci od fa³szerstwa? - Z pewnoœci¹ bym potrafi³. - I to jest w³aœnie paсska gwarancja! Musi pan byж zadowolony, w przeciwnym razie nie zap³aci pan nam ani centa. - Zastanowiк siк - odpar³ Simon. - Po co zwlekaж? Najwybitniejsi psycholodzy twierdz¹, ¿e autentyczna mi³oœж wzmacnia, robi dobrze na zdrowy rozs¹dek, stanowi balsam na chor¹ dusze, przywraca rуwnowago hormonaln¹, poprawia cerк. W mi³oœci, ktуrej my dostarczamy, znajdzie pan wszystko: g³кbokie trwale uczucie, niepohamowan¹ namiкtnoœж, wzglкdn¹ wiernoœж, niemal mistyczn¹ fascynacje zarуwno wadami jak i zaletami partnera, wzruszaj¹ce pragnienie zaspokojenia, a poza tym, dodatkowy plus, ktуry mo¿e zapewniж jedynie MI£OŒЖ, SPУ£KA AKCYJNA: owa spontaniczna pierwsza iskra, ten oœlepiaj¹cy moment zakochania siк od pierwszego wejrzenia! Pan Tate nacisn¹³ guzik. Simon skrzywi³ siк, niezdecydowany. Otworzy³y siк drzwi, wesz³a dziewczyna i - Simon przesta³ myœleж. By³a wysoka i szczup³a, w³osy mia³a ciemne z rudawym po³yskiem. Simon nie by³by w stanie powiedzieж nic na temat jej twarzy, poza tym, ¿e wycisnк³a mu ³zy z oczu. A gdybyœcie go spytali o jej figurк, mуg³by zabiж. - Panno Penny Bright - powiedzia³ Tate - zechce pani poznaж: pan Alfred Simon. Dziewczyna chcia³a coœ powiedzieж, ale nie mog³a dobyж s³уw. Simona zatka³o w rуwnym stopniu. Spojrza³ na ni¹ i ju¿ w i e d z i a ³. Przesta³o siк cokolwiek liczyж. Do g³кbi serca wiedzia³, ¿e jest prawdziwie i szczerze kochany. Wyszli natychmiast trzymaj¹c siк za rкce. Odrzutowiec zawiуz³ ich do ma³ego, bia³ego domku po³o¿onego w sosnowym zagajniku, z widokiem na morze, i tam rozmawiali i œmiali siк, i kochali, i pуŸniej Simon widzia³ swoj¹ ukochan¹ spowit¹ w p³omieс zachodz¹cego s³oсca jak boginie ognia. W b³кkicie przedœwitu patrzy³a na niego oczyma wielkimi i ciemnymi, a jej znane ju¿ cia³o by³o od nowa tajemnicze. Wzeszed³ ksiк¿yc, jasny i szalony, zamieniaj¹c ich cia³a w cienie, i dziewczyna p³aka³a wal¹c ma³ymi pi¹stkami w jego pierœ, i on te¿ p³aka³ nie wiedz¹c dlaczego. A¿ wreszcie nadszed³ œwit, s³aby i niespokojny, migoc¹c na ich spieczonych ustach i splecionych cia³ach, a fala hucz¹c og³usza³a ich, podnieca³a i przyprawia³a o szaleсstwo. W po³udnie byli z powrotem w biurze firmy MI£OŒЖ, SPУLKA AKCYJNA. Penny przez chwilк trzyma³a go za rкkк, a potem zniknк³a w otwartych drzwiach. - Czy to by³a prawdziwa mi³oœж? - spyta³ pan Tate. - Tak! - I wszystko jest tak, jak pan sobie wyobra¿a³? - Tak! To by³a mi³oœж, i to mi³oœж autentyczna! Ale dlaczego ona koniecznie chcia³a tu wrуciж? - Sugestia posthipnotyczna - wyjaœni³ pan Tate. - Co takiego? - A co pan myœla³? Ka¿dy chce mi³oœci, ale ma³o kto ma ochotк za ni¹ p³aciж. Oto paсski rachunek. Simon zap³aci³, wœciek³y. - To by³o zupe³nie niepotrzebne - powiedzia³. - Przecie¿ to jasne, ¿e bym panu zap³aci³ za po³¹czenie nas. Gdzie ona jest? Co pan z ni¹ zrobi³? - Tylko spokojnie - powiedzia³ pan Tate koj¹co. Niech pan siк postara uspokoiж. - Ja wcale nie chcк siк uspokoiж! - wykrzykn¹³ Simon. - Ja chce Penny! - A, to jest niemo¿liwe - rzek³ pan Tate, z ledwie uchwytn¹ lodowat¹ nut¹ w g³osie. - Niech pan ³askawie nie robi z siebie widowiska! - Czy pan chce wyci¹gn¹ж ode mnie wiкcej pieniкdzy?! - wrzasn¹³ Simon. - W porz¹dku, zap³acк. Ile bкdzie mnie kosztowa³o wydarcie jej z paсskich szponуw” - Simon wyszarpn¹³ portfel z kieszeni i waln¹³ nim w biurko. Pan Tate potr¹ci³ portfel sztywnym palcem. - Prosze to schowaж. Jesteœmy star¹ firm¹, ktуra cieszy siк dobr¹ opini¹. Je¿eli jeszcze raz podniesie pan g³os, bкdк zmuszony pana wyrzuciж. Simon z wysi³kiem nakaza³ sobie spokуj, schowa³ portfel do kieszeni i usiad³. Wzi¹³ g³кboki oddech i bardzo spokojnie powiedzia³: - Przepraszam. - To ju¿ lepiej - pochwali³ go pan Tate. - Nie lubiк, jak ktoœ na mnie krzyczy. Ale jak pan siк bкdzie zachowywa³ grzecznie, to i ja bкdк grzeczny. No wiec na czym polega problem? - Problem? - Simon znуw zacz¹³ podnosiж g³os. Opanowa³ siк jednak i powiedzia³: - Ona mnie kocha. - Oczywiœcie. - No to jak pan mo¿e nas rozdzielaж? - A co ma jedno z drugim wspуlnego? - zapyta³ pan Tate. - Mi³oœж jest cudownym przerywnikiem, relaksem, dobrym na umys³, na charakter, na rуwnowaga hormonaln¹ i na cerк. Ale przecie¿ nikomu nie zale¿y na tym, ¿eby ta mi³oœж t r w a ³ a, zgodzi siк pan chyba ze mn¹? - Mnie zale¿y - odpar³ Simon. - Ta mi³oœж by³a wyj¹tkowa, niepowtarzalna... - Ka¿da jest taka - rzek³ pan Tate. - Ale jak pan wie, wszystkie powstaj¹ w ten sam sposуb. - Co takiego? - Wie pan zapewne coœ niecoœ na temat techniki produkcji mi³oœci. - Nie - odpowiedzia³ Simon. - Ja myœla³em, ¿e to uczucie... naturalne... Pan Tate potrz¹sn¹³ g³ow¹. - Od doboru naturalnego odeszliœmy ju¿ ca³e wieki temu, wkrуtce po Rewolucji Technicznej. By³ zbyt powolny. I zupe³nie nieop³acalny z handlowego punktu widzenia. Po co siк w to bawiж, skoro mo¿emy wyprodukowaж dowolne uczucie w drodze odpowiedniego warunkowania i pobudzania odpowiednich oœrodkуw mуzgowych? A rezultat? - zakochana w panu po uszy Penny! Paсski poci¹g do jej typu fizycznego, ktуry uwzglкdniliœmy, dokona³ reszty. Z regu³y dodajemy jeszcze do tego ciemn¹ pla¿к, szalony ksiк¿yc i blady œwit... - To znaczy, ¿e ona mog³aby pokochaж ka¿dego... rzek³ powoli Simon. - Moglibyœmy spowodowaж, ¿e pokocha³aby ka¿dego skorygowa³ pan Tate. - O Bo¿e, a w jaki sposуb ona siк dosta³a do tej straszliwej pracy? - zapyta³ Simon. - Zg³osi³a siк i podpisa³a kontrakt na normalnych warunkach - wyjaœni³ Tate. - To bardzo pop³atne zajкcie. Po wygaœniкciu kontraktu zwracamy takiej dziewczynie w³asn¹ osobowoœж - nietkniкt¹! Ale nie rozumiem, dlaczego pan nazywa tк pracк straszliw¹. W mi³oœci nie ma nic nagannego. - To nie by³a mi³oœж! - wykrzykn¹³ Simon. - Jak to nie by³a? Rzetelny towar! - Bezstronne placуwki naukowe przeprowadza³y testy jakoœciowe, porуwnuj¹c to, co my dajemy, z produktem naturalnym. W ka¿dym przypadku n a s z a mi³oœж wykazywa³a wiкksz¹ g³кbiк, ¿arliwoœж i zasiкg. Simon zacisn¹³ powieki, otworzy³ je i powiedzia³: - Niech pan pos³ucha. Mnie nie interesuj¹ paсskie naukowe testy. Kocham j¹ i ona mnie kocha³ i tylko to siк liczy. Pozwуlcie mi z ni¹ porozmawiaж! Ja siк chcк z ni¹ o¿eniж! Pan Tate z niesmakiem zmarszczy³ nos. - Do licha, cz³owieku, przecie¿ nie bкdzie siк pan ¿eni³ z t a k ¹ dziewczyn¹! Ale jeœli panu zale¿y na ma³¿eсstwie, to zajmujemy siк i takimi sprawami. Mogк panu za³atwiж idylliczny i prawie spontaniczny zwi¹zek z dziewic¹ z oficjalnym certyfikatem dziewictwa. - Nie! Ja kocham Penny! Pozwуlcie mi przynajmniej z porozmawiaж! - Ale¿ to jest niemo¿liwe odpar³ pan Tate. - Dlaczego? Pan Tate nacisn¹³ guzik. - A jak pan myœli? Skasowaliœmy ca³kowicie poprzednie uwarunkowanie. Panny jest w tej chwili zakochana w kim innym. I wreszcie Simon zrozumia³. Dotar³o do niego, ¿e w³aœnie w tej chwili Panny patrzy na kogoœ innego z t¹ sam¹ namiкtnoœci¹, ktуrej on dopiero co zazna³, odczuwaj¹c dla innego mк¿czyzny te ca³kowit¹ i bezbrze¿n¹ mi³oœж, ktуrej tak wielk¹ przewaga nad niemodnym i handlowo nieop³acalnym doborem naturalnym potwierdzi³y obiektywne placуwki naukowe i ¿e na tej samej ciemnej pla¿y, wspomnianej w broszurze reklamowej... Rzuci³ siк Tate’owi do gard³a. Dwaj pracownicy, ktуrzy chwile wczeœniej weszli do biura, z³apali go i odprowadzili do drzwi. - Niech pan pamiкta, ¿e to w ¿adnym stopniu nie umniejsza paсskich prze¿yж - zawo³a³ za nim pan Tate. Ku swojej mкce Simon wiedzia³, ¿e Tate mуwi prawdк. Znalaz³ siк na ulicy. Pocz¹tkowo chcia³ uciekaж z Ziemi, gdzie nie-praktyczne towary przekracza³y mo¿liwoœci normalnego cz³owieka. Szed³ bardzo szybko, a obok jego Penny, z twarz¹ opromienion¹ mi³oœci¹ do niego, do niego, do ciebie, do ciebie. I oczywiœcie trafi³ do strzelnicy. - Sprуbuje pan szczкœcia? - zapyta³ w³aœciciel. - Ustaw no mi je - odpar³ Alfred Simon. przek³ad: Zofia Uhrynowska-Hanasz

Pijawka Frank Conners wyszed³ na werandк i dwa razy cicho kaszln¹³. - Proszк wybaczyж, profesorze - powiedzia³. D³ugonogi mк¿czyzna, le¿¹cy na sk³adanym ³у¿ku, nawet nie poruszy³ siк i chrapa³ dalej. - Nie chcia³bym pana niepokoiж. - Conners ze wzruszenia przesun¹³ wyœwiechtan¹ czapkк na ty³ g³owy. - Ja wiem, ¿e jest to tydzieс pana odpoczynku, ale tam w rowie le¿y jakieœ œwiсstwo... Jedna brew œpi¹cego z lekka siк unios³a. Frank Conners jeszcze raz kaszln¹³. Na jego rкce œciskaj¹cej uchwyt ³opaty wyst¹pi³y starcze ¿y³y. - S³yszy pan, profesorze? - Oczywiœcie, wszystko s³yszк - wymamrota³ Mikehill nie otwieraj¹c oczu. - Znalaz³eœ elfa? - Co? - zapyta³ Conners, z wysi³kiem marszcz¹c czo³o. - Maleсki ludzik w czerwonym serdaczku. Daj mu mleka, Conners. - Nie, proszк pana. To jakiœ kamieс. Profesor otworzy³ jedno oko. - Proszк mi wybaczyж, nie chcia³em pana niepokoiж - usprawiedliwia³ siк Conners. - No wiкc? - Nie odwa¿y³bym siк niepokoiж pana g³upstwami, ale ten diabelski kamieс stopi³ mi ³opatк... Profesor od razu otworzy³ oczy. Conners pokaza³ mu ³opatк. lej metalowa czкœж by³a rуwniutko przeciкta. Mikehill raŸno opuœci³ nogi z ³у¿ka i wsun¹³ je w przydeptane mokasyny. - Idziemy - powiedzia³ wstaj¹c. - Zobaczymy, co to za cudo. „Cudo” le¿a³o w przydro¿nym rowie oddzielaj¹cym ³¹czkк ko³o domu od autostrady biegn¹cej do Nowego Jorku. Zwyk³y kamieс gruboœci trzech cali. Na ciemnoszarej powierzchni mia³ mnуstwo spl¹tanych, drobnych ¿y³ek. - Proszк nie dotykaж - uprzedzi³ Conners. - Nie mam zamiaru. Daj mi ³opatк. - Mikehill wzi¹³ ³opatк i dotkn¹³ ni¹ zagadkowego przedmiotu. By³ rzeczywiœcie twardy jak kamieс. Przez pewien czas profesor trzyma³ ³opatк przytkniкt¹ do jego powierzchni, ale kiedy odj¹³ j¹, jeszcze jeden cal metalu znikn¹³. Mikehill nachmurzy³ siк, poprawi³ okulary. Potem znowu jedn¹ rкk¹ przytkn¹³ ³opatк do”kamienia”, a drug¹ rкkк przybli¿y³ do metalowej powierzchni. Ostrze topi³o siк na jego oczach. - Jakby nie grza³o - powiedzia³ zwracaj¹c siк do Connersa. - A jak by³o za pierwszym razem? Nie zauwa¿y³eœ, czy sz³o od kamienia ciep³o? Conners przecz¹co pokrкci³ g³ow¹. Mikehill wzi¹³ garœж b³ota i rzuci³ je na kamieс. Grudka natychmiast stopi³a siк nie zostawiaj¹c nawet œladu na ciemnoszarej powierzchni. W œlad za grudk¹ poszed³ du¿y kamieс, ktуry rуwnie¿ znikn¹³ w ten sam sposуb. - Widzia³ pan coœ podobnego, profesorze? - zapyta³ Conners. - Nie. - Mikehill wyprostowa³ siк. - Nie widzia³em. Jeszcze raz wzi¹³ ³opatк i z ca³ej si³y uderzy³ ni¹ w kamieс... I omal jej nie upuœci³. Oczekuj¹c odbicia, zbyt mocno œciska³ rкkojeœж. Ale odbicia nie by³o. £opata uderzy³a i stanк³a jak przyklejona. Kiedy podniуs³ j¹, stwierdzi³, ¿e na ciemnoszarej powierzchni nie zosta³ ¿aden œlad od uderzenia. - To jednak nie kamieс - powiedzia³ Mikehill odstкpuj¹c. - Pijawki wysysaj¹ krew, a ta sztuka, jak mi siк wydaje, ssie b³oto i ³opaty. Sprуbujк zadzwoniж do college’u. Poproszк, aby przyjecha³ ktуryœ z fizykуw lub biologуw - doda³. - Dobrze by³oby zabraж st¹d to œwiсstwo, dopуki nie zniszczy mi klombu. Ruszy³ w kierunku domu. Wszystko doko³a by³o dla niej po¿ywieniem. Wiatr oddawa³ jej swoj¹ energiк. Nadszed³ deszcz i uderzenie ka¿dej kropli dodawa³o jej si³. Poch³ania³a wodк ca³¹ sw¹ powierzchni¹. S³oneczne promienie, piach, b³oto, kamienie - wszystko przyswaja³a swymi komуrkami. I ros³a. Na drugi dzieс pijawka liczy³a ju¿ osiem stуp d³ugoœci..Jednym koсcem siкga³a szosy, drugim klombu. W ci¹gu nastкpnego dnia jej œrednica wzros³a do osiemnastu stуp. Pokrywa³a teraz ca³¹ drogк. Mikehill chodzi³ doko³a pijawki i zadawa³ sobie ci¹gle pytanie: Jaka r z e c z mo¿e zachowywaж siк w ten sposуb? OdpowiedŸ by³a prosta - ¿adna ze znanych mu rzeczy. W dali da³ siк s³yszeж szum kolumny samochodуw wojskowych. Przewodnik jad¹cy w jeepie na przedzie podniуs³ rкkк i ca³a kolumna siк zatrzyma³a. Z jeepa wysiad³ oficer. Po liczbie gwiazdek na ramionach Mikehill pozna³, ¿e ma przed sob¹ genera³a. - Zabierzcie to i oczyœжcie przejazd - powiedzia³ genera³ do ¿o³nierzy. By³ wysoki i szczup³y. W ogorza³ej twarzy ch³odno b³yszcza³y oczy. - Nie mo¿emy tego usun¹ж. - Mikehill opowiedzia³ o wydarzeniach z poprzednich dni. - Ale to koniecznie trzeba usun¹ж - genera³ podszed³ bli¿ej i z uwag¹ przygl¹da³ siк pijawce. - Mуwi pan, ¿e ³omem nie da siк jej zepchn¹ж? I ogieс te¿ siк jej nie ima? - Fakt. - Mikehill uœmiechn¹³ siк lekko. - Szofer! - rzuci³ genera³ przez ramiк - proszк przejechaж po tym. Mikehill chcia³ siк wmieszaж, ale da³ spokуj, generalskie mуzgi to delikatna sprawa. Jeep wyrwa³ do przodu podskakuj¹c na dziesiкciocentymetrowej krawкdzi pijawki. W œrodku samochуd zatrzyma³ siк nagle. - Nie rozkaza³em hamowaж! - hukn¹³ genera³. - Nie hamowa³em - zaprotestowa³ szofer. Jeep jeszcze drgn¹³ w miejscu i stan¹³ na dobre. - Przepraszam - powiedzia³ Mikehill - ale topi¹ siк opony. Genera³ spojrza³ i jego rкka automatycznie siкgnк³a po pistolet. Potem rykn¹³: - Uciekaj! Wyskakuj! Nie dotykaj tego œwiсstwa! Twarz szofera zbiela³a. Szybko wspi¹³ siк na samochуd i szczкœliwie zeskoczy³ na ziemiк. W zupe³nej ciszy wszyscy patrzyli na jeepa. Najpierw stopi³y siк opony, potem b³otniki, karoseria... Na koсcu powoli zniknк³a antena. Genera³ cicho zakl¹³ i rozkaza³ szoferowi: - IdŸ do kolumny i wracaj z granatami i dynamitem. T eraz jakby siк zbudzi³a. Ca³e cia³o domaga³o siк po¿ywienia, coraz wiкcej i wiкcej. Ros³a. Ka¿dy przedmiot, ktуry pojawia³ siк na jej powierzchni, stawa³ siк jej zdobycz¹. Wybuch energii przy samej powierzchni, potem drugi i jeszcze jeden, i jeszcze... Chciwie, z wdziкcznoœci¹ poch³onк³a te nowe si³y i przemieni³a je w masк. Maleсkie metalowe od³amki uderzy³y powierzchniк, a ona wessa³a ich energiк kinetyczn¹ zmieniaj¹c j¹ w masк. Jeszcze kilka wybuchуw... Jej komуrki krzycza³y z g³odu. Z niepokojem i nadziej¹ czeka³a na dalsze wybuchy. Potem znуw wziк³a siк za ziemiк i œwiat³o s³oneczne. Jad³a, ros³a i rozpe³za³a siк we wszystkie strony. Z wierzcho³ka niewysokiego wzgуrza Mikehill przygl¹da³ siк, jak run¹³ jego w³asny dom. Pijawka, o œrednicy ju¿ kilkuset metrуw, poch³ania³a w³aœnie dach. „¯egnaj, mуj domku” - pomyœla³ wspominaj¹c dziesiкж letnich sezonуw tu spкdzonych. Teraz pijawka przypomina³a ogromne pole zastyg³ej lawy. Szare, mroczne piкtno na zielonej trawie. - Przepraszam pana - z ty³u, tu¿ za nim, sta³ ¿o³nierz - genera³ O’Donnell chce pana widzieж. - Proszк bardzo. - Mikehill rzuci³ ostatnie spojrzenie w stronк domu i poszed³ za ¿o³nierzem przejœciem wytyczonym doko³a pijawki. Na ca³ej jego d³ugoœci stali ¿o³nierze, nie dopuszczaj¹c reporterуw i ciekawskich. W namiocie przy maleсkim stoliku siedzia³ genera³ O’Donnell. Gestem poprosi³ Mikehilla, by usiad³. - Polecono mi uwolniж nas od tej pijawki - powiedzia³. Mikehill w milczeniu skin¹³ g³ow¹. Kiedy sprawy naukowe powierza siк wojsku, komentarze staj¹ siк zbyteczne. - Jest pan profesorem, czy tak? - Antropologii. - Wspaniale. Chcia³bym, aby pan tu zosta³ w charakterze konsultanta. Bardzo sobie ceniк pana spostrze¿enia dotycz¹ce... - uœmiechn¹³ siк - wroga. - Chкtnie zostanк - powiedzia³ profesor Mikehill - ale wam bardziej potrzebny jest fizyk lub biochemik. - Nie mam zamiaru urz¹dzaж tu wojny miкdzy naukowcami - genera³ O’Donnell nachmurzy³ siк patrz¹c na koniec papierosa. - Proszк mnie Ÿle nie zrozumieж. Z du¿ym szacunkiem odnoszк siк do nauki. Sam jestem, jeœli mo¿na siк tak wyraziж, uczonym ¿o³nierzem. Obecnie nie mo¿na wygraж wojny bez nauki. Ale nie chcк, aby t³um d³ugow³osych krкci³ siк tu miesi¹cami i powstrzymywa³ nas od dzia³ania. Moim obowi¹zkiem jest zniszczyж j¹. Jakimkolwiek sposobem i jak najszybciej. - Myœlк, ¿e to nie bкdzie takie proste - rzek³ Mikehill. - W³aœnie dlatego potrzebujк pana. Niech mi pan wyjaœni, dlaczego to nie jest proste, a ju¿ ja wymyœlк, jak siк z ni¹ uporaж. - O ile wiem, pijawka jest ograniczon¹ przetwornic¹ energii w masк. To przeobra¿enie jest nadzwyczaj efektywne. Daje siк zauwa¿yж dwa cykle dzia³ania. Najpierw masa przekszta³ca siк w energiк, a potem energia w masк w³asnego ju¿ cia³a. Ale ta przetwornica potrafi te¿ od razu przekszta³caж energiк w masк cia³a. Natomiast jak to siк dzieje, nie mam pojкcia. - Krуtko mуwi¹c, musimy u¿yж przeciw niej czegoœ mocnego - przerwa³ O’Donnell. - Œwietnie. Ju¿ my coœ znajdziemy. - Myœlк, ¿e Ÿle mnie pan zrozumia³ - powiedzia³ profesor. - Pijawka od¿ywia siк rуwnie¿ energi¹. Przyswaja sobie i wykorzystuje si³к ka¿dej broni. - A co siк stanie - spyta³ O’Donnell - jeœli ona ci¹gle bкdzie jeœж? - Nie wiem, do jakich rozmiarуw mo¿e siк rozrosn¹ж odrzek³ Mikehill. - Jej wzrost prawdopodobnie mo¿e byж ograniczony tylko przez niedostatek po¿ywienia. - Chce pan powiedzieж, ¿e ona mo¿e tak rosn¹ж w nieskoсczonoœж. - Tak, mo¿e rozrastaж siк dot¹d, dopуki bкdzie mia³a czym siк od¿ywiaж. - No cу¿, to prawdziwy pojedynek - powiedzia³ O’Donnell. - A nie mo¿na rozprawiж siк z ni¹ si³¹? - Okazuje siк, ¿e nie. Najlepiej bкdzie zaprosiж tu fizykуw i biologуw. Oni z pewnoœci¹ znajd¹ jak¹œ radк. Genera³ wyj¹³ z ust papierosa: - Profesorze, ja nie mogк traciж czasu na spory uczonych. Postкpujк wed³ug w³asnej maksymy. Mogк j¹ panu wy³o¿yж - zrobi³ wieloznaczn¹ pauzк. - Nic nie mo¿e oprzeж siк sile! U¿yjmy dostatecznej si³y, a w s z y s t k o przed ni¹ ust¹pi! Wszystko! Myœli pan, ¿e pijawka oprze siк bombie atomowej? - Niewykluczone, ¿e mo¿na j¹ zniszczyж energi¹ - ze zw¹tpieniem w g³osie rzek³ Mikehill. W tej chwili zrozumia³, dlaczego jego osoba odpowiada³a, genera³owi. Po d³ugiej przerwie znуw mia³a mnуstwo po¿ywienia. Wibracja, wybuch, jaka¿ cudowna rozmaitoœж! Wszystko poch³ania³a. Ale strawa przychodzi³a zbyt wolno. G³odne, dopiero narodzone komуrki ¿¹da³y jeszcze i jeszcze... Szybciej! - domaga³o siк wiecznie g³odne cia³o. Teraz, kiedy uros³a, jej zmys³y siк wyostrzy³y. Wyczu³a, ¿e niedaleko st¹d, w jednym miejscu zgromadzono ogromne iloœci po¿ywienia. Pijawka lekko wznios³a siк do gуry, przelecia³a kawa³ek drogi i runк³a na ³akomy k¹sek. - Idioci! - genera³ O’Donnell by³ wœciek³y. - Po diab³a ulegli panice? Dr¿¹cymi krokami przemierza³ ziemiк obok nowego namiotu, oddalonego o trzy mile od miejsca, na ktуrym sta³ stary. Pijawka uros³a do dwуch mil œrednicy. Trzeba by³o ewakuowaж trzy farmy. Profesor Mikehill mimo wszystko nie mуg³ uwolniж siк od koszmarnego obrazu. Ta kreatura przyjк³a zmasowane uderzenie wszelkiego rodzaju broni, a potem jej cia³o nieoczekiwanie unios³o siк w powietrze. Na chwilк przes³oni³o s³oсce, zawis³o nad North Hill, a potem runк³o w dу³. ¯o³nierze w North Hill mogli siк uratowaж, ale przecie¿ nie ruszyli siк nawet z miejsca. Utraciwszy w operacji”Pijawka” siedemdziesiкciu ¿o³nierzy, genera³ O’Donnell poprosi³ o pozwolenie u¿ycia bomby atomowej. Z Waszyngtonu przyjecha³a grupa uczonych, aby zorientowaж siк w sytuacji. - Ci eksperci ci¹gle jeszcze nie podjкli decyzji? O’Donnell rozdra¿niony zatrzyma³ siк przed namiotem. - Trochк za d³ugo siк naradzaj¹. - Trudno jest podj¹ж decyzjк - powiedzia³ Mikehill. - Fizycy uwa¿aj¹, ¿e jest to ¿ywe cia³o, a biologowie znowu s¹ zdania, ¿e na wszystkie pytania powinni odpowiedzieж chemicy. Nikt nie jest specjalist¹ w tej materii. - To jest problem wojskowy - zduszonym g³osem rzek³ genera³. - Mnie nie interesuje, co to jest. Ja chcк wiedzieж, jak to mo¿na zniszczyж. Najlepiej, aby pozwolili u¿yж bomby atomowej. Profesor Mikehill robi³ jakieœ obliczenia. Obliczaj¹c szybkoœж, z jak¹ pijawka poch³ania³a energiк - masк, jej rozmiary i mo¿liwoœci rozrastania siк, doszed³ do wniosku, ¿e bomba atomowa mog³aby j¹ pokonaж. Ale musia³oby to nast¹piж jak najszybciej. Pijawka rozrasta³a siк w postкpie geometrycznym. W ci¹gu paru miesiкcy by³aby w stanie pokryж powierzchniк Stanуw Zjednoczonych. - Przez ca³y tydzieс stara³em siк o pozwolenie - hucza³ O’Donell. - I dostanк je, ale muszк czekaж, a¿ te os³y dogadaj¹ siк miкdzy sob¹. - Zatrzyma³ siк i zwrуci³ do Mikehilla. - Zniszczк tк pijawkк. Rozniosк j¹ w drobny mak. Tu ju¿ nie tylko chodzi o bezpieczeсstwo. To dotyczy mnie osobiœcie. Z namiotu wysz³a grupa zmкczonych ludzi. Na przedzie szed³ biolog Alenson. - Wiкc - powiedzia³ genera³ - wyjaœniliœcie, co to takiego? - Jeszcze moment - ze z³oœci¹ odpowiedzia³ Alenson. - No, a wymyœliliœcie jak¹œ naukow¹ metodк zniszczenia jej? - Oto nietrudno - sucho stwierdzi³ Moriarty. I praktycznie pokrywa siк ona z paсsk¹. Pijawka najprawdopodobniej jest pochodzenia kosmicznego. W ka¿dym razie mo¿emy siк cieszyж, ¿e nie wpad³a do oceanu. Ziemia pod nami zosta³aby po¿arta wczeœniej, ni¿ po³apalibyœmy siк, w czym rzecz... Wnioski komisji z³o¿onej z kilku uczonych zosta³y przed³o¿one komisji z³o¿onej z innych uczonych. Trwa³o to kilka dni. Nastкpnie Waszyngton chcia³ siк upewniж, czy nie ma innego wyjœcia. I czy konieczne jest u¿ycie bomb atomowych w centrum Nowego Jorku. Potem trzeba by³o ewakuowaж ludzi. Na to te¿ stracono sporo czasu. W koсcu tкponosa rakieta ukaza³a siк nad miastem. Ciemnoszara naroœl przypominaj¹ca j¹trz¹c¹ siк ranк pokry³a ju¿ dolinк i koсcami siкgnк³a wierzcho³kуw najbli¿szych gуr. Pierwsza bomba polecia³a w dу³. Osza³amiaj¹cy wybuch! Wszystko doko³a nape³ni³o siк po¿ywieniem, ale pojawi³o siк niebezpieczeсstwo przesytu. Energia p³ynк³a nieprzerwanym potokiem, przenikaj¹c na wskroœ pijawkк, ktуra niesamowicie ros³a. Nastкpne porcje by³y nadzwyczaj smakowite i z nimi da³a sobie radк. Pijawka ros³a, jad³a i znowu ros³a. Nowy obуz rozbito o dziesiкж mil od po³udniowego kraсca pijawki, w opustosza³ym miasteczku. Obecnie jej œrednica wynosi³a szeœжdziesi¹t mil. Ci¹gle ros³a. Dwustumilowa strefa wokу³ pijawki zosta³a ewakuowana. Genera³owi O’Donnellowi pozwolono u¿yж bomby wodorowej. Za zgod¹ uczonych. - Dlaczego tak zwlekaj¹ - kipia³ genera³. - Pijawkк trzeba natychmiast roznieœж na kawa³ki. Nad czym oni radz¹? - Obawiaj¹ siк reakcji ³aсcuchowej - odpowiedzia³ Mikehill - ktуr¹ mo¿e wywo³aж na Ziemi lub w atmosferze taka koncentracja bomb j¹drowych. Mog¹ nast¹piж i inne niebezpieczne zjawiska. - To mo¿e mam j¹ zaatakowaж bagnetami? - pogardliwie powiedzia³ O’Donnell. Mikehill westchn¹³ w milczeniu i usiad³ w fotelu. By³ przekonany, ¿e ka¿de przedsiкwziкcie ju¿ w za³o¿eniu jest bezsensowne. Eksperci poprzestali na jednym kierunku dzia³ania. Sytuacja sta³a siк tak groŸna, ¿e nie usi³owano szukaж innych drуg wyjœcia prуcz prуby si³y. A pijawce w³aœnie tego by³o potrzeba. Do namiotu genera³a wszed³ Alenson, a za nim jeszcze szeœciu uczonych. - Tak wiкc mamy znakomit¹ okazjк roz³upaж nasz¹ planetк na dwie czкœci - powiedzia³. - Wojna to wojna - krуtko przeci¹³ O’Donnell. - Wiкc zaczynamy? I nagle Mikehill zrozumia³, ¿e O’Donnella wcale nie interesuje, co stanie siк z Ziemi¹. Interesowa³o go tylko to, ¿e dokona tak niebywa³ego wybuchu, jakiego jeszcze nie dokona³ ¿aden cz³owiek. - Chwileczkк - powiedzia³ Alenson. - Niech ka¿dy wypowie swoje w³asne zdanie. - Proszк pamiкtaж - sykn¹³ genera³ - ¿e wed³ug waszych obliczeс, pijawce co godzinк przybywa dwadzieœcia stуp. - I szybkoœж ta wzrasta z ka¿d¹ godzin¹ - doda³ Alenson - ale decyzja, jak¹ musimy podj¹ж, jest zbyt powa¿na. W tym momencie Mikehill pomyœla³ o gromach i b³yskawicach Zeusa. Przyda³oby siк coœ takiego. Albo... si³a Herkulesa. Albo... Nieoczekiwana myœl przysz³a mu do g³owy. - Panowie, wydaje mi siк, ¿e znalaz³em inne wyjœcie. S³yszeliœcie kiedykolwiek o Anteuszu? Im wiкcej jad³a, tym szybciej ros³a i by³a coraz bardziej g³odna. Wiele rzeczy o¿y³o w jej pamiкci. Kiedyœ zjad³a planetк. Potem skierowa³a siк ku najbli¿szej gwieŸdzie i po¿ar³a j¹, nasyciwszy komуrki energi¹ potrzebn¹ do dalszej drogi. Ale w pobli¿u nie by³o wiкcej po¿ywienia, a nastкpna gwiazda b³yszcza³a nieskoсczenie daleko. Masa przekszta³ci³a siк w energiк lotu i zosta³a rozproszona na dalekiej drodze. Sta³a siк martwym niewielkim py³kiem lec¹cym bez celu wœrуd gwiazd. Tak by³o. Teraz wydawa³o siк jej, ¿e przypomina te¿ sobie o wiele wczeœniejsze w³asne dzieje. Czasy, kiedy zjada³a ca³e gwiezdne korytarze, rozrasta³a siк, pкcznia³a. A gwiazdy umyka³y w pop³ochu i zbija³y siк w galaktyki i konstelacje. Czy¿by to jej siк przyœni³o? Stopniowo po¿era³a Ziemiк, zdumiewaj¹c siк znikaniem tej wspania³ej strawy. I oto znowu pojawi³o siк po¿ywienie tu¿ obok, ale tym razem nad ni¹. Czeka³a, ale by³o nieosi¹galne. WyraŸnie czu³a, jakie jest czyste i syc¹ce. Dlaczego nie spada? Wreszcie pijawka unios³a siк ca³¹ sw¹ mas¹ i sama pomknк³a w jego kierunku. Po¿ywienie oddala³o siк od powierzchni Ziemi. Koszmarnie dra¿ni¹cy, s³odki k¹sek ulatywa³ w kosmos, a ona w œlad za nim... O’Donnell roznosi³ uczonym szampana. Oficjalny obiad mia³ odbyж siк pуŸniej, ale ju¿ nale¿a³o jakoœ uczciж zwyciкstwo. - Proponujк wypiж - uroczyœcie powiedzia³ genera³. Wszyscy podnieœli kieliszki. Nie uczyni³ tego tylko porucznik obs³uguj¹cy pulpit kieruj¹cy lotem rakiety. - Za profesora Mikehilla, za jego pomys³... jak go on nazwa³? - Anteusz. - Mikehill z wolna popija³ szampana i mimo wszystko nie by³ zachwycony. - Anteusz, zrodzony z Gei, bogini Ziemi, i Posejdona, boga morza. Niepokonany bohater. Za ka¿dym razem, kiedy Herkules rzuca³ go o Ziemiк, on znуw podnosi³ siк, pe³en nowych si³, ktуrych nabiera³ przez kontakt z ni¹. Dopуki Herkules nie oderwa³ go od matki i nie uniуs³ w powietrze. Moriarty zamrucza³ coœ pod nosem. Szybko przesuwa³ suwak logarytmiczny i coœ zapisywa³. Alenson pi³ w milczeniu i te¿ wygl¹da³ nieweso³o. - Dlaczego jesteœcie tacy naburmuszeni? - O’Donnell ci¹gle nalewa³. - Potem porachujecie. Teraz wypijmy zwrуci³ siк do operatora. - Jak tam wygl¹daj¹ sprawy? Myœli Mikehilla kr¹¿y³y wokу³ rakiety. Pojazd zdalnie kierowany by³ ca³y wy³adowany materia³em radioaktywnym. Wisia³ nad pijawk¹, dopуki nie polecia³a w œlad za nim, ³api¹c siк na przynкtк. Anteusz oderwa³ siк od matki Ziemi i pocz¹³ traciж sw¹ si³к. Operator tak prowadzi³ kosmiczny pojazd, aby przez ca³y czas znajdowa³ siк w pobli¿u pijawki, ale by ona nie mog³a go dosiкgn¹ж. Pojazd i pijawka lecia³y ku S³oсcu. - Œwietnie, sir - zaraportowa³ porucznik - znajduj¹ siк teraz wewn¹trz orbity Merkurego. - Panowie - powiedzia³ genera³ - przysiкgam sobie zniszczyж tк sztukк. Innym, prostszym sposobem, ale to niewa¿ne. Najwa¿niejsze zniszczyж. Zag³ada to niekiedy œwiкta rzecz. Tak jak w tym wypadku, panowie. I jestem szczкœliwy. - Zawrужcie statek! - krzykn¹³ nagle Moriarty. By³ blady jak œnieg. - Zawrужcie tк przeklкt¹ rakietк! Potrz¹sn¹³ im przed oczami plikiem pokrytych cyframi kartek. £atwo by³o zrozumieж te cyfry. Oznacza³y szybkoœж wzrostu pijawki, szybkoœж zu¿ywania przez ni¹ energii id¹cej od S³oсca w miarк zbli¿ania siк do niego. - Ona ze¿re S³oсce - cicho powiedzia³ Moriarty. Pokуj zamieni³ siк w piek³o. Wszyscy starali siк wyt³umaczyж O’Donnellowi, w czym rzecz. Potem sam Moriarty. W koсcu Alenson. - Ona rozrasta siк tak szybko, a leci z tak¹ ma³¹ prкdkoœci¹ i poch³ania tyle energii, ¿e kiedy dotrze do S³oсca, jej rozmiary bкd¹ na tyle wielkie, ¿e rozprawi siк z nim. O’Donnell zwrуci³ siк do operatora i rozkaza³: - Zawrуciж ich! Wszyscy w najwiкkszej ciszy zastygli przed ekranem radaru. Po¿ywienie nagle zboczy³o z jej drogi i umknк³o w bok. Przed ni¹ znajdowa³o siк ogromne Ÿrуd³o strawy, ale jeszcze by³o nieosi¹galne. Inne po¿ywienie natomiast by³o tu¿ przy niej, niesamowicie blisko. A wiкc bli¿sze czy dalsze? Ca³e cia³o domaga³o siк jedzenia: teraz, natychmiast... Ruszy³a ku bli¿szej porcji, oddalaj¹c siк wraz z ni¹ od S³oсca. Na tamto jeszcze przyjdzie czas. Odetchnкli z ulg¹. Niebezpieczeсstwo by³o tak blisko! - W jakiej czкœci nieba znajduj¹ siк teraz? - spyta³ genera³. - Myœlк, ¿e mogк pokazaж - rzek³ astronom. - Gdzieœ w tym miejscu - wskaza³ rкk¹, podchodz¹c do otwartych drzwi. - Wspaniale, poruczniku! - O’Donnell zwrуci³ siк do operatora. - Do dzie³a! Uczeni os³upieli. Operator pomanewrowa³ nad pulpitem i kropka zaczк³a doganiaж punkcik. - Stуj pan! - rykn¹³ genera³. Jego rozkazuj¹cy g³os zatrzyma³ Mikehilla, ktуry ruszy³ w stronк pulpitu. Wiem, co robiк, zosta³ zbudowany specjalnie w tym celu. Kropka na ekranie dogoni³a punkcik. - Przysiкgam sobie zniszczyж tк pijawkк - powiedzia³ O’Donnell. - Nigdy nie bкdziemy bezpieczni, dopуki ona ¿yje - uœmiechn¹³ siк chytrze. - Mo¿e popatrzymy w niebo? Genera³ skierowa³ siк do drzwi. W milczeniu poszli za nim. - Nacisn¹ж guzik, poruczniku! Operator wype³ni³ rozkaz. Wszyscy czekali w milczeniu. Na niebie zawis³a œwiec¹ca gwiazda. Jej nag³y blask rozœwietli³ mrok, potem zaczк³a powoli gasn¹ж. - Co pan zrobi³? - wykrztusi³ Mikehill. - W rakiecie by³y bomby wodorowe - uroczystym g³osem wyjaœni³ O’Donnell. - No jak, jest tam coœ jeszcze na ekranie, poruczniku? - Ani py³ku, sir. - Panowie - powiedzia³ genera³ - spotka³em wroga i zwyciк¿y³em go. Napijmy siк szampana, panowie. Mamy powуd! Mikehill poczu³ nagle atak dusznoœci. Pijawk¹ wstrz¹sn¹³ straszny strumieс energii. Nie mog³a tyle wch³on¹ж. Przez u³amek sekundy jej komуrki drga³y, potem przesyci³y siк i rozsypa³y po ca³ym niebie. By³a zniszczona, starta na proch, rozdrobniona na miliony cz¹stek, ktуre rozpada³y siк z kolei na miliony innych. Miliardy zarodnikуw rozlecia³y siк na wszystkie strony. I wszystkie ¿¹da³y po¿ywienia... przek³ad: Jolanta Grytner - £ukasiewicz

Ponad dziesiкж, czyli Akademia Sanimetr Cahil-Thomasa, seria I M-14 (model rкczny) Spу³ka C-T ma zaszczyt przedstawiж swуj ostatni wzуr sanimetru. Aparat ten, ca³kowicie obudowany, nadaje siк do ka¿dego pomieszczenia: sypialni, kuchni, przedpokoju. Jest to, we wszystkich szczegу³ach, odpowiednik naszego sanimetru wielkiego formatu, stosowanego w miejscach publicznych, autobusach, supermarketach itd. Jest to najtaсszy i najdoskonalszy sanimetr, jaki dot¹d wyprodukowaliœmy. 1. Dzia³anie. Po prawej stronie sanimetru znajduje siк ga³ka. Nale¿y nastawiж j¹ na pozycjк A i czekaж kilka sekund, by aparat siк nagrza³; nastкpnie przesun¹ж na pozycjк B - aparat zaczyna dzia³aж. Zaczekaж, odczytaж wyniki. 2. Odczytanie. Na przodzie sanimetru, pod przezroczystym ekranem znajduje siк linia prosta, oznaczona skala od 0 do 10. Liczba, na ktуrej zatrzyma siк czarna wskazуwka, oznacza zgodnie z obowi¹zuj¹cymi normami stopieс twego nastawienia psychicznego. 3. Objaœnienie wyniku od 0 do 3. Jak na ka¿dym sanimetrze, tak¿e i tu 0 oznacza punkt idealny. Znaczenie zera jest jednak raczej teoretyczne ni¿ praktyczne. Dlatego w naszej cywilizacji normalnoœж rozci¹ga siк od 0 do 3. Wahania na tym odcinku uwa¿ane s¹ za normalne. 4. Objaœnienie wyniku od 4 do 7. Cyfry te okreœlaj¹ strefк tolerancji. Osoby, ktуre osi¹gnк³y wynik w tym przedziale, winny natychmiast zwrуciж siк do psychoterapeuty. 5. Objaœnienie wyniku od 8 do 10. Ka¿dy osobnik osi¹gaj¹cy ten wynik przedstawia powa¿ne niebezpieczeсstwo dla otoczenia. Osobnik taki bezwzglкdnie podlega ustawie nakazuj¹cej zg³oszenie swego wskaŸnika i (podczas okresu zapobiegawczego) doprowadzenie go do poziomu 7. W razie niepowodzenia jednostka taka winna zwrуciж siк do Przeistoczenia Chirurgicznego lub dobrowolnie poddaж siк terapeutom Akademii. 6. Objaœnienie wyniku 10. Na wysokoœci liczby 10 znajduje siк czerwona kreska. Gdy jest przekroczona, nale¿y natychmiast poddaж siк Przeistoczeniu Chirurgicznemu lub terapeutom z Akademii. Uwaga! Aparat nie stawia diagnozy, nie Nale¿y samemu wybieraж terapii. Skala intensywnoœci dotyczy tylko potencja³u niebezpieczeсstwa, jak¹ stanowi dany osobnik dla otoczenia. W sprawie dodatkowych informacji nale¿y zwrуciж siк do swego psychoterapeuty. W³aœciwe nastawienie psychiczne jest spraw¹ spo³eczn¹. Nasza cywilizacja opiera siк na zdrowiu spo³eczeсstwa, jednostkowej odpowiedzialnoœci oraz zabezpieczeniu status quo. Zatem jeœli twуj wynik przekracza cyfrк 3 - poddaj siк leczeniu. Jeœli twуj wynik przekracza 7 - musisz siк leczyж. Jeœli twуj wynik wynosi ponad 10 - nie czekaj, a¿ ciк zaaresztuj¹, poddaj siк dobrowolnie w imiк naszej cywilizacji. Powodzenia SPУ£KA C-T Skoсczywszy œniadanie pan Feerman stwierdzi³, ¿e powinien natychmiast udaж siк do pracy. Bior¹c pod uwagк okolicznoœci, niepunktualnoœж z jego strony mog³a byж interpretowana niekorzystnie. W³o¿y³ wiкc elegancki szary kapelusz, poprawi³ krawat i skierowa³ siк w stronк drzwi. Ale ju¿ trzymaj¹c rкkк na klamce rozmyœli³ siк i postanowi³ zaczekaж na pocztк. Niezadowolony z siebie odwrуci³ siк od drzwi i zacz¹³ kr¹¿yж po pokoju. Doskonale wiedzia³, ¿e nie powinien czekaж na pocztк. Po co ten fa³szywy pretekst? Czy nie mуg³ byж szczery z samym sob¹, szczegуlnie teraz, gdy ta szczeroœж by³a tak potrzebna? Speed, jego czarny spaniel, popatrzy³ na niego z zaciekawieniem. Feerman pog³aska³ psa po g³owie. Chcia³ zapaliж papierosa., ale zmieni³ zamiar. Znowu pog³aska³ psa, ktуry przeci¹gn¹³ siк leniwie. Potem naprawi³ lampк, ktуr¹ nale¿a³o naprawiж. Wstrz¹sany dreszczami, zacz¹³ siк przechadzaж. Musia³ z niechкci¹ przyznaж, ¿e nie chce opuœciж mieszkania, ¿e jest przera¿ony na sam¹ myœl o tym, choж nie mo¿e znaleŸж ¿adnego pretekstu. Usi³owa³ przekonaж siebie, ¿e dziœ jest zwyk³y dzieс, jak wczoraj i przedwczoraj. Wystarczy³o w to uwierzyж, naprawdк uwierzyж, by nic mu siк nie przydarzy³o. Zreszt¹ dlaczego mia³o mu siк coœ przydarzyж? Dzisiaj? Jego okres prewencyjny jeszcze siк nie skoсczy³. Wydawa³o mu siк, ¿e s³yszy ha³as, podbieg³ i otworzy³ drzwi; myli³ siк, to jeszcze nie by³a poczta. Z drugiej strony hallu w³aœcicielka tak¿e wyjrza³a ze swego pokoju i rzuci³a nieprzyjazne spojrzenie. Zamykaj¹c drzwi spostrzeg³, jak mu dr¿¹ rкce. Zdecydowa³ siк spojrzeж na sanimetr. Wszed³ do sypialni, ale by³ tam domowy robot, zajкty zamiataniem œmieci na œrodku pokoju. £у¿ko Feermana by³o ju¿ zas³ane, ³у¿ka jego ¿ony nie trzeba by³o œcieliж, gdy¿ od przesz³o tygodnia nie by³o zajкte. - Czy mam wyjœж, proszк pana? Feerman zawaha³ siк chwilк. Wola³ byж sam uruchamiaj¹c sanimetr. No cу¿, domowy robot nie by³ osob¹ w pe³nym tego s³owa znaczeniu. Nie mia³ osobowoœci, lecz tylko coœ, co by³o do niej podobne. Zreszt¹ jego obecnoœж nie mia³a znaczenia, skoro wszystkie roboty zaopatrzono w sanimetry. Tego wymaga³y przepisy. - Jak chcesz - odpar³ wreszcie Feerman. Robot domowy wch³on¹³ kupkк œmieci i bezg³oœnie opuœci³ pokуj. Feerman zbli¿y³ siк do sanimetru i w³¹czy³ go. Ponury obserwowa³ ig³к, ktуra mija³a dwуjkк, trуjkк, szуstkк i siуdemkк, by ostatecznie zatrzymaж siк na drugiej kresce za уsemk¹. O dziesi¹t¹ czкœж wiкcej ni¿ wczoraj - o jedn¹ dziesi¹t¹ bli¿ej do czerwonej linii. Wy³¹czy³ aparat i zapali³ papierosa. Bez poœpiechu opuœci³ sypialniк, przygarbiony zmкczeniem, jakby dzieс w³aœnie siк skoсczy³. - Poczta, proszк pana - powiedzia³ robot domowy sun¹c w jego stronк. Feerman ³apczywie chwyci³ paczkк listуw i szybko je przejrza³. - Nie napisa³a - wyrwa³o mu siк. - Bardzo mi przykro - powiedzia³ robot. - Bardzo ci przykro? - Feerman spojrza³ z ciekawoœci¹ na maszynк. - Dlaczego? - Interesujк siк paсskim samopoczuciem - wyjaœni³ robot. - Zupe³nie jak Speed, oczywiœcie zachowuj¹c proporcje. List od pani Feerman poprawi³by paсski nastrуj. ¯a³ujemy, ¿e nie napisa³a. Speed szczekn¹³ cicho i przekrzywi³ ³eb. Sympatia maszyny i litoœж zwierzкcia - pomyœla³ Feerman. By³ im jednak wdziкczny. - Nie mogк mieж do niej ¿alu - powiedzia³. - Nie mog³em ¿¹daж, by ze mn¹ zosta³a. Czeka³ w nadziei, ¿e robot powie, i¿ ona wrуci, ¿e wszystko siк u³o¿y. Ale robot milcza³, Speed te¿. Feerman znowu przejrza³ pocztк: by³o tam kilka rachunkуw, prospekt i ma³y sztywny list. Adres na odwrocie by³ adresem Akademii. Feerman otworzy³ go szybko. By³a to kartka ze s³owami: Drogi panie Feerman, paсskie podanie o przyjкcie zosta³o rozpatrzone pozytywnie. Bкdziemy szczкœliwi przyjmuj¹c pana w obojкtnym terminie. £aczymy wyrazy szacunku. Dyrekcja. Feerman zerkn¹³ na kartkк. Nigdy nie pisa³ podania o przyjкcie do Akademii. By³a to ostatnia rzecz na œwiecie, ktуr¹ chcia³by zrobiж. Feerman obraca³ kartkк w rкce. Wiedzia³ o istnieniu Akademii. Trudno by³o o niej nie s³yszeж, skoro tк obecnoœж odczuwa³o siк w ka¿dej chwili. Ale w gruncie rzeczy niewiele wiedzia³ o tej wa¿nej instytucji. Zastanawiaj¹co ma³o... - Co to jest Akademia? - zapyta³. - Wielki szary gmach na po³udniowym zachodzie miasta ³atwo dostкpny œrodkami miejskiej komunikacji odrzek³ robot. - Ale co to jest? - Publiczny oœrodek terapii dostкpny ka¿demu na zwyk³¹ proœbк pisemn¹ lub ustn¹ - powiedzia³ robot. - Jednoczeœnie Akademia jest rozwi¹zaniem dostкpnym dla tych, ktуrych stan dochodzi do czerwonej kreski i ktуrzy pragn¹ unikn¹ж interwencji chirurgicznych. Feermanowi wyrwa³o siк pe³ne zniecierpliwienia westchnienie. - To wszystko wiem. Ale jakie s¹ ich metody? Jakiego rodzaju terapii u¿ywaj¹? - Nie wiem, proszк pana. - Jaki jest procent wyzdrowieс? - Sto procent, proszк pana - rzek³ ¿ywo robot. Feerman przypomnia³ sobie nagle coœ, co wyda³o mu siк dziwne. - Nikt nigdy nie wychodzi z Akademii, prawda? - Nigdy nie sygnalizowano, ¿e ktoœ z niej wyszed³. - Dlaczego? - Nie wiem, proszк pana. Feerman zgniуt³ kartkк i rzuci³ j¹ do popielniczki. Wszystko to by³o dziwne. Akademia by³a tak znana, ¿e nikt o niej nie myœla³. Dla niego to zawsze by³o miejsce tajemnicze, dalekie, nierealne. Nale¿a³o siк tam udaж przekroczywszy czerwon¹ liniк, jeœli nie chcia³o siк przejœж lobotomii, topektotomii i tego wszystkiego, co oznacza³o zniszczenie osobowoœci. Ale oczywiœcie nikt nie bra³ pod uwagк mo¿liwoœci przekroczenia dziesi¹tki. Ju¿ sam fakt myœlenia o tym stanowi³by dowуd zachwiania rуwnowagi. A w tym przypadku jednostka nie by³a ju¿ zdolna rozpatrzyж alternatywy, ktуra stawa³a przed ni¹. Po raz pierwszy w ¿yciu Feerman musia³ przyznaж, ¿e niezbyt mu siк to wszystko podoba. Nale¿y przedsiкwzi¹ж pewne poszukiwania. Dlaczego nikt nigdy nie wychodzi z Akademii? Dlaczego nic nie wiadomo o jej metodach, jeœli leczenie zapewnia sto procent wyzdrowieс? - Mo¿e powinienem pуjœж do pracy - powiedzia³. - Tak, proszк pana. ¯yczк powodzenia. Speed zeskoczy³ z kanapy i odprowadzi³ go do drzwi. Feerman schyli³ siк, pog³aska³ jego ³eb. Potem przeszed³ szybko przez lo¿к dozorczyni i znalaz³ siк na Sto Trzydziestej Уsmej Ulicy. Mia³ prawie dwadzieœcia minut spуŸnienia. Wchodz¹c do gmachu, zapomnia³ pokazaж œwiadectwo zdrowia kontroluj¹cej maszynie. Olbrzymi sanimetr zarejestrowa³ jego stan. Ig³a przekroczy³a cyfrк siedem i zapali³y siк czerwone œwiate³ka. - Proszк pana, proszк pana! - rykn¹³ g³oœnik. Przekroczy³ pan liniк alarmow¹. Proszony jest pan o natychmiastowe skontaktowanie siк z psychoterapi¹. Feerman szybko wyci¹gn¹³ zaœwiadczenie z portfela, ale nie¿yczliwa maszyna rycza³a dalej. W hallu ludzie przygl¹dali mu siк niby dziwnemu zwierzкciu. Goсcy przystanкli zadowoleni z rozrywki, sekretarki zaczк³y szeptaж, a dwaj agenci policji sanitarnej wymienili znacz¹ce spojrzenia. Zmoczona potem koszula Feermana lepi³a siк do plecуw. Opar³ siк chкci wybiegniкcia na ulicк i uda³o mu siк skierowaж do windy. By³a pe³na i nie mуg³ wejœж. Doszed³ piechot¹ na drugie piкtro i dopiero tam wsiad³ do windy. Znalaz³szy siк przed agencj¹ Morgana, odzyska³ spokуj. Poda³ swуj dowуd sanimetrowi, ktуry sta³ u drzwi, wytar³ chustk¹ czo³o i wszed³. Wszyscy w agencji wiedzieli ju¿, co siк zdarzy³o. Feerman spostrzeg³ to po ich milczeniu, spuszczonych g³owach. Szybko wszed³ do swego gabinetu, zamkn¹³ drzwi i powiesi³ kapelusz. Usiad³ za biurkiem, trochк zadyszany i pe³en nienawiœci do sanimetrуw. Chcia³by roztrzaskaж w kawa³ki wszystkie te piekielne maszyny! Wci¹¿ czyhaj¹ce, rani¹ce uszy rykami dzwonkуw, by jeszcze bardziej zdenerwowaж... Zapali³ papierosa, po czym nakrкci³ numer Informacji Terapeutycznych. - Czym mogк panu s³u¿yж? - zapyta³ mi³y g³os kobiecy. - Chcia³bym siк dowiedzieж czegoœ o Akademii. - Akademia znajduje siк... - Wiem, gdzie siк znajduje Akademia. Chcк wiedzieж, jakie metody stosuje. - Nie podajemy tego rodzaju wiadomoœci - po krуtkiej pauzie rzek³a m³oda kobieta. - Ach...! Myœla³em, ¿e wszystkie terapie odp³atne s¹ jawne dla potencjalnych pacjentуw. - Teoretycznie tak - odrzek³a m³oda kobieta. - Ale Akademia nie oferuje terapii odp³atnej w œcis³ym sensie tego s³owa. Leczenie wprawdzie kosztuje, ale biednych przyjmuje siк darmo. Jest to instytucja czкœciowo subwencjonowana. Znajduje siк w pewnej mierze poza prawem. Ten szczegуlny nieco status zdoby³a dziкki stuprocentowym sukcesom, jakie uzyskuje. - Gdzie mogк obejrzeж jakieœ przypadki? Jeœli dobrze zrozumia³em, nikt nie wraca z Akademii. Nareszcie j¹ mam - pomyœla³. Przecie¿ bкdzie musia³a odpowiedzieж. Us³ysza³ szept z drugiej strony drutu. Nagle dos³ysza³ mкski g³os, wyraŸny i silny: - Przy aparacie naczelnik wydzia³u. S¹ jakieœ trudnoœci? S³ysz¹c ten ostry g³os mк¿czyzny Feerman omal nie wypuœci³ s³uchawki. Uczucie triumfu ulotni³o siк nagle. Wola³by nigdy nie dzwoniж. Ale zmusi³ siк do dalszej rozmowy. - Chcia³bym dowiedzieж siк czegoœ o Akademii. - Akademia znajduje siк... - Nie, proszк o konkretne informacje - nalega³ Feerman zrozpaczonym tonem. - Na co s¹ panu potrzebne? - zapyta³ naczelnik wydzia³u, a jego g³os sta³ siк nagle s³odki i hipnotyzuj¹cy, jak g³os psychoterapeuty. - Pytam z ciekawoœci - odrzek³ ¿ywo Feerman. Poniewa¿ Akademia ofiaruje terapiк dostкpn¹ mi, jeœli sobie tego ¿yczк, chcia³bym wiedzieж o niej nieco wiкcej, abym mуg³ oceniж... - To bardzo mo¿liwe - odrzek³ naczelnik wydzia³u - ale niech siк pan chwilк zastanowi. Pyta pan o to w po¿ytecznym i praktycznym zamiarze wzbogacenia swej wiedzy? By jeszcze lepiej w³¹czyж siк w spo³eczeсstwo? Czy te¿ pcha pana do tego chorobliwa ciekawoœж, wynikaj¹ca z jakiejœ niepewnoœci czy nawet powa¿niejszych zaburzeс? - Pytam pana o to, bo... - Jak brzmi paсskie nazwisko? - zapyta³ nagle naczelnik wydzia³u. Feerman nie odpowiedzia³. - Jaki jest paсski wskaŸnik sanimetryczny? Feerman dalej nie odpowiada³. Zastanawia³ siк, czy mieli ju¿ czas zorientowaж siк, sk¹d telefonuje. - Czy w¹tpi pan w ¿yczliwoœж Akademii? - Nie. - Nie jest pan przekonany, ¿e Akademia pracuje nad utrzymaniem istniej¹cego stanu, nad utrzymaniem status quo? - Ale¿ jestem. - W takim razie, czego pan sobie ¿yczy? Dlaczego nie chce pan podaж swego nazwiska i wskaŸnika sanimetrycznego? - Dziкkujк - szepn¹³ Feerman i od³o¿y³ s³uchawkк. Zdawa³ sobie sprawк, ¿e telefonowanie by³o powa¿n¹ omy³k¹. Gest, ktуrego nigdy by nie zrobi³ normalny osobnik. Naczelnik wydzia³u dziкki swej praktyce zaraz to spostrzeg³. I oczywiœcie naczelnik wydzia³u nie poda³by wiadomoœci cz³owiekowi o wyniku 8 lub nawet wiкcej. Feerman na przysz³oœж powinien pilnowaж najmniejszych gestуw, analizowaж je, jeœli chce powrуciж do normalnoœci. Zapukano do drzwi; nie czekaj¹c odpowiedzi wszed³ pan Morgan, jego szef Morgan by³ tкgim, silnie zbudowanym mк¿czyzn¹, o okr¹g³ej miкsistej twarzy. Zbli¿y³ siк do Feermana, zastuka³ nerwowo palcem w biurko. - Mуwiono mi o paсskiej historii na dole - rzek³ nie patrz¹c na Feermana. I znowu zastuka³ w biurko. - Chwilowy wzrost - t³umaczy³ siк odruchowo Feerman. - Zreszt¹ mуj wskaŸnik zaczyna siк obni¿aж. - Mуwi¹c te s³owa stara³ siк nie patrzeж na Morgana. Obaj mк¿czyŸni ogl¹dali z zainteresowaniem sufit. Wreszcie ich spojrzenia siк spotka³y. - S³uchaj, Feerman, nie chcк siк mieszaж w cudze sprawy - rzek³ Morgan, siadaj¹c na brzegu biurka - ale do diab³a, zdrowie jest spraw¹ wszystkich. Wszyscy siedzimy w tej samej galerze. Jak siк to zaczк³o? Feerman wzruszy³ ramionami. - Nie wiem, panie Morgan, wszystko sz³o jak najlepiej i nagle mуj wskaŸnik zacz¹³ wzrastaж. - Czy odkryto jakieœ zmiany mуzgowe? - Nie, zapewniono mnie, ¿e nie mam ¿adnych zaburzeс organicznych. - Prуbowa³ pan psychoterapii? - Prуbowa³em wszystkiego: psychoanalizy, elektroterapii, metody Smitha, Ramesa, myœli odchyleniowej, dyferencjacji... - I co powiedzieli? - zapyta³ Morgan. - Przecie¿ musieli coœ znaleŸж. - Prawie nic. Pewn¹ wrodzon¹ niesta³oœж, ukryte motywacje, niezdolnoœж do przyjкcia status quo... Morgan zacz¹³ siк przechadzaж po biurze wzd³u¿ i wszerz z rкkami za³o¿onymi z ty³u. Milcza³ d³ug¹ chwilк, zagubiony w swych myœlach. Wreszcie rzek³: - Feerman, myœlк, ¿e potrzebuje pan wypoczynku. - Wypoczynku?! - zawo³a³ Feerman, natychmiast je¿¹c siк wewnкtrznie. - Chce pan powiedzieж, ¿e mnie pan wyrzuca z pracy? - Ale¿ nie, absolutnie nie, Feerman. Chcк byж w porz¹dku w tej grze. Ale nie jestem sam, mam ca³y zespу³. - Szerokim gestem wskaza³ biuro, dom, miasto. - Nienormalnoœж jest zaraŸliwa. W biurze podczas ostatniego tygodnia wskaŸniki wzros³y. - I to niby z mojej winy. - Musimy przestrzegaж przepisуw - rzek³ Morgan. Bкdziemy panu nadal wyp³acaж pensjк a¿ do... a¿ do chwili, gdy znajdzie pan jakieœ rozwi¹zanie. - Dziкkujк - rzek³ sucho Feerman. Wsta³ i w³o¿y³ kapelusz. Morgan po³o¿y³ mu rкkк na ramieniu. - Czy myœla³ pan ju¿ o Akademii? - zapyta³ œciszaj¹c g³os. - Absolutnie nie ma o tym mowy - odpar³ Feerman, patrz¹c Morganowi prosto w oczy. To dziwne uczucie zostaж nagle bez pracy. Nie mia³ gdzie iœж. Czкsto nienawidzi³ swej pracy; zdarza³o mu siк rano dr¿eж na myœl o nowym dniu w biurze, jaki go czeka³. Teraz, gdy tego zabrak³o, docenia³, jak wa¿na by³a dla niego praca, jakie stanowi³a zabezpieczenie. Cz³owiek, ktуry straci³ pracк, jest niczym - pomyœla³. Szed³ ulic¹ bez celu, prуbuj¹c zebraж myœli. Nie mуg³ siк skupiж. Myœli wymyka³y siк, a ich miejsce zajmowa³y mкtne obrazy - obraz ¿ony. Nie mуg³ ich nawet zatrzymaж, gdy¿ miasto nagli³o, naciera³o naс twarzami, ha³asem, zapachem, natrкtnymi reklamami. Jedyny plan dzia³ania, jaki mu przyszed³ na myœl, by³ nie do przeprowadzenia. Uczucia podpowiada³y mu: IdŸ tam, gdzie ciк nigdy nie znajd¹. Ukryj siк! Lecz Feerman dobrze wiedzia³, ¿e to nie jest rozwi¹zanie. Ucieczka by³a tylko podstкpnym wykrкtem, jawnym dowodem jego nienormalnoœci. Istotnie, przed kim mia³by uciekaж? Przed najzdrowszym, najdoskonalszym spo³eczeсstwem? Tylko wariat mуg³ wpaœж na taki pomys³. Feerman zacz¹³ obserwowaж mijanych ludzi. Wydawali siк szczкœliwi, przenikniкci uczuciem odpowiedzialnoœci, gotowi poœwiкciж swoje namiкtnoœci na rzecz istniej¹cej trwa³ej prosperity. By³ to idealny œwiat. Czemu wiкc nie umia³ w nim ¿yж? Ale przecie¿ z pewnoœci¹ mуg³! Tak czy inaczej postanowi³ siк przystosowaж. Przynajmniej jeœli uda mu siк znaleŸж sposуb. Po kilku godzinach w³уczкgi Feerman stwierdzi³, ¿e jest g³odny. Wszed³ do pierwszej napotkanej restauracji. Usiad³ przy stole. Przegl¹daj¹c kartк mуwi³ sobie, ¿e musi siк skupiж. Musi wybraж kierunek dzia³ania, zdecydowaж. - Hej, ty tam! Podniуs³ g³owк. £ysy kelner przygl¹da³ mu siк uporczywie. - Kto? - Wynoœ siк st¹d! - Dlaczego? - zapyta³ Feerman, prуbuj¹c opanowaж panikк, jaka go ogarnк³a. - Tutaj nie podaje siк wariatom - rzuci³ kelner. Pokaza³ palcem œcienny sanimetr, ktуrego ig³a przekroczy³a dziewi¹tkк. - Wynoœ siк! - Mam zaœwiadczenie o... - Wynoœ siк! - powtarza³ kelner. - Prawo mуwi, ¿e nie muszк obs³ugiwaж dziesi¹tki. To przeszkadza moim klientom. No, zabieraj siк st¹d! Feerman poczu³ rosn¹cy gniew. Mia³ ochotк rozwaliж b³yszcz¹c¹ czaszkк kelnera. Ale oczywiœcie w ten sposуb zachowa³by siк tylko wariat. To niczego nie u³atwia³o. Opanowa³ siк i wsta³. Znowu podj¹³ swуj spacer. Powstrzyma³ chкж biegniкcia, prуbuj¹c myœleж logicznie. Ale zamкt w jego umyœle wzrasta³. Zapada³ ju¿ wieczуr, umiera³ ze zmкczenia. Znalaz³ siк w jakiejœ dalekiej w¹skiej uliczce. W oknie drugiego piкtra zobaczy³ wypisany rкcznie szyld: J. J. FLYNN, PSYCHOTERAPEUTA - MO¯E MOGК CI POMУC. Feerman prуbowa³ siк uœmiechn¹ж, wspominaj¹c wszystkich s³awnych specjalistуw, ktуrych siк radzi³. Poszed³ dalej, ale potem wrуci³ i wszed³ na schody prowadz¹ce do gabinetu Flynna. Jeszcze raz by³ z siebie niezadowolony. Ju¿ w chwili, gdy ujrza³ napis, wiedzia³, ¿e tam pуjdzie. Gabinet Flynna by³ ma³y i ciasny. Na œcianach wisia³y oderwane tapety, pokуj by³ od dawna nie wietrzony. Flynn siedzia³ za prostym biurkiem zatopiony w lekturze magazynu komiksуw. Ma³y ³ysiej¹cy mк¿czyzna w œrednim wieku. Pali³ fajkк. Feerman mia³ zamiar zacz¹ж od pocz¹tku. Zamiast tego wymknк³o mu siк: - Proszк pana, mam k³opoty. Straci³em pracк, porzuci³a mnie ¿ona, by³em u wszystkich specjalistуw w mieœcie. Czy mo¿e mi pan pomуc? Flynn wyj¹³ z ust fajkк i przyjrza³ siк Feermanowi. Obejrza³ jego buty, kapelusz, ubranie, taksuj¹c go. Po czym rzek³: - Co panu powiedzieli? - ¯e w³aœciwie nie mam ¿adnej szansy. - Tak, oczywiœcie - rzek³ szybko i ostro Flynn. - Ci faceci ³atwo siк zniechкcaj¹. Ale zawsze jest nadzieja. Umys³ jest z³o¿onym i dziwnym mechanizmem i czasem... Flynn zamilk³ nagle, uœmiechaj¹c siк ze smutkiem i ironi¹, wreszcie powiedzia³: - Ach, po co to? Wygl¹da pan na skazanego, ¿adnych w¹tpliwoœci - wytrz¹sn¹³ popiу³ z fajki i spojrza³ w sufit proszк pana, nic nie mogк zrobiж dla pana. Pan o tym doskonale wie i ja tak¿e o tym wiem. - Dziкkujк za szczeroœж - rzek³ Feerman nie ruszaj¹c siк z miejsca. - Mуj zawodowy obowi¹zek - powiedzia³ wolno Flynn - ka¿e mi przypomnieж, ¿e zawsze jest panu dostкpna Akademia. - Jak mogк tam pуjœж? Nic nie wiem o ich metodach. - Nikt nic nie wie. A przecie¿ podobno zawsze im siк udaje. - Wiкc dlaczego nikt stamt¹d nie wychodzi? - Wiem tyle samo co pan. Mo¿e nie maj¹ ochoty. - Flynn zaci¹gn¹³ siк dymem. - Chce pan rady, niech pan mnie pos³ucha. Ma pan pieni¹dze? - Trochк - odpar³ przezornie Feerman. - Doskonale. Nie powinienem tego panu mуwiж, ale... Niech pan nie szuka ratunku u fachowcуw. Proszк wrуciж do domu. Poœle pan robota po ¿ywnoœж na dziesiкж czy piкtnaœcie dni. Niech siк pan ukrywa jakiœ czas. - Ukrywa? Czemu? Flynn przes³a³ mu rozdra¿nione spojrzenie. - Bo niszczy siк pan, prуbuj¹c powrуciж do normalnoœci. Wszystko, co pan robi, tylko pogarsza sprawк. Widzia³em setki takich przypadkуw. Niech pan nie myœli o normalnym i nienormalnym. Niech pan przeczeka spokojnie jakiœ czas, odpoczywa, czyta, tyje. Potem zobaczy pan, jak sprawa wygl¹da. - Proszк pana - rzek³ Feerman. - Zdaje siк, ¿e ma pan racjк. Jestem tego pewny! Ale nie wiem, czy nie by³oby lepiej, gdybym nie powraca³ do domu. Telefonowa³em dzisiaj niepotrzebnie... Mam pieni¹dze. Czy nie mуg³by mnie pan tutaj ukryж? Flynn wsta³ i spojrza³ z niepokojem przez okno. - I tak za du¿o powiedzia³em. Mo¿e, gdybym by³ m³odszy... Ale nie mogк! Da³em panu niedorzeczne rady! Nie chcк na dodatek pope³niж niedorzecznego czynu. - Przepraszam - rzek³ Feerman. - Nie powinienem by³ pana prosiж o to. Dziкkujк panu. Szczerze dziкkujк. - Wsta³. - Ile jestem winien? - Nic. I ¿yczк powodzenia. - Dziкkujк. Zbieg³ szybko po schodach i przywo³a³ taksуwkк. Dziesiкж minut pуŸniej by³ w domu. Na klatce schodowej by³o dziwnie cicho. Drzwi dozorczyni by³y zamkniкte. Ale Feerman mia³ wra¿enie, ¿e zosta³y zamkniкte tu¿ przed jego przyjœciem i ¿e dozorczyni stoi za nimi nads³uchuj¹c. Przyœpieszy³ kroku i wszed³ do swego mieszkania. Tu tak¿e by³o nienormalnie cicho. Feerman poszed³ do kuchni. Przed kuchenk¹ sta³ robot domowy, w k¹cie spa³ Speed. - Dobry wieczуr panu - powiedzia³ robot. - Jeœli chce pan usi¹œж, zaraz podam obiad. Feerman zasiad³ za sto³em i przemyœla³ plan. Zostawa³o wiele szczegу³уw do za³atwienia, ale doktor. Flynn mia³ racjк. Najlepsze, co mуg³ zrobiж, to ukryж siк, znikn¹ж z obiegu. - Jutro wczesnym rankiem pуjdziesz na zakupy rzek³ do robota. - Tak, proszк pana - odrzek³ robot, stawiaj¹c przed nim talerz z zup¹. - Bкd¹ nam potrzebne zapasy: chleb, miкso... Nie, kup raczej konserwy. - Jakie konserwy? - zapyta³ robot. - Obojкtnie. I papierosy. Przede wszystkim pamiкtaj o papierosach! Podaj mi sуl! Robot sta³ nieruchomy przed kuchenk¹, podczas gdy Speed cicho skomli³. - Prosi³em o sуl. - ¯a³ujк, proszк pana. - Czego ¿a³ujesz? Podaj mi sуl. - Nie mogк pana s³uchaж. - Co takiego? - Przekroczy³ pan w³aœnie czerwon¹ liniк. Feerman patrzy³ na niego chwilк. Potem skierowa³ siк do sypialni i w³¹czy³ sanimetr. Czarna ig³a wolno zbli¿a³a siк do czerwonej kreski, waha³a siк chwilк i przekroczy³a j¹. Mia³ ponad dziesiкж. Ale jakie to mia³o znaczenie? W koсcu to tylko wynik na skali. To nie znaczy, ¿e nagle sta³ siк potworem. Przekona robota, wyt³umaczy mu. Wyszed³ poœpiesznie z pokoju. - S³uchaj, robot... Us³ysza³ odg³os zamykaj¹cych siк drzwi. Robot odszed³. Wrуci³ do jadalni i upad³ na tapczan. Oczywiœcie robot odszed³. Mia³ wmontowany sanimetr. Jeœli pan przekracza³ czerwon¹ liniк, automatycznie musia³ wrуciж do fabryki. Dziesi¹tka nie ma prawa u¿ywaж automatu. A jednak nie wszystko by³o stracone. Posiada³ jeszcze w domu jakieœ zapasy. Usi³owa³ siк opanowaж. Mo¿e wystarczy na kilka dni. - Speed! ¯adnego odg³osu. - Speed, do nogi! Wci¹¿ nic. Feerman przeszuka³ metodycznie mieszkanie, psa nie by³o, widocznie musia³ odejœж z robotem. Zapukano do drzwi. - Panie Feerman. - Nie! - krzykn¹³. - Panie Feerman, musi pan zaraz odejœж. By³a to dozorczyni. Otworzy³ drzwi. - Zaraz? A gdzie mam pуjœж? Wszystko mi jedno. Nie mo¿e pan tu zostaж ani minuty, panie Feerman. Pan musi odejœж. Feerman poszed³ po kapelusz, w³o¿y³ go, rozejrza³ siк po mieszkaniu i wyszed³. Zostawi³ otwarte drzwi. Na dworze czeka³o naс dwуch ludzi. W ciemnoœci nie mуg³ rozrу¿niж ich twarzy. - Gdzie chce pan pуjœж? - zapyta³ jeden z nich. - Jakie s¹ mo¿liwoœci? - Chirurgia lub Akademia. - To Akademia. Wepchnкli go do wozu, ktуry natychmiast ruszy³. Opad³ na siedzenie zbyt zmкczony, aby myœleж. Lekki przeci¹g g³aska³ go po twarzy, usypia³ warkot wozu. Ale droga zdawa³a siк nie koсczyж. - Jesteœmy - rzek³ wreszcie jeden z konwojentуw. Wуz zatrzyma³ siк i wprowadzono go do wielkiego szarego gmachu. Na œrodku ma³ego pustego pomieszczenia sta³o biurko z tabliczk¹ RECEPCJA. Pilnuj¹cy mк¿czyzna cicho chrapa³ z g³ow¹ na biurku. - Jeden z konwojentуw Feermana zakaszla³ g³oœno. Recepjonista poderwa³ siк i przetar³ oczy. W³o¿y³ okulary i przyjrza³ mu siк zaspany. - Ktуry? - zapyta³. Konwojenci wskazali Feermana. - W porz¹dku. Recepcjonista wyci¹gn¹³ w¹t³e ramiona i siкgn¹³ po gruby czarny rejestr. Coœ w nim zanotowa³, wyrwa³ kartkк papieru i poda³ stra¿nikowi. Natychmiast odeszli. Recepcjonista nacisn¹³ guzik, potem ¿ywo poskroba³ siк w g³owк. - Wieczorem jest pe³nia - rzek³ do Feermana z widocznym zadowoleniem. - Co? - Pe³nia. Kiedy jest pe³nia, przychodzi du¿o wiкcej takich typуw jak pan, tak mi siк przynajmniej wydaje. Zawsze mia³em ochotк to zbadaж. - Du¿o wiкcej kogo? - zapyta³ Feerman. Trudno mu by³o uœwiadomiж sobie, ¿e jest w Akademii. - Niech pan nie udaje g³upka - rzek³ surowo recepcjonista. - Oczywiœcie, dziesi¹tek. Mo¿e nie ma ¿adnego zwi¹zku, ale... No, jest stra¿nik. Do biurka zbli¿y³ siк stra¿nik w mundurze, zajкty wi¹zaniem krawata. - Zaprowadziж go do 312 AA - rzek³ recepcjonista. Zaczeka³, a¿ Feerman ze stra¿nikiem wyszli, a potem znowu u³o¿y³ siк na biurku. Stra¿nik prowadzi³ Feermana przez labirynt korytarzy pe³nych drzwi. Wydawa³o siк, ¿e korytarze zbudowano bez sensu: rozwidla³y siк we wszystkie strony i wi³y jak uliczki starego miasta. Feerman zauwa¿y³, ¿e numery nie by³y kolejne. Przeszli obok 3112, potem 259, wreszcie 14. Przysi¹g³by, ¿e trzykrotnie minкli 888. - Co pan robi, ¿eby siк tu nie zgubiж? - zapyta³. - To moje zajкcie - rzek³ niezbyt przyjaŸnie stra¿nik. - Niezbyt logiczne jest to oznakowanie - zauwa¿y³ po chwili Feerman. - Nie mo¿na by³o zrobiж inaczej - wyjaœni³ konfidencjonalnie stra¿nik. - Pocz¹tkowo przewidziano du¿o mniej pokoi, a potem by³ run. Pacjenci i jeszcze raz pacjenci, co dzieс wiкcej. Wiкc trzeba by³o dzieliж pokoje i wybijaж nowe korytarze. - Ale jak doktorzy odnajduj¹ swoich pacjentуw? Doszli do 312 AA. Nie odpowiedziawszy stra¿nik otworzy³ drzwi, skin¹³ na Feermana, by wszed³, potem zamkn¹³ za nim zasuwк. Pokуj by³ malutki. Znajdowa³ siк tam tapczan, krzes³o i ma³a szafa. Meble zajmowa³y prawie ca³¹ przestrzeс. Po kilku chwilach Feerman us³ysza³ g³osy za drzwiami. Ktoœ powiedzia³: - Spotkamy siк o dziesi¹tej w kawiarni. Klucz zgrzytn¹³ w zamku, zag³uszaj¹c odpowiedŸ. Ale doszed³ go wybuch œmiechu i g³os, ktуry rzek³: - Jeszcze stu, i znуw trzeba bкdzie dr¹¿yж nowe korytarze. Drzwi siк otwar³y i do pokoju wszed³ brodaty mк¿czyzna w bia³ym kitlu. Uœmiecha³ siк blado. - Proszк, niech siк pan po³o¿y na tapczanie - rzek³ uprzejmie, lecz rozkazuj¹co. Feerman wci¹¿ sta³. - Teraz, kiedy ju¿ tu jestem, mo¿e mi pan wyt³umaczy, co to wszystko znaczy? Brodacz zajкty by³ otwieraniem szafy. Rzuci³ Feermanowi pe³ne ironii spojrzenie i uniуs³ brwi. - Jestem lekarzem, a nie wyk³adowc¹. - Mo¿liwe, wydaje mi siк jednak... - Tak, tak - rzek³ doktor wzruszaj¹c ramionami. - Wiem, ma pan prawo wiedzieж i tak dalej, i tak dalej... Nale¿a³o to zrobiж przed odes³aniem pana tutaj. To do mnie nie nale¿y. Feerman sta³ nadal. - Proszк siк tu po³o¿yж jak grzeczny ch³opiec, wszystko panu powiem. Feermanowi przysz³o na myœl, by rzuciж siк na niego i zat³uc. Ale pomyœla³, ¿e tysi¹ce dziesi¹tek myœla³o tak przed nim. Na pewno to przewidzieli. Po³o¿y³ siк na tapczanie. - Akademia - zacz¹³ doktor grzebi¹c dalej w szafce jest produktem naszej cywilizacji. Aby j¹ lepiej zrozumieж, trzeba najpierw zrozumieж epokк, w jakiej ¿yjemy. Zrobi³ teatraln¹ pauzк, po czym podj¹³ z wyraŸn¹ przyjemnoœci¹. - Nastawienie psychiczne! Normalnoœж! Trzeba pamiкtaж, ¿e to wymaga powa¿nego wysi³ku. Umys³ rozkojarzy siк tak ³atwo. Gdy to nastкpuje, zmieniaj¹ siк wartoœci, w cz³owieku rodz¹ siк nadzieje, pomys³y, odczuwa gwa³town¹ potrzebк dzia³ania, postкpu. Same w sobie te fakty nie s¹ mo¿e anormalne, ale niebezpieczne. Naszym idea³em jest pragnienie stagnacji. Wymaga ono jednak wielkiej si³y woli, jeœli ktoœ nie jest do tego zdolny... W tym tragedia. - Nie rozumiem - rzek³ Feerman, ale doktor przerwa³ mu. - Powinien pan teraz poj¹ж koniecznoœж istnienia Akademii. Dzisiaj chirurgia mуzgu jest jedynym prawdziwym i skutecznym leczeniem umys³u... Ale jednostce nie podoba siк myœl, ¿e oryginalna osobowoœж zginie, co jest zreszt¹ œmierci¹ w najlepszym znaczeniu. Akademia pragnie przynieœж inne rozwi¹zanie. - Ale jakie jest to rozwi¹zanie? Dlaczego go nie og³aszacie? - W gruncie rzeczy wiкkszoœж ludzi woli o tym nie wiedzieж. Doktor zamkn¹³ szafkк na klucz, tak ¿e Feerman nie mуg³ dostrzec, co stamt¹d wyj¹³. - Paсska reakcja jest bardzo nietypowa, to w³aœnie z powodu paсskiego nienormalnego stanu. Normalni ludzie uwa¿aj¹ za jedyne lekarstwo to przyjemne uwolnienie siк od twardej rzeczywistoœci. Wierz¹ nam na s³owo... Dla wiкkszoœci ludzi jesteœmy anio³ami. - Chcecie mnie zabiж! - wykrzykn¹³ Feerman usi³uj¹c wstaж. - Z pewnoœci¹ nie - odrzek³ doktor przytrzymuj¹c go na tapczanie. - Wiкc co chce pan zrobiж? - Zobaczy pan. - A czemu nikt st¹d nie wychodzi? - Bo nie chce. Zanim Feerman zrobi³ najmniejszy ruch, doktor wbi³ mu w rкkк ig³к i wstrzykn¹³ letni¹ ciecz. Kontury pokoju siк zaciera³y. Doktor odpowiedzia³, ale Feerman ju¿ go nie us³ysza³. Mia³ jedynie uczucie, ¿e jego s³owa by³y s³uszne, m¹dre i prawdziwe. Kiedy odzyska³ przytomnoœж, znajdowa³ siк na wielkiej rуwninie. S³oсce wschodzi³o. W bladym œwietle dostrzeg³, ¿e owiany jest mg³¹ i stopy jego ton¹ w wilgotnej i sprк¿ystej ziemi. By³ zdziwiony, widz¹c tul¹c¹ siк do niego ¿onк, a z drugiej strony psa Speeda, ktуry dr¿a³ lekko. Jego zdziwienie nie trwa³o d³ugo. Cу¿ normalniejszego, ¿e ¿ona i pies s¹ z nim? Przed nim by³y fale, ktуre w miarк zbli¿ania siк wyraŸnia³y. Feerman pozna³ natychmiast. To by³ wrуg! Na czele procesji kroczy³ jego domowy robot, w niezwyk³ym blasku. Za nim Morgan, krzycz¹cy do naczelnika wydzia³u, ¿e Feerman musi umrzeж. Potem dozorczyni rycz¹ca”Wynoœ siк!”, dalej lekarze, recepcjoniœci, stra¿nicy. Feerman gotowa³ siк do ostatniej walki, w ktуrej pozbyж siк mia³ na zawsze tych wszystkich, co go zdradzili. Nagle poczu³ w¹tpliwoœci. Czy to wszystko jest realne? Ujrza³ swoje znarkotyzowane cia³o w numerowanym pokoju Akademii, podczas gdy umys³ kr¹¿y³ po urojonym œwiecie i walczy³ z cieniami. Nic mi nie jest! Feerman w b³ysku jasnowidzenia zrozumia³, ¿e musi siк st¹d wymkn¹ж. Jego losem nie by³a walka z cieniami. Musi wrуciж do rzeczywistego œwiata. Status quo nie bкdzie trwaж wiecznie. Co pocznie ludzkoœж pozbawiona bojowoœci, wynalazczoœci, indywidualizmu, postкpu? Nikt nigdy nie opuœci³ Akademii? Bкdzie pierwszym, prуbowa³ odsun¹ж z³udzenia, ktуre go zalewa³y, czu³ swoje cia³o poruszaj¹ce siк na tapczanie. Ale ¿ona ujк³a go za rкkк, pies szczekn¹³. Feerman zapomnia³ o swojej decyzji. przek³ad: Franciszek Welczar

Potwory Kordowir i Hum stali na skalistym szczycie gуry i obserwowali z du¿¹ przyjemnoœci¹ nowe zjawisko. By³o to niew¹tpliwie najnowsze zjawisko jakie zdarzy³o siк od pewnego czasu. - S¹dz¹c z tego, jak b³yszczy w s³oсcu, powiedzia³bym, ¿e to jest z metalu - zauwa¿y³ Hum. - Zgadzam siк, ale jak siк to trzyma w powietrzu? - zapyta³ Kordowir. Nie odrywali wzroku od doliny, w ktуrej dzia³a siк ta nowa rzecz: Spiczasty obiekt unosi³ siк nad ziemi¹. Z jego dolnego koсca wyp³ywa³a substancja przypominaj¹ca ogieс. - Balansuje na kolumnie ognia - powiedzia³ Hum. To chyba oczywiste, nawet dla twoich starych oczu. Kordowir uniуs³ siк wy¿ej na grubym ogonie, ¿eby uzyskaж lepszy widok. Obiekt opad³ na ziemiк i ogieс zgas³! - Zejdziemy, ¿eby siк temu przyjrzeж z bliska? - spyta³ Hum. - Dobrze. Myœlк, ¿e mamy doœж czasu... Zaczekaj! Jaki to dziœ dzieс? Hum policzy³ w milczeniu. - Pi¹ty dzieс Luggatu - odpowiedzia³. - Przekleсstwo! - jкkn¹³ Kordowir. - Muszк iœж do domu i zabiж ¿onк. - Do zachodu jest jeszcze kilka godzin - uspokoi³ go Hum. - Zd¹¿ysz zrobiж i jedno, i drugie. Kordowir nie by³ taki pewien. - Nie chcia³bym siк spуŸniж - powiedzia³. - Wiesz, jaki jestem szybki. Jak siк zrobi pуŸno, pobiegnк przodem i ja ci j¹ zabijк - zaoferowa³ siк Hum. Co ty na to? - Jesteœ bardzo mi³y. - Kordowir podziкkowa³ m³odszemu koledze i razem zaczкli zeœlizgiwaж siк ze stromego zbocza. Na dole obaj mк¿czyŸni zatrzymali siк przed metalow¹ rzecz¹ i podnieœli siк na ogonach. - To jest wiкksze ni¿ myœla³em - odezwa³ siк Kordowir mierz¹c wzrokiem metalowy przedmiot. Oceni³, ¿e jest nieco d³u¿szy ni¿ ich wioska i szeroki na pу³ wioski. Przeczo³gali siк doko³a rzeczy stwierdzaj¹c, ¿e metal by³ obrobiony, prawdopodobnie ludzkimi mackami. W oddali zasz³o ma³e s³oсce. - Myœlк, ¿e powinniœmy wracaж - powiedzia³ Kordowir zauwa¿ywszy brak œwiat³a. - Ja mam jeszcze du¿o czasu - Hum z dum¹ napi¹³ miкœnie. - Tak, ale mк¿czyzna lubi zabiж swoj¹ ¿onк sam. - Jak chcesz. Szybkim tempem ruszyli do wsi. W domu ¿ona Kordowira koсczy³a kolacjк. Zgodnie z wymaganiami etykiety by³a zwrуcona ty³em do wejœcia. Kordowir zabi³ j¹ jednym potк¿nym uderzeniem ogona, wywlуk³ cia³o na zewn¹trz i zasiad³ do posi³ku. Po jedzeniu i medytacji poszed³ na Zgromadzenie. Hum z niecierpliwoœci¹, m³odego wieku ju¿ tam by³, opowiadaj¹c o metalowym przedmiocie. Pewnie zrezygnowa³ z kolacji, pomyœla³ Kordowir lekko zbrzydzony. Kiedy m³ody cz³owiek powiedzia³ swoje, Kordowir wy³o¿y³ w³asne obserwacje. Jedyn¹ rzecz¹, jak¹ doda³ do relacji Huma, by³a myœl, ¿e metalowy przedmiot mo¿e zawieraж istoty rozumne. - Dlaczego tak s¹dzisz? - spyta³ Miszil, inny cz³onek starszyzny. - Z powodu ognia, ktуry wychodzi³ z przedmiotu, kiedy opada³, a przesta³ wychodziж, kiedy przedmiot stan¹³ na ziemi. Domyœlam siк, ¿e wy³¹czy³a go jakaœ istota. - Niekoniecznie - przeciwstawi³ mu siк Miszil. Dyskusja przeci¹gnк³a siк do pуŸna w nocy. Potem zebrani siк rozeszli, zakopali zamordowane ¿ony i poszli spaж. Le¿¹c w ciemnoœci Kordowir stwierdzi³, ¿e nie wie jeszcze, co s¹dziж o tej nowej rzeczy. Powiedzmy, ¿e zawiera ona istoty inteligentne, ale czy moralne? Czy maj¹ zdolnoœж rozrу¿niania dobra i z³a? Kordowir w¹tpi³ w to i z t¹ myœl¹ zasn¹³. Nastкpnego ranka wszyscy mк¿czyŸni z wioski udali siк do metalowego przedmiotu. By³o to jak najbardziej w³aœciwe, poniewa¿ zadaniem mк¿czyzny jest badanie rzeczy nowych i ograniczanie liczebnoœci kobiet. Utworzyli kr¹g wokу³ przedmiotu i dyskutowali nad tym, co mo¿e byж w œrodku. - Jestem pewien, ¿e to bкd¹ ludzie - odezwa³ siк Esktel, starszy brat Huma. Kordowir potrz¹sn¹³ ca³ym cia³em na znak niezgody. - Raczej jakieœ potwory - powiedzia³. - Je¿eli wzi¹ж pod uwagк... - Niekoniecznie - przerwa³ mu Esktel. - WeŸ pod uwagк logikк budowy naszego cia³a. Jedno centralne oko... - Ale w wielkiej przestrzeni zewnкtrznej mo¿e istnieж wiele obcych ras, w wiкkszoœci rу¿ni¹cych siк od ludzi. W nieskoсczonoœci... - Jednak logika naszej... - Jak powiedzia³em - ci¹gn¹³ Kordowir - jest nieskoсczenie ma³a szansa, ¿e bкd¹ podobni do nas. WeŸmy, na przyk³ad, ich pojazd. Czy my zbudowalibyœmy... - Jednak stoj¹c na gruncie logiki - mуwi³ Esktel - ³atwo siк przekonaж... Przerwa³ Kordowirowi po raz trzeci. Ten jednym ruchem ogona rzuci³ Esktela o metalowy przedmiot. Esktel upad³ na ziemiк martwy. - Rzeczywiœcie mуj brat czкsto zachowywa³ siк jak cham - zauwa¿y³ Hum. - Na czym stan¹³eœ? Ale Kordowirowi znуw przerwano. Kawa³ metalu osadzony w wiкkszym kawale metalu zaskrzypia³ i przesun¹³ siк, a na jego miejscu sta³o stworzenie. Kordowir natychmiast upewni³ siк, ¿e mia³ racjк. To, co wype³z³o z otworu, mia³o dwa ogony. By³o pokryte czкœciowo skуr¹, czкœciowo metalem. A jego kolor! Kordowir a¿ siк otrz¹sn¹³. To coœ mia³o kolor wilgotnego, obdartego ze skуry cia³a. Mieszkaсcy wioski cofnкli siк, czekaj¹c na to, co przybysz zrobi. Pocz¹tkowo nie robi³ nic. Sta³ na metalowej powierzchni i baniaste zwieсczenie jego cia³a obraca³o siк w lewo i w prawo. Nie towarzyszy³y temu jednak ¿adne ruchy cia³a, ktуre mog³yby nadaж temu gestowi jakiœ sens. Wreszcie istota podnios³a obie macki i wyda³a jakieœ dŸwiкki. - Czy myœlisz, ¿e to prуbuje siк porozumieж? - spyta³ Miszil cicho. W dziurze pojawi³y siк trzy dalsze istoty z metalowymi kijami w mackach. Wydawa³y do siebie dŸwiкki. - Stanowczo nie s¹ humanoidalne - stwierdzi³ Kordowir. - Nastкpne pytanie to, czy s¹ istotami moralnymi. Jedna z istot spuœci³a siк po metalowej powierzchni i stanк³a na ziemi. Pozosta³e skierowa³y swoje metalowe kije w dу³: Wygl¹da³o to na jak¹œ ceremoniк religijn¹. - Czy istota tak odra¿aj¹ca mo¿e mieж poczucie moralnoœci? - spyta³ Kordowir, a jego skуr¹ wstrz¹sn¹³ dreszcz obrzydzenia. Z bliska stworzenia by³y tak paskudne, ¿e przekracza³o to ludzkie wyobra¿enie: Te banie na szczycie ich cia³ mog¹ pe³niж rolк g³уw, uzna³ Kordowir, choж nie przypomina³o to ¿adnej g³owy, jak¹ widzia³. Przez œrodek przedniej czкœci g³owy, zamiast g³adkiej, pe³nej charakteru powierzchni, przebiega³o pod³u¿ne wzniesienie. Po jego obu stronach by³y okr¹g³e otwory, a dalej za nimi dwie naroœle. W dolnej zaœ po³owie g³owy, je¿eli to by³a g³owa, bieg³o czerwonawe poprzeczne rozciкcie. Kordowir przypuszcza³, ¿e natк¿ywszy wyobraŸniк mo¿na to uznaж za usta. Ale to jeszcze nie wszystko. Istoty mia³y tak¹ budowк, zauwa¿y³ Kordowir, ¿e ujawnia³a siк struktura kostna. Kiedy porusza³y mackami, nie by³ to wdziкczny, p³ynny gest istoty ludzkiej, lecz raczej jakieœ kanciaste pozy konarуw drzew. - Wielki Bo¿e - jкkn¹³ Gilrik, mк¿czyzna w wieku poœrednim. - Nale¿a³oby ich pozabijaж, ¿eby skrуciж ich mкki. Pozostali mк¿czyŸni podzielali chyba jego uczucia, bo wszyscy posunкli siк do przodu. - Zaczekajcie! - krzykn¹³ jeden z m³odzikуw. - Sprуbujmy siк z nimi porozumieж, je¿eli to mo¿liwe! Mo¿e jednak s¹ istotami moralnymi. Przestrzeс zewnкtrzna jest ogromna i wszystko jest w niej mo¿liwe. Kordowir opowiedzia³ siк za natychmiastow¹ likwidacj¹, ale i tak mieszkaсcy wioski zatrzymali siк, ¿eby sprawк przedyskutowaж. Tymczasem Hum z w³aœciw¹ mu brawur¹ podczo³ga³ siк do istoty stoj¹cej na ziemi. - Czeœж - powiedzia³ Hum. Istota coœ odpowiedzia³a. - Nie rozumiem - stwierdzi³ Hum i zacz¹³ siк czo³gaж z powrotem, ale istota zamacha³a swoimi sztywnymi mackami, je¿eli to by³y macki, i wskaza³a na jedno ze s³oсc wydaj¹c dŸwiкki. - Ciep³o, prawda? - potwierdzi³ Hum weso³o. Potem istota znуw wydaj¹c dŸwiкki wskaza³a na ziemiк. - Zbiory mieliœmy w tym roku nie najlepsze - rzuci³ Hum niezobowi¹zuj¹co. Potem istota wskaza³a na siebie i zabulgota³a. w - Zgadzam siк - powiedzia³ Hum. - Jesteœ brzydki jak grzech. Potem ludzie poczuli g³уd i odczo³gali siк do wioski. Tylko Hum zosta³ s³uchaj¹c dŸwiкkуw, jakie do niego wydawa³y istoty. Kordowir czeka³ na niego z niepokojem. - Wiesz co? - powiedzia³ Hum po powrocie. - Myœlк, ¿e oni chc¹ siк nauczyж naszego jкzyka. Albo chc¹ mnie nauczyж swojego. - Nie rуb tego! - zawo³a³ Kordowir dostrzegaj¹c mglisty zarys wielkiego z³a. - Myœlк; ¿e jednak to zrobiк - mrukn¹³ Hum. Razem wspiкli siк po zboczu do wsi. Tego popo³udnia Kordowir uda³ siк do zagrody z nadliczbowymi kobietami i formalnie spyta³ m³odej kobiety, czy zechce byж pani¹ jego domu przez dwadzieœcia piкж dni. Oczywiœcie zgodzi³a siк z wdziкcznoœci¹. W drodze powrotnej Kordowir spotka³ Huma, rуwnie¿ wybieraj¹cego siк do zagrody. - W³aœnie zabi³em ¿onк - wyjaœni³ Hum, niepotrzebnie, bo w przeciwnym razie po co szed³by do magazynu zapasowych kobiet? - Czy wybierasz siк jutro ogl¹daж te istoty? - spyta³ Kordowir. - Chyba tak - odpowiedzia³ Hum. - Je¿eli nie wydarzy siк nic nowszego. - Musimy siк dowiedzieж, czy to s¹ istoty moralne czy potwory. - S³usznie! - zgodzi³ siк Hum i poczo³ga³ siк swoj¹ drog¹. Wieczorem, po kolacji odbywa³o siк Zgromadzenie. Wszyscy mieszkaсcy wsi byli zgodni, ¿e przybysze nie s¹ humanoidami. Kordowir ostro broni³ tezy, ¿e sam ich wygl¹d wyklucza wszelk¹ myœl o cz³owieczeсstwie. Coœ tak obrzydliwego nie mo¿e mieж ¿adnych zasad moralnych, poczucia dobra i z³a, a przede wszystkim, pojкcia prawdy. M³odzi ludzie nie zgadzali siк z nim, mo¿e dlatego, ¿e od dawna nie wydarzy³o siк nic nowego: Wskazywali, ¿e metalowy przedmiot by³ niew¹tpliwie dzie³em inteligencji. Inteligencja automatycznie zak³ada zdolnoœж dostrzegania rу¿nic, tak¿e miкdzy dobrem a z³em. Rozwinк³a siк smakowita dyskusja. Olgolel przeciwstawi³ siк Arastowi i zosta³ przez niego zabity. Mawrt w przystкpie gniewu nietypowym dla tak ³agodnego zwykle m³odzieсca zabi³ trzech braci Holianуw i sam z kolei zosta³ zabi³y przez Hurtia, ktуry te¿ siк zaperzy³. S³ychaж by³o, ¿e nawet nadliczbowe kobiety k³уc¹ siк w swojej zagrodzie na koсcu wsi. Zmкczeni i szczкœliwi, mieszkaсcy wioski udali siк na spoczynek. Dyskusje nie wygasa³y przez nastкpne kilka tygodni, choж poza tym ¿ycie toczy³o siк jak zwykle. Kobiety wychodzi³y rankiem, zbiera³y ¿ywnoœж, przygotowywa³y j¹ do spo¿ycia i sk³ada³y jaja. Jaja odnoszono nadliczbowym kobietom do wysiadywania. Jak zwykle wykluwa³o siк oko³o oœmiu kobiet na jednego mк¿czyznк. W dwudziestym pi¹tym dniu ma³¿eсstwa, albo nieco wczeœniej, mк¿czyzna zabija³ ¿onк i bra³ nastкpn¹. Mк¿czyŸni schodzili w dolinк do statku s³uchaж jak Hum uczy siк jкzyka przybyszуw. Potem, kiedy to siк sta³o nudne, wrуcili do zwyczajowych wкdrуwek po gуrach i lasach w poszukiwaniu czegoœ nowego. Przybysze nie oddalali siк od swego statku, wychodz¹c na zewn¹trz tylko, kiedy przychodzi³ Hum. Po dwudziestu czterech dniach od pojawienia siк przybyszуw Hum oœwiadczy³, ¿e potrafi siк z nimi jako tako porozumiewaж. - Mуwi¹, ¿e przybyli z daleka - powiedzia³ Hum tego wieczoru w wiosce. - Mуwi¹, ¿e s¹ dwup³ciowi, tak jak i my, i ¿e s¹ ludŸmi, jak i my. Mуwi¹, ¿e s¹ jakieœ powody I ich odmiennego wygl¹du, ale tej czкœci nie zrozumia³em. - Je¿eli uznamy ich za ludzi - powiedzia³ Miszil - to bкdzie znaczyж, ¿e wszystko, co mуwi¹, jest prawd¹. Pozostali mieszkaсcy wsi zatrzкœli siк na znak zgody. - Mуwi¹, ¿e nie chc¹ naruszaж naszego ¿ycia, ale bardzo chcieliby je poznaж. Chc¹ przyjœж do wioski i patrzeж na nas. - Nie widzк powodu, dlaczego mielibyœmy im nie pozwoliж - odezwa³ siк jeden z m³odszych mк¿czyzn. - Nie! - krzykn¹³ Kordowir. - To jest igranie ze z³em. Te potwory s¹ zdradliwe. Mo¿e nawet s¹ zdolne do mуwienia... nieprawdy. - Wielu starszych potaknк³o, ale przyparty do muru Kordowir nie przedstawi³ ¿adnego dowodu na poparcie swoich potwornych oskar¿eс. - Przecie¿ - wskaza³ Sil - z faktu, ¿e wygl¹daj¹ jak potwory nie mo¿na wnioskowaж, ¿e rуwnie¿ myœl¹ jak potwory. - Mo¿na - upiera³ siк Kordowir, ale zosta³ przeg³osowany. Hum ci¹gn¹³ dalej. - Zaoferowali mi, czy te¿ nam, tego nie jestem pewien, rу¿ne metalowe przedmioty, ktуre, jak twierdzili, mog¹ robiж rу¿ne rzeczy. Nie zareagowa³em na to naruszenie etykiety, gdy¿ uzna³em, ¿e winna jest ich ignorancja. Kordowir skin¹³ g³ow¹. M³odzieniec siк rozwija³. Wreszcie zaczyna³ dawaж dowody, ¿e wie co to dobre maniery. - Chc¹ przyjœж do wsi jutro. - Nie! - krzykn¹³ Kordowir, ale znуw go przeg³osowano. - Nawiasem mуwi¹c - powiedzia³ Hum na zakoсczenie - jest wœrуd nich kilka kobiet. Te z bardzo czerwonymi ustami to kobiety. Ciekawe bкdzie popatrzyж, jak je zabijaj¹. Jutro mija dwadzieœcia piкж dni od ich przybycia. Nastкpnego dnia istoty przyby³y do wioski, wspinaj¹c siк powoli i z wysi³kiem po ska³ach. Mieszkaсcy mogli zaobserwowaж niezwyk³¹ kruchoœж ich koсczyn i przera¿aj¹cy brak zrкcznoœci. - Za grosz wdziкku - mrucza³ Kordowir. - I wszyscy wygl¹daj¹ jednakowo. W wiosce istoty zachowywa³y siк okropnie. Wpe³za³y i wype³za³y z chat. Krкci³y siк przy zagrodzie z nadliczbowymi kobietami. Rusza³y i ogl¹da³y jaja. Przygl¹da³y siк mieszkaсcom przez jakieœ czarne b³yszcz¹ce przedmioty. Po po³udniu Rantan, jeden ze starszych, uzna³, ¿e czas zabiж ¿onк. Odsun¹³ wiкc z drogi przybyszуw, ktуrzy akurat wpe³zli do jego chaty i roztrzaska³ swoj¹ kobietк o œcianк. Dwуjka przybyszуw natychmiast opuœci³a jego chatк coœ do siebie z o¿ywieniem pokrzykuj¹c. Jeden mia³ czerwone usta kobiety. - Widocznie przypomnia³ sobie, ¿e czas zabiж swoj¹ samicк - zauwa¿y³ Hum. Mieszkaсcy wioski czekali, ale nic siк nie zdarzy³o. - A mo¿e - powiedzia³ Rantan - chcia³by, ¿eby ktoœ to zrobi³ za niego? Mo¿e u nich jest taki zwyczaj. Bez d³u¿szych deliberacji Rantan strzeli³ samicк przybysza ogonem. Samiec przeraŸliwie krzykn¹³ i skierowa³ metalowy kij na Rantana, ktуry pad³ martwy. - Dziwne - powiedzia³ Miszil - czy¿by to oznacza³o niezadowolenie? Oœmioro istot z metalowego przedmiotu utworzy³o ciasny kr¹g. Jedna trzyma³a nie¿yw¹ samicк, reszta skierowa³a metalowe kije we wszystkie strony. Hum podszed³ do nich i spyta³ co siк sta³o. - Nie rozumiem - powiedzia³ Hum po rozmowie z nimi. - U¿ywali s³уw, ktуrych mnie nie uczyli. Ale domyœlam siк, ¿e maj¹ o coœ ¿al. Potwory wycofywa³y siк z wioski. Inny m³ody cz³owiek uzna³, ¿e nadszed³ czas i zabi³ swoj¹ ¿onк stoj¹c¹ w drzwiach chaty. Grupa potworуw zatrzyma³a siк mamrocz¹c z o¿ywieniem. Po chwili przywo³ali Huma. Po rozmowie z nimi cia³o Huma wykonywa³o ruchy wprost niewiarygodne. - Je¿eli dobrze zrozumia³em - powiedzia³ Hum - oni zabraniaj¹ nam zabijaж nasze kobiety. - Co? - krzyknкli mieszkaсcy wioski. - Spytam ich jeszcze raz. Hum odby³ jeszcze jedn¹ naradк z obcymi, ktуrzy wymachiwali trzymanymi w mackach kijami. - To prawda - powiedzia³ Hum i bez zbкdnych wstкpуw machn¹³ ogonem, przerzucaj¹c jednego z potworуw na drugi koniec placu. Inne natychmiast zaczк³y u¿ywaж swoich kijуw, jednoczeœnie wycofuj¹c siк pospiesznie. Po ich odejœciu mieszkaсcy wioski doliczyli siк siedemnastu zabitych mк¿czyzn. Hum jakimœ cudem ocala³. - Czy teraz mi uwierzycie? - krzykn¹³ Kordowir. - Te stworzenia rozmyœlnie powiedzia³y nieprawdк. Obieca³y, ¿e nie zrobi¹ nam nic z³ego, a potem zabi³y siedemnastu ludzi. To nie tylko akt niemoralny, ale wiкcej - ukartowane wielokrotne morderstwo! Rzeczywiœcie przechodzi³o to ludzkie wyobra¿enie. - Rozmyœlne k³amstwo! - Kordowir wydusi³ z siebie to bluŸnierstwo chory z obrzydzenia. Ludzie nigdy prawie nie wspominali o mo¿liwoœci rozmyœlnego powiedzenia nieprawdy. Mieszkaсcy wioski nie posiadali siк z gniewu i odrazy, kiedy uœwiadomili sobie, ¿e mo¿e istnieж istota zdolna do k³amstwa. I jeszcze na dodatek to zbiorowe morderstwo z premedytacj¹. Wszystko to razem by³o jak jakiœ koszmarny sen. Nagle sta³o siк jasne, ¿e te stworzenia nie zabijaj¹ swoich samic. Zapewne pozwalaj¹ im sk³adaж jaja bez ¿adnych ograniczeс. Sama myœl mog³aby przyprawiж najsilniejszego mк¿czyznк o md³oœci. Nadliczbowe kobiety wyrwa³y siк ze swojej zagrody i przemieszawszy siк z ¿onami dopytywa³y siк, co siк sta³o. Kiedy siк dowiedzia³y, by³y dwukrotnie bardziej oburzone ni¿ mк¿czyŸni, bo taka ju¿ jest natura kobiet. - Zabiж ich! - ryknк³y zapasowe kobiety. - Wara im od naszych obyczajуw! Nie pozwуlmy im szerzyж niemoralnoœci! - To prawda - przyzna³ ze smutkiem Hiram - nale¿a³o to przewidzieж. - Trzeba ich natychmiast pozabijaж! - krzyknк³a jedna z kobiet. Jako nadliczbowa nie mia³a na razie imienia, ale w pe³ni nadrabia³a ten brak ekspansywn¹ osobowoœci¹. - My, kobiety, pragniemy ¿yж moralnie i przyzwoicie, wysiaduj¹c w zagrodzie jaja, pуki nie nadejdzie czas ma³¿eсstwa. A potem dwadzieœcia piкж cudownych dni. Czy mo¿na ¿¹daж czegoœ wiкcej? Te potwory chc¹ zniszczyж nasz obyczaj. Chc¹, ¿ebyœmy byli rуwnie potworni jak oni. - Widzicie teraz? - wrzasn¹³ na mк¿czyzn Kordowir. - Ostrzega³em was, uprzedza³em, ale nie s³uchaliœcie mnie. W chwilach zagro¿enia m³odzi musz¹ s³uchaж starszych. - W gniewie uderzeniem ogona zabi³ dwуch m³odzikуw. Widzowie przyjкli to brawami. - Trzeba ich przepкdziж - krzycza³ Kordowir. - Zanim nas zatruj¹. Wszystkie kobiety rzuci³y siк, ¿eby pozabijaж potwory. - Oni maj¹ te zabijaj¹ce kije - zauwa¿y³ Hum. - Czy samice wiedz¹? - Nie s¹dzк - powiedzia³ Kordowir. By³ teraz ca³kowicie spokojny. - Mo¿e idŸ i powiedz im. - Jestem zmкczony - powiedzia³ Hum niezadowolony. - Ja t³umaczy³em. IdŸ ty. - No, dobrze, chodŸmy razem - zaproponowa³ Kordowir, maj¹c doœж m³odzieсczych d¹sуw Huma. W towarzystwie chyba po³owy mкskich mieszkaсcуw wioski pospieszyli w œlad za kobietami. Dogonili je na urwistych zboczach wznosz¹cych siк nad statkiem przybyszуw. Hum powiedzia³ o œmiercionoœnych kijach; podczas gdy Kordowir rozwa¿a³ zagadnienie.. - Zrzucajcie na nich g³azy! - powiedzia³ kobietom. Mo¿e uda siк wam roz³upaж ten metalowy przedmiot. Kobiety zaczк³y z wielk¹ energi¹ spychaж w dу³ kamienie. Niektуre trafia³y w metalowy przedmiot. Natychmiast z przedmiotu wytrysnк³y ogniste linie i wiele kobiet zginк³o. Ziemia zatrzкs³a siк pod nogami. - Odsuсmy siк st¹d - zaproponowa³ Kordowir. - Kobiety doskonale daj¹ sobie radк, a ja nie lubiк, jak ziemia siк pode mn¹ trzкsie. Wraz z reszt¹ mк¿czyzn odczo³gali siк na bezpieczn¹ odleg³oœж i stamt¹d obserwowali przebieg akcji. Kobiety pada³y na lewo i na prawo, ale otrzyma³y posi³ki kobiet z s¹siednich wsi, ktуre przyby³y na wieœж o zagro¿eniu. Teraz walczy³y o swoje domy i o swoje prawa, z zawziкtoœci¹, ktуrej nie mуg³ dorуwnaж ¿aden mк¿czyzna. Metalowy przedmiot bluzga³ ogniem po stromych zboczach, str¹caj¹c na siebie jeszcze wiкcej g³azуw. Na koniec z dolnego kraсca przedmiotu wystrzeli³ wielki ogieс. Przedmiot uniуs³ siк w gуrк tu¿ przed wielk¹ lawin¹. O ma³o nie zawadzi³ o gуrк, a potem wzniуs³ siк coraz wy¿ej, a¿ sta³ siк ma³ym czarnym punktem na tle tarczy wiкkszego s³oсca. Potem znik³. Tego wieczoru stwierdzono, ¿e zniknк³y piкжdziesi¹t trzy samice. By³o to korzystne, gdy¿ zmniejszy³o nadwy¿kк kobiet. Problem by³by szczegуlnie odczuwalny, bo zabrak³o te¿ siedemnastu mк¿czyn. Kordowir czu³ siк szczegуlnie dumny z siebie. Jego ¿ona zginк³a chwalebnie w walce, ale natychmiast wzi¹³ sobie now¹. - Myœlк, ¿e przez jakiœ czas powinniœmy zabijaж nasze ¿ony czкœciej ni¿ co - dwadzieœcia piкж dni - zaproponowa³ na wieczornym Zgromadzeniu. - Pуki wszystko siк nie unormuje. Ocala³e kobiety, ktуre tymczasem wrуci³y do swojej zagrody, us³ysza³y go i odpowiedzia³y entuzjastycznymi okrzykami. - Ciekawe, dok¹d te potwory polecia³y - przed³o¿y³ Zgromadzeniu pytanie Hum. - Pewnie poszukaж jakiejœ bezbronnej rasy, ktуr¹ mogliby ujarzmiж - powiedzia³ Kordowir. - Niekoniecznie - wtr¹ci³ Miszil i rozgorza³a wieczorna dyskusja. Prze³o¿y³ Lech Jкczmyk

Prototyp L¹dowanie wypad³o prawie katastrofalnie. Bentley zdawa³ sobie sprawк, ¿e to wielki ciк¿ar na jego plecach mia³ wp³yw na koordynacjк ruchуw, ale do ostatniego momentu, kiedy nacisn¹³ nieodpowiedni guzik, nie przypuszcza³, ¿e bкdzie a¿ tak Ÿle. Statek zacz¹³ spadaж jak kamieс. Bentley wyrуwna³ dos³ownie w ostatniej chwili, wypalaj¹c czarn¹ dziurк w miejscu, nad ktуrym l¹dowa³. W chwili zetkniкcia z ziemi¹ statkiem zako³ysa³o jakby wstrz¹snк³y nim dreszcze i dopiero po jakimœ czasie zatrzyma³ siк. Bentley dokona³ pierwszego l¹dowania na Tels IV. Gdy to siк ju¿ sta³o, natychmiast nala³ sobie dobr¹ porcjк szkockiej w celach zdrowotnych. Potem w³¹czy³ radio. S³uchawkк mia³ w uchu, co powodowa³o ci¹g³e swкdzenie, a mikrofon by³ chirurgicznie zamocowany w jego krtani. Przenoœny kosmiczny odbiornik nastawia³ siк automatycznie. Na szczкœcie, bo Bentley nie mia³ zielonego pojкcia, jak go precyzyjnie dostroiж przy tak ogromnej odleg³oœci. - Wszystko w porz¹dku - powiedzia³ do profesora Sliggerta przez radio. - To planeta ziemiopodobna, jak wykazywa³y wczeœniejsze badania. Statek jest nie uszkodzony. A ja szczкœliwie donoszк, ¿e nie z³ama³em karku w czasie l¹dowania. - Oczywiœcie, ¿e nie z³ama³eœ - odpar³ Sliggert cichym, pozbawionym emocji g³osem. - A jak Protec? Co z nim? Czy ju¿ siк do niego przyzwyczai³eœ? - Nie - powiedzia³ Bentley - nadal czujк, jakby mi na plecach siedzia³a wielka ma³pa. - Cу¿, nied³ugo przestanie ci przeszkadzaж - zapewni³ go Sliggert. - Instytut przekazuje swoje gratulacje, a rz¹d chyba szykuje dla ciebie jakiœ medal. Pamiкtaj, ¿e najwa¿niejsz¹ obecnie spraw¹ jest zaprzyjaŸnienie siк z tubylcami i, jeœli to mo¿liwe, zawarcie jakiegokolwiek porozumienia handlowego. Jakiegokolwiek. To ma byж precedens. Ta planeta jest nam potrzebna, Bentley. - Wiem. - Powodzenia. Informuj w miarк mo¿liwoœci. - Dobrze - obieca³ Bentley i wy³¹czy³ siк. Sprуbowa³ wstaж, ale za pierwszym razem nie uda³o mu siк. Na szczкœcie, dziкki uchwytom nad desk¹ kontroln¹, jakoœ przeszed³ do pionu. Przy tej okazji zda³ sobie sprawк z ceny, jak¹ p³aci siк za sflacza³e miкœnie. ¯a³owa³, ¿e w czasie d³ugiej podrу¿y nie przyk³ada³ siк uczciwiej do жwiczeс. Bentley by³ wysokim, postawnym cz³owiekiem, dobrze i solidnie zbudowanym. Na Ziemi wa¿y³ oko³o stu kilogramуw i porusza³ siк z gracj¹ atlety. Ale od chwili startu mia³ na sobie dodatkowy ciк¿ar. Prawie czterdzieœci kilogramуw na sta³e przymocowane do plecуw. W tych warunkach jego ruchy przypomina³y starego s³onia w zbyt ciasnych pantoflach. Teraz poruszy³ ramionami pod szerokimi plastykowymi szelkami, skrzywi³ siк i ruszy³ do wyjœcia. W oddali, jakieœ pу³ mili od statku, widzia³ wieœ - niewielkie, br¹zowe plamy na horyzoncie. Na rуwninie rozrу¿nia³ jakieœ poruszaj¹ce siк kropki. Najwidoczniej wieœniacy zdecydowali siк sprawdziж, co za dziwny obiekt, ziej¹cy ogniem i wydaj¹cy tajemnicze dŸwiкki, spad³ z nieba. - Niez³e przedstawienie - powiedzia³ Bentley do siebie. Gdyby obcy nie wykazali ¿adnego zainteresowania, kontakt by³by utrudniony. Instytut Eksploracji Miкdzygwiezdnych rozpatrywa³ rуwnie¿ tak¹ sytuacjк, ale nie znaleziono ¿adnego rozwi¹zania. Dlatego te¿ skreœlono j¹ z listy mo¿liwoœci. Wieœniacy byli coraz bli¿ej. Bentley uzna³, ¿e czas, by siк przygotowaж na ich spotkanie. Otworzy³ szafkк i wyj¹³ automatycznego t³umacza, ktуrego z pewnym trudem przymocowa³ na piersi. Do jednego z ud przytroczy³ kanister z wod¹, na drugim umieœci³ kontenerek ze skoncentrowan¹ ¿ywnoœci¹. Do brzucha przymocowa³ potrzebne narzкdzia. Radio znalaz³o swe miejsce na jednej z ³ydek, zaœ apteczka pierwszej pomocy na drugiej. Tak wyekwipowany Bentley mia³ na sobie ponad siedemdziesi¹t kilogramуw sprzкtu, z czego ka¿dy gram uznano za niezbкdny do prze¿ycia w kosmosie. Fakt, ¿e zamiast chodziж praktycznie, s³ania³ siк na nogach, uznano za nieistotny. W tym czasie tubylcy zd¹¿yli podejœж do statku. Zebrali siк wokу³ wymieniaj¹c z lekcewa¿eniem jakieœ uwagi. By³y to istoty dwuno¿ne, o krуtkich, grubych ogonach i rysach przypominaj¹cych zjawy ze straszliwych koszmarуw sennych. Ich cia³a by³y koloru jaskrawopomaraсczowego. Bentley zd¹¿y³ rуwnie¿ zauwa¿yж, ¿e s¹ uzbrojeni. Dostrzeg³ no¿e, w³уcznie, lance, kamienne m³oty i siekiery. Na widok broni uœmiech zadowolenia przemkn¹³ mu po twarzy. Usprawiedliwia³a ona czterdzieœci dodatkowych kilogramуw, ktуre nosi³ na swych barkach od chwili opuszczenia Ziemi. Niewa¿ny by³ zreszt¹ rodzaj uzbrojenia tubylcуw, mogli dysponowaж nawet bomb¹ atomow¹ - i tak nie byli w stanie mu zagroziж. To w³aœnie uœwiadomi³ mu jeszcze na Ziemi profesor Sliggert, szef Instytutu i wynalazca Proteca. Bentley otworzy³ w³az. Telianom wyrwa³y siк okrzyki zdumienia. Automatyczny t³umacz po paru sekundach niepewnoœci prze³o¿y³ je: - Och! Ach! Jakie to dziwne! Niewiarygodne! Œmieszne! Nadzwyczaj niew³aœciwe! Bentley zszed³ po drabince, usi³uj¹c ostro¿nie balansowaж swymi dodatkowymi kilogramami. Tubylcy otoczyli go pу³kolem, broс trzymali w pogotowiu. Zbli¿y³ siк do nich. Odsunкli siк. Z mi³ym uœmiechem zacz¹³: - Przyby³em jako przyjaciel. Aparat wyszczeka³ kilka chrapliwych dŸwiкkуw w jкzyku Telian. Chyba mu nie uwierzyli. W³уcznie nadal by³y gotowe do ataku, a jeden z Telian, najpotк¿niejszy i nosz¹cy wielobarwne przybranie na g³owie, trzyma³ topуr przygotowany do walki. Bentley poczu³, ¿e oblatuje go strach. Nie byli w stanie go zraniж. To jasne. Pуki mia³ na sobie Proteca, nic nie mogli mu zrobiж. Nic! Profesor Sliggert by³ tego wiкcej ni¿ pewien. Przed startem profesor Sliggert za³o¿y³ mu Proteca na plecy, zamocowa³ rzemienie i odszed³ parк krokуw, by podziwiaж swe dzie³o: - Doskonale - oznajmi³ z dum¹. Bentley ugi¹³ siк pod ciк¿arem. - Troszkк przyciк¿kie. - No cу¿ - odrzek³ Sliggert - to dopiero prototyp. Zrobi³em wszystko, by zmniejszyж jego wagк, wykorzysta³em tranzystory, lekkie stopy, drukowane obwody, miniaturowe komponenty o pe³nej mocy. Niestety, wszystkie prototypy s¹ z regu³y du¿e. - Chyba mуg³ pan to nieco usprawniж - zaprotestowa³ Bentley, prуbuj¹c odwrуciж siк. - Usprawnienia zostawmy na pуŸniej. Teraz najwa¿niejsza jest maksymalna wielofunkcyjnoœж, a dopiero potem - wygoda. Tak zawsze by³o i tak bкdzie. WeŸmy na przyk³ad maszynк do pisania. Obecnie jest to jedynie klawiatura p³aska jak deska. A prototyp... Albo taki aparat s³uchowy, ktуry traci³ zbкdny ciк¿ar dopiero w kolejnych fazach rozwoju. No i automatyczny t³umacz. Pocz¹tkowo by³ to masywny, skomplikowany kalkulator elektroniczny wa¿¹cy kilka ton. - W porz¹dku - przerwa³ mu Bentley. - Jeœli nic lepszego nie mo¿e pan wymyœliж, to w porz¹dku. A jak mo¿na siк tego pozbyж? Profesor Sliggert uœmiechn¹³ siк. Bentley siкgn¹³ rкk¹ do ty³u, ale nie potrafi³ znaleŸж klamry. Poci¹gn¹³ za szelki, ale nie uda³o mu siк ich rozpi¹ж. Poczu³, jakby siк znalaz³ nowym i cholernie skutecznym kaftanie bezpieczeсstwa. - Profesorze, jak siк z tego wydostaж? - Nie zamierzam ci powiedzieж. - Co? - Protec jest niewygodny, prawda? - zapyta³ Sliggert. - Wola³byœ go nie nosiж? - Ma pan cholern¹ racjк. - Oczywiœcie. Czy wiesz, ¿e w czasie wojny, na polu bitwy ¿o³nierze porzucaj¹ ekwipunek, poniewa¿ jest ciк¿ki lub niewygodny? Ale my nie mo¿emy pozwoliж sobie na ryzyko w twoim przypadku. Wyruszasz na obc¹ planetк, Bentley. Bкdziesz wystawiony na zupe³nie nieznane niebezpieczeсstwa. Przez ca³y czas musisz byж chroniony. - Zgadzam siк - odrzek³ Bentley - ale mam dosyж rozumu, by wiedzieж, kiedy to na³o¿yж. - Czy¿by? Wybraliœmy ciк dla takich zalet jak zaradnoœж, wytrzyma³oœж, si³a fizyczna - no i oczywiœcie pewien procent inteligencji, ale... - Dziкki. - Ale te zalety nie zabezpieczaj¹ ciк w pe³ni. Przypuœжmy, ¿e uznasz tubylcуw za przyjaznych i zdecydujesz siк zrzuciж ten ciк¿ki i niewygodny sprzкt... A jeœli siк pomylisz? £atwo pope³niж b³¹d na Ziemi. Pomyœl, o ile ³atwiej mo¿na siк pomyliж na obcej planecie. - Potrafiк troszczyж siк o siebie - odpar³ Bentley. Sliggert ponuro przytakn¹³. - Tak w³aœnie mуwi³ Atwood, udaj¹c siк na Durabellк II i s³uch o nim zagin¹³. Nie wrуcili te¿ Blake, Smythe ani Korishell. Czy potrafisz obroniж siк przed ciosem w plecy? Czy masz oczy z ty³u g³owy? Nie, nie masz - ale Protec ma! - Proszк zrozumieж - odparowa³ Bentley - ja naprawdк jestem cz³owiekiem odpowiedzialnym. Bкdк nosi³ Proteca udaj¹c siк na powierzchniк obcej planety. Ale teraz niech mi pan powie, jak to zdj¹ж. - Zdaje siк, ¿e czegoœ nie rozumiesz, Bentley. Gdyby chodzi³o jedynie o twoje ¿ycie, pozwolilibyœmy ci na ryzyko. Ale tu idzie o sprzкt i statek wartoœci kilku miliardуw dolarуw. I o praktyczne wyprуbowanie Proteca. Jedynym sposobem upewnienia siк co do jego przydatnoœci jest noszenie go przez ciebie na okr¹g³o. A jedynym sposobem zapewnienia, byœ go nosi³, jest niepowiedzenie ci, jak go zdj¹ж. Nam zale¿y na wynikach. Pozostaniesz ¿ywy, czy tego chcesz, czy nie. Bentley przemyœla³ sprawк i zgodzi³ siк, acz niechкtnie. - S¹dzк, ¿e mog³oby mnie podkusiж, by to zdj¹ж. Gdyby tubylcy okazali siк autentycznie przyjaŸni. - Ta pokusa zostanie ci zaoszczкdzona. Czy rozumiesz ju¿, jak to dzia³a? - Oczywiœcie - powiedzia³ Bentley - ale czy faktycznie robi wszystko, o czym pan wspomnia³? - Test laboratoryjny przeszed³ doskonale. - Nie chcia³bym, ¿eby zawiуd³ jakiœ drobiazg. Przypuœжmy, ¿e nawali faza lub puœci lut. - To w³aœnie jest jedn¹ z przyczyn ciк¿aru tego urz¹dzenia - wyjaœni³ Sliggert cierpliwie. - Potrуjne zabezpieczenie. Nie mo¿emy sobie pozwoliж na ¿adn¹ usterkк techniczn¹. - A zasilanie? - Przy pe³nym do³adowaniu wystarczy na sto lat lub d³u¿ej. Protec jest doskona³y, Bentley! Po przeprowadzonym przez ciebie teœcie terenowym nie mam w¹tpliwoœci, ¿e stanie siк standardowym wyposa¿eniem wszystkich badaczy w kosmosie. Profesor Sliggert pozwoli³ sobie na ma³y uœmiech dumy. - W porz¹dku - zgodzi³ siк Bentley, poruszaj¹c ramionami uwiкzionymi w szerokich plastykowych szelkach - przyzwyczajк siк. Ale nie przyzwyczai³ siк. Cz³owiek nie przyzwyczaja siк tak ³atwo do czterdziestokilogramowej ma³py na swych plecach. Telianie nie bardzo wiedzieli, jak go rozgryŸж. Dyskutowali przez kilka minut, podczas gdy z twarzy Bentleya nie schodzi³ wymuszony uœmiech. Potem jeden z nich wyst¹pi³ do przodu. By³ wy¿szy od pozosta³ych i nosi³ charakterystyczne przybranie g³owy ze szk³a, koœci i kawa³kуw jaskrawo pomalowanego drewna. - Przyjaciele - powiedzia³ - jest tu Z³o, ktуre ja, Rinek, wyczuwam. Inny z Telian, z g³ow¹ przystrojon¹ podobnie jak tamten wyst¹pi³ i rzek³: - Niedobrze, gdy szaman mуwi o takich rzeczach. - Oczywiœcie, ¿e nie - przyzna³ Rinek. - Niedobrze jest mуwiж o Z³ym w jego obecnoœci, bo roœnie wtedy w si³к. Ale zadaniem szamana jest wykrycie i unikanie z³a. I szaman musi wykonaж to, co do niego nale¿y, niezale¿nie od stopnia ryzyka. Kilku innych mк¿czyzn, z podobnie przybranymi g³owami, wyst¹pi³o naprzуd. Bentley uzna³, ¿e musz¹ to byж odpowiednicy teliaсskich kap³anуw, posiadaj¹cy prawdopodobnie tak¿e w³adzк polityczn¹. - Nie s¹dzк, ¿eby by³ Z³ym - powiedzia³ m³ody, uœmiechniкty kap³an imieniem Huascl. - Ale¿ oczywiœcie, ¿e jest. Spуjrz tylko na niego. - Wygl¹d o niczym nie œwiadczy, o czym dobrze wiemy, od czasu, gdy dobry duch Ahut M’Kandi ukaza³ siк w postaci... - Bez kazaс, Huascl. Wszyscy znamy przypowieœci Lellanda. Chodzi jedynie o to, czy mo¿emy pozwoliж sobie na ryzyko? Huascl zwrуci³ siк do Bentleya. - Czy jesteœ Z³ym? - zapyta³ powa¿nie. - Nie - odrzek³ Bentley. W pierwszej chwili zdziwi³ go g³кboki niepokуj Telian w tej w³aœnie materii. Nawet nie zapytali, sk¹d przyby³, w jaki sposуb i po co. Ale w³aœciwie nie by³o to takie dziwne. Gdyby jakiœ obcy wyl¹dowa³ na Ziemi w jednym z okresуw religijnej euforii, pierwsze pytanie te¿ mog³oby brzmieж: czy jesteœ istot¹ bosk¹ czy szatanem? - Mуwi, ¿e nie jest diab³em? - Sk¹d mo¿e wiedzieж? - Jeœli on nie wie, to kto ma wiedzieж? - Pewnego razu wielki duch G’Tal pokaza³ mкdrcowi trzy kdale i powiedzia³... I tak to trwa³o w nieskoсczonoœж. Bentleyowi nogi zaczк³y dr¿eж pod ciк¿arem Proteca. Automatyczny t³umacz nie by³ ju¿ w stanie wyjaœniaж zawi³oœci dyskusji teologicznej, ktуra rozgorza³a wokу³. Ocena Bentleya zdawa³a siк zale¿eж od dwуch czy te¿ trzech dyskutowanych punktуw, o ktуrych ¿aden z kap³anуw nie chcia³ mуwiж, bo mуwienie na temat Z³ego samo w sobie by³o niebezpieczne. Sprawy sta³y siк bardziej skomplikowane, gdy dosz³o do schizmy na temat pojкcia przenikalnoœci Z³ego. M³odzi stawali po jednej, starsi - po drugiej stronie. Frakcje oskar¿a³y siк wzajemnie o bezwstydn¹ herezjк, ale Bentley nie potrafi³ domyœleж siк, kto w co wierzy, lub te¿ czyja interpretacja pomaga mu. Spуr toczy³ siк nadal, gdy s³oсce zaczк³o opadaж na pokryt¹ traw¹ dolinк. Wtedy ca³kiem niespodziewanie kap³ani doszli do porozumienia, chocia¿ Bentley nie bardzo wiedzia³, co o tym zadecydowa³o. Huascl wyst¹pi³ naprzуd jako rzecznik m³odych. - Cudzoziemcze - oznajmi³ - zdecydowaliœmy siк nie zabijaж ciк. Bentley st³umi³ œmiech. Tak to ju¿ by³o z prymitywnymi ludŸmi, ich wiara we w³asn¹ moc by³a niezniszczalna. - W ka¿dym razie jeszcze nie teraz - doda³ Huascl, spostrzeg³szy zmarszczkк na czole Rinka i starszych kap³anуw. - Bкdzie to zale¿a³o jedynie od ciebie. Wrуcimy do wsi, by siк oczyœciж i wyprawiж ucztк. Nastкpnie odbкdzie siк twoje uroczyste przyjкcie do spo³ecznoœci szamanуw. ¯adna istota z³a nie mo¿e zostaж szamanem. Jest to wyraŸnie zabronione. Dziкki temu dowiemy siк, jaka jest twoja prawdziwa natura. - Jestem g³кboko wdziкczny - powiedzia³ Bentley. - Ale gdy siк oka¿e, ¿e jesteœ diab³em, bкdziemy zmuszeni zabiж go. I jeœli bкdzie to konieczne, uczynimy to. Zebrani Telianie z zadowoleniem przyjкli tк przemowк i od razu ruszyli w drogк do wioski. Teraz, gdy obecnoœж Bentleya zaakceptowano, przynajmniej tymczasowo, tubylcy okazali siк ca³kowicie przyjaŸni. Rozprawiali z nim o zbiorach, suszach i okresach g³odu. Bentley wlуk³ siк pod ciк¿arem swego wyposa¿enia. By³ zmкczony, ale wewnкtrznie podekscytowany. To by³o mistrzowskie posuniкcie. Jako wtajemniczony bкdzie mia³ nieograniczone mo¿liwoœci zbierania danych antropologicznych, zainicjowania wymiany handlowej, utorowania drogi przysz³emu rozwojowi Tels IV. Musi jedynie pomyœlnie przejœж inicjacjк, no i nie mo¿e daж siк zabiж, przypomnia³ sobie, uœmiechaj¹c siк w duchu. Bawi³a go wiara kap³anуw, ¿e potrafi¹ go zabiж. Wioska sk³ada³a siк z dwуch tuzinуw chat, ktуre ustawione by³y tak, ¿e tworzy³y ko³o. Wokу³ ka¿dej glinianej chaty, krytej s³omianym dachem, po³o¿ony by³ niewielki ogrуd warzywny, a czasem rуwnie¿ znajdowa³a siк tam niedu¿a zagroda dla teliaсskiej odmiany byd³a. Widaж te¿ by³o ma³e, pokryte zielon¹ sierœci¹ zwierz¹tka, przemykaj¹ce miкdzy chatami. Telianie traktowali je jak psy czy koty. Trawiasty teren poœrodku wioski by³ wspуlny. Tu znajdowa³a siк studnia i liczne miejsca kultu, poœwiкcone rу¿nym bogom i diab³om. Na tym w³aœnie terenie, oœwietlonym wielkim ogniskiem, kobiety przygotowywa³y ucztк. Bentley przyby³ na ni¹ w stanie niemal kraсcowego wyczerpania, zgiкty w pу³ pod ciк¿arem swego wyposa¿enia. Z ulg¹, podobnie jak inni, opad³ na ziemiк i zaczк³a siк uroczystoœж. Najpierw kobiety odtaсczy³y dla niego taniec powitalny. By³ to piкkny widok. Ich pomaraсczowa skуra migota³a w œwietle ogniska, a ogony porusza³y siк z gracj¹. Nastкpnie do Bentleya podszed³ miejscowy dygnitarz imieniem Occip i sk³oni³ siк przed nim. - Cudzoziemcze - powiedzia³ - przyby³eœ z odleg³ego l¹du i twoje zwyczaje nie s¹ naszymi zwyczajami. Mimo to zostaсmy braжmi. WeŸ udzia³ z nami w uczcie, by przypieczкtowaж nasz¹ wiкŸ w imiк wszystkich œwiкtoœci. Nisko k³aniaj¹c siк poda³ mu miskк z jedzeniem. By³ to wa¿ny moment, moment, ktуry mуg³ zadecydowaж o przyjaŸni miкdzy odmiennymi rasami lub te¿ o ich wiecznej wrogoœci. Ale Bentley nie mуg³ go wykorzystaж. Taktownie, na ile potrafi³, odmуwi³ spo¿ycia symbolicznego po¿ywienia. - Ale¿ ono jest oczyszczone - rzek³ Occip. Bentley wyjaœni³, ¿e z powodu plemiennego tabu, mo¿e spo¿ywaж tylko w³asne po¿ywienie. Occip nie potrafi³ tego zrozumieж. Bentley prуbowa³mu t³umaczyж, nie dodaj¹c jedynie, ¿e nawet gdyby chcia³ zaryzykowaж, na zjedzenie czegokolwiek nie pozwoli³by mu jego Protec. Mimo to jego odmowa zaniepokoi³a wieœ. S³ychaж by³o poœpieszn¹ wymianк zdaс miкdzy kap³anami. Rinek podszed³ do Bentleya i usiad³ obok niego. - Powiedz mi - zapyta³ po chwili - co s¹dzisz o szatanie? - Szatan to samo z³o - odpar³ powa¿nie Bentley. - Aha! - Rinek rozwa¿a³ odpowiedŸ, a jego ogon nerwowo uderza³ o trawк. Ma³e zielone zwierz¹tko zaczк³o bawiж siк nim. Rinek odepchn¹³ je i powiedzia³: - A wiкc nie lubisz szatana? - Nie lubiк. - I nie pozwoli³byœ, by jakikolwiek Z³y mia³ na ciebie wp³yw? - Oczywiœcie, ¿e nie - odparowa³ Bentley, t³umi¹c ziewniкcie. Zaczyna³o go to nudziж. - W takim razie nie bкdziesz wzdraga³ siк przed przyjкciem bardzo œwiкtej i czczonej przez nas w³уczni, ktуr¹ Kran K’leu przyniуs³ z Domu Ma³ych Bogуw. Sprowadza ona dobro na wszystkich. - Z przyjemnoœci¹ j¹ przyjmк - odrzek³ Bentley, przytrzymuj¹c na si³к opadaj¹ce ze zmкczenia powieki i maj¹c nadziejк, ¿e uroczystoœж ma siк ku koсcowi. Rinek mamrocz¹c odszed³. Kobiety przesta³y taсczyж. Kap³ani zaczкli nuciж g³кbokimi, przejmuj¹cymi g³osami. Promienie ogniska siкga³y nieba. Zbli¿y³ siк Huascl. Twarz mia³ wymalowan¹ w bia³o-czarne pasy. Niуs³ star¹ w³уczniк z czarnego drewna, o grocie ze szk³a wulkanicznego i drzewcu bogato, choж prymitywnie rzeŸbionym. Trzymaj¹c w³уczniк w gуrze Huascl rzek³: - Cudzoziemcze z Niebios, przyjmij tк œwiкt¹ w³уczniк. Kran K’leu da³ j¹ Trinowi, naszemu ojcu, nadaj¹c jej magiczn¹ moc, dziкki ktуrej sta³a siк schronieniem dobrych duchуw. Z³y nie mo¿e znieœж obecnoœci tej w³уczni, przyjmij j¹ wiкc, a wraz z ni¹ nasze b³ogos³awieсstwo. Bentley podŸwign¹³ siк z trudem. Rozumia³ znaczenie takich uroczystoœci. Przyjкcie przez niego w³уczni po³o¿y kres w¹tpliwoœciom co do jego oceny. Z nale¿yt¹ czci¹ pochyli³ g³owк. Huascl podszed³ do niego, wyci¹gn¹³ w³уczniк i... ... w³¹czy³ siк Protec. Jego genialnoœж polega³a na prostocie dzia³ania. Gdy tylko ktуryœ z czujnikуw odebra³ sygna³ zagro¿enia, Protec w³¹cza³ wokу³ Bentleya pole si³owe. Pole to chroni³o go w sposуb doskona³y, gdy¿ by³o ca³kowicie i absolutnie nieprzenikalne. Ale mia³o to te¿ pewne ujemne strony. Gdyby Bentley mia³ s³abe serce, Protec mуg³by go zabiж sw¹ elektroniczn¹ prкdkoœci¹ dzia³ania, ca³kowicie nie do przewidzenia, poza tym fizycznie wyczerpuj¹c¹. Przed chwil¹ bowiem Bentley sta³ jeszcze przed wielkim ogniskiem z wyci¹gniкt¹ d³oni¹, by przyj¹ж œwiкt¹ w³уczniк, gdy nagle w mgnieniu oka pogr¹¿y³ siк w ciemnoœciach. Czu³ siк jak gwa³townie wrzucony do zatкch³ego, ciemnego pomieszczenia, w ktуrym œciany z gumy napiera³y na niego ze wszystkich stron. Przeklina³ doskona³¹ sprawnoœж maszyny. W³уcznia nie stanowi³a zagro¿enia, by³a elementem wa¿nej ceremonii. Ale Protec nie zna³ siк na niuansach i zinterpretowa³ zdarzenie inaczej. Teraz, w ciemnoœciach, Bentley szuka³ nerwowo kontrolki uwalniaj¹cej pole, ktуre na domiar z³ego zak³уci³o pracк jego b³кdnika. Ka¿de ponowne w³¹czenie pola pogarsza³o sytuacjк. Ostro¿nie obmaca³ klatkк piersiow¹: gdzieœ w tym rejonie powinien byж odpowiedni guzik. Uda³o mu siк w koсcu zlokalizowaж go pod praw¹ pach¹. Wy³¹czy³ pole. Uczta zakoсczy³a siк nagle. Tubylcy zbili siк w ciasn¹ gromadк - tak czuli siк bezpieczniej - z broni¹ gotow¹ do ataku, z ogonami w pozycji poziomej. Huascl, znajduj¹cy siк w zasiкgu pola, zosta³ odrzucony na odleg³oœж dwudziestu stуp i teraz powoli zbiera³ siк z ziemi. Kap³ani zaczкli nuciж oczyszczaj¹ce melodie, by uchroniж siк przed Z³ym. Bentley nie mуg³ mieж o to do nich pretensji. Gdy pole Proteca zostaje uwolnione, wygl¹da jak nieprzezroczysta czarna kula o œrednicy trzech metrуw. Jeœli zostanie zaatakowane, oddaje uderzenie z si³¹ rуwn¹ atakowi. Na powierzchni kuli pojawiaj¹ siк wtedy bia³e linie, ktуre wij¹ siк, zlewaj¹ i znikaj¹. Ruch obrotowy pola powoduje, ¿e wydaje ono wysoki, przejmuj¹cy dŸwiкk. Reasumuj¹c, nie by³ to widok u³atwiaj¹cy zdobycie zaufania prymitywnych i zabobonnych istot. - Przepraszam - powiedzia³ Bentley staraj¹c siк uœmiechn¹ж. Cу¿ innego mo¿na by³o powiedzieж w takiej sytuacji. Huascl przykuœtyka³ z powrotem, ale teraz zachowywa³ dystans. - Nie mo¿esz przyj¹ж œwiкtej w³уczni - oznajmi³. - Cу¿... to nie ca³kiem tak - odpar³ Bentley. - Chodzi o to, ¿e mam na sobie to zabezpieczaj¹ce urz¹dzenie, coœ w rodzaju tarczy, rozumiesz? A ona nie lubi w³уczni. Czy nie mуg³byœ mi ofiarowaж na przyk³ad œwiкtej... tykwy. - Nie b¹dŸ œmieszny - rzuci³ mu Huascl. - Czy ktoœ s³ysza³ o œwiкtej tykwie? - Nie, chyba nikt. Ale proszк ciк, uwierz mi na s³owo. Nie jestem szatanem. Naprawdк nie. Jeœli chodzi o tк w³уczniк, to widzisz, w³уcznie s¹ u nas tabu... Kap³ani rozmawiali ze sob¹ zbyt szybko, by automatyczny t³umacz mуg³ za nimi nad¹¿yж. Wy³apywa³ jedynie s³owa takie jak „Z³y”, „zniszczyж”, czy „oczyszczenie”. Bentley czarno widzia³ swoj¹ przysz³oœж. Po naradzie Huascl podszed³ do niego i rzek³: - Niektуrzy z obecnych s¹dz¹, ¿e powinno siк ciebie zabiж od razu, zanim œci¹gniesz na wioskк wielkie nieszczкœcie. Powiedzia³em im jednak, ¿e nie mo¿esz byж odpowiedzialny za rу¿ne tabu, ktуre ciк ograniczaj¹. Bкdziemy siк za ciebie modliж przez ca³¹ noc, a byж mo¿e rano inicjacja stanie siк mo¿liwa. Bentley podziкkowa³. Zaprowadzono go do chaty i w poœpiechu opuszczono. Nad wiosk¹ wisia³a z³owieszcza cisza. Przez otwуr wejœciowy Bentley mуg³ rozrу¿niж ma³e grupki tubylcуw rozmawiaj¹cych z przejкciem i spogl¹daj¹cych ukradkiem w jego stronк. By³ to marny pocz¹tek wspу³pracy dwуch ras. Natychmiast po³¹czy³ siк z profesorem Sliggertem i zda³ mu relacjк z przebiegu wydarzeс. - To przykre - odrzek³ profesor - ale, jak wiesz, prymitywni ludzie s¹ z regu³y podstкpni. Mogli chcieж ciк zabiж t¹ w³уczni¹ zamiast ofiarowaж ci j¹. - Jestem przekonany, ¿e nie taka by³a ich intencja - zaprotestowa³ Bentley - przecie¿ czasami trzeba mieж zaufanie do innych. - Ale nie wtedy, gdy twojej pieczy powierzono urz¹dzenie miliardowej wartoœci. - Nie bкdк w stanie nic zrobiж - krzykn¹³ Bentley. - Czy pan tego nie rozumie? Dla nich ju¿ jestem podejrzany. Nie by³em w stanie przyj¹ж ich œwiкtej w³уczni. Co oznacza, ¿e prawdopodobnie siedzi we mnie Z³y. A co bкdzie, jeœli jutro ponownie nie zostanк wtajemniczony? Przypuœжmy, ¿e jakiœ idiota zacznie d³ubaж sobie no¿em w zкbach, a Protec zechce mnie ratowaж? Pierwsze dobre wra¿enie, ktуre uda³o mi siк wywrzeж, zostanie zepsute. - Przychylnoœж mo¿na odzyskaж - powiedzia³ profesor Sliggert sentencjonalnie - ale sprzкtu o miliardowej wartoœci nie. - Mo¿e zostaж odzyskany przez kolejn¹ ekspedycjк. Zreszt¹, profesorze, dajmy temu pokуj. Czy nie ma sposobu, by kontrolowaж Protec rкcznie? - Nic z tych rzeczy - odrzek³ Sliggert. - To podwa¿y³oby sens jego istnienia. Jeœli mia³byœ polegaж na w³asnym refleksie, a nie na impulsach elektronicznych, to rуwnie dobrze mуg³byœ tego nie nosiж. - To proszк mi powiedzieж, jak to zdj¹ж. - Jedna sprawa pozostaje nadal bezsporna - nie by³byœ chroniony przez ca³y czas. - Proszк zrozumieж - zaprotestowa³ Bentley - wybra³ mnie pan dla mej fachowoœci. To ja tu jestem. Wiem, z czym mam tu do czynienia. Proszк mi powiedzieж, jak siк tego pozbyж. - Nie. Protec musi przejœж pe³n¹ prуbк. Chcemy te¿, byœ powrуci³ ¿ywy. - O w³aœnie! Tym istotom wydaje siк, ¿e mog¹ mnie zabiж. - Istoty prymitywne zwykle przeceniaj¹ w³asn¹ si³к, si³к swej broni i swej magii. - Wiem, wiem, ale jest pan pewien, ¿e nie ma sposobu przebicia siк przez pole si³owe? Na przyk³ad przy u¿yciu trucizny? - Nic nie przeniknie przez pole - cierpliwie t³umaczy³ profesor - nawet promienie œwietlne. Nawet promienie gamma. Masz na sobie fortecк nie do zdobycia, Bentley. Czemu nie mo¿esz jej zaufaж? - Prototypy czкsto wymagaj¹ wielu poprawek - zamrucza³ Bentley - ale niech bкdzie. Czy naprawdк nie powie mi pan, jak siк z tego wydostaж na wypadek, gdyby coœ posz³o nie tak? - Chcia³bym, byœ przesta³ prosiж mnie o to. Zosta³eœ wybrany, by Protec przeszed³ pe³n¹ prуbк terenow¹. I takie w³aœnie jest twoje zadanie. Kiedy Bentley skoсczy³ rozmowк, na dworze by³o ju¿ ciemno. Wieœniacy powrуcili do chat, ogniska dopala³y siк i s³ychaж by³o jedynie odg³osy nocnych zwierz¹t. Bentley poczu³ siк obco i zatкskni³ za domem. By³ przeraŸliwie zmкczony, ale zmusi³ siк do zjedzenia czegoœ z koncentratуw i do wypicia wody. Nastкpnie zdj¹³ radio i kontener, od³o¿y³ narzкdzia. Sprуbowa³ nawet pozbyж siк Proteca, ale bez rezultatu. W koсcu u³o¿y³ siк do snu. Gdy tylko uda³o mu siк przysn¹ж, Protec w³¹czy³ siк, o ma³o nie przetr¹caj¹c mu przy tym karku. Bentley z trudem odnalaz³ kontrolkк, tym razem gdzieœ na wysokoœci ¿o³¹dka i wy³¹czy³ pole. Chata wygl¹da³a tak jak w chwili, gdy zasypia³. Nie zauwa¿y³ ¿adnego Ÿrуd³a ataku. Czy¿by Protec traci³ poczucie rzeczywistoœci? Czy te¿ Telianie usi³owali zadŸgaж go przez okno?! - zastanawia³ siк. Wtedy zauwa¿y³ ma³ego moga, ktуry w przera¿eniu czmycha³ z chaty, wzbijaj¹c swymi ³apkami tuman kurzu. Pewnie to maleсstwo chcia³o siк ogrzaж, pomyœla³ Bentley. Ale oczywiœcie by³o czymœ obcym, nieznanym. Potencjalne niebezpieczeсstwo nie mog³o ujœж uwadze Proteca. Ponownie zapad³ w sen i natychmiast zacz¹³ œniж, ¿e zosta³ zamkniкty w wiкzieniu z jaskrawoczerwonej gumy. Mуg³ do woli odpychaж drzwi coraz dalej i dalej, ale nie uda³o mu siк ich sforsowaж. Dawa³ za wygran¹ i by³ spychany z powrotem do œrodka celi. To powtarza³o siк w nieskoсczonoœж, a¿ nagle poczu³ szarpniкcie w krкgos³upie i obudzi³ siк w polu Proteca. Tym razem mia³ prawdziwy problem z odszukaniem kontrolki. W pop³ochu maca³ wszystko, a¿ stкch³e powietrze sprawi³o, ¿e zacz¹³ siк dusiж. W tym momencie znalaz³ wy³¹cznik. Tu¿ pod policzkiem. Uwolni³ pole i zacz¹³ pу³przytomnie szukaж Ÿrуd³a kolejnego ataku. Znalaz³ je. Z dachu chaty spad³a ga³¹zka i gdy mia³a wyl¹dowaж na nim, Protec, rzecz jasna, nie zezwoli³ na to. - Do licha - jкkn¹³ Bentley - miej trochк zdrowego rozs¹dku. - Ale by³ zbyt zmкczony, by naprawdк siк tym przej¹ж. Na szczкœcie tej nocy nie by³o ju¿ wiкcej ¿adnych napaœci. O œwicie do chaty Bentleya przyszed³ Huascl. Wygl¹da³ bardzo uroczyœcie, choж widaж by³o, ¿e jest mocno zaniepokojony. - Z twojej chaty przez ca³¹ noc dochodzi³y dziwne dŸwiкki - powiedzia³ - jakby odg³osy m¹k piekielnych, jakbyœ walczy³ z diab³em. - Zawsze tak niespokojnie sypiam - wyjaœni³ Bentley. Huascl uœmiechn¹³ siк, by pokazaж, ¿e docenia ten ¿art. - Przyjacielu, czy modli³eœ siк wczorajszej nocy o oczyszczenie i uwolnienie od Z³ego? - Oczywiœcie. - A czy twe mod³y zosta³y wys³uchane? - Tak - powiedzia³ Bentley z nadziej¹. - Z³y jest daleko ode mnie. Bardzo daleko. Huascl nie by³ o tym przekonany. - Czy jesteœ tego pewien? Mo¿e lepiej by³oby, gdybyœ oddali³ siк st¹d w pokoju? Jeœli nie mo¿esz zostaж wtajemniczony, bкdziesz musia³ zgin¹ж. - Nie martw siк o to - powiedzia³ mu Bentley. - Zaczynajmy. - Œwietnie - odpar³ Huascl i razem opuœcili chatк. Inicjacja mia³a siк odbyж przed wielkim ogniskiem na wiejskim placu. W nocy wys³ani zostali pos³aсcy i na dzisiejsz¹ uroczystoœж stawili siк szamani z innych wsi. Niektуrzy mieli do pokonania dwadzieœcia mil, ale przybyli, by wzi¹ж udzia³ w obrzкdach i na w³asne oczy zobaczyж obcego. Z tajnego schowka wyci¹gniкto ceremonialny bкben, ktуry teraz grzmia³ uroczyœcie. Wieœniacy rozmawiali, œmiali siк. Ale Bentley wyczuwa³ pewn¹ nerwowoœж i napiкcie. Najpierw odby³a siк ca³a seria taсcуw. Bentley zadr¿a³ zaniepokojony, gdy prowadz¹cy taniec zacz¹³ wymachiwaж nad g³ow¹ maczug¹ nabit¹ kawa³kami szk³a. W swym tanecznym transie zbli¿a³ siк niebezpiecznie do Bentleya i dzieli³o ich ju¿ tylko kilka stуp. Maczuga œwietlist¹ smug¹ rysowa³a siк nad tancerzem. Wieœniacy patrzyli zafascynowani. Bentley zamkn¹³ oczy przygotowuj¹c siк psychicznie na moment, gdy wokу³ niego w³¹czy siк pole ochronne. Ale tancerz oddali³ siк, a jego taniec zakoсczy³y okrzyki ogуlnego zadowolenia ze strony wieœniakуw. Huascl zacz¹³ przemawiaж. Bentley nie bez ulgi pomyœla³, ¿e zbli¿a siк do punktu kulminacyjnego uroczystoœci. - O, bracia - Huascl zwrуci³ siк do zebranych. - Ten oto obcy przeby³ wielk¹ prу¿niк, by staж siк naszym bratem. Wiele jego zwyczajуw jest dziwnych, a on sam otoczony jest dziwnym cieniem Z³ego. Ale czy ktoœ mo¿e w¹tpiж w jego dobre intencje? Czy ktoœ mo¿e w¹tpiж, ¿e z natury jest on dobry i uczciwy? Ta ceremonia ma na celu wypкdzenie z niego resztek Z³ego i uczynienie go jednym z nas. Nast¹pi³a g³ucha cisza, w czasie ktуrej Huascl podszed³ do Bentleya. - Teraz - rzek³ - i ty jesteœ szamanem. Jesteœ jednym z nas. Wyci¹gn¹³ do Bentleya rкkк. Bentley poczu³, jak serce zabi³o mu mocniej z radoœci. Zwyciк¿y³! Zosta³ zaakceptowany. Wyci¹gn¹³ rкkк i dotkn¹³ rкki Huascla. A w³aœciwie usi³owa³ to zrobiж, bo Protec, wiecznie czujny, ustrzeg³ go przed mo¿liwoœci¹ tak niebezpiecznego kontaktu. - Co za g³upie urz¹dzenie - zawy³ Bentley. Szybko uda³o mu siк znaleŸж kontrolkк i wy³¹czyж pole. Od razu zauwa¿y³, ¿e sprawa by³a przegrana. - Szatan! - wrzeszczeli Telianie wymachuj¹c wœciekle broni¹. - Z³y! - krzyczeli kap³ani. Bentley z nadziej¹ zwrуci³ siк do Huascla. - Cу¿ - odpowiedzia³ ten ze smutkiem - to prawda. Myœleliœmy, ¿e wypкdzimy Z³ego za pomoc¹ starych rytua³уw. Ale nie uda³o siк. Musi wiкc zostaж zniszczony. Trzeba zabiж diab³a. W kierunku Bentleya polecia³a lawina w³уczni. Oczywiœcie Protec natychmiast odpowiedzia³ na atak. Wkrуtce sta³o siк jasne, ¿e powsta³ impas. Bentley pozostawa³ kilka minut w polu, potem wy³¹cza³ je. Telianie, widz¹c go nadal ca³ym i zdrowym, ponawiali swe ataki, na ktуre Protec odpowiada³ natychmiastowym w³¹czaniem pola. Bentley usi³owa³ ruszyж w kierunku statku, ale Protec nie pozwala³ mu na to, w³¹czaj¹c siк ponownie prawie zaraz po wy³¹czeniu. W tym tempie przebycie jednej mili dziel¹cej go od statku wymaga³oby co najmniej miesi¹ca, a wiкc zaprzesta³ prуb. Postanowi³ przeczekaж ataki. Gdy tubylcy zdadz¹ sobie sprawк, ¿e nie s¹ w stanie nic mu zrobiж, dwie rasy bкd¹ musia³y zasi¹œж do negocjacji. Usi³owa³ odprк¿yж siк, ale w centrum pola by³o to praktycznie niemo¿liwe. By³ g³odny i potwornie chcia³o mu siк piж. Nie mia³ czym oddychaж. Przypomnia³ sobie wtedy, nie bez przera¿enia, ¿e poprzedniej nocy powietrze nie przenika³o otaczaj¹cego go pola. To przecie¿ oczywiste - nic nie jest w stanie przez nie siк przedostaж. Grozi³o mu wiкc uduszenie. Wiedzia³, ¿e nawet niezdobyta forteca mo¿e paœж, gdy obroсcy zgin¹ z g³odu lub braku powietrza. Zacz¹³ intensywnie myœleж. Jak d³ugo Telianie mog¹ prowadziж swуj atak? Przecie¿ wczeœniej czy pуŸniej ich to zmкczy. A mo¿e nie? Czeka³ do chwili, gdy nie mуg³ ju¿ oddychaж. Gdy wy³¹czy³ pole, zobaczy³, ¿e Telianie siedz¹ wokу³ niego. Rozpalono ogniska, gotowano strawк. Rinek leniwie rzuci³ w³уczni¹ w jego stronк i pole natychmiast w³¹czy³o siк ponownie. A wiкc to tak, pomyœla³ Bentley, oni ju¿ to wiedz¹. Chc¹ go zag³odziж na œmierж. Usi³owa³ myœleж, ale œciany jego ciemnej nory zaczк³y go przyt³aczaж. Da³a o sobie znaж klaustrofobia. Przez chwilк rozmyœla³, potem siкgn¹³ po wy³¹cznik. Telianie patrzyli na niego z pogard¹. Jeden z nich siкgn¹³ po w³уczniк. - Zaczekaj - krzykn¹³ Bentley. Jednoczeœnie w³¹czy³ radio. - O co chodzi? - zapyta³ Rinek. - Wys³uchaj mnie. To nieuczciwe, bym siedzia³ w Protecu jak w pu³apce. - Co siк dzieje? - zapyta³ profesor Sliggert. - Wy, Telianie, wiecie - mуwi³ Bentley ochryple - wiecie, ¿e mo¿ecie mnie zniszczyж w³¹czaj¹c ci¹gle Proteca. A ja nie mogк go wy³¹czyж! Nie mogк wydostaж siк z niego. - Ha - powiedzia³ profesor Sliggert - dostrzegam problem. - Bardzo nam przykro - przeprosi³ Huascl - ale Z³ego nale¿y zniszczyж. - Oczywiœcie, ¿e tak - odparowa³ Bentley z rezygnacj¹ - ale nie mnie. Niech mi pan da jak¹œ szansк, profesorze!!! - To rzeczywiœcie niedoci¹gniкcie. I to powa¿ne - zamyœli³ siк profesor. - Tego typu trudnoœci nie wystкpuj¹ podczas badaс laboratoryjnych. Wykazuje je dopiero test terenowy. Protec wymaga udoskonalenia. - Cudownie. Tylko, ¿e teraz jestem tu. Jak siк mam z tego wydostaж? - Przykro mi - odpar³ Sliggert - szczerze mуwi¹c, nigdy nie s¹dzi³em, ¿e zaistnieje taka koniecznoœж. Tak zaprojektowa³em szelki, byœ nie mуg³ uwolniж siк z nich niezale¿nie od okolicznoœci. - Ty wszawy... - Proszк ciк - odrzek³ Sliggert surowo - nie traж g³owy. - Gdybyœ mуg³ wytrzymaж jeszcze... kilka miesiкcy, mo¿e uda³oby siк nam... - Nie mogк! Powietrza! Wody! - Ognia! - krzykn¹³ Rinek z wykrzywion¹ twarz¹. - Ogniem wygnamy demona. I Protec znуw siк w³¹czy³. Bentley usi³owa³ wymyœliж coœ w ciemnoœciach. Musi za wszelk¹ cenк pozbyж siк Proteca. Ale jak? Wœrуd narzкdzi by³ nу¿. Czy nada siк do przeciкcia plastykowych szelek? Ale co potem? Nawet jeœli uwolni siк, to statek jest o milк st¹d. Bez Proteca mog¹ go zabiж jednym pchniкciem w³уczni. I zrobi¹ to z pewnoœci¹, uznali go przecie¿ nieodwo³alnie za demona. Ale jeœli zacznie biec, to przynajmniej ma jak¹œ szansк. Poza tym lepiej umrzeж od uderzenia w³уczni¹ ni¿ zadusiж siк powoli w ca³kowitej ciemnoœci. Bentley wy³¹czy³ pole. Telianie rozpalili wokу³ niego ogniska, zamykaj¹c mu drogк ucieczki œcian¹ ognia. Z wœciek³oœci¹ zacz¹³ manipulowaж no¿em. Nу¿ wbi³ siк jedynie w szelkк, ponownie w³¹czaj¹c Proteca. Kiedy znowu odzyska³ przytomnoœж, by³ ca³kowicie okr¹¿ony przez ogniska. Telianie ostro¿nie podsuwali ogieс w jego kierunku, zmniejszaj¹c obwуd ko³a. Bentley poczu³, jak mu serce zamiera. Gdy tylko ogieс znajdzie siк na tyle blisko, by w³¹czyж Protec, nie uda siк ju¿ go wy³¹czyж. Nie bкdzie ju¿ w stanie zapanowaж nad sta³ym sygna³em zagro¿enia. Znajdzie siк w pu³apce swego pola mocy na tak d³ugo, jak d³ugo podsycaж bкd¹ ogieс. A bior¹c pod uwagк zabobonnoœж istot prymitywnych i lкk przed Z³ym, istnieje mo¿liwoœж, ¿e mog¹ one podsycaж ogieс bez koсca. Rzuci³ nу¿, wzi¹³ obcinak i uda³o mu siк przeci¹ж plastykowy pas do po³owy. Ale ponownie znalaz³ siк w polu Proteca. Bentley by³ na pу³ ¿ywy, prawie omdlewa³ ze zmкczenia, walczy³ o ka¿dy ³yk powietrza. Z wielkim trudem wzi¹³ siк w garœж. Nie mo¿e teraz zemdleж. To by³by jego koniec. Znalaz³ kontrolkк wy³¹czaj¹c¹ pole. Ogieс by³ ju¿ bardzo blisko. Czu³ na swej twarzy jego ciep³o. Z furi¹ ci¹³ dalej pas i poczu³, ¿e ten ustкpuje. Wyskoczy³ z Proteca, zanim pole w³¹czy³o siк ponownie. Jego si³a rzuci³a go w ogieс. Ale upad³ na stopy i uda³o mu siк wyskoczyж z p³omieni bez ¿adnych obra¿eс. Wieœniacy zawyli. Bentley wyrwa³ siк do przodu. Biegn¹c porzuca³ kolejno narzкdzia, radio, skoncentrowan¹ ¿ywnoœж i kontener z wod¹. Raz tylko odwrуci³ siк. Zobaczy³, ¿e Telianie biegn¹ za nim. Ale ¿y³. Jego zmкczone serce wydawa³o siк rozsadzaж mu klatkк piersiow¹, a p³uca w ka¿dej chwili grozi³y rozedm¹. Ale teraz jego statek by³ tu¿ przed nim, wielki i przyjacielski majaczy³ w ciemnoœci na rуwninie. Musi mu siк udaж. Jeszcze tylko kilkanaœcie metrуw. Coœ zielonego przemknк³o przed nim. By³ to ma³y mog. Niezdarne zwierz¹tko usi³owa³o zejœж mu z drogi. Bentley zboczy³, by nie zabiж zwierz¹tka i zbyt pуŸno uœwiadomi³ sobie, ¿e nie powinien by³ zmieniaж tempa. Pod stop¹ poczu³ kamieс i run¹³ jak d³ugi. S³ysza³ tupot nуg Telian dobiegaj¹cych do niego. Uda³o mu siк podnieœж na jedno kolano. Ktoœ rzuci³ maczugк, ktуra wyl¹dowa³a na jego czole. - Ar gwy dril? - zapyta³ niezrozumiale g³os z daleka. Bentley otworzy³ oczy i zobaczy³ pochylonego nad sob¹ Huascla. By³ z powrotem we wsi, w chacie. Kilku uzbrojonych Telian sta³o w drzwiach obserwuj¹c go. - Ar dril? - zapyta³ ponownie Huascl. Bentley obrуci³ siк i zobaczy³ le¿¹ce obok niego w jak najwiкkszym porz¹dku narzкdzia, ¿ywnoœж, kontener z wod¹, radio i automatycznego t³umacza. Poci¹gn¹³ du¿y ³yk wody, a nastкpnie w³¹czy³ t³umacza. - Zapyta³em, czy dobrze siк czujesz? - powiedzia³ Huascl. - Jasne, ¿e tak - wymamrota³ Bentley, choж g³owк rozsadza³ mu bуl - skoсczmy ju¿ z tym. - Z czym? - Chcecie mnie zabiж, nieprawda¿? No to nie rуbmy z tego przedstawienia. - Ale¿ my nie chcieliœmy zniszczyж ciebie - powiedzia³ Huascl. - Wiedzieliœmy, ¿e jesteœ z gruntu dobry. To diab³a chcieliœmy zabiж. - Co? - zapyta³ Bentley nic nie rozumiej¹c. - ChodŸ, zobaczysz. Kap³ani pomogli Bentleyowi wstaж i wyprowadzili go na zewn¹trz. Na placu, opasany skacz¹cymi p³omieniami ognia, lœni³ wielki, czarny Protec. - Nie wiedzia³eœ o tym - powiedzia³ Huascl - ¿e diabe³ siedzia³ ci na plecach. - Co! - wyszepta³ ponownie Bentley. - To prawda. Chcieliœmy go wypкdziж przez oczyszczenie, ale by³ zbyt silny. Musieliœmy, bracie, zmusiж ciк, byœ stawi³ mu czo³a i odrzuci³ go. Wiedzieliœmy, ¿e przejdziesz tк prуbк. I przeszed³eœ. - Rozumiem - powiedzia³ Bentley. - Diabe³ na plecach... Cу¿, zdaje siк, ¿e macie racjк. W³aœnie tym mуg³ byж dla nich Protec, ten wielki, niekszta³tny ciк¿ar na jego plecach, wyrzucaj¹cy czarn¹ kulк za ka¿dym razem, gdy chcieli go oczyœciж. Czego mo¿na oczekiwaж od religijnych ludzi, jak nie prуb uwolnienia go z uœcisku szatana. Zobaczy³ kilka kobiet, ktуre wrzuca³y w ogieс ogarniaj¹cy Proteca kosze jedzenia. Pytaj¹co spojrza³ na Huascla. - Chcemy go zjednaж - powiedzia³ - bo to bardzo silny diabe³. Nasza wioska jest dumna, ¿e ma w swej niewoli tak potк¿nego szatana. Kap³an z s¹siedniej wioski powsta³ i zapyta³: - Czy jest wiкcej takich diab³уw tam, sk¹d przybywasz? Czy mуg³byœ i nam przywieŸж jednego, byœmy mogli go czciж? Kilku innych kap³anуw te¿ zaczк³o naciskaж. Bentley przytakn¹³. - To siк da za³atwiж - powiedzia³. Wiedzia³ ju¿, ¿e jest to pocz¹tek wymiany miкdzy Ziemi¹ a planet¹ Tels. No i ¿e nareszcie znaleziono jakieœ w³aœciwe zastosowanie dla dzie³a profesora Sliggerta. Prze³o¿y³a Jolanta Tippe

Ptaki - Czujniki Gelsen wszed³szy do sali stwierdzi³, ¿e wszyscy producenci ptakуw-czujnikуw ju¿ s¹. By³o ich szeœciu oprуcz niego i w pokoju zrobi³o siк niebiesko od dymu drogich cygar. - Sie masz, Charlie - zawo³a³ jeden z nich na widok Gelsena. Pozostali przerwali na chwilк rozmowк, by machn¹ж mu niedbale rкk¹ na powitanie. Uœwiadomi³ sobie kwaœno, ¿e jako producent ptakуw-czujnikуw nale¿a³ do grupy pracuj¹cej nad zbawieniem ludzkoœci. Bardzo ekskluzywnej. Ale jeœli chcesz ratowaж rodzaj ludzki, musisz mieж zamуwienie rz¹dowe. - Brakuje jeszcze pe³nomocnika rz¹du - poinformowa³ Gelsena jeden z obecnych. - Spodziewamy siк go lada chwila. - Mamy zielone œwiat³o - doda³ drugi. - Wspaniale. - Gelsen znalaz³ sobie krzes³o w pobli¿u drzwi i powiуd³ wzrokiem po sali. Zebranie robi³o wra¿enie zbiуrki harcerskiej. Szeœciu uczestnikуw ha³aœliwoœci¹ nadrabia³o nik³¹ liczebnoœж. Prezes Zjednoczenia Po³udniowego wydziera³ siк na ca³e gard³o mуwi¹c o niezwyk³ej wytrzyma³oœci ptakуw. Zwraca³ siк do dwуch innych prezesуw, ktуrzy uœmiechaj¹c siк i kiwaj¹c g³owami usi³owali mu przerwaж - jeden wywodem na temat tego, jak to œwie¿o przeprowadzi³ test na pomys³owoœж ptakуw, drugi charakterystyk¹ nowego aparatu zasilaj¹cego. Trzej pozostali, tworz¹cy ma³¹, zwart¹ grupkк, po³¹czyli swe g³osy w czymœ, co mo¿na by nazwaж jedynie peanem pochwalnym na czeœж ptakуw. Gelsen zauwa¿y³, ¿e wszyscy stoj¹ prosto, sztywno, jakby byli zbawcami ludzkoœci. Czuli siк nimi rzeczywiœcie. Nie wyda³o mu siк to zabawne. Jeszcze parк dni temu sam siк za takiego uwa¿a³. Za brzuchatego, z lekka ³ysiej¹cego œwiкtego. Westchn¹³ i zapali³ papierosa. Na pocz¹tku by³ pe³en entuzjazmu, tak jak i oni. Pamiкta doskonale, jak powiedzia³ do Macintyre’a, swojego g³уwnego in¿yniera:”Mac, nadchodz¹ nowe czasy. Ptaki to nasza odpowiedŸ”. A Macintyre, rуwnie¿ wyznawca idei ptakуw, powa¿nie skin¹³ g³ow¹. Jakie¿ cudowne wszystko siк wtedy wydawa³o! Prosta, pewna odpowiedŸ na jeden z powa¿niejszych problemуw ludzkoœci, zawarta w odrobinie nierdzewnego metalu, kryszta³u i plastyku. I pewnie w³aœnie dlatego ogarnк³y go teraz w¹tpliwoœci. Gelsen podejrzewa³, ¿e rozwi¹zanie jednego z najpowa¿niejszych problemуw ludzkoœci nie mo¿e byж a¿ tak ³atwe. To musi mieж jakiœ s³aby punkt. Ostatecznie zbrodnia jest zbyt starym problemem, ¿eby tak œwie¿y wynalazek jak ptaki mуg³ stanowiж jego rozwi¹zanie. - Panowie - wszyscy rozmawiali w takim podnieceniu, ¿e nikt nie zauwa¿y³ wejœcia pe³nomocnika rz¹du. Nag³e zrobi³o siк cicho jak makiem zasia³. - Panowie - powtуrzy³ t³usty przedstawiciel rz¹du - prezydent w porozumieniu z kongresem postanowi³ powo³aж we wszystkich mniejszych i wiкkszych oœrodkach miejskich specjalne placуwki do spraw ptakуw-czujnikуw. Na sali zapanowa³o o¿ywienie. Mimo wszystko jednak bкd¹ mieli szansк ocaliж ludzkoœж, pomyœla³ Gelsen, i z niepokojem zada³ sobie pytanie, co w tym mo¿e byж niew³aœciwego. Uwa¿nie s³ucha³, jak przedstawiciel rz¹du referowa³ plany dystrybucji. Otу¿ kraj mia³ zostaж podzielony na siedem okrкgуw, z ktуrych ka¿dy mia³ byж zaopatrywany przez jednego producenta. Oznacza³o to oczywiœcie monopol, ale nie by³o innego wyjœcia. Podobnie jak w przypadku ³¹cznoœci telefonicznej, jest to sprawa ogуlnego dobra, a tym samym nie mo¿e byж mowy o ¿adnej konkurencji. Ptaki-czujniki mia³y s³u¿yж wszystkim jednakowo. - Prezydent ma nadziejк - ci¹gn¹³ przedstawiciel rz¹du - ¿e organizacja s³u¿by ptasiej zostanie zakoсczona w mo¿liwie najkrуtszym terminie. Bкdziecie mieli pierwszeсstwo w uzyskiwaniu takich surowcуw, jak metale strategiczne, nie mуwi¹c o sile roboczej i tym podobnych. - Jeœli o mnie chodzi - powiedzia³ prezes Zjednoczenia Po³udniowego - pierwsz¹ partiк ptakуw mogк dostarczyж w ci¹gu tygodnia. Wszystko jest zapiкte na ostatni guzik. Reszta obecnych zajк³a podobne stanowisko. Fabryki ju¿ od miesiкcy by³y gotowe do rozpoczкcia produkcji. Ostatecznie przyjкto znormalizowane urz¹dzenia i tylko czekano na zezwolenie czynnikуw oficjalnych. - Œwietnie - rzek³ przedstawiciel rz¹du. - Jeœli to wszystko, to myœlк, ¿e mo¿emy... czy s¹ jakieœ pytania? - Tak - odpar³ Gelsen. - Chcia³bym wiedzieж, czy do produkcji zatwierdzony jest obecny model. - Oczywiœcie - odrzek³ pe³nomocnik rz¹du. - Jest najdoskonalszy. - Mam pewne zastrze¿enia - oœwiadczy³ Gelsen wstaj¹c. Koledzy zmierzyli go lodowatym wzrokiem. Ten cz³owiek opуŸnia nadejœcie z³otej ery. - Jakiej natury? - zapyta³ pe³nomocnik. - Przede wszystkim chcia³bym siк zastrzec, ¿e w pe³ni popieram wprowadzenie urz¹dzeс mechanicznych s³u¿¹cych zapobieganiu zbrodni. Od wiekуw istnieje ogromna tego potrzeba. Kwestionujк jedynie uk³ady uczenia. O¿ywiaj¹ one niejako maszynк, wyposa¿aj¹c j¹ w rodzaj œwiadomoœci. Nie mogк tego aprobowaж. - Ale¿ sam pan przecie¿ dowodzi³, ¿e ptaki nie bкd¹ w pe³ni doskona³e, je¿eli nie wmontuje im siк takich obwodуw. Bez tego zdo³aj¹ udaremniж zaledwie jakieœ siedemdziesi¹t procent morderstw. - Wiem o tym - odrzek³ Gelsen trochк niepewnie. Wydaje mi siк jednak, ¿e umo¿liwienie maszynie podejmowania decyzji, do ktуrych ma prawo jedynie cz³owiek, kryje w sobie niebezpieczeсstwo natury moralnej - uparcie obstawa³ przy swoim. - Daj spokуj, Gelsen! - wykrzykn¹³ jeden z kolegуw. To nie ma z tym nic wspуlnego. Bкdzie to jedynie potwierdzenie decyzji wszystkich uczciwych ludzi od pocz¹tku œwiata. - Ca³kowicie siк z tym zgadzam - oœwiadczy³ pe³nomocnik rz¹du. - Ale rozumiem jednoczeœnie zastrze¿enia pana Gelsena. To rzeczywiœcie smutne, ¿e rozwi¹zywanie naszych, ludzkich, problemуw musimy powierzaж maszynom, a jeszcze smutniejsze, ¿e maszyny musz¹ egzekwowaж nasze prawa. Ale pan bкdzie uprzejmy nie zapominaж, panie Gelsen, ¿e praktycznie nie istnieje inny sposуb zapobie¿enia zbrodni, z a n i m do niej dojdzie. By³oby to nieuczciwe w stosunku do wszystkich tych, ktуrzy ci¹gle gin¹ niewinnie, gdybyœmy z pobudek czysto filozoficznych ograniczali mo¿liwoœci ptakуw-czujnikуw. Czy nie zgadza siк pan ze mn¹? - No, owszem - odrzek³ bez przekonania Gelsen. T³umaczy³ to sobie tysi¹ce razy, ale ci¹g³e jeszcze coœ go niepokoi³o. Bкdzie musia³ pogadaж z Macintyre’em. Pod koniec konferencji uderzy³a go pewna myœl. Gelsen uœmiechn¹³ siк. Wielu policjantуw zostanie bez pracy. - No i co ty na to? - zapyta³ funkcjonariusz policji Celtrics. - Piкtnaœcie lat cz³owiek harowa³ w Wydziale Zabуjstw po to, ¿eby go w koсcu wygryz³a jakaœ tam maszyna. - Przejecha³ du¿¹, czerwon¹ d³oni¹ po czole i pochyli³ siк nad biurkiem kapitana. - I proszк: czy nauka nie jest wspania³a? Dwуch innych policjantуw, te¿ by³ych pracownikуw Wydzia³u Zabуjstw, ponuro pokiwa³o g³owami. - Nie martw siк - rzek³ kapitan. - Urz¹dzimy ciк w Kradzie¿ach. Zobaczysz, na pewno ci siк spodoba. - Nie mogк siк z tym pogodziж - narzeka³ Celtrics ¿eby jakiœ cholerny kawa³ek blachy i szk³a rozwi¹zywa³ za cz³owieka sprawy morderstw. - Niezupe³nie - odpar³ kapitan. - Zadaniem ptakуw-czujnikуw jest zapobieganie zbrodni, zanim do niej dojdzie. - Wobec tego trudno tu mуwiж o zbrodni - odpar³ jeden z policjantуw. - Chodzi mi o to, ¿e przecie¿ nie mo¿na powiesiж cz³owieka za morderstwo, dopуki go nie pope³ni, prawda? - A tym samym nie mo¿na go aresztowaж - doda³ Celtrics. - Nie mam pojкcia, jak sobie z tym poradz¹ - przyzna³ kapitan. Zapad³a cisza. Kapitan ziewn¹³ i spojrza³ na zegarek. - Jednego nie rozumiem - powiedzia³ Celtrics - jak oni to robi¹? Od czego siк to wszystko zaczк³o, kapitanie? Kapitan pilnie studiowa³ twarz Celtricsa, usi³uj¹c doszukaж siк w niej œladуw ironii - ostatecznie od miesiкcy ptaki-czujniki nie schodzi³y z ³amуw gazet. Uœwiadomi³ sobie jednak, ¿e Celtrics, podobnie jak jego kumple, rzadko kiedy czyta cokolwiek poza wiadomoœciami ze sportu. - No wiкc - zacz¹³ usi³uj¹c przypomnieж sobie, czego siк dowiedzia³ z niedzielnych dodatkуw - ci uczeni zajmowali siк kryminologi¹. Przeprowadzali badania nad mordercami, ¿eby siк przekonaж, na jakiej zasadzie oni dzia³aj¹. Stwierdzili, ¿e ich mуzg wysy³a zupe³nie inny rodzaj fal ni¿ mуzg zwyk³ego cz³owieka. I ich gruczo³y te¿ funkcjonuj¹ inaczej. A to wszystko mo¿na zaobserwowaж w chwili, kiedy w³aœnie maj¹ pope³niж zbrodniк. No i ci uczeni wynaleŸli takie urz¹dzenie - coœ w rodzaju czerwonego sygna³u, ktуry siк zapala, w momencie kiedy powstaj¹ te fale. - Uczeni - powtуrzy³ z gorycz¹ Celtrics. - Ale w³aœciwie to nie wiedzieli, co z tym urz¹dzeniem zrobiж. By³o za du¿e i niewygodne w eksploatacji. Zbudowali wiкc na podobnej zasadzie mniejsze jednostki i rozes³ali je do kilku komisariatуw. Zdaje siк, ¿e nawet jeden taki aparat by³ w naszym stanie. Ale nie zda³o to egzaminu. Nie mo¿na by³o zd¹¿yж na czas, ¿eby zapobiec zbrodni. Dlatego skonstruowali ptaki-czujniki. - Nie wierzк, ¿eby one skutecznie dzia³a³y - upiera³ siк jeden z policjantуw. - Owszem, dzia³aj¹. Czyta³em o wynikach prуbnych akcji. Te ptaki potrafi¹ wyniuchaж zbrodniarza, zanim zamorduje. A wtedy wywo³uj¹ u niego coœ w rodzaju potк¿nego szoku i to wystarcza, ¿eby faceta zniechкciж. - Kapitanie, likwiduje pan Wydzia³ Zabуjstw? - zapyta³ Celtrics. - Nie - odpar³ kapitan. - Zostawiк za³ogк kadrow¹, zobaczymy, jak siк te ptaki bкd¹ spisywaж. - Te¿! - parskn¹³ Celtrics. - Za³ogк kadrow¹. To œmieszne! - Mo¿liwe. Ale mimo to zostawiк kilku ludzi. Wydaje mi siк, ¿e ptaki nie dadz¹ sobie z tym wszystkim rady. - Dlaczego? - Niektуrzy mordercy nie wysy³aj¹ tych fal - odrzek³ kapitan usi³uj¹c sobie przypomnieж dalsze szczegу³y przeczytanego artyku³u. - A mo¿e ich gruczo³y nie dzia³aj¹ czy coœ w tym rodzaju? - A ktуrzy to s¹? - zapyta³ Celtrics z zawodow¹ ciekawoœci¹. - Dok³adnie nie wiem. Ale s³ysza³em, ¿e powymyœlali jakieœ cholerne urz¹dzenia, wiкc pewnie nied³ugo ze wszystkimi sobie te ptaki poradz¹. - W jaki sposуb? - Ucz¹ siк. To znaczy ptaki. Tak jak ludzie. - Bujasz. - Nic podobnego. - Ju¿ ja tam lepiej na wszelki wypadek naoliwiк moj¹ spluwк. Cz³owiek nie mo¿e ufaж tym uczonym. - Masz racjк. - Jakieœ ptaki sobie wymyœlili! - parskn¹³ pogardliwie Celtrics. Ponad miastem szybowa³ leniwie ptak-czujnik. Jego aluminiowa pokrywa lœni³a w porannym s³oсcu, a na rozpostartych skrzyd³ach taсczy³y plamy œwiat³a. Ptak lecia³ bezszelestnie, ale wyczulony by³ na ka¿dy bodziec. Uk³ad orientacji przestrzennej informowa³ go, gdzie siк znajduje, i utrzymywa³ krzyw¹ lotu. Oczy i uszy, stanowi¹ce jeden zespу³, nie przestawa³y szukaж, wypatrywaж. I nagle - b³yskawiczny elektroniczny refleks: ptak zacz¹³ reagowaж na jakiœ bodziec. Oœrodek koordynacji sprawdzi³ wra¿enie, porуwnuj¹c je z elektrycznymi i chemicznymi danymi zawartymi w pamiкci. PrzekaŸnik w³¹czy³ siк samoczynnie. Pod wp³ywem coraz silniejszych bodŸcуw ptak spiralnym lotem opada³ w dу³. C z u ³ wydzielinк pewnych gruczo³уw; smakowa³ osobliw¹ falк wys³an¹ przez czyjœ mуzg. Gotowy do ataku spikowa³ w porannym jasnym s³oсcu. Dinelli by³ w takim napiкciu, ¿e nie zauwa¿y³ zbli¿aj¹cego siк ptaka. Z wycelowanym pistoletem wpatrywa³ siк w potк¿n¹ postaж w³aœciciela sklepu. - Nie zbli¿aj siк! - Chcesz mnie zabiж, nкdzny ³obuzie?! - powiedzia³ kupiec i post¹pi³ krok naprzуd. - Uwa¿aj, bo ci gnaty poprzetr¹cam, ty pokurczu jeden! - Zbyt g³upi czy te¿ zbyt odwa¿ny, ¿eby doceniж groŸbк wycelowanej w siebie broni, ruszy³ na ma³ego opryszka. - Dobra, ju¿ dobra - rzek³ Dinelli w stanie kompletnej paniki. - Zje¿d¿aj... Potк¿ne wy³adowanie elektryczne przewrуci³o go na plecy. Pistolet wystrzeli³, niszcz¹c wystawк pe³n¹ produktуw spo¿ywczych. - Co to ma znaczyж, u diab³a? - powiedzia³ w³aœciciel sklepu patrz¹c na og³uszonego z³odzieja. W tym momencie dostrzeg³ b³ysk skrzyde³. - A niech to wszyscy diabli, te ptaki rzeczywiœcie dzia³aj¹! Patrzy³ tak d³ugo, a¿ srebrzyste skrzyd³a znik³y mu z oczu, po czym zadzwoni³ na policjк. Ptak powrуci³ do swego punktu obserwacyjnego ponad miastem. Jego oœrodek koordynacji zarejestrowa³ nowe informacje dotycz¹ce morderstwa. Z wieloma faktami zetkn¹³ siк po raz pierwszy. Nowe dane zosta³y przekazane jednoczeœnie wszystkim pozosta³ym ptakom, ktуre z kolei nades³a³y swoje spostrze¿enia. Miкdzy ptakami nie ustawa³a wzajemna wymiana informacji, metod i definicji. Teraz, kiedy ptaki-czujniki p³ynк³y z taœmy monta¿owej nieprzerwanym strumieniem, Gelsen pozwoli³ sobie na ma³e odprк¿enie. Jego zak³ady zawsze na czas wywi¹zywa³y siк z zamуwieс, na pierwszym miejscu uwzglкdniaj¹c potrzeby du¿ych oœrodkуw miejskich w jego okrкgu. - Wszystko idzie g³adko, szefie - powiedzia³ in¿ynier Macintyre wchodz¹c po zakoсczeniu swojego normalnego obchodu. - Pierwszorzкdnie. Siadaj. Ogromny mк¿czyzna usiad³ i zapali³ papierosa. - Ju¿ kawa³ czasu, jakeœmy zaczкli produkcjк, co? odezwa³ siк Gelsen, ktуremu nic lepszego nie przysz³o do g³owy. - Aha - zgodzi³ siк Macintyre. Opar³ siк wygodnie, g³кboko zaci¹gaj¹c siк papierosem. By³ jednym z konsultantуw przy opracowywaniu prototypu ptaka. Od tamtej pory up³ynк³o szeœж lat. Ca³y czas pracowa³ u Gelsena i mк¿czyŸni zaprzyjaŸnili siк serdecznie. - Chcia³em ciк zapytaж o jedn¹ rzecz - Gelsen zawiesi³ g³os. Nie wiedzia³, jak to sformu³owaж. Zapyta³ wiкc po prostu: - Co ty myœlisz o ptakach, Mac? - Kto? Ja? - in¿ynier uœmiechn¹³ siк nerwowo. Od momentu, kiedy zrodzi³a siк koncepcja ptaka-czujnika, nie potrafi³ jeœж, piж ani spaж, ¿eby o tym nie myœleж. Jaki wiкc mуg³ mieж do tej sprawy stosunek! - To przecie¿ wspania³a rzecz! - Nie o to mi chodzi - odpar³ Gelsen. Chodzi³o mu w³aœciwie o to, ¿eby ktoœ wreszcie zrozumia³ jego punkt widzenia. - Czy nie uwa¿asz, ¿e myœl¹ca maszyna mo¿e kryж w sobie niebezpieczeсstwo? - Nie s¹dzк, szefie. A dlaczego pytasz? - S³uchaj, Mac, nie jestem ani uczonym, ani in¿ynierem. Ja po prostu finansujк tк ca³¹ imprezк, a reszta to ju¿ wasza sprawa. Ale jako laika ptaki zaczynaj¹ mnie przera¿aж. - Nie widzк ¿adnych powodуw. - Nie podobaj¹ mi siк te uk³ady uczenia. - Dlaczego? - Macintyre znуw siк uœmiechn¹³. - Wiem, nie ty jeden siк boisz. Obawiacie siк, ¿e pewnego piкknego poranka wasze maszyny ockn¹ siк i zapytaj¹:”W³aœciwie co my tutaj robimy? To my powinnyœmy rz¹dziж œwiatem”. O to ci chodzi, co? - Coœ w tym rodzaju - przyzna³ Gelsen. - Nie ma obawy - odpar³ Macintyre. - Rzeczywiœcie ptak-czujnik to skomplikowane urz¹dzenie, ale na przyk³ad taka maszyna licz¹ca z MIT jest o ca³e niebo bardziej skomplikowana. A poza tym ptaki nie maj¹ œwiadomoœci. - Nie. Ale mog¹ siк uczyж. - Owszem, w tym samym stopniu co wszystkie maszyny licz¹ce nowego typu. Boisz siк, ¿e siк sprzymierz¹ z ptakami? Gelsen by³ z³y na Macintyre’a, ale jeszcze bardziej by³ z³y na siebie, ¿e siк oœmiesza. - Kiedy naprawdк ptaki mog¹ wykorzystaж swoj¹ zdolnoœж uczenia siк. Przecie¿ nikt ich nie kontroluje. - W³aœnie o to chodzi - rzek³ Macintyre. - Myœla³em o tym, ¿eby siк wycofaж z ca³ego tego interesu - Gelsen dopiero teraz tak na dobre zda³ sobie z tego sprawк. - Szefie, mo¿e pos³uchasz, co o tym s¹dzi twуj in¿ynier. - Jasne, s³ucham. - Ptaki-czujniki nie s¹ bardziej niebezpieczne ni¿ samochody, maszyny licz¹ce IBM czy termometry. Nie maj¹ wiкcej œwiadomoœci czy woli od tamtych urz¹dzeс. S¹ tak skonstruowane, ¿eby reagowa³y na okreœlone bodŸce i pod ich wp³ywem wykonywa³y pewne operacje. - A co z uk³adami uczenia? - One s¹ niezbкdne - mуwi³ Macintyre cierpliwie, jakby t³umaczy³ dziesiкcioletniemu dziecku. Celem ptakуw-czujnikуw jest udaremnianie wszelkich zbrodni, zgadzasz siк ze mn¹? Ale tylko niektуrzy mordercy wysy³aj¹ te bodŸce. ¯eby jednak mуc zidentyfikowaж wszystkich, ptak musi poszukiwaж nowych definicji zbrodni i porуwnywaж je z wiadomoœciami, jakie uzyska³ do tej pory. - Uwa¿am, ¿e jest w tym coœ nieludzkiego - rzek³ Gelaen. - I to jest w³aœnie najwspanialsze. ¯e ptaki nie podlegaj¹ uczuciom. Ich sposуb myœlenia jest nieantropomorficzny. Nie mo¿na ich ani przekupiж, ani poddaж dzia³aniu narkotykуw. Ani zastraszyж. Na biurku Gelsena zabrzкcza³ radiotelefon. Gelsen zignorowa³ go. - Ja to wszystko wiem - rzek³ - a mimo to czujк siк czasem jak cz³owiek, ktуry wynalaz³ dynamit. On te¿ myœla³, ¿e dynamit bкdzie s³u¿y³ tylko do wysadzania w powietrze karpin. - Ale przecie¿ ty n i e w y n a l a z ³ e œ ptakуw. - To nie szkodzi. Jako ich producent i tak czujк siк za to wszystko moralnie odpowiedzialny. Radiotelefon zabrzкcza³ ponownie i Gelsen poirytowany nacisn¹³ guzik. - Mam meldunki z pierwszego tygodnia dzia³alnoœci ptakуw - zakomunikowa³a sekretarka. - Jak sprawa wygl¹da? - Wspaniale. - Chcia³bym je mieж w ci¹gu piкtnastu minut - Gelsen wy³¹czy³ radiotelefon i zwrуci³ siк do Macintyre’a, ktуry w³aœnie czyœci³ sobie paznokcie zapa³k¹. - Czy nie uwa¿asz, ¿e œwiadczy to o pewnej aktualnej tendencji w myœli ludzkiej? Demon mechanizacji? Elektroniczny ojciec? - Szefie - rzek³ Macintyre - myœlк, ¿e powinieneœ dok³adniej przestudiowaж problem ptakуw. Czy orientujesz siк, co zosta³o wbudowane w ich obwody? - Tylko z grubsza. - Przede wszystkim cel: uniemo¿liwianie ¿ywym organizmom pope³niania morderstw. Po drugie: morderstwo zosta³o zdefiniowane jako akt gwa³tu polegaj¹cy na biciu, duszeniu, maltretowaniu, w ka¿dym razie na przerwaniu funkcji ¿yciowych jednego ¿ywego organizmu przez drugi ¿ywy organizm. Po trzecie: wiкkszoœж mordercуw mo¿na bкdzie wykryж dziкki specjalnym reakcjom chemicznym i elektrycznym zachodz¹cym w ich organizmach. Macintyre przerwa³, ¿eby zapaliж nastкpnego papierosa. - Te czynniki warunkuj¹ normalne funkcje ptaka. Jeœli chodzi o uk³ady uczenia, dochodz¹ dwa punkty dodatkowe. Po czwarte: istniej¹ ¿ywe organizmy, ktуre mog¹ pope³niaж morderstwa bez reakcji wspomnianych w punkcie trzecim. Po pi¹te: mog¹ byж one wykryte dziкki danym zawartym w punkcie drugim. - Rozumiem - rzek³ Gelsen. - Widzisz teraz, jakie to niezawodne urz¹dzenie? - Tak... chyba tak - Gelsen zawaha³ siк przez chwilк. To by chyba by³o wszystko. - W porz¹dku - odpar³ in¿ynier i wyszed³. Gelsen zaduma³ siк. Przecie¿ ptaki n i e m o g ³ y zawieœж.. - Proszк mi przys³aж sprawozdanie - poleci³ przez radiotelefon. Wysoko ponad oœwietlonymi budynkami miasta szybowa³ ptak-czujnik. Zrobi³o siк ciemno, ale w oddali widzia³ jeszcze jednego i jeszcze jednego ptaka. Bo by³o to du¿e miasto. Aby zapobiec zbrodni... Trzeba by³o na coraz wiкcej rzeczy zwracaж uwagк. Coraz to nowe informacje krzy¿owa³y siк w powietrzu tworz¹c niewidzialn¹ siatkк ³¹cz¹c¹ ptaki. Nowe dane, nowe sposoby wykrywania gwa³tu i mordu. Uwaga! Czujnik reaguje! Dwa ptaki da³y nurka jednoczeœnie. Jeden pochwyci³ sygna³ o u³amek sekundy wczeœniej ni¿ drugi, ktуry wobec tego wzbi³ siк z powrotem podejmuj¹c swуj lot patrolowy. ~ Punkt czwarty: istniej¹ ¿ywe organizmy, ktуre mog¹ pope³niaж morderstwa bez reakcji wymienionych w punkcie trzecim. Dziкki tej nowej informacji ptak poprzez ekstrapolacjк doszed³ do wniosku, ¿e ten osobnik zamierza pope³niж morderstwo, mimo ¿e nie towarzysz¹ temu charakterystyczne fluidy natury chemicznej i elektrycznej. Ptak wyostrzonymi zmys³ami obserwowa³ podejrzanego osobnika. Wreszcie podj¹³ decyzjк i run¹³ w dу³. Roger Greco sta³ oparty o mur budynku z rкkami w kieszeniach. W lewej d³oni zaciska³ ch³odn¹ kolbк swojej czterdziestki pi¹tki. Czeka³ cierpliwie. Nie myœla³ o niczym szczegуlnym; po prostu spokojnie, ca³kowicie odprк¿ony, oparty o mur czeka³ na cz³owieka. Greco nie wiedzia³ nawet, dlaczego уw cz³owiek mia³ zgin¹ж. Zreszt¹ wszystko mu by³o jedno. Ten brak zainteresowania stanowi³ jedn¹ z jego dwуch g³уwnych zalet. Drug¹ by³a znajomoœж fachu. Jedna kula ulokowana zrкcznie w g³owie mк¿czyzny, ktуrego nawet nie zna³. Ani go to nie podnieca³o, ani nie mierzi³o. Praca jak ka¿da inna. Zabi³eœ cz³owieka. No to co? Kiedy jego ofiara wysz³a z budynku, Greco wyj¹³ spluwк z kieszeni. Odbezpieczy³ j¹ i wycelowa³... w dalszym ci¹gu o niczym nie myœl¹c... Nagle zosta³ zwalony z nуg. By³ pewien, ¿e to kula. Pozbiera³ siк jakoœ, rozejrza³ doko³a i kiedy ponownie usi³owa³ wzi¹ж swoj¹ ofiarк na cel... znуw zosta³ zwalony z nуg. Tym razem mierzy³ z pozycji le¿¹cej. Jako wytrawnemu fachowcowi nie przysz³o mu nawet do g³owy, ¿e mуg³by daж za wygran¹. Po nastкpnym ciosie zrobi³o mu siк czarno przed oczami. Szok nie ustкpowa³, obowi¹zkiem ptaka bowiem by³o chroniж ofiarк gwa³tu za wszelk¹ cenк, b e z w z g 1 к d u na mordercк. Mк¿czyzna podszed³ do swojego samochodu, nie zauwa¿ywszy nic szczegуlnego. Wszystko odby³o siк w kompletnej ciszy. Gelsen by³ zadowolony. Ptaki spisywa³y siк bez zarzutu. Liczba zbrodni zmniejszy³a siк najpierw do po³owy, a potem do jednej czwartej. Ciemne zau³ki przesta³y ziaж groz¹. Ludzie przestali unikaж o zmierzchu parkуw i skwerуw. Zdarza³y siк jeszcze oczywiœcie napady rabunkowe. Szerzy³y siк kradzie¿e kieszonkowe, defraudacje, fa³szerstwa i setki innych przestкpstw. Ale to ju¿ nie mia³o takiego znaczenia. Stracone pieni¹dze mo¿na odzyskaж; ¿ycia - nie. Gelsen ju¿ by³ w³aœciwie sk³onny przyznaж, ¿e nie mia³ racji w sprawie ptakуw. Mimo wszystko spe³nia³y zadanie, z ktуrym cz³owiek nie potrafi³ sobie poradziж. Pierwszy sygna³, ¿e coœ jest nie w porz¹dku, odebra³ dziœ rano, kiedy do jego gabinetu wszed³ Macintyre. Stan¹³ w milczeniu przed biurkiem Gelsena, wyraŸnie zaniepokojony i jak gdyby trochк zmieszany. - Co siк sta³o, Mac? - Jeden z ptakуw zaatakowa³ pracownika rzeŸni. Przewrуci³ go. Gelsen zastanowi³ siк. Tak, oczywiœcie, ¿e ptaki musz¹ to robiж. Za pomoc¹ swoich nowych uk³adуw uczenia sklasyfikowa³y zabijanie zwierz¹t jako morderstwo. - Powiedz w³aœcicielom rzeŸni, ¿eby zmechanizowali ubуj. Zawsze mnie to napawa³o wstrкtem. - Dobra - Macintyre z³o¿y³ usta w ciup, wzruszy³ ramionami i wyszed³ z gabinetu. Gelsen sta³ zamyœlony ko³o swego biurka. Czy ptaki nie mog¹ odrу¿niж morderstwa od legalnie wykonywanego zawodu? NajwyraŸniej nie. Dla nich morderstwo to morderstwo. Bez ¿adnych wyj¹tkуw. Zasкpi³ siк. Trzeba bкdzie im trochк skalibrowaж obwody. Ale niewiele, zdecydowa³ pospiesznie. Tak ¿eby tylko trochк lepiej potrafi³y rу¿nicowaж zjawiska. Usiad³ i znуw pogr¹¿y³ siк w papierach, usi³uj¹c nie dopuœciж do g³osu dawnego strachu. Przywi¹zali skazaсca do krzes³a elektrycznego i przypiкli mu elektrodк do nogi. - Och! Och! - jкcza³, niezupe³nie œwiadom tego, co siк z nim dzieje. Na ogolon¹ g³owк w³o¿ono mu he³m i dopiкto ostatnie paski. Jego cichy jкk nie ustawa³. I wtedy wlecia³ ptak. Ktуrкdy siк dosta³ - nikt nie wiedzia³. Wiкzienia s¹ wielkie, masywne, z wieloma zaryglowanymi drzwiami, a jednak ptak dosta³ siк jakoœ do œrodka... ¿eby zapobiec zbrodni. - Wyrzuжcie go st¹d! - krzykn¹³ dozorca i siкgn¹³ do wy³¹cznika. Ptak zwali³ go z nуg. - Co to ma znaczyж?! - wrzasn¹³ stra¿nik i sam wyci¹gn¹³ rкkк. Ale w tej chwili run¹³ na pod³ogк obok dozorcy. - To nie morderstwo, idioto! - krzykn¹³ drugi stra¿nik. Wyj¹³ broс, ¿eby zestrzeliж szybuj¹cego pod sufitem metalowego ptaka. Wyczuwaj¹c to ptak cisn¹³ nim o œcianк. W pomieszczeniu zapanowa³a cisza. Po chwili skazaniec, w he³mie na g³owie, zacz¹³ chichotaж. Ale zaraz przesta³. Ptak polatuj¹c nad nim pilnowa³, ¿eby nie pope³niono ¿adnej zbrodni. £¹cz¹c¹ ptaki siatk¹ pop³ynк³y nowe informacje. Tysi¹ce nie kierowanych przez nikogo, niezale¿nych ptakуw zarejestrowa³y je i zaczк³y zgodnie z nimi dzia³aж. Bicie, duszenie czy w jakikolwiek inny sposуb przerwanie funkcji ¿yciowych jednego ¿ywego organizmu przez drugi ¿ywy organizm. Nowe akty gwa³tu wymagaj¹ce interwencji. - No, bujaj siк! - wykrzykn¹³ farmer Ollister i ponownie uniуs³ bat. Koс wierzgn¹³ i wуz turkocz¹c i podskakuj¹c na wybojach ¿wawiej ruszy³ do przodu. - No, ruszaj siк, ty chabeto cholerna! - wrzasn¹³ farmer i znуw uniуs³ bat. Ale bat nie spad³. Czujny ptak, wкsz¹c w tym akt gwa³tu, zwali³ ch³opa z koz³a. ¯ywy organizm? Co to jest ¿ywy organizm? W miarк poznawania nowych faktуw ptaki rozszerza³y swoje definicje, maj¹c tym samym coraz wiкcej pracy. Sylwetka jelenia rysowa³a siк wyraŸnie na tle lasu. Myœliwy uniуs³ strzelbк i starannie wycelowa³. Nie zd¹¿y³ jednak poci¹gn¹ж za spust. Woln¹ rкk¹ Gelsen otar³ spocon¹ twarz. - W porz¹dku - powiedzia³ do telefonu. Wys³ucha³ spokojnie obelg p³yn¹cych z drugiej strony przewodu, po czym lekko od³o¿y³ s³uchawkк na wide³ki. - Co tym razem? - zapyta³ Macintyre. By³ nie ogolony, mia³ rozluŸniony krawat i rozpiкt¹ koszulк. - Nastкpny rybak - odpar³ Gelsen. - Ptaki nie daj¹ mu ³owiж, mimo ¿e jego rodzina przymiera g³odem. Pyta, co zamierzamy w tej sprawie zrobiж. - Ile ju¿ jest za¿aleс? - Nie mam pojкcia. Nie otwiera³em jeszcze poczty. - Wydaje mi siк, ¿e wiem, na czym k³opot polega rzek³ ponuro Macintyre, z min¹ cz³owieka, ktуry poniewczasie wie, jak dosz³o do tego, ¿e wysadzi³ ziemiк w powietrze. - Ciekaw jestem. - Wszyscy za³o¿yli z gуry, ¿e my chcemy zapobiec wszelkim morderstwom. A myœmy sobie wyobra¿ali, ¿e ptaki bкd¹ myœla³y tak samo jak my. Powinniœmy jaœniej sprecyzowaж warunki. - Ale wiesz co - powiedzia³ Gelsen - zanim je sprecyzujemy, musimy wiedzieж dok³adnie, co to s¹ morderstwa i dlaczego siк zdarzaj¹. A z kolei gdybyœmy to wiedzieli, ptaki nie by³yby nam potrzebne. - Nie jestem tego pewny. Po prostu trzeba im powiedzieж, ¿e niektуre sytuacje nosz¹ce pozory morderstwa nie s¹ morderstwami. - Ale dlaczego one przeszkadzaj¹ rybakom? - zapyta³ Gelsen. - A dlaczego mia³yby nie przeszkadzaж? Ryby i zwierzкta s¹ ¿ywymi organizmami. To po prostu tylko my uwa¿amy, ¿e zabijanie ich nie jest mordowaniem. Zadzwoni³ telefon. Gelsen spojrza³ na niego z wœciek³oœci¹ i nacisn¹³ guzik radiotelefonu. - Prosi³em przecie¿, ¿eby nie ³¹czyж telefon6w. ¯adnych. - To Waszyngton - odpar³a sekretarka. - Myœla³am, ¿e... - Przepraszam. - Gelsen podniуs³ s³uchawkк. - Tak, oczywiœcie, ¿e k³opot. Tak? W porz¹dku, zastosujк siк od³o¿y³ s³uchawkк. - Krуtko wкz³owato - oznajmi³ Macintyre’owi. - Mamy chwilowo wycofaж ptaki. - To nie bкdzie takie proste - odpar³ Macintyre. Wiesz przecie¿, ¿e one w³aœciwie nie podlegaj¹ ¿adnej kontroli. Raz na tydzieс zg³aszaj¹ siк tylko na przegl¹d techniczny. Bкdziemy je musieli jeden po drugim po prostu wy³¹czaж. - Trudno, musimy siк za to wzi¹ж. Firma Monroe z wybrze¿a wy³¹czy³a ju¿ blisko czwart¹ czкœж swoich ptakуw. - Trzeba im bкdzie wmontowaж obwody ograniczaj¹ce. - Piкknie - odrzek³ Gelsen z gorycz¹. - Nie posiadam siк wprost ze szczкœcia. Ptaki uczy³y siк b³yskawicznie, w zawrotnym tempie rozszerzaj¹c zasiкg swego dzia³ania i powiкkszaj¹c wiedzк. Stale uogуlnia³y luŸno sformu³owane pojкcia, sprawdza³y je w praktyce i ponownie uogуlnia³y. ¯eby zapobiec zbrodni... Metal i elektrony rozumuj¹ dobrze, ale nie na ludzk¹ mod³к. ¯ywy organizm? Ka¿dy ¿ywy organizm. Ptaki wziк³y na siebie obowi¹zek chronienia wszystkiego, co ¿y³o. Mucha bzycz¹c lata³a po pokoju. Przysiad³a na chwilк na stole, po czym zerwa³a siк i polecia³a w stronк parapetu. Ze zwiniкt¹ w rulon gazet¹ w rкku skrada³ siк do niej starszy mк¿czyzna. Morderca! W mgnieniu oka ptaki zni¿y³y lot i... uratowa³y muchк. Starszy cz³owiek wi³ siк przez chwilк na pod³odze, po czym znieruchomia³. Dozna³ lekkiego szoku, ktуry okaza³ siк jednak œmiertelny dla starczego roztrzepotanego serca. Ale przedmiot ataku zosta³ uratowany, i to by³o najwa¿niejsze. Ocaliж ofiarк, a agresorowi daж nauczkк. Gelsen zapyta³ poirytowany: - Dlaczegoœcie ich nie powy³¹czali? Zastкpca szefa do spraw kontroli technicznej wskaza³ rкk¹. Na pod³odze w rogu warsztatуw remontowych le¿a³ szef. W³aœnie odzyskiwa³ przytomnoœж. - Prуbowa³ wy³¹czyж jednego z nich - wyjaœni³ zastкpca. Mia³ splecione d³onie i wyraŸnie usi³owa³ opanowaж ich dr¿enie. - To œmieszne! Przecie¿ one s¹ zupe³nie pozbawione instynktu samozachowawczego. - Tak? To sam sprуbuj coœ z nimi zrobiж. Poza tym myœlк, ¿e one przestan¹ siк zg³aszaж. Jakim cudem? Jak mog³o do tego dojœж? - Gelsen zacz¹³ rozwa¿aж problem. Ptaki w dalszym ci¹gu nie potrafi³y dok³adnie sprecyzowaж, czym jest w³aœciwie ¿ywy organizm. Kiedy pierwsza partia zosta³a wy³¹czona w zak³adach Monroego, reszta zd¹¿y³a ju¿ pewnie przetworzyж nowe dane. Musia³y przyj¹ж, ¿e same s¹ ¿ywymi organizmami. Nikt im nigdy nie powiedzia³, ¿e nie s¹. I nie ulega w¹tpliwoœci, ¿e wykonuj¹ wiкkszoœж funkcji w³aœciwych ¿ywym organizmom. Powrуci³y dawne obawy. Gelsen roztrzкsiony wybieg³ z warsztatуw remontowych. Chcia³ jak najprкdzej porozumieж siк z Macintyre’ern. Pielкgniarka poda³a chirurgowi g¹bkк. - Skalpel. Poda³a mu skalpel. Chirurg zrobi³ pierwsze naciкcie. I nagle poczu³, ¿e mu coœ przeszkadza. - Kto go tutaj wpuœci³’? - Nie mam pojкcia - odpar³a pielкgniarka g³osem st³umionym przez maskк. - Proszк go w tej chwili usun¹ж! Pielкgniarka zaczк³a machaж rкkami w kierunku b³yszcz¹cego skrzydlatego intruza, ktуry jednak dalej spokojnie unosi³ siк nad jej g³ow¹. Chirurg usi³owa³ operowaж, ale ptak czuwa³ nie dopuszczaj¹c go do pacjenta.. - Proszк zadzwoniж do przedsiкbiorstwa produkuj¹cego ptaki - rozkaza³ chirurg. - Niech przyjad¹ go wy³¹czyж. Ptak sta³ na stra¿y bezpieczeсstwa ¿ywego organizmu. Chirurg sta³ i patrzy³ bezradnie, jak jego pacjent umiera. Polatuj¹c wysoko ponad sieci¹ autostrad, ptak obserwowa³ i czeka³. Pracowa³ ju¿ kilka tygodni bez odpoczynku i bez naprawy. Odpoczynek czy naprawa nie wchodzi³y w grк, ptak bowiem - jako ¿ywy organizm - nie mуg³ dopuœciж do tego, by go zamordowano. A powrуt do fabryki rуwna³by siк dla niego œmierci. W obwody ptakуw wbudowano nakaz, by po up³ywie pewnego czasu wraca³y, ale znacznie silniejszym nakazem, ktуrego musia³y przestrzegaж bezwzglкdnie, by³ nakaz ochrony ¿ycia, ³¹cznie z w³asnym. Definicje morderstwa uleg³y teraz takim uogуlnieniom i tak zosta³y rozszerzone, ¿e ptaki nie by³y w stanie podo³aж stoj¹cym przed nimi zadaniom. Ale nie zastanawia³y siк nad tym. œlepo odpowiada³y na bodŸce, obojкtne, z jakiego pochodzi³y one Ÿrуd³a. W rejestrach pamiкci ptaka pojawi³a siк nowa definicja ¿ywego organizmu. Wynika³a ona z odkrycia, ¿e ptaki-czujniki te¿ s¹ ¿ywymi organizmami. A to z kolei prowadzi³o do dalszych uogуlnieс. Uwaga. Po raz setny tego dnia ptak spiralnym lotem zni¿y³ siк, przechyli³ i opad³ ³agodnie - ¿eby zapobiec zbrodni. Jackson ziewn¹³ i zatrzyma³ samochуd na poboczu. Nie zauwa¿y³ migotliwego punktu na niebie. A zreszt¹ nie by³o ¿adnego powodu, ¿eby mia³ siк tym interesowaж. Jackson nie zamierza³ pope³niж morderstwa w ¿adnym ludzkim sensie tego s³owa. To dobre miejsce na krуtk¹ drzemkк, pomyœla³. Jecha³ siedem godzin bez przerwy i zaczyna³o mu siк ju¿ wszystko m¹ciж przed oczami. Siкgn¹³ rкk¹ do kluczyka, ¿eby wy³¹czyж silnik, i... rzuci³o nim o oparcie siedzenia. - Co do diab³a?! - powiedzia³ ze z³oœci¹. - Ja przecie¿ chcia³em tylko... - Ponownie siкgn¹³ do kluczyka i znуw nim rzuci³o. Jackson nie by³ taki g³upi, ¿eby prуbowaж po raz trzeci. S³ucha³ radia i wiedzia³, co go czeka, jak bкdzie uparty. - Ty durniu mechaniczny - warkn¹³. - Przecie¿ samochуd nie jest ¿yw¹ istot¹. I nie zamierzam go zabiж. Ale ptak wiedzia³ tylko jedno: ¿e na skutek pewnej czynnoœci ustanie dzia³anie jakiegoœ organizmu. A samochуd by³ niew¹tpliwie organizmem. Czy¿ nie by³ zbudowany z metalu, tak jak ptaki? I czy nie porusza³ siк? Macintyre powiedzia³: - One siк same zu¿yj¹ bez konserwacji - odsun¹³ piкtrz¹c¹ siк przed nim dokumentacjк techniczn¹. - Ale kiedy? - zapyta³ Gelsen. - Pу³ roku - rok. No, na wszelki wypadek przyjmijmy, ¿e w ci¹gu roku. - Hm, w ci¹gu roku - powtуrzy³ Gelsen. - A tymczasem ptaki powykaсczaj¹ wszystkich doko³a. S³ysza³eœ, co siк ostatnio sta³o? - Co takiego? - Ptaki zdecydowa³y, ¿e Ziemia jest ¿ywym organizmem. Nie pozwalaj¹ farmerom oraж. No i oczywiœcie ¿ywymi organizmami s¹ wszelkie stworzenia: krуliki, ¿uki, muchy, wilki, moskity, lwy, krokodyle, wrony i mniejsze formy ¿ywe, jak na przyk³ad bakterie. - Wiem - rzek³ Macintyre. - I ty mi mуwisz, ¿e one siк wyczerpi¹ w ci¹gu szeœciu miesiкcy czy roku. A co t e r a z? Co bкdziemy jedli przez te szeœж miesiкcy? In¿ynier podrapa³ siк w g³owк. - Musimy coœ zrobiж jak najszybciej. Ca³¹ rуwnowagк ekologiczn¹ diabli bior¹. -”Jak najszybciej” to nie jest odpowiednie s³owo.”Natychmiast” by³oby stosowniejsze. - Gelsen zapali³ trzydziestego pi¹tego papierosa tego dnia. - Przynajmniej mam tк w¹tpliw¹ satysfakcjк, ¿e mogк ci teraz powiedzieж:”a nie mуwi³em”? Chocia¿ oczywiœcie ponoszк za to wszystko nie mniejsz¹ odpowiedzialnoœж ni¿ reszta uprawiaj¹cych kult mechanizacji idiotуw. Macintyre s³ucha³ go zamyœlony. - Zupe³nie jak plaga krуlikуw w Australii. - Przeciкtna zgonуw wzrasta - rzek³ Gelsen. - G³уd. Powodzie. Nie mo¿na wycinaж drzew. Lekarze nie mog¹... zaraz... co takiego mуwi³eœ o Australii? - Krуliki - powtуrzy³ Macintyre. - W tej chwili nie zosta³ ju¿ chyba w Australii ani jeden krуlik. - Dlaczego? Jak to zrobili? - WynaleŸli jakiœ zarazek, ktуry atakowa³ tylko krуliki. Zdaje siк, ¿e jego nosicielami by³y moskity... - Sprуbuj czegoœ takiego - rzek³ Gelsen. - Mo¿e wam coœ przyjdzie do g³owy. Dzwoс zaraz i zwo³aj ekstranaradк z in¿ynierami z innych fabryk. Ale prкdko. Razem mo¿e coœ wymyœlicie. - W porz¹dku - powiedzia³ Macintyre. Zgarn¹³ czyste kartki i pospieszy³ do telefonu. - A nie mуwi³em? - powiedzia³ Celtrics. Uœmiechn¹³ siк do kapitana. - Nie mуwi³em, ¿e uczeni to kupa idiotуw? - Ale ja wcale nie przeczy³em, o ile dobrze pamiкtam. - Nie, ale nie by³eœ pewny. - Teraz ju¿ jestem. A ty ju¿ lepiej idŸ. Czeka na ciebie masк roboty. - Wiem. - Celtrics wyj¹³ z pochwy rewolwer, sprawdzi³ go i schowa³ z powrotem. - Czy wszyscy ch³opcy ju¿ wrуcili, kapitanie? - Wszyscy? - kapitan rozeœmia³ siк ponuro. - Musieliœmy powiкkszyж Wydzia³ Zabуjstw o piкжdziesi¹t procent. Nigdy nie by³o tyle morderstw co teraz. - Jasne - rzek³ Celtrics. - Ptaki maj¹ za du¿o roboty z pilnowaniem samochodуw i paj¹kуw. - Ruszy³ do drzwi, ale zatrzyma³ siк, by rzuciж jeszcze na koniec: - Wierz mi, maszyny s¹ g³upie. Kapitan skin¹³ g³ow¹. Tysi¹ce ptakуw-czujnikуw usi³uj¹cych udaremniж miliony zbrodni - beznadziejna sprawa. Ale ptaki nie wiedzia³y, co to nadzieja. Nie maj¹c œwiadomoœci nie doœwiadcza³y ani satysfakcji zwi¹zanej z sukcesem, ani uczucia pora¿ki. Cierpliwie wykonywa³y swoje zadania, reaguj¹c na ka¿dy bodziec. Nie mog³y byж jednoczeœnie wszкdzie, ale to wcale nie by³o potrzebne. Ludzie szybko zrozumieli, na co ptaki reaguj¹, i zaczкli tego unikaж. W imiк w³asnego bezpieczeсstwa. Maj¹c mo¿noœж rozwijania ogromnej szybkoœci i niezwyk³¹ sprawnoœж zmys³уw, ptaki b³yskawicznie przenosi³y siк z miejsca na miejsce. Nie by³o z nimi ¿artуw. Je¿eli wszelkie inne œrodki zawiod¹, nale¿y zabiж mordercк - tak zosta³y zaprogramowane. Dlaczego mia³yby go oszczкdzaж? Ale ka¿dy kij ma dwa koсce. Ptaki odnotowa³y fakt, ¿e w zwi¹zku z ich dzia³alnoœci¹ zbrodnie i wszelkie akty gwa³tu zaczк³y wzrastaж w postкpie geometrycznym. I nic dziwnego: ich nowe definicje rozszerza³y coraz bardziej pojкcie morderstwa. Ale dla ptakуw oznacza³o to jedynie, ¿e ich pierwotne metody by³y niew³aœciwe. Bardzo prosta logika: Je¿eli A siк nie nadaje, nale¿y sprуbowaж B. Ptaki zaczк³y zabijaж. RzeŸnie w Chicago stanк³y, a byd³o zdycha³o z g³odu w swoich zagrodach, poniewa¿ farmerzy nie mogli ani kosiж siana, ani zbieraж zbo¿a. Nikt bowiem nie powiedzia³ ptakom, ¿e rуwnowaga w ¿yciu zaIe¿a³a zawsze od starannie wywa¿onej liczby zabуjstw. Problem œmierci g³odowej nie istnia³ dla ptakуw, ich spraw¹ by³a œmierж zadana gwa³tem. Myœliwi siedzieli w domach, patrz¹c ze z³oœci¹ na srebrzyste punkty na niebie i marz¹c o tym, by mуc je zestrzeliж. Ale na ogу³ nie prуbowali. Ptaki bardzo szybko wyczuwa³y takie intencje i odpowiednio reagowa³y. Kutry rybackie sta³y bezczynnie na cumach w San Pedro i Gloucester. Ryby by³y ¿ywymi organizmami. Farmerzy klкli i z³orzeczyli, a w koсcu ginкli bezskutecznie usi³uj¹c zebraж plony. Zbo¿e ¿ y ³ o, a tym samym zas³ugiwa³o na ochronк. Kartofle by³y dla ptakуw nie mniej wa¿ne ni¿ jakikolwiek inny ¿ywy organizm. Œmierж ŸdŸb³a trawy rуwna³a siк zamordowaniu prezydenta... dla ptakуw. No i oczywiœcie pewne urz¹dzenia mechaniczne te¿ by³y ¿ywymi istotami. Wynika³o to z faktu, ¿e ptaki bкd¹c maszynami - ¿y³y. Niech ciк Bуg broni, ¿ebyœ maltretowa³ na przyk³ad radio. Wy³¹czenie odbiornika jest rуwnoznaczne z zabуjstwem. Nic dziwnego: g³os cichnie, lampy gasn¹ - radio stygnie. Ale ptaki, jak mog³y, wywi¹zywa³y siк i z innych obowi¹zkуw. Wilk pada³ martwy atakuj¹c krуlika. Krуlik zdycha³ chrupi¹c zieleninк. Pn¹cza ulega³y spopieleniu, nim zd¹¿y³y opleœж drzewo. Motyl gin¹³ przysiad³szy na rу¿y. Oczywiœcie interwencja ptakуw mia³a charakter wyrywkowy - by³o ich za ma³o. Nawet miliard ptakуw nie by³ w stanie zrealizowaж tak ambitnego i kosztownego przedsiкwziкcia. Efekt by³ taki, ¿e dziesiкж tysiкcy bezsensownych, obdarzonych mordercz¹ si³¹ piorunуw szala³o w ca³ym kraju uderzaj¹c po tysi¹c razy dziennie. Piorunуw, ktуre potrafi³y uprzedziж ka¿dy twуj ruch i zniszczyж za same intencje. - Panowie - ¿ebra³ pe³nomocnik rz¹du - b³agam was, pospieszcie siк. Siedmiu producentуw ptakуw ucich³o. - Zanim formalnie rozpoczniemy tк naradк - powiedzia³ prezes firmy Monroe - chcia³bym coœ powiedzieж: my nie czujemy siк odpowiedzialni za ten przykry stan rzeczy. To rz¹d wyst¹pi³ z tym programem. I dlatego rz¹d musi ponieœж za to odpowiedzialnoœж zarуwno moraln¹, jak i finansow¹. Gelsen wzruszy³ ramionami. Trudno wprost by³o uwierzyж, ¿e ci ludzie jeszcze parк tygodni temu oczekiwali laurуw jako wybawiciele œwiata. Teraz, kiedy ponieœli fiasko, chcieli jak najprкdzej zrzuciж z siebie odpowiedzialnoœж. - Nie czas dzisiaj zajmowaж siк t¹ spraw¹ - odpar³ stanowczo pe³nomocnik rz¹du. - Musimy siк przede wszystkim pospieszyж. Wy, in¿ynierowie, wykonaliœcie wspania³¹ robotк. Jestem z was dumny; zdaliœcie egzamin w tej trudnej sytuacji. Mo¿ecie przyst¹piж do realizowania przyjкtego planu. - Chwileczkк odezwa³ siк Gelsen. - Nie mamy ani chwili do stracenia. - Ale ten plan jest niedobry. - Pan siк obawia, ¿e mo¿e siк okazaж nieskuteczny? - Nie. Obawiam siк, ¿e kuracja bкdzie znacznie szkodliwsza ni¿ sama choroba. Obecni popatrzyli na Gelsena, jakby go chcieli udusiж. Ale Gelsem nie traci³ czasu. - Czy nie wystarczy wam ta nauczka, ktуr¹ dostaliœmy? - zapyta³. - Nie rozumiecie, ¿e rozwi¹zanie ludzkich problemуw le¿y nie w mechanizacji? - Panie Gelsen - rzek³ prezes firmy Monroe - paсskie filozofowanie jest mo¿e bardzo interesuj¹ce, ale niestety tymczasem gin¹ ludzie. Plony niszczej¹. W niektуrych okolicach kraju panuje ju¿ g³уd. Ptaki nale¿y zlikwidowaж natychmiast. - Zbrodniк te¿. O ile dobrze pamiкtam, wszyscy siк co do tego zgodziliœmy. Ale nie w ten sposуb - Co pan proponuje wobec tego? - zapyta³ pe³nomocnik rz¹du. Gelsen zaczerpn¹³ tchu. To, co mia³ zamiar powiedzieж, wymaga³o maksymalnej odwagi. - Niech siк ptaki same wyczerpi¹ - zaproponowa³. Wrzawa, jaka wybuch³a w tej chwili, przypomina³a rozruchy uliczne. Uspokoi³ j¹ dopiero przedstawiciel rz¹du. - Wyci¹gnijmy z tej lekcji jakieœ wnioski - nie ustкpowa³ Gelsen. - Przyznajmy, ¿e myliliœmy siк prуbuj¹c rozwi¹zywaж ludzkie problemy za pomoc¹ œrodkуw mechanicznych. Zacznijmy od nowa. U¿ywajmy maszyn, owszem, ale nie jako sкdziуw, nauczycieli, ojcуw. - To œmieszne - rzek³ przedstawiciel rz¹du. - Pan jest przemкczony. Niech pan uwa¿a na s³owa. - Odchrz¹kn¹³. Panowie s¹ prуszeni o przyst¹pienie do realizacji planu, ktуry przed³o¿yliœcie prezydentowi. - Spojrza³ ostro na Gelsena. - Niezastosowanie siк do tego polecenia bкdzie potraktowane jako zdrada stanu. - Zrobiк, co bкdzie w mojej mocy - odpar³ Gelsen. - W porz¹dku. W ci¹gu tygodnia postanowienia przyjкte na tej naradzie musz¹ zostaж wykonane. Gelsen sam wyszed³ z sali. Znуw by³ w rozterce. Ma racjк czy tylko sobie coœ ubzdura³? Trzeba przyznaж, ¿e nie wyt³umaczy³ zbyt jasno, o co mu chodzi. I czy w ogуle wie, o co mu chodzi? Zakl¹³ pod nosem. Zastanawia³ siк, dlaczego nigdy niczego nie mo¿e byж pewien. Czy¿ nie istniej¹ wartoœci, przy ktуrych rzeczywiœcie warto by³oby obstawaж? Pospiesznie uda³ siк na lotnisko i wrуci³ do swoich zak³adуw. Ptak w³aœciwie nie dzia³a³ ju¿ dobrze. Wiele spoœrуd jego delikatnych czкœci uleg³o zniszczeniu od sta³ego u¿ycia. Ale dzielnie zareagowa³ na bodziec. Paj¹k atakowa³ w³aœnie muchк. Ptak œmign¹³ w dу³. W tej samej chwili wyczu³ coœ nad sob¹ i pospieszy³ na spotkanie intruza. Rozleg³ siк g³oœny trzask i ko³o skrzyd³a ptaka nast¹pi³o wy³adowanie. Ptak z wœciek³oœci¹ wys³a³ falк pora¿aj¹c¹. Napastnik dozna³ powa¿nego wstrz¹su. Ponownie strzeli³ w ptaka ³adunkiem elektrycznym, tym razem uszkadzaj¹c mu skrzyd³o. Ptak odlecia³, ale wrуg, nie przestaj¹c strzelaж ³adunkami elektrycznymi, pomkn¹³ za nim z nies³ychan¹ szybkoœci¹. Ptak run¹³ na ziemiк, ale zd¹¿y³ jeszcze nadaж: Uwaga! ¯ywym organizmom zagra¿a nowe niebezpieczeсstwo, jak dot¹d najgroŸniejsze! Ptaki w ca³ym kraju zarejestrowa³y tк wiadomoœж. Ich uk³ady myœlenia gor¹czkowo poszukiwa³y odpowiedzi. - Szefie, dzisiaj zestrzeli³y piкжdziesi¹t - rzek³ Macintyre wchodz¹c do gabinetu Gelsena. - Wspaniale - odpar³ Gelsen nie patrz¹c w stronк in¿yniera. - Nie tak znowu wspaniale - Macintyre usiad³. Jestem wykoсczony. Wczoraj by³o siedemdziesi¹t dwa! - Wiem - na biurku Gelsena le¿a³o kilkadziesi¹t pozwуw do s¹du, ktуre odsy³a³ z listami do kancelarii prezydenta. - One znуw od¿yj¹ - powiedzia³ Macintyre konfidencjonalnie. - Jastrzкbie zosta³y tak skonstruowane, by je str¹caж. S¹ silniejsze od ptakуw, szybsze i lepiej uzbrojone. Prкdkoœmy siк z nimi uwinкli, co? - Jasne. - Ale ptaki te¿ s¹ dobre - Macintyre musia³ przyznaж. Nauczy³y siк ju¿ ukrywaж. I w ogуle prуbuj¹ rу¿nych sztuczek. Pamiкtaj o tym, ¿e ka¿dy ptak, zanim spadnie, przekazuje innym jak¹œ wiadomoœж. Gelsen nie odpowiedzia³. - Ale wszystko to, co potrafi¹ ptaki, jastrzкbie potrafi¹ jeszcze lepiej - powiedzia³ Macintyre weso³o. - Jastrzкbie maj¹ uk³ady uczenia specjalnie nastawione na polowanie. S¹ elastyczniejsze od ptakуw. I szybciej siк ucz¹. Gelsen wsta³ ponuro, przeci¹gn¹³ siк i podszed³ do okna. Niebo by³o czyste. Jego niepokoje ju¿ siк skoсczy³y. Dobr¹ czy z³¹ - ale w ka¿dym razie podj¹³ jak¹œ decyzjк. - Powiedz mi - odezwa³ siк do Macintyre’a - na co bкd¹ polowa³y jastrzкbie, jak ju¿ postr¹caj¹ wszystkie ptaki? - Co? - zapyta³ Macintyre. - A dlaczego... - ¯eby mieж spokojn¹ g³owк, trzeba by na dobr¹ sprawк wynaleŸж z kolei jakieœ urz¹dzenie do str¹cania jastrzкbi. To znaczy na wszelki wypadek. - Czy myœlisz... - Wiem tylko, ¿e jastrzкbie dzia³aj¹ na zasadzie samokontroli, tak jak ptaki. Toczy³y siк d³ugie spory na temat zdalnego sterowania. Uznano, ¿e ten system by³by zbyt powolny. A ptaki z samego za³o¿enia mia³y byж szybkie. Czyli tym samym bez uk³adуw ograniczaj¹cych. - Mo¿na by coœ wykombinowaж... - rzek³ Macinty~re niepewnie. - W tej chwili mamy w powietrzu maszyny agresywne. Mordercze. Przedtem mieliœmy maszyny antymordercze. Nasze nastкpne urz¹dzenie w jeszcze wiкkszym stopniu bкdzie musia³o byж samodzielne, prawda? Macintyre nie odpowiedzia³. - Wcale nie uwa¿am, ¿ebyœ to ty by³ odpowiedzialny za to wszystko - rzek³ Gelsen. - Odpowiedzialny jestem ja. My wszyscy. Na niebie ukaza³a siк szybko powiкkszaj¹ca siк plamka. - Takie s¹ skutki - powiedzia³ Gelsen - powierzania maszynom spraw, ktуrych rozwi¹zanie nale¿a³o w³aœciwie do nas. Wysoko na niebie jastrz¹b kr¹¿y³ nad ptakiem. Wiele nauczy³a siк w ci¹gu paru dni ta œmiercionoœna maszyna. Jedyn¹ jej funkcj¹ by³o zabijanie. Teraz ca³a jej dzia³alnoœж skierowana by³a przeciwko pewnemu okreœlonemu typowi ¿ywego organizmu, metalowego jak ona sama. Ale jastrz¹b zd¹¿y³ ju¿ odkryж, ¿e istniej¹ rуwnie¿ inne rodzaje ¿ywych organizmуw, ktуre nale¿y mordowaж. przek³ad: Zofia Uhrynowska

Pu³apka Samish, potrzebujк twojej pomocy! Sytuacja staje siк niebezpieczna. Czy mo¿esz przybyж natychmiast? Mia³eœ racjк. Ziemianie to istoty podstкpne i nieodpowiedzialne. I nie s¹ takimi g³upcami, na jakich wygl¹daj¹. Zaczynam wierzyж, ¿e subtelnoœж czu³ek nie jest jedynym kryterium inteligencji. Jaki¿ ¿a³osny zamкt, Samish! A mуj plan wydawa³ siк przecie¿ bezb³кdny! Ed Dailey spostrzeg³ o parк krokуw od chaty coœ metalowego. Ale by³ jeszcze zanadto zaspany, ¿eby chcia³o mu siк podejœж i obejrzeж to z bliska. Zbudzi³ siк wkrуtce po œwicie i wyszed³ na palcach, ¿eby rzuciж okiem na niebo. Przez ca³¹ noc la³o jak z cebra i teraz deszcz œcieka³ z liœci drzew pobliskiego lasu. Samochуd wygl¹da³ jak porzucony wrak, a œcie¿ka tonк³a w b³ocie. Na progu chaty stan¹³ w pi¿amie jego przyjaciel, Thurston. Jego okr¹g³a twarz, spokojna jak u Buddy, by³a nabrzmia³a od snu. - Zawsze leje w pierwszym dniu wakacji - oœwiadczy³. - Takie ju¿ prawo natury. - Dobry czas na ³owienie pstr¹gуw - podda³ Dailey. - Raczej na to, ¿eby rozpaliж ogieс na kominku i napiж siк czegoœ rozgrzewaj¹cego. Od jedenastu lat dwaj przyjaciele przywykli spкdzaж razem jesienny urlop, choж z rу¿nych powodуw. Dailey namiкtnie kocha³ wszystko, co nale¿a³o do ekwipunku. Sprzedawcy sklepуw z artyku³ami sportowymi odziewali go w przedziwne skafandry, w jakich mo¿na by tropiж na szczytach œlady œnie¿nego cz³owieka. Sprzedawali mu ma³e, cudowne kochery, ktуre nie gas³y podczas najgwa³towniejszych huraganуw, a tak¿e wspania³e no¿e z najlepszej szwedzkiej stali. Dailey lubi³ nosiж u pasa p³ask¹ manierkк, a na ramieniu karabinek z niebieskiej stali. Co prawda karabinek rzadko s³u¿y³ do innych celуw ni¿ do otwierania puszek z konserwami. Albowiem na przekуr swym marzeniom, Dailey by³ cz³owiekiem spokojnym i muchy by nie skrzywdzi³. Jego oty³y przyjaciel Thurston mia³ sk³onnoœж do zadyszki i zawsze potrafi³ znaleŸж dla siebie najl¿ejsz¹ wкdkк i najmniejszy plecak. Zawsze z pocz¹tkiem drugiego tygodnia urlopu umia³ tak pokierowaж polowaniem, ¿eby znaleŸж siк nad brzegami jeziora. By³y tam ma³e, wygodne knajpki, w ktуrych Thurston nareszcie czu³ siк znowu w swoim ¿ywiole. Te odrobiny sportu by³y raczej wskazane dla dwуch ludzi zza biurek - ko³o czterdziestki, nieco ju¿ ociк¿a³ych i przygarbionych. Wracali br¹zowi i odœwie¿eni, z nowym zapa³em do pracy i z odnowion¹ czu³oœci¹ dla swych drogich ma³¿onek. - No to chodŸmy siк napiж - zgodzi³ siк Dailey, nie daj¹c siк d³ugo prosiж. - Hola, a cу¿ to takiego? spojrza³ na metalowy przedmiot przed chatk¹. Rozsun¹wszy wysok¹ trawк, znalaz³ siк wobec czegoœ w rodzaju szkieletu zbudowanego z metalowych p³askich listewek, ktуrego gуrn¹ czкœж mo¿na by³o usun¹ж. Na jednej z owych listewek znajdowa³ siк napis: SID£A - PU£APKA. - Sk¹d to wytrzasn¹³eœ? - To nie ja, zapewniam ciк. Dailey odkry³ ma³¹, plastikow¹ etykietkк, zawieszon¹ z boku aparatu. Zdj¹³ j¹ i przeczyta³: Drogi przyjacielu, przedstawiamy ci oto SID£A - PU£APKК o nowej, rewolucyjnej konstrukcji. A¿eby zapoznaж publicznoœж z naszymi SID£AMI, ofiarowujemy ten egzemplarz ca³kowicie bezp³atnie! Z pewnoœci¹ potrafi pan oceniж ten specjalny i z niczym nieporуwnywalny system chwytania malej zwierzyny, pod warunkiem, ¿e zastosuje siк pan dok³adnie do instrukcji podanych na odwrocie. ¯yczymy powodzenia i pomyœlnego polowania! - Nigdy nie widzia³em czegoœ podobnego... Myœlisz, ¿e oni postawili to tutaj w nocy? - spyta³ Dailey. - Nie wiem. - Co! Nie interesuje ciк to? - Je¿eli mam byж szczery, niespecjalnie. Jeszcze jeden z ich reklamowanych”cudуw”. Jest tego na tuziny. Sid³a na niedŸwiedzie firmy Abererombie Fitch. Pu³apka na jaguary firmy Battler. Przynкta na krokodyle firmy... - Ale nigdy jeszcze nie widzia³em side³ tego rodzaju rzek³ Dailey w zamyœleniu. - Niez³a reklama, tak to tutaj zostawiж. - Potem ci przyœl¹ rachunek - cynicznie odpar³ Thurston. - Idк robiж œniadanie. Ty zajmij siк naczyniem. Wrуci³ do chaty, podczas gdy Dailey studiowa³ notatkк wydrukowan¹ na odwrocie etykietki: Nale¿y umieœciж SID£A - PU£APKК na polance i ³aсcuchem, przymocowanym do kad³uba aparatu, przywi¹zaж je do najbli¿szego drzewa. Nacisn¹ж guzik nr 1, umieszczony w podstawie. Teraz wasze SID£A s¹ odbezpieczone. Nale¿y odczekaж piкж sekund i nacisn¹ж guzik nr 2. Teraz wasze SID£A funkcjonuj¹. Nastкpnie nale¿y ju¿ tylko czekaж. A potem naciœnijcie guzik nr 3. Otwуrzcie SID£A i wyjmijcie ZDOBYCZ. Uwaga! SID£A musz¹ byж stale zamkniкte, z wyj¹tkiem chwili, w ktуrej wyjmuje siк ZDOBYCZ. Nie ma potrzeby otwierania SIDE£ po to, aby mog³y ZDOBYCZ schwytaж, gdy¿ funkcjonuj¹ one na zasadzie ultraosmozy i wci¹gaj¹ ZDOBYCZ za pomoc¹ bezpoœredniej indukcji. - Fiu! Czego to ludzie nie wymyœl¹! - gwizdn¹³ Dailey z podziwem. - Œniadanie gotowe! - zawo³a³ Thurston. - Pomу¿ mi najpierw zainstalowaж pu³apkк. Thurston, ubrany teraz w szorty i w pstr¹ koszulк, wyszed³ z chaty i patrzy³ na pu³apkк z pow¹tpiewaniem. - Nie s¹dzisz, ¿e lepiej by³oby tego nie ruszaж? - Ale¿ dlaczego? A mo¿e z³apie siк lis, kto wie? - A po co chcesz z³apaж lisa? - ¯eby go wypuœciж! Ca³a przyjemnoœж polega na schwytaniu... Pomу¿ mi to podnieœж. Sid³a by³y zdumiewaj¹co ciк¿kie. We dwуch zaledwie mogli je odci¹gn¹ж o piкжdziesi¹t metrуw od chaty. Dailey przywi¹za³ je do jod³y, a potem nacisn¹³ guzik nr 1. Sid³a zaczк³y wydawaж lekki blask. Thurston, zaniepokojony, cofn¹³ siк o krok. Po piкciu sekundach Dailey nacisn¹³ drugi guzik. Las ocieka³ kroplami deszczu po ostatniej ulewie. Wœrуd drzew przebiega³y wiewiуrki, a d³ugie trawy porusza³y siк aksamitnym szmerem. Sid³a le¿a³y nieruchomo, ich szkielet lekko fosforyzowa³. - ChodŸ¿e - powiedzia³ Thurston. - Jajecznica wystygnie. Samish, gdzie jesteœ? Coraz pilniej ciк potrzebujк. Moja ma³a planetoida zosta³a przewrуcona do gуry nogami! Jesteœ moim przyjacielem, Samish, jesteœ przyjacielem mojego dzieciсstwa, œwiadkiem mojego œlubu. Jesteœ te¿ przyjacielem mojej piкknej Fregel. Liczк na ciebie. Nie spуŸnij siк. Ziemianie uznali moj¹ pu³apkк za zwyk³e sid³a i nic ponadto. I natychmiast jej u¿yli, tak jak oczekiwa³em. Niewiarygodna ciekawoœж tych istot jest przecie¿ znana. Tymczasem moja ¿ona przyjecha³a do mnie weso³a, szczкœliwa, ¿e opuœci³a miasto. Wszystko sk³ada³o siк doskonale. Podczas œniadania oty³y Thurston, wdaj¹c siк w uczone szczegу³y, t³umaczy³ z przekonaniem, ¿e sid³a nie mog¹ funkcjonowaж, skoro siк ich nie otworzy, tak ¿eby zdobycz w nie wpad³a. Chudy Dailey uœmiecha³ siк pob³a¿liwie i opowiedzia³ mu o osmozie i przenikaniu. Gdy ju¿ pomyli i osuszyli naczynia, poszli poprzez wilgotn¹, elastyczn¹ ³¹kк w stronк side³. - Patrz! - wykrzykn¹³ Dailey. W sid³ach coœ by³o, coœ przedziwnego, co mia³o wielkoœж krуlika, lecz w kszta³cie i kolorze przypomina³o zielone jab³ko.”Zwierzк” mia³o wyd³u¿one oczy na koсcu wystaj¹cych czu³ek i wyci¹ga³o ku nim kleszcze jak u kraba. - Ju¿ nigdy nie bкdк pi³ rumu przed œniadaniem oœwiadczy³ Thurston. - Od jutra. Daj mi manierkк. Poci¹gn¹³ obfit¹ porcjк, a potem znуw spojrza³ na istotк zamkniкt¹ w pu³apce. - Brrr! - To musi byж jakiœ nowy okaz - powiedzia³ Dailey. - Okaz koszmarny, w ka¿dym razie. Co byœ powiedzia³ na to, ¿eby raczej przenieœж siк nad jezioro i zapomnieж o tym wszystkim? - Nie ma mowy. Nawet w ksi¹¿kach zoologicznych nigdy nie widzia³em niczego, co by by³o do tego podobne. Jakaœ rasa nie znana uczonym. Gdzie to schowaж? - Schowaж?!! - Oczywiœcie. Nie mo¿na przecie¿ zostawiж tego w sid³ach. Trzeba zbudowaж jak¹œ klatkк i zastanowiж siк nad tym, co toto mo¿e jeœж. Twarz Thurstona straci³a swуj zwyk³y spokojny wyraz. - Pos³uchaj, Ed. Nie mam najmniejszego zamiaru spкdziж moich wakacji z czymœ podobnym. Mo¿e to jest jadowite, a jestem zupe³nie pewien, ¿e jest brudne. - Z³apa³ oddech i ci¹gn¹³: - To coœ, co jest w tych sid³ach, nie jest normalne. To jest... to jest nieludzkie. Dailey zaœmia³ siк szyderczo: - Tak samo w³aœnie mуwiono o pierwszym samochodzie Forda i o ¿arуwce Edisona. Te sid³a s¹ nowym œwiadectwem postкpu i wiedzy. - Nie jestem bynajmniej przeciwny postкpowi - zaprotestowa³ Thurston - ale myœlк... - Powiesz mi pуŸniej. Najpierw zbudujmy klatkк i znowu nastawmy sid³a. Thurston coœ mrukn¹³, ale poszed³ za nim. Dlaczego jeszcze ciк tu nie ma, Samish! Czy nie zdajesz sobie sprawy z powagi sytuacji? Pomyœl o swoim starym przyjacielu! Pomyœl o piкknej Fregel, o lœni¹cej sierœci, ktуr¹ kocham, dla ktуrej zaryzykowa³em tк ca³¹ awanturк. Przynajmniej daj mi odpowiedŸ. Ziemianie u¿yli side³, ktуre - rzecz jasna - nie by³y ¿adnymi sid³ami, lecz przekaŸnikiem materii. Nadajnik ukry³em na planetoidzie i wysy³am trzy zwierzкta, ktуre znalaz³em w ogrodzie. Ziemianie wydobywali je z przekaŸnika, w miarк jak je wysy³a³em, zastanawiam siк po co. Ale Ziemianie chowaj¹ wszystko, co znajd¹. Gdy trzecie zwierzк zosta³o wys³ane i nie wrуci³o, powiedzia³em sobie, ¿e wszystko gotowe. Przygotowa³em wiкc czwart¹ i ostatni¹ przesy³kк, tк jedynie wa¿n¹, wobec ktуrej wszystkie poprzednie by³y tylko manewrem przygotowawczym. Znajdowa³y siк w trzech klatkach odnalezionych w przybudуwce przyleg³ej do chaty. Thurston ze wstrкtem patrzy³ na klatki. Ka¿da z nich ukrywa³a jednego stwora. - Pfuj! - mуwi³ Thurston. - Cу¿ za zapach! Pierwsza klatka zawiera³a pierwsz¹ zdobycz, zwierzк wyposa¿one w czu³ki i w kleszcze jak u kraba. W nastкpnej klatce znajdowa³a siк istota lataj¹ca, zaopatrzona w trzy pary skrzyde³ pokrytych ³uskami. W ostatniej coœ, co mo¿na by nazwaж wк¿em, gdyby nie to, ¿e mia³o dwie g³owy, po jednej z ka¿dej strony. W klatkach znajdowa³y siк poza tym miseczki z mlekiem, kawa³kami miкsa, jarzyny, trawa i ³upiny - lecz wszystko to by³o nietkniкte. - Nic nie chc¹ jeœж - stwierdzi³ Dailey ze smutkiem. - Z pewnoœci¹ s¹ chore - zapewnia³ Thurston. Mog¹ rozsiewaж bakterie. Powinniœmy siк ich pozbyж, Ed! Dailey ze z³oœci¹ spojrza³ na przyjaciela. - Czy nigdy nie marzy³eœ o s³awie, Tom? - Hк? - Tak, o s³awie. O tym, ¿e twoje nazwisko mo¿e byж znane potomnym. - Nigdy nie myœla³em o czymœ takim. - Nigdy? Thurston g³upio siк uœmiechn¹³. - Ba! Ktу¿ nigdy nie marzy³ o s³awie...? Ale do czego zmierzasz? - Te stworzenia - cierpliwie wyjaœnia³ Dailey - s¹ unikatami. Ofiarujemy je do muzeum. - Ach! - krzykn¹³ Thurston. - Wystawa Daileya i Thurstona... Wystawa istot nie znanych a¿ po dzieс dzisiejszy... - Mo¿e nadadz¹ im nasze imiona - o¿ywi³ siк Thurston. - Ostatecznie to myœmy je odkryli. - Bкd¹ musieli to zrobiж. I nasze imiona przejd¹ do potomnoœci, obok imion Linneusza, Darwina i Kolumba. - Hm! - chrz¹kn¹³ Thurston, zatopiony w myœlach. Pewnie masz racjк. Zajк³oby siк tym Muzeum Historii Naturalnej. Zorganizuj¹ wystawк... - Myœla³em nie tylko o wystawie... Myœla³em raczкj o ca³ym oddziale muzeum... oddzia³ Daileya i Thurstona. Thurston patrzy³ na przyjaciela ze zdumieniem. W tym Daileyu tkwi³y g³кbie, ktуrych nigdy by nie podejrzewa³. - Ed, ale my dysponujemy tylko trzema okazami. A trzema okazami nie zape³nimy ca³ego oddzia³u.. - Tam, sk¹d przyby³y te trzy, s¹ z pewnoœci¹ i inne. ChodŸmy spojrzeж na sid³a. Tym razem w sid³ach tkwi³a istota wysoka prawie na metr, o ma³ej zielonkawej g³owie i z rozwidlonym ogonem. Mia³a oko³o tuzina czu³ek, ktуrymi porusza³a z furi¹. - Tamte by³y ³agodniejsze - zauwa¿y³ Thurston z niepokojem. - Ta mo¿e byж niebezpieczna. - Schwytamy j¹ w sieж - zadecydowa³ Dailey. - A potem zredagujemy raport dla muzeum. Naprawdк z wielkim trudem uda³o im siк wcisn¹ж zwierzк do klatki. Znowu nastawili sid³a i Dailey wys³a³ do muzeum Historii Naturalnej telegram tej treœci: ODKRYLIŒMY CO NAJMNIEJ CZTERY ZWIERZКTA KTУRE JAK S¥DZК, NALE¯¥ DO NIEZNANYCH GATUNKУW STOP CZY DYSPONUJECIE MIEJSCEM NA EKSPOZYCJК STOP POSTARAJCIE SIК ZARAZ KOGOŒ DO NAS PRZYS£AЖ. PуŸniej, na proœbк Thurstona, przes³a³ jeszcze do Muzeum szczegу³owe opisy istot; a to po to, ¿eby nie wziкto go za jakiegoœ ¿artownisia. Tego samego popo³udnia Dailey wy³o¿y³ Thurstonowi swoj¹ teoriк. W tych stronach musia³a istnieж jakaœ izolowana okolica, w ktуrej zachowa³y siк do dziœ zwierzкta przedhistoryczne. Nie schwytano ich nigdy przedtem z tego prostego powodu, ¿e ze wzglкdu na swуj wiek naby³y one niezwyk³ej przezornoœci i doœwiadczenia. Ale te sid³a, dzia³aj¹ce na zupe³nie nowej zasadzie osmozy, okaza³y siк silniejsze od ich przezornoœci i sprytu. - Jednak¿e te strony zosta³y chyba zbadane - oponowa³ Thurston. - Jak siк okaza³o, niewystarczaj¹co - odpar³ Dailey z niezbit¹ logik¹. Gdy wieczorem poszli do side³, by³y puste. Musia³em ciк Ÿle s³yszeж, Samish. Mo¿e zechcesz trochк powiкkszyж wolumen. Albo jeszcze lepiej: przyjdŸ tutaj sam. Po co mnie wywo³ujesz? Nie jest to dla mnie zbyt wielk¹ pomoc¹. Moja sytuacja jest coraz bardziej rozpaczliwa. Co, Samish? Koniec historii? Po wys³aniu trzech zwierz¹t przez przekaŸnik by³em gotуw. Nadszed³ czas, abym poszuka³ mojej ¿ony. Koniec koсcуw poprosi³em j¹, ¿eby poczo³ga³a siк ze mn¹ trochк po ogrodzie. By³a zachwycona. - Powiedz mi, najdro¿szy - spyta³a - czy ostatnio nic ciк nie drкczy? - Uhm - odpar³em. - Czy mo¿e ja zrobi³am ci jak¹œ przykroœж? - Ale¿ nie, kochanie, ty jesteœ zupe³nie w porz¹dku... Na nieszczкœcie, okazuje siк, ¿e to nie wystarcza. Mam zamiar o¿eniж siк z kimœ innym. Na chwilк jakby skamienia³a, jej czu³ki porusza³y siк nieskoordynowanie. Potem zawo³a³a: - Fregel! - Tak - powiedzia³em. - Cudowna Fregel zgodzi³a siк dzieliж mуj dom. - Ale¿... zapominasz, ¿e po³¹czyliœmy siк na ca³e ¿ycie. - Wiem. Tym gorzej dla ciebie, ¿e wspomnia³aœ o tym drobiazgu. I w zwyk³y sposуb wys³a³em j¹ przez przekaŸnik materii. Och, Samish, ¿ebyœ mуg³ j¹ zobaczyж! Konwulsyjnie rusza³a czu³kami, wrzeszcza³a... a potem znik³a. Nareszcie jestem wolny! Czujк do siebie trochк wstrкtu, lecz jestem wolny! Wolny, aby poœlubiж Fregel! Mam nadziejк, ¿e oceniasz doskona³oœж mego planu. Wystarczy³o mi siк upewniж co do wspу³pracy Ziemian, co do tego, ¿e przekaŸnik materii bкdzie obs³ugiwany z obu stron. Podrzuci³em go im jako sid³a, bo Ziemianie nie wierz¹ w byle co. I w koсcu wys³a³em im swoj¹ ¿onк. Mo¿e jakoœ sprуbuj¹ z ni¹ ¿yж! Ja ju¿ d³u¿ej nie mog³em! Mуj plan by³ absolutnie niezawodny! Nikt nigdy nie znajdzie cia³a mojej ¿ony! Ziemianie zawsze chowaj¹ wszystko, co znajd¹. Nikt nie bкdzie mi nigdy mуg³ niczego dowieœж. Otoczenie ma³ej chaty straci³o swуj spokojny, wiejski wygl¹d. Œlady opon krzy¿owa³y siк tam i z powrotem na b³otnistej œcie¿ce. Ziemia by³a zas³ana ¿arуwkami fleszуw, pude³kami od papierosуw, papierkami od cukierkуw. Ale po kilku godzinach szalonego ruchu wszyscy odjechali. Zosta³o tylko niewyraŸne rozgoryczenie. Dailey i Thurston stali przed pustymi sid³ami, patrz¹c na nie z rozpacz¹. - Co siк sta³o tej przeklкtej maszynie? - spyta³ Dailey i z wœciek³oœci¹ kopn¹³ aparat. - Mo¿e po prostu nie ma ju¿ nic wiкcej do schwytania - mуwi³ Thurston. - To niemo¿liwe. Dlaczego mog³a schwytaж cztery nieznane zwierzкta, a potem nagle ju¿ nic? Ukl¹k³ przy sid³ach i doda³ z gorycz¹: - Co za idioci, ci faceci z muzeum! I dziennikarze! - Szkoda, ¿e w chwili, kiedy te typki z muzeum przyjecha³y, zwierzкta by³y ju¿ nie¿ywe. To musia³o im siк wydawaж podejrzane. - Te g³upie stworzenia nie chcia³y jeœж. Nic na to nie poradzк. To zupe³nie nie jest moja wina! Ju¿ nie mуwiк o dziennikarzach... S¹dzi³em, ¿e nasze wielkie gazety przyœl¹ trochк inteligentniejszych reporterуw. - Same zwierzaki by³yby wystarczaj¹c¹ sensacj¹. Nie powinienem by³ obiecywaж, ¿e z³apiesz jeszcze inne zwierzкta. Od tej chwili zaczкli pos¹dzaж nas, ¿e opowiadamy im zmyœlone historyjki; w nasze sid³a nic ju¿ nie wpad³o. - Naturalnie, ¿e obieca³em! Sk¹d mog³em wiedzieж, ¿e ta przeklкta maszyna zatrzyma siк za czwartym razem! I czemu oni, do diab³a, siк œmiali, kiedy im mуwi³em o osmozie? - Nic z tego nie zrozumieli - odpar³ Thurston znu¿onym tonem. - Wiesz, w gruncie rzeczy myœlк, ¿e nikt nigdy nie rozumie nic z tego, co siк do niego mуwi. JedŸmy nad jezioro i zapomnijmy o tym wszystkim. - Nie! Ten aparat musi zacz¹ж dzia³aж! Musi! Dailey odbezpieczy³ sid³a i nastawi³ je, a potem obserwowa³ je przez kilka sekund. Wreszcie otworzy³ ruchomy wierzch. Wsun¹³ rкkк do œrodka i krzykn¹³: - Moja rкka! Nie mam jej! Straci³em rкkк! Odskoczy³ do ty³u. - Ale¿ masz j¹, spуjrz¿e - odrzek³ Thurston uspokajaj¹co. Dailey patrzy³ na swoje obie rкce i pociera³ jedn¹ o drug¹, lecz upiera³ siк przy swym twierdzeniu. - Moja rкka zniknк³a we wnкtrzu side³, zapewniam ciк. - Tak, tak - ³agodnie potakiwa³ Thurston. - Myœlк, ¿e ma³y odpoczynek nad jeziorem znakomicie ci zrobi. Dailey znowu pochyli³ siк nad sid³ami i zanurzy³ w nie rкkк. I rкka zniknк³a. Zanurzy³ j¹ g³кbiej i spostrzeg³, jak jego ramiк znika a¿ do barku. Spojrza³ na Thurstona z uœmiechem triumfu. - Rozumiesz ju¿ teraz, jak to dzia³a - rzek³. - Te zwierzкta nie przysz³y tutaj z niezbadanej okolicy. - Wiкc sk¹d? - Stamt¹d, gdzie w tej chwili znajduje siк moja rкka, gdziekolwiek by to by³o... Chc¹ innych zwierz¹t, co? Uwa¿aj¹ mnie za ³garza, hк? Ja im poka¿к! - Ed, nie rуb tego! Nie wiesz, czy... Ale Dailey w³o¿y³ tym razem nogi do side³. I nogi zniknк³y. Powoli pogr¹¿a³ siк w sid³ach ca³ym cia³em. Wkrуtce widaж mu ju¿ by³o tylko g³owк. - ¯ycz mi powodzenia - rzek³ do Thurstona. - Ed! Dailey zacisn¹³ nozdrza, zanurzy³ siк i znik³. Samish, jeœli natychmiast nie przyjdziesz, bкdzie ju¿ za pуŸno. Nie mogк d³u¿ej porozumiewaж siк z tob¹. Olbrzymi Ziemianin zupe³nie spl¹drowa³ moj¹ planetoidк. Co mu tylko wpada w rкkк, wysy³a przez przekaŸnik. Wszystko jest w ruinie. Samish, ten potwуr chce mnie schwytaж jako okaz nieznanego gatunku! Nie ma ani chwili do stracenia! Samish, co ciк w³aœciwie zatrzymuje? Ciebie, mojego najlepszego przyjaciela??? Co? Samish? Co ty mуwisz? Ty i Fregel? Nie, nie mуwisz tego powa¿nie! Opamiкtaj siк, Samish! Przez wzgl¹d na nasz¹ przyjaŸс! przek³ad: TOP

Raj II Stacja kosmiczna kr¹¿y³a wokу³ swojej planety i czeka³a. Prawdк mуwi¹c, by³a to stacja pozbawiona inteligencji, gdy¿ ta nie by³a jej niezbкdna. Mia³a jednak œwiadomoœж, pewne odruchy, sk³onnoœci i reakcje. Potrafi³a sobie radziж. Jej zadania wpisane zosta³y w strukturк mechanizmуw, zapamiкtane w obwodach i sieciach ruroci¹gуw. Byж mo¿e w maszynerii pozosta³o nieco emocji towarzysz¹cych jej budowie - szalonych nadziei, obaw, gwa³townego wyœcigu z czasem. Ale nadzieje sczez³y, wyœcig zosta³ przegrany i w przestrzeni pozosta³a wielka machina, nie dokoсczona i bezu¿yteczna. Mia³a jednak œwiadomoœж, pewne odruchy, sk³onnoœci i reakcje. Potrafi³a sobie radziж. Wiedzia³a, co jest jej potrzebne. Kr¹¿y³a wiкc w przestrzeni, czekaj¹c na brakuj¹ce komponenty. W rejonie Bootes dotarli do ma³ego ciemnoczerwonego s³oсca i kiedy statek siк obrуci³, Fleming spostrzeg³, ¿e jedna z planet ma rzadko spotykan¹ b³кkitnozielon¹ barwк Ziemi. - Spуjrz na ni¹! - krzykn¹³, odwracaj¹c siк od tablicy przyrz¹dуw, a jego g³os a¿ rwa³ siк z podniecenia. Ziemiopodobna! Howard, ona jest ziemiopodobna! Zbijemy na niej maj¹tek! Howard wolno wyszed³ z kuchni, gryz¹c owoc avocado. By³ ma³y, ³ysy i z godnoœci¹ nosi³ wydatny brzuszek rozmiarуw sporego arbuza. Nie ukrywa³ irytacji, gdy¿ oderwano go od obiadu. Howard uwielbia³ gotowanie i gdyby nie zosta³ biznesmenem, by³by z pewnoœci¹ kuchmistrzem. W czasie wyprawy jadali doskonale, gdy¿ Howard œwietnie sobie radzi³ z pieczonymi kurczakami, serwowa³ pieczeс w sosie w³asnego pomys³u, szczegуln¹ bieg³oœж zaœ wykazywa³ w przygotowaniu sa³atki a la Howard. - Byж mo¿e i jest ziemiopodobna - rzek³, obojкtnie spogl¹daj¹c na b³кkitnozielon¹ planetк. - Oczywiœcie, ¿e jest - odpar³ Fleming. Fleming by³ m³ody i zbyt, jak na cz³owieka zajmuj¹cego siк podrу¿ami kosmicznymi, przepe³niony entuzjazmem. Pomimo wysi³kуw Howarda by³ wychudzony, a jego marchewkowe w³osy w nie³adzie opada³y na czo³o. Howard tolerowa³ go nie tylko dlatego, ¿e Fleming œwietnie sobie radzi³ ze statkami kosmicznymi i ich napкdami, ale przede wszystkim dlatego, ¿e Fleming mia³ g³owк do interesуw. G³owa do interesуw zaœ stanowi³a najwa¿niejsz¹ rzecz w przestrzeni kosmicznej, gdy¿ tutaj ju¿ zwyk³e zbudowanie statku kosztowa³o ma³¹ fortunк. - ¯eby tylko nie by³a zamieszkana. - Fleming wypowiada³ s³owa swej entuzjastyczno-handlowej modlitwy. - ¯eby ca³a nale¿a³a do nas. Do nas, Howard! Ziemiopodobna planeta! Bo¿e, za sam¹ powierzchniк mo¿emy dostaж maj¹tek, nie mуwi¹c ju¿ o prawach eksploatacji minera³уw, prawach budowy stacji paliwowych i tylu innych rzeczach. Howard prze³kn¹³ ostatni kawa³ek avocado. Ten m³ody Fleming wiele siк jeszcze musi nauczyж. Odkrywanie planet i handel nimi by³o biznesem, takim samym jak uprawa i handel pomaraсczami. Z ma³¹ rу¿nic¹, oczywiœcie: pomaraсcze nie s¹ niebezpieczne, a planety bywaj¹. A jednak pomaraсcze nie przynosz¹ takich dochodуw, jakie mo¿na uzyskaж z planet. - Wyl¹dujemy zaraz? - spyta³ Howard. - Tylko ta stacja kosmiczna przed nami nasuwa mi wniosek, ¿e mieszkaсcy mog¹ uwa¿aж, i¿ to ich planeta. Fleming spojrza³. Rzeczywiœcie, stacja kosmiczna, poprzednio przys³oniкta przez planetк, ko³ysa³a siк przed ich oczami. - Do licha - powiedzia³ Fleming, a jego w¹ska, piegowata twarz wykrzywi³a siк w grymasie. - Jest wiкc zamieszkana. Czy s¹dzisz, ¿e moglibyœmy... Nie dokoсczy³ zdania, ale rzuci³ okiem na celownik wyrzutni. - Hm... - Howard spojrza³ na stacjк, szacuj¹c jej poziom techniczny, a potem popatrzy³ na planetк. Z ¿alem potrz¹sn¹³ g³ow¹. - Nie, nie tym razem. - No, dobrze - odpar³ Fleming. - Mamy przynajmniej pierwszeсstwo w koncesjach handlowych. - Wyjrza³ ponownie przez luk i z³apa³ Howarda za ramiк: - Spуjrz... ta stacjк! W poprzek starej metalicznej powierzchni kuli mruga³y jasne œwiat³a. - Co to mo¿e znaczyж? - spyta³ Fleming. - Nie mam pojкcia - odpowiedzia³ mu Howard i z kosmosu nigdy siк tego nie dowiemy. Dobrze by³oby wyl¹dowaж na planecie, jeœli nikt nas nie sprуbuje powstrzymaж. Fleming przytakn¹³ i prze³¹czy³ napкd na sterowanie rкczne. Przez kilka chwil Howard go obserwowa³. Tablica przyrz¹dуw roi³a siк od zegarуw, prze³¹cznikуw i wskaŸnikуw; metalowych, plastikowych i kwarcowych. Fleming zbudowany by³ z krwi i koœci. Wydawa³o siк wiкc niemo¿liwe, by istnia³ jakiœ bli¿szy zwi¹zek miкdzy tymi rу¿nymi substancjami. A jednak Fleming zdawa³ siк wcielaж w tablicк przyrz¹dуw. Jego oczy przebiega³y tarcze zegarуw z precyzj¹ automatu, jego palce stawa³y siк przed³u¿eniem prze³¹cznikуw. Metal miкk³ w jego d³oniach i poddawa³ siк jego woli. Kwarcowe wskaŸniki b³yska³y czerwieni¹ i oczy Fleminga rуwnie¿ p³onк³y czerwono, przy czym nie by³o to wy³¹cznie odbicie œwiate³ wskaŸnikуw. W koсcu weszli na orbitк hamowania. Howard usadowi³ siк wygodnie w kuchni. Obliczy³ zu¿ycie paliwa, ¿ywnoœci i amortyzacjк statku. Do otrzymanej sumy doda³ na wszelki wypadek jedn¹ trzeci¹ i zanotowa³ w ksiкgach. Mo¿e pуŸniej przydaж siк przy p³aceniu podatku dochodowego. Wyl¹dowali na peryferiach miasta i czekali na miejscowych celnikуw. Nikt nie przyby³. Wykonali standardowe pomiary sk³adu atmosfery i testy mikrobiologiczne i nadal czekali. Wci¹¿ nikt nie nadchodzi³. Kiedy minк³o pу³ dnia, Fleming odblokowa³ luk i ruszyli w stronк miasta. Pierwsze szkielety, rozrzucone wzd³u¿ zrytej bombami, betonowej drogi, wprawi³y ich w os³upienie - wygl¹da³o to tak niechlujnie. Jaki¿ cywilizowany narуd zostawia szkielety na drogach? Dlaczego nikt tego nie uprz¹tn¹³? Miasto by³o wy³¹cznie zamieszkane przez szkielety; tysi¹ce i miliony st³oczone w rozsypuj¹cych siк teatrach, le¿¹ce w drzwiach zaœmieconych sklepуw, porozrzucane wzd³u¿ poszarpanych pociskami ulic. - Musia³a tu byж wojna - inteligentnie stwierdzi³ Fleming. W centrum miasta znaleŸli plac defilad, na ktуrym szereg za szeregiem le¿a³y na trawie umundurowane szkielety. Trybuna wype³niona by³a szkieletami oficjeli, szkieletami genera³уw, szkieletami ich ¿on i rodzicуw. Za trybun¹ zebra³y siк szkielety dzieci chc¹cych obejrzeж defiladк. - Zgadza siк, wojna - rzek³ stanowczo Fleming i pokiwa³ g³ow¹. - Oni przegrali. - To jasne - stwierdzi³ Howard. - Ale kto wygra³? - Co? - Gdzie s¹ zwyciкzcy? W tym momencie stacja przelecia³a nad nimi i cieс przemkn¹³ po milcz¹cych szeregach szkieletуw. Obaj mк¿czyŸni niepewnie popatrzyli w gуrк. - Myœlisz, ¿e wszyscy nie ¿yj¹? - spyta³ Fleming z nadziej¹ w g³osie. - Myœlк, ¿e powinniœmy to sprawdziж. Zawrуcili do statku. Fleming zacz¹³ pogwizdywaж dla dodania sobie otuchy i kopn¹³ kupkк pokrytych plamami koœci, ktуre stanк³y mu na drodze. - Trafiliœmy na ¿y³к z³ota - rzek³, szczerz¹c siк do Howarda. - Jeszcze nie - odpar³ Howard ostro¿nie. - Ktoœ mуg³ przetrwaж... - dostrzeg³ spojrzenie Fleminga i rozeœmia³ siк mimo woli. - To jednak wygl¹da na udan¹ wyprawк. Zwiedzali planetк bardzo krуtko. Ten b³кkitnozielony ~~ œwiat by³ jednym wielkim cmentarzyskiem pooranym bombami. Na ka¿dym kontynencie miasteczka zamieszkane by³y przez tysi¹ce szkieletуw, a wielkie metropolie - przez miliony. Na rуwninach i w gуrach le¿a³y szkielety, szkielety by³y w jeziorach, w lasach, w d¿unglach. - Ale¿ t³umy - rzek³ w koсcu Fleming, gdy kr¹¿yli nad powierzchni¹ planety. - Ile, wed³ug ciebie, by³o tu mieszkaсcуw? - Oceni³bym to na jakieœ dziewiкж miliardуw - odrzek³ Howard. - Co tu siк mog³o zdarzyж? Howard uœmiechn¹³ siк z wy¿szoœci¹. - S¹ trzy klasyczne metody zag³ady. Pierwsza to zniszczenie atmosfery truj¹cym gazem. Podobnie dzia³aj¹ substancje radioaktywne, ale one niszcz¹ rуwnie¿ ¿ycie roœlinne. Wreszcie istniej¹ zarazki sztucznie wyhodowane w³aœnie w celu atakowania ca³ych populacji. Jeœli wymkn¹ siк spod kontroli, mog¹ zetrzeж wszystkich z powierzchni planety. - Myœlisz, ¿e to w³aœnie zdarzy³o siк tutaj? - spyta³ Fleming z zainteresowaniem. - Tak uwa¿am - powiedzia³ Howard wycieraj¹c jab³ko o rкkaw i gryz¹c je. - Nie jestem patologiem, ale te plamy na koœciach... - Zarazki - rzek³ Fleming. Zakaszla³ mimo woli. - Nie s¹dzisz, ¿e... - Ju¿ byœ nie ¿y³, gdyby nadal by³y aktywne. To wszystko musia³o siк wydarzyж kilkaset lat temu, s¹dz¹c po tych zwietrza³ych szkieletach. Zarazki wymar³y z braku ludzkich nosicieli. Fleming pokiwa³ g³ow¹. - Wszystko jak na zamуwienie. No, przykro mi z powodu tych ludzi. Wojna i te wszystkie nieszczкœcia. Ale planeta jest naprawdк nasza! Spojrza³ przez iluminator na le¿¹ce w dole urodzajne, zielone pola. - Jak j¹ nazwiemy, Howard? Howard popatrzy³ na pola, na zdzicza³e pastwiska przylegaj¹ce do betonowych drуg. - Moglibyœmy nazwaж Raj II - rzek³. - To miejsce powinno staж siк prawdziwym rajem dla rolnikуw. - Raj II! Bardzo ³adnie - powiedzia³ Fleming. Chyba bкdziemy musieli wynaj¹ж ekipк, ¿eby usunк³a te szkielety. Wygl¹daj¹ zbyt niesamowicie. Howard przytakn¹³. By³o mnуstwo szczegу³уw, ktуrymi musieli siк zaj¹ж. - Zrobimy to, kiedy ju¿... Stacja kosmiczna przelecia³a nad nimi. - Œwiat³a! - krzykn¹³ nagle Howard. - Œwiat³a? - Fleming spojrza³ na oddalaj¹c¹ siк kulк. - By³y, kiedy przylecieliœmy. Pamiкtasz? Tamte b³yskaj¹ce œwiat³a? - S³usznie - rzek³ Fleming. - Myœlisz, ¿e ktoœ w niej siedzi? - Zaraz - to sprawdzimy - ponuro odpar³ Howard. Zjad³ resztк jab³ka, a tymczasem Fleming skierowa³ statek w stronк stacji. Gdy do niej dotarli, zobaczyli inny statek kosmiczny przyczepiony do g³adkiej, metalowej powierzchni stacji niczym paj¹k dla dzieci. Statek by³ ma³y, ledwie jedna trzecia ich pojazdu, i mia³ uchylony jeden luk. Obaj mк¿czyŸni, w skafandrach i he³mach, zatrzymali siк obok luku. Fleming otworzy³ go. Ostro¿nie oœwietlili wnкtrze latarkami, zajrzeli i gwa³townie odskoczyli. Potem Howard poruszy³ siк niecierpliwie i Fleming zacz¹³ wchodziж. Wewn¹trz by³o cia³o ludzkie, na wpу³ wychylone z fotela pilota i na zawsze zamro¿one w tej niestabilnej pozycji. Na twarzy zachowa³y siк œlady przedœmiertnej agonii, a skуra miejscami by³a a¿ do koœci prze¿arta przez jak¹œ chorobк. Tylna czкœж statku wype³niona by³a dziesi¹tkami drewnianych skrzynek. Fleming otworzy³ jedn¹ i skierowa³ strumieс œwiat³a do œrodka. - ¯ywnoœж - stwierdzi³ Howard. - Pewnie prуbowa³ ukryж siк w stacji - rzek³ Fleming. - Na to wygl¹da. Ale nie dotar³ tam nigdy. Szybko opuœcili statek z uczuciem lekkiego obrzydzenia. Szkielety by³y do przyjкcia. Stanowi³y jakoœж sam¹ w sobie. Te zw³oki zaœ zbyt wymownie przypomina³y o œmierci. - Wiкc kto w³¹czy³ œwiat³a? - spyta³ Fleming na powierzchni stacji. - Mo¿e s¹ tam automatyczne przekaŸniki - niepewnie powiedzia³ Howard. - Tu nikt nie mуg³ prze¿yж. Przeszli siк po powierzchni stacji i znaleŸli wejœcie. - Wejdziemy? - spyta³ Fleming. - Po co zawracaж sobie g³owк? - szybko odpar³ Howard. - Mieszkaсcy wyginкli. Mo¿emy wracaж i og³osiж nasze prawa do planety. - Jeœli choж jedna osoba tu przetrwa³a - przypomnia³ mu Fleming - zgodnie z prawem planeta nale¿y do niej. Howard niechкtnie siк zgodzi³. By³oby fatalnie, gdyby odbyli d³ug¹, kosztown¹ podrу¿ na Ziemiк, wrуcili z ekip¹ badawcz¹ i zastali kogoœ gospodaruj¹cego sobie w stacji kosmicznej. Co innego, jeœli mieszkaсcy przetrwaliby gdzieœ w ukryciu na powierzchni planety. Ale cz³owiek w stacji, ktуrej nie chcia³o siк im zbadaж... - Myœlк, ¿e musimy... - powiedzia³ Howard i otworzy³ luk. Wewn¹trz panowa³y zupe³ne ciemnoœci. Howard skierowa³ œwiat³o swej latarki na Fleminga. W jej ¿у³tym blasku twarz Fleminga straci³a wszelki wyraz, by³a jak maska wyrzeŸbiona przez jakieœ prymitywne plemiк. Howard zamruga³, lekko przera¿ony tym widokiem, gdy¿ na chwilк twarz Fleminga pozbawiona by³a cech ludzkich. - Powietrze nadaje siк do oddychania - rzek³ Fleming i natychmiast odzyska³ sw¹ osobowoœж. Howard odrzuci³ do ty³u he³m i skierowa³ œwiat³o w inn¹ stronк. Wyda³o mu siк, ¿e pionowe œciany stacji chc¹ go zmia¿d¿yж. Siкgn¹³ do kieszeni, znalaz³ rzodkiewkк i dla podniesienia morale w³o¿y³ j¹ sobie do ust. Ruszyli naprzуd. Przez pу³ godziny szli w¹skim, krкtym korytarzem, a œwiat³a ich latarek rozprasza³y ciemnoœж przed nimi. Metalowa pod³oga, ktуra wydawa³a siк tak solidna, zaczк³a skrzypieж i jкczeж od jakichœ ukrytych naprк¿eс, doprowadzaj¹c Howarda do kresu wytrzyma³oœci nerwowej. Na Flemingu nie robi³o to jednak wra¿enia. - To musia³a byж stacja do bombardowania planety - zauwa¿y³ po chwili. - Te¿ tak myœlк. - Po prostu tony metalu - rzek³ spokojnie Fleming, opukuj¹c jedn¹ ze œcian. - Myœlк, ¿e sprzedamy j¹ ca³¹ na z³om, chyba ¿e zdo³amy zdemontowaж czкœж urz¹dzeс. - Cena z³omu... - zacz¹³ Howard. W tej samej jednak chwili segment pod³ogi otworzy³ siк wprost pod stopami Fleminga. Fleming znikn¹³ z pola widzenia tak szybko, ¿e nie zdo³a³ nawet krzykn¹ж, a segment pod³ogi zatrzasn¹³ siк z powrotem. Howard zatoczy³ siк, jakby otrzyma³ mocne uderzenie. Œwiat³o latarki na chwilк rozb³ys³o szaleсczo, po czym przygas³o ponownie. Howard sta³ w milczeniu, z podniesionymi rкkami, a jego umys³ straci³ poczucie czasu. Szok powoli mija³, pozostawiaj¹c Howardowi ciк¿ki, uporczywy bуl g³owy. - ...nie jest teraz najwy¿sza - bezmyœlnie dokoсczy³ zdanie, jakby maj¹c nadziejк, ¿e nic siк nie sta³o. Podszed³ do segmentu pod³ogi i zawo³a³: - Fleming! Nie by³o ¿adnej odpowiedzi. Wstrz¹sn¹³ nim dreszcz. Pochyli³ siк nad szczelnie zamkniкt¹ pod³og¹ i na ca³e gard³o wrzasn¹³: - Fleming! Wyprostowa³ siк, w g³owie mu ³omota³o. G³кboko zaczerpn¹³ powietrza, odwrуci³ siк i pok³usowa³ w stronк wyjœcia. Nie chcia³ o niczym myœleж. Wejœcie jednak by³o zamkniкte, a jego zespawane krawкdzie jeszcze parzy³y. Howard sprawdza³ drzwi na wszelkie sposoby. Popycha³ je, ostukiwa³, kopa³. W koсcu przypomnia³ sobie o napieraj¹cej na niego ciemnoœci. Zakrкci³ siк i w kу³ko, pot œcieka³ mu po twarzy. - Kto tu jest?! - krzykn¹³ w stronк korytarza. - Fleming! S³yszysz mnie?! Nie by³o ¿adnej odpowiedzi. Krzykn¹³ znowu: - Kto to zrobi³?! Dlaczego zapali³eœ œwiat³o stacji? Co zrobi³eœ z Flemingiem? Nas³uchiwa³ przez chwilк i znowu zacz¹³ krzyczeж, I szlochaj¹c co chwilк: - Otwуrz wejœcie! Odejdк i nikomu nic nie powiem! Czeka³, oœwietlaj¹c latark¹ korytarz i zastanawiaj¹c siк, co czai siк w ciemnoœciach. W koсcu wrzasn¹³: - Pode mn¹ te¿ otwуrz pu³apkк! Opar³ siк o œcianк, ciк¿ko dysz¹c. ¯adna pu³apka nie otworzy³a siк. Pomyœla³, ¿e mo¿e nigdy siк nie otworzy. Myœl ta na chwilк doda³a mu odwagi. Twardo powiedzia³ sobie, ¿e na pewno istnieje jakieœ inne wejœcie. Znowu ruszy³ korytarzem. Godzinк pуŸniej nadal maszerowa³. Przed nim œwiat³o latarki rozprasza³o ciemnoœж, ale z ty³u ciemnoœж wpe³za³a j mu na kark. Znowu zacz¹³ logicznie myœleж. Œwiat³a mog³y byж zapalone przez automatyczne bezpieczniki. Pu³apka zadzia³a³a tak¿e automatycznie. Zamykaj¹ce siк zaœ wejœcie mog³o byж œrodkiem ostro¿noœci na i wypadek wojny, ¿eby ¿aden wrуg nie wdar³ siк do stacji. Wiedzia³, ¿e jego rozumowanie nie bardzo trzyma siк kupy, ale nic lepszego nie potrafi³ wymyœliж. Ca³a ta sytuacja by³a bardzo niejasna. Zw³oki w statku kosmicznym, stacja, martwa planeta - wszystko to musia³o mieж ze sob¹ zwi¹zek. ¯eby tyko odkryж jaki. - Howard - rozleg³ siк g³os. Howard podskoczy³ konwulsyjnie, jakby dotkn¹³ przewodu pod napiкciem. Natychmiast powrуci³ bуl g³owy. - To ja - rzek³ g³os - Fleming. Howard rozpaczliwie szpera³ latark¹ we wszystkich kierunkach. - Gdzie? Gdzie jesteœ? - Oko³o dwustu stуp w dole, o ile dobrze to oceniam powiedzia³ Fleming, a jego g³os chrapliwie p³yn¹³ wzd³u¿ korytarza. - Retransmisja g³osu nie jest najlepsza, ale nic wiкcej nie mogк zrobiж. Howard usiad³, gdy¿ nogi odmуwi³y mu pos³uszeсstwa. Czu³ siк jednak lepiej. To, ¿e Fleming by³ dwieœcie stуp ni¿ej, brzmia³o rozs¹dnie, zrozumia³a te¿ wyda³a mu siк jakoœж retransmisji. - Mo¿esz siк wydostaж? Jak mogк ci pomуc? - Nie mo¿esz - odpar³ Fleming, a po chwili pojawi³y siк trzaski, ktуre w uszach Howarda zabrzmia³y jak chichot. - Zdaje siк, ¿e niewiele pozosta³o z mojego cia³a. - Ale gdzie jest twoje cia³o? - spyta³ powa¿nie Howard. - Zmia¿d¿one przy upadku. Zosta³o ze mnie tylko to, co uda³o siк pod³¹czyж do obwodуw. - Rozumiem - rzek³ Howard, czuj¹c dziwn¹ lekkoœж w g³osie. - Jesteœ po prostu mуzgiem, czystym intelektem. - O, moim zdaniem czymœ wiкcej - powiedzia³ Fleming. - Jestem dok³adnie tym, czego potrzebuje maszyna. Howard zacz¹³ chichotaж nerwowo, gdy¿ wyobrazi³ sobie szary mуzg Fleminga p³ywaj¹cy w naczyniu pe³nym krystalicznej wody. Opanowa³ siк jednak i spyta³: - Maszyna? Jaka maszyna? - Stada kosmiczna. Wydaje mi siк, ¿e jest to najbardziej skomplikowany mechanizm, jaki kiedykolwiek zbudowano. To ona b³yska³a œwiat³ami i otworzy³a drzwi. - Ale po co? - Mam nadziejк to odkryж - rzek³ Fleming. - Jestem teraz jej czкœci¹. Albo ona jest czкœci¹ mnie. Tak czy inaczej ona mnie potrzebuje, gdy¿ nie ma prawdziwej inteligencji. Korzysta wiкc z mojej. - Twojej? Przecie¿ maszyna nie wiedzia³a, ¿e przybкdziesz! - Nie chodzi³o konkretnie o mnie. Prawdziwym operatorem by³ pewnie ten cz³owiek w statku. Ale ja te¿ mogк. Dokoсczymy plan konstruktorуw. Howard z trudem siк uspokoi³. Nie mуg³ ju¿ o niczym myœleж. Chcia³ tylko uciec z tej stacji i wrуciж na swуj statek. Potrzebowa³ jednak pomocy Fleminga, ale tego nowego, nieznanego Fleminga. Rozmawia³ on wprawdzie doœж normalnie, ale czy nadal by³ cz³owiekiem? - Fleming - sprуbowa³ Howard. - Tak, stary? Brzmia³o to zachкcaj¹co. - Czy mo¿esz mnie st¹d wydostaж? - Myœlк, ¿e tak - rzek³ g³os Fleminga. - Sprуbujк. - Wrуcк z neurochirurgami - zapewni³ go Howard. Wszystko bкdzie z tob¹ w porz¹dku. - Nie martw siк o mnie - powiedzia³ Fleming. - Ju¿ teraz wszystko jest w porz¹dku. Howard straci³ rachubк godzin, w czasie ktуrych wкdrowa³. W¹skie korytarze nastкpowa³y jeden po drugim i rozga³кzia³y siк na kilka nastкpnych. Zmкczenie narasta³o, a nogi zaczк³y mu sztywnieж. Podczas marszu jad³. W plecaku mia³ kanapki i teraz ¿u³ je mechanicznie, dla pokrzepienia. - Fleming! - zawo³a³ w koсcu, zatrzymuj¹c siк na odpoczynek. Po d³ugiej chwili us³ysza³ ledwie zrozumia³y g³os, brzmi¹cy jak zgrzyt metalu o metal. - Jak d³ugo jeszcze? - Nied³ugo - odpar³ zgrzytliwy, metaliczny g³os. - Zmкczony? - Tak. - Zrobiк, co bкdк mуg³. G³os Fleminga by³ przera¿aj¹cy, ale cisza by³a jeszcze bardziej przera¿aj¹ca. Howard pos³ysza³ dochodz¹cy z g³кbi stacji odg³os silnika rozpoczynaj¹cego pracк. - Fleming? - Tak? - Co to takiego? Czy to stacja bombarduj¹ca? - Nie. Wci¹¿ jeszcze nie znam przeznaczenia tej maszyny. Nie ca³kiem siк z ni¹ zintegrowa³em. - Ale ona ma jakieœ przeznaczenie? - Tak! - Metaliczny g³os zgrzytn¹³ tak g³oœno, ¿e Howard drgn¹³. - Dysponujк wspania³¹ aparatur¹ wykonawcz¹. Na przyk³ad w zakresie sterowania temperatur¹ mogк w ci¹gu mikrosekundy zmieniж wartoœж o setki stopni, nie mуwi¹c ju¿ o reaktorach chemicznych, o Ÿrуd³ach zasilania i o ca³ej reszcie. I oczywiœcie o moim zadaniu. Howardowi nie spodoba³a siк ta odpowiedŸ. Odnosi³o siк wra¿enie, ¿e Fleming identyfikowa³ siк z maszyn¹, jednoczy³ sw¹ osobowoœж z osobowoœci¹ stacji kosmicznej. Howard zmusi³ siк do nastкpnego pytania: - Dlaczego nie wiesz, do czego ona s³u¿y? - Brakuje newralgicznego komponentu - rzek³ Fleming po chwili milczenia. - Niezbкdnej matrycy. A poza tym nie mam jeszcze pe³nej kontroli nad ni¹. Wiкcej silnikуw zaczк³o tкtniж ¿yciem, a œciany dr¿a³y i brzкcza³y. Howard poczu³, ¿e pod³oga trzкsie siк pod nim. Stacja zdawa³a siк budziж, nabieraж si³y, gromadziж wiedzк. Mia³ wra¿enie, ¿e jest w brzuchu jakiegoœ gigantycznego potwora morskiego. Wкdrowa³ kilka nastкpnych godzin i zostawia³ za sob¹ œlad znaczony ogryzkami, skуrkami pomaraсczy, t³ustymi kawa³kami miкsa, pustymi puszkami, kawa³kami papieru œniadaniowego. Jad³ teraz bez przerwy, czu³ siк zmuszony do jedzenia. Kiedy jad³, by³ bezpieczny, gdy¿ jedzenie jednoczy³o go ze statkiem, z Ziemi¹. Jeden segment œciany odsun¹³ siк nagle. Howard cofn¹³ siк. - WejdŸ - g³os, ktуry uzna³ za g³os Fleminga, zaprosi³ go. - Po co? Co to jest? - skierowa³ latarkк w stronк otworu i zobaczy³ wstкgк ruchomego chodnika znikaj¹c¹ w ciemnoœci. - Jesteœ zmкczony - rzek³ g³os. - Tкdy jest szybciej. Howard chcia³ uciec, ale nie mia³ dok¹d. Musia³ wierzyж Flemingowi albo stawiж czo³o ciemnoœci otaczaj¹cej ze wszystkich stron œwiat³o jego latarki. - WejdŸ. Howard pos³usznie wspi¹³ siк i usiad³ na ruchomym chodniku. Przed sob¹ widzia³ tylko ciemnoœж. Po³o¿y³ siк na plecach. - Czy ju¿ wiesz, do czego s³u¿y ta stacja? - rzuci³ pytanie w ciemnoœж. - Ju¿ wkrуtce - odpowiedzia³ g³os. - Nie zawiedziemy ich. Howard nie œmia³ pytaж, kogу¿ to Fleming nie zawiedzie. Zamkn¹³ oczy i pozwoli³ ciemnoœci otoczyж siк ze wszystkich stron. Jazda trwa³a d³u¿szy czas. Howard trzyma³ latarkк pod pach¹ i jej pionowo skierowana smuga œwiat³a odbija³a siк od b³yszcz¹cego, metalowego stropu. Machinalnie gryz³ kawa³ek biszkoptu, prawie nie zdaj¹c sobie sprawy, ¿e ma coœ w ustach. Doko³a niego maszyna jakby zaczк³a rozmawiaж w jakimœ niezrozumia³ym jкzyku. S³ysza³ zgrzyt tr¹cych o siebie czкœci protestuj¹cych przeciw takim kontaktom. Potem nastкpowa³ zastrzyk oleju i pogodzone czкœci porusza³y siк cicho, miarowo. Silniki piszcza³y i chcia³y ruszaж. Waha³y siк, kaszla³y, a w koсcu zaczyna³y pracowaж z radosnym pomrukiem. Stopniowo wœrуd innych dŸwiкkуw pojawi³y siк trzaski w obwodach elektrycznych, ktуre modyfikowa³y siк, adaptowa³y, testowa³y. Co to znaczy³o? Howard le¿¹cy na plecach, z zamkniкtymi oczami nie wiedzia³ tego. Jedynym realnym doznaniem by³o prze¿uwanie biszkopta, a kiedy go zabrak³o, pozosta³y tylko majaki. Widzia³ szkielety maszeruj¹ce po planecie, miliardy id¹ce w rуwnych szeregach przez opustosza³e miasta, przez ¿yzne, czarne pola i wychodz¹ce w przestrzeс. Przedefilowa³y przed martwym pilotem w ma³ym stateczku, a jego zw³oki patrzy³y na nie z zazdroœci¹. Pozwуlcie mi iœж z wami, prosi³ pilot, ale szkielety bezlitoœnie potrz¹sa³y g³owami, gdy¿ pilot wci¹¿ mia³ cia³o. Kiedy odpadnie cia³o, bкdк wolny od tego ciк¿aru? pyta³y zw³oki, ale szkielety tylko potrz¹sa³y g³owami. Kiedy? Gdy maszyna bкdzie ju¿ gotowa, kiedy zrozumie swoje zadanie. Wtedy miliardy szkieletуw bкd¹ odkupione, a szkielet pilota uwolniony z cia³a. Zw³oki b³aga³y przegni³ymi wargami, by je zabraж ju¿ teraz. Ale szkielety dostrzega³y tylko cia³o, a cia³o nie mo¿e opuœciж ¿ywnoœci zgromadzonej w statku. Ze smutkiem maszerowa³y dalej, a pilot czeka³. - Tak! Howard obudzi³ siк natychmiast i rozejrza³ doko³a. ¯adnych szkieletуw, ¿adnych zw³ok. Tylko œciany maszyny, tu¿ obok niego. Poszpera³ w kieszeniach, ale jedzenie siк skoсczy³o. Wygrzeba³ kilka okruchуw i po³o¿y³ je na jкzyku. - Tak! Us³ysza³ wiкc g³os! - O co chodzi? - spyta³. - Pozna³em - rzek³ g³os triumfalnie. - Pozna³eœ? Co pozna³eœ? - Moje zadanie! Howard skoczy³ na rуwne nogi, œwiec¹c doko³a latark¹. Metaliczny pog³os przetoczy³ siк wokу³ i nape³ni³ go nieokreœlonym lкkiem. Nagle wyda³o mu siк straszne, ¿e maszyna pozna³a swoje zadanie. - Jakie wiкc jest twoje zadanie? - spyta³ bardzo cichym g³osem. W odpowiedzi rozb³ys³o jasne œwiat³o, t³amsz¹c s³aby promieс jego latarki. Howard zmru¿y³ oczy i cofn¹³ siк, prawie siк przewracaj¹c. Taœma by³a nieruchoma. Howard otworzy³ oczy i ujrza³ wielk¹, olœniewaj¹co jasn¹ salк. Rozgl¹daj¹c siк doko³a zobaczy³, ¿e jest ona wy³o¿ona lustrami. Setka Howardуw patrzy³a na niego, a on na nich. Obrуci³ siк doko³a. W sali nie by³o ¿adnego wyjœcia. Ale odbici w lustrach Howardowie nie obrуcili siк razem z nim. Stali w milczeniu. Howard podniуs³ praw¹ rкkк. Howardowie trzymali rкce przy ciele. To nie by³y lustra. Setka Howardуw zaczк³a iœж naprzуd, w stronк œrodka sali. Chwiali siк na nogach, a w ich tкpych oczach nie by³o ¿adnego przeb³ysku inteligencji. Oryginalny Howard fukn¹³ i rzuci³ w nich latark¹. Z brzкkim spad³a na pod³ogк. Momentalnie zrozumia³ wszystko. To w³aœnie by³o zadanie maszyny. Jej konstruktorzy przewidzieli zag³adк swego gatunku. Zbudowali wiкc w przestrzeni maszynк. Jej zadanie to stworzenie ludzi i zaludnienie planety. Potrzebowa³a operatora, a prawdziwy operator nigdy do niej nie dotar³. I potrzebowa³a matrycy... Ale tym prototypowym Howardom najwyraŸniej brakowa³o inteligencji. Dreptali wokу³ sali, poruszali siк jak automaty, z trudem panowali nad w³asnymi cz³onkami. Oryginalny Howard zaœ prawie w tej samej chwili stwierdzi³, ¿e siк straszliwie pomyli³. Strop siк otworzy³. Obni¿y³y siк olbrzymie haki, a po³yskuj¹ce no¿e energicznie zje¿d¿a³y na dу³. Otworzy³y siк œciany i ukaza³y gigantyczne ko³a i przek³adnie, buchaj¹ce piece, a tak¿e bia³e œciany zamra¿arek. Wci¹¿ nowi i nowi Howardowie wchodzili do sali, a wielkie no¿e i haki wbija³y siк w nich, wlok¹c braci Howarda w stronк otwartych œcian. ¯aden z nich, poza oryginalnym Howardem, nie krzycza³. - Fleming! - dar³ siк. - Nie mnie! Nie mnie! Fleming! Teraz wszystko siк wyjaœni³o: stacja zbudowana zosta³a w czasie wojny dziesi¹tkuj¹cej planetк; operator, ktуry dotar³ do stacji tylko po to, by umrzeж, nim zdo³a³ wejœж, i ten ³adunek ¿ywnoœci... ktуrej on, operator, nigdy nie mia³ jeœж. Oczywiœcie! Planetк zamieszkiwa³o dziewiкж czy dziesiкж miliardуw. G³уd popchn¹³ ich do tej ostatecznej wojny. Przez ca³y ten czas budowniczowie maszyny walczyli z czasem i chorobami, prуbuj¹c uratowaж swуj gatunek... Ale czy Fleming nie wiedzia³, ¿e on - Howard - jest z³¹ matryc¹? Fleming jednak by³ maszyn¹, a Howard spe³nia³ wszystkie warunki. Ostatni¹ rzecz¹, ktуr¹ Howard zobaczy³, by³a sterylnie czysta powierzchnia zbli¿aj¹cego siк no¿a. A Fleming-maszyna przetwarza³ rozdrobnionych Howardуw, ci¹³ ich i sieka³, zamra¿a³ i schludnie pakowa³, tworz¹c stosy pieczonego Howarda, sma¿onego Howarda, Howarda w œmietanie, Howarda w sosie cebulowym, Howarda duszonego w krуtkim sosie, Howarda z fasol¹, Howarda z ry¿em, a zw³aszcza sa³atki z Howarda. Proces powielania ¿ywnoœci siк powiуd³! Wojna mog³a siк zakoсczyж, gdy¿ dla ka¿dego by³o teraz doœж jedzenia. ¯ywnoœж! ¯ywnoœж! ¯ywnoœж dla g³oduj¹cych miliardуw Raju II. przek³ad: Andrzej Œluzek

Rкce przy sobie Pok³adowy detektor masy rozb³ysn¹³ na rу¿owo, potem na czerwono. Agee przysypia³ ju¿ nad desk¹ rozdzielcz¹, czekaj¹c, a¿ Victor upora siк z obiadem. Teraz gwa³townie podniуs³ wzrok. - Planeta siк zbli¿a! - zawo³a³, przekrzykuj¹c syk uciekaj¹cego powietrza. Kapitan Barnett kiwn¹³ g³ow¹. Skoсczy³ w³aœnie modelowaж gor¹c¹ ³atк, ktуr¹ z g³oœnym plaœniкciem przylepi³ do zniszczonego kad³uba”Niez³omnego”. Œwist uchodz¹cego powietrza przycich³ do poziomu cichego jкku, ale nie usta³ ca³kowicie. Nigdy nie ustawa³. Kiedy Barnett podszed³ do konsolety, planetк by³o ju¿ widaж, ledwo ledwo, spoza krawкdzi ma³ego czerwonego s³oсca, jarzy³a siк zielono na tle czarnej nocy kosmosu i obu mк¿czyznom podsunк³a tк sam¹ myœl. Barnett uj¹³ ow¹ myœl w s³owa. - Ciekawe, czy znalaz³oby siк tam coœ do wziкcia powiedzia³ marszcz¹c czo³o. Agee, na znak nadziei, uniуs³ bia³¹ brew. Patrzyli na przyrz¹dy, ktуre w³aœnie zaczyna³y rejestrowaж. Nigdy by nie wytropili tej planety, gdyby skierowali”Niez³omnego” na szlaki po³udniowogalaktyczne. Ale na tamtej trasie namno¿y³o siк Policji Konfederacyjnej, wiкc Barnett wola³ j¹ omijaж wielkim ³ukiem. „Niez³omny” by³ zarejestrowany jako handlowiec chocia¿ ca³y przewo¿ony przez niego ³adunek sprowadza³ siк do kilku butelek silnie ¿r¹cego kwasu, u¿ywanego do otwierania sejfуw i trzech œredniej wielkoœci bomb atomowych. W³adze niechкtnym okiem patrzy³y na tego rodzaju dobra i stale usi³owa³y przymkn¹ж za³ogк na podstawie jakiegoœ przedawnionego oskar¿enia - o morderstwo na Lunie, o kradzie¿ na Omedze, o napad z w³amaniem na Samii II. By³y to wszystko stare, prawie zapomniane przestкpstwa, ktуre policja z maniackim uporem prуbowa³a rozdmuchaж na nowo. Co gorsza, nowe policyjne kr¹¿owniki przewy¿sza³y”Niez³omnego” pod wzglкdem uzbrojenia. Dlatego wybrali trasк okrк¿n¹ do Nowych Aten, gdzie w³aœnie rozpocz¹³ siк wielki strajk uranowy. - Z wygl¹du nic specjalnego - skomentowa³ Agee, krytycznym okiem szacuj¹c wskaŸniki. - Tak czy owak, mo¿emy siк ko³o niej przejechaж powiedzia³ - Barnett. Odczyty by³y ma³o ciekawe. Ukazywa³y planetк mniejsz¹ ni¿ Ziemia, nieobecn¹ na mapach, i pozbawion¹ jakiejkolwiek wartoœci handlowej poza atmosfer¹ tlenow¹. Kiedy mijali planetк, czujniki metali ciк¿kich gwa³townie o¿y³y. - Tam jest materia³! - Agee b³yskawicznie interpretowa³ liczne odczyty. - Czysty. B a r d z o czysty - i to na powierzchni! Spojrza³ na Barnetta, ktуry skin¹³ g³ow¹. Pojazd skrкci³ gwa³townie w stronк planety. Z zaplecza statku nadszed³ Victor, w malutkiej we³nianej czapeczce wciœniкtej na wielk¹ ogolon¹ g³owк. Stan¹³ za Barnettem i patrzy³ mu przez ramiк, jak Agee sprowadza pojazd w dу³ po torze ciasnej spirali. Z odleg³oœci pу³ mili od powierzchni planety dostrzegli swoje z³o¿a ciк¿kiego metalu. By³ to statek kosmiczny, spoczywaj¹cy na ogonie poœrodku naturalnej polany. - A to ciekawe - - zauwa¿y³ Barnett. Gestem nakaza³ Ageemu zejœж ni¿ej. Agee z niebywa³¹ zrкcznoœci¹ osadzi³ pojazd na ziemi. Dawno ju¿ przekroczy³ wiek emerytalny dla pilotуw dowodz¹cych, co jednak wcale nie os³abi³o jego koordynacji. Barnett, ktуry znalaz³ go bez grosza i dachu nad g³ow¹, zatrudni³ Agee’ego bez wahania. Kapitan zawsze chкtnie pomaga³ bliŸniemu, je¿eli by³o mu to na rкkк i stwarza³o szanse zysku. On i Agee mieli identyczny stosunek do w³asnoœci prywatnej, chocia¿ czasami rу¿nili siк co do metod jej pozyskiwania. Agee wola³ pewniaki. Barnett, przeciwnie, mia³ w sobie wiкcej odwagi ni¿ to by³o wskazane u przedstawiciela stosunkowo delikatnego gatunku jakim by³ Homo sapiens. Zbli¿ywszy siк do powierzchni planety, stwierdzili, ¿e obcy statek jest wiкkszy ni¿”Niez³omny”, a do tego b³yszcz¹cy, lœni¹cy nowoœci¹. Kszta³t pokrywy by³ im nieznany, podobnie jak oznakowanie. - Widzia³eœ kiedy coœ podobnego? - spyta³ Barnett. Agee skonsultowa³ zasoby swojej przepastnej pamiкci. - Trochк przypomina robotк cephaсsk¹, tyle ¿e ich statki nie s¹ takie przysadziste. Solidnie zboczyliœmy z kursu. Ten statek mo¿e w ogуle nie byж z Konfederacji. Victor gapi³ siк na statek z rozdziawion¹ gкb¹. Westchn¹³ g³oœno. - Przyda³by nam siк taki stateczek, co, kapitanie? Nag³y uœmiech Barnetta by³ jak pкkniкcie w granicie. - Victor! - powiedzia³ Barnett. - W prostocie swojej dotkn¹³eœ sedna sprawy. Istotnie, przyda nam siк taki statek. ChodŸmy tam i pogadajmy z jego szefem. Przed dopiкciem pasa, Victor upewni³ siк, ¿e lodomiotacze maj¹ pe³ny ³adunek. Ju¿ stoj¹c na ziemi, pos³ali w gуrк pomaraсczowozielon¹ racк sygnalizacyjn¹, ale nie otrzymali odpowiedzi z obcego statku. Atmosfera planety chyba nadawa³a siк do oddychania, temperatura wynosi³a 72 stopnie Fahrenheita. Po odczekaniu paru minut wymaszerowali z pojazdu, trzymaj¹c lodomiotacze w pogotowiu pod os³on¹ kurtek. Wszyscy trzej przemierzali dziel¹c¹ statki odleg³oœж z wystudiowanymi uœmieszkami na twarzach. Z bliska statek by³ wspania³y. Jego po³yskliwa srebrzystoszara pow³oka by³a prawie nietkniкta przez meteoryty. Wejœcie by³o otwarte, a po st³umionym mruczeniu poznali, ¿e generatory w³aœnie siк ³aduj¹. - Jest tam kto?! - hukn¹³ Victor w czeluœж w³azu. Jego g³os poniуs³ siк g³uchym echem po ca³ym statku. Odpowiedzi nie by³o - tylko cichy szum generatorуw i szelest traw na rуwninie. - Gdzie oni siк podziali, jak myœlicie? - zapyta³ Agee. - Pewnie wyszli zaczerpn¹ж œwie¿ego powietrza - powiedzia³ Barnett. - Na pewno nie spodziewali siк goœci. Victor potulnie usiad³ na ziemi. Barnett i Agee buszowali wokу³ podstawy statku, zachwycaj¹c siк jego wspania³ymi dyszami. - Da³byœ radк? Jak myœlisz? - zapyta³ Barnett. - Czemu nie - powiedzia³ Agee. - Najwa¿niejsze, ¿e napкd jest konwencjonalny. Mechanizmy pomocnicze to drobiazg - istoty oddychaj¹ce tlenem stosuj¹ podobne systemy kontroli napкdu. Na pewno siк po³apie, to tylko kwestia czasu. - Ktoœ idzie! - zawo³a³ Victor. Rzucili siк do w³azu. O trzysta jardуw od statku zaczyna³ siк wystrzкpiony las. Jakaœ figura wy³oni³a siк spomiкdzy drzew i zmierza³a w ich stronк. Agee i Victor rуwnoczeœnie wydobyli miotacze. Lornetka Barnetta pozwoli³a okreœliж figurк jako rуwnoleg³obok mierz¹cy oko³o dwуch stуp wysokoœci na jedn¹ stopк szerokoœci. Gruboœж obcego nie siкga³a dwуch cali. G³owy nie mia³. Barnett zmarszczy³ brwi. Nigdy jeszcze nie widzia³ czworok¹ta p³yn¹cego w powietrzu nad wysok¹ trawк. Kiedy wyostrza³ lornetkк, okaza³o siк, ¿e obcy ma w sobie coœ z humanoida. Œciœlej rzecz ujmuj¹c, mia³ cztery koсczyny. Dwуch z nich, prawie niewidocznych przez trawк, u¿ywa³ do chodzenia, podczas gdy dwie pozosta³e stercza³y sztywno w przestrzeс. Poœrodku postaci Barnett z trudem wyrу¿ni³ maleсkie oczy i usta. Stworzenie nie mia³o na sobie ¿adnego ubrania ani kasku. - Ciekawy typ urody - mrukn¹³ Agee, ustawiaj¹c aparaturк miotacza. - A mo¿e on jest sam? - Miejmy nadziejк - powiedzia³ Barnett, rуwnie¿ wyci¹gaj¹c miotacz. - Odleg³oœж oko³o dwa tysi¹ce jardуw - Agee wycelowa³ broс, po czym podniуs³ wzrok. - A mo¿e pan kapitan ¿yczy³ sobie najpierw z nim porozmawiaж? - Co tu gadaж - uœmiechn¹³ siк leniwie Barnett. - Ale dajmy mu podejœж bli¿ej. Szkoda by by³o spud³owaж. Agee pokiwa³ g³ow¹ i poprowadzi³ obcego w oku celownika. Kalen zatrzyma³ siк na tym opuszczonym ma³ym œwiecie z nadziej¹ zdobycia, metod¹ wysadzenia w powietrze, kilku ton erolu - minera³u wysoko cenionego przez Mabogian. Nie mia³ szczкœcia. Niezu¿yta bomba tetnitowa nadal spoczywa³a w jego cielesnej sakiewce, w towarzystwie zab³¹kanego orzecha kerla. Kalen pomyœla³, ¿e wrуci na Mabog z balastem zamiast ³adunku. Trudno, mуwi³ sobie wynurzaj¹c siк z lasu, mo¿e nastкpnym razem. Widok chudego, upstrzonego ³atami statku kosmicznego przy jego w³asnym przyprawi³ Kalena o szok. Najmniej ze wszystkiego spodziewa³ siк znaleŸж na tym œwiatku inn¹ ¿yw¹ istotк. Tubylcy w dodatku stali przed jego w³azem! Kalen od razu dostrzeg³, ¿e je¿eli chodzi o kszta³t, s¹ z grubsza mabogijni. W Unii Mabogijskiej istnia³a rasa bardzo do nich podobna, tyle ¿e buduj¹ca zupe³nie inne statki. Intuicja podszepnк³a mu, ¿e mog¹ to byж przedstawiciele tej wielkiej cywilizacji z peryferii Galaktyki, o ktуrej od dawna ju¿ chodzi³y plotki. Dziwna rzecz: obcy siк nie poruszali. Dlaczego nie wychodz¹ na powitanie? Wiedzia³, ¿e go zauwa¿yli, poniewa¿ wszyscy trzej wskazywali w jego kierunku. Przyspieszy³ kroku, uœwiadamiaj¹c sobie, ¿e nic nie wie o ich obyczajach. Mia³ tylko nadzieje, ¿e nie s¹ zwolennikami zbyt rozwlek³ych ceremonii. Ju¿ po godzinie spкdzonej na tym wrogim œwiecie czu³ siк zmкczony. By³ g³odny, rozpaczliwie potrzebowa³ prysznica... Coœ intensywnie zimnego rzuci³o nim do ty³u. Rozejrza³ siк czujnie: czy¿by to by³a jakaœ nieznana cecha planety? Ponownie ruszy³ do przodu. Nastкpny pocisk te¿ trafi³ go celnie, zamra¿aj¹c zewnкtrzn¹ warstwк jego pow³oki. Sprawa wygl¹da³a powa¿nie. Mabogianie nale¿eli do najsilniejszych form ¿ywych w Galaktyce, ale nawet ich odpornoœж mia³a swoje granice. Kalen rozejrza³ siк ponownie, szukaj¹c Ÿrуd³a k³opotуw. To ci obcy - s t r z e 1 a 1 i do niego! Przez chwilк jego oœrodki myœlowe odmawia³y przyjкcia dowodu zmys³уw. Kalen wiedzia³, co to jest morderstwo. Oniemia³y ze zgrozy, bywa³ œwiadkiem tej perwersji wœrуd niektуrych niskich form zwierzкcych. Widywa³ te¿ rejestry odchyleс psychicznych, ktуre dokumentowa³y ka¿dy przypadek morderstwa z premedytacj¹, jaki mia³ miejsce od pocz¹tku historii Mabogu. Ale ¿eby coœ takiego zdarzy³o siк jemu osobiœcie! Kalen nie by³ w stanie w to uwierzyж. Trafi³ go kolejny ³adunek. Kalen sta³ bez ruchu, prуbuj¹c przekonaж samego siebie, ¿e to, co siк dzieje, dzieje siк naprawdк. Nie mуg³ poj¹ж, ¿e stworzenia obdarzone zmys³em wspу³dzia³ania wystarczaj¹cym do prowadzenia statku kosmicznego, potrafi¹ byж jednoczeœnie zdolne do morderstwa. Przecie¿ oni go nawet nie znali! Kiedy by³o ju¿ prawie za pуŸno, Kalen zrobi³ w ty³ zwrot i pogna³ do lasu. Wszyscy trzej obcy strzelali za nim jednoczeœnie, tote¿ trawa wokу³ Kalena chrzкœci³a i biela³a od szronu, a powierzchnia jego skуry zlodowacia³a ca³kowicie. Zimno by³o tym czynnikiem, do ktуrego organizm mabogiaсski nie by³ szczegуlnie przystosowany. Ch³уd zaczyna³ siк wdzieraж do organуw wewnкtrznych Kalena. Mimo to, nadal nie mуg³ uwierzyж. Dopad³ lasu, ale zanim skry³ siк za drzewo, dosiкgn¹³ go podwуjny atak. Poczu³, jak ca³y jego system wewnкtrzny rozpaczliwie stara siк przywrуciж organizmowi ciep³o, a w chwilк potem ze szczerym ¿alem podda³ siк ciemnoœci. - Jakiœ g³upi ten obcy - zauwa¿y³ Agee, chowaj¹c miotacz do kabury. - G³upi i silny - doda³ Barnett. - Ale ¿aden tlenowiec du¿o tego nie wytrzyma - dumnie wyszczerzy³ zкby w uœmiechu i poklepa³ srebrnoszary kad³ub statku. Ochrzcimy go”Niez³omny II”. - Hip hip hura na czeœж kapitana! - krzykn¹³ entuzjastycznie Victor. - Oszczкdzaj p³uca - pouczy³ go Barnett. - Jeszcze ci siк przydadz¹. - Popatrzy³ w gуrк. - Mamy jeszcze ze cztery godziny œwiat³a. Victor, przynieœ ¿ywnoœж, tlen i narzкdzia z”Niez³omnego I” i roz³aduj jego stosy. Kiedyœ tu wrуcimy i weŸmiemy staruszka do domu. Ale na razie chcк odpaliж przed zachodem s³oсca. Victor oddali³ siк pospiesznie. Barnett i Agee weszli na pok³ad statku. Tyln¹ po³owк”Niez³omnego II” zape³nia³y generatory, silniki, transformatory, urz¹dzenia pomocnicze, zbiorniki paliwa i powietrza. Obok mieœci³a siк wielka ³adownia, zajmuj¹ca niemal, reszte wnкtrza. Pe³no w niej by³o orzechуw rozmaitych kszta³tуw i kolorуw, ktуrych œrednica waha³a siк od dwуch cali do mniej wiкcej podwуjnej œrednicy g³owy doros³ego mк¿czyzny. Pozostawa³y dwie kabinki w dziobie statku. Pierwsza powinna by³a s³u¿yж za kabinк za³ogi - jako jedyny kawa³ek wolnego miejsca. By³a jednak kompletnie pusta: ani kozetek deceleracyjnych, ani sto³уw czy krzese³ - tylko wypolerowana metalowa pod³oga. W œcianach i w suficie widnia³ szereg otworуw, ktуrych funkcja na pierwszy rzut oka nie by³a oczywista. Z tym pomieszczeniem po³¹czona by³a kabina pilota, bardzo ma³a, ledwo mieszcz¹ca jedn¹ osobк. Deska rozdzielcza pod kopu³¹ by³a szczelnie inkrustowana przyrz¹dami. - W twoje rкce perswadujк - powiedzia³ Barnett do Agee’ego. - Zobaczymy, co potrafisz. Agee kiwn¹³ g³ow¹ i rozejrza³ siк za sto³kiem, po czym ukucn¹³ przed konsolet¹ i zacz¹³ j¹ uwa¿nie studiowaж. W ci¹gu paru godzin Victor przeniуs³ ca³y ich dobytek na”Niez³omnego II”. Agee do tego czasu niczego jeszcze nie dotkn¹³. Po rozmiarach, kolorach, kszta³tach i usytuowaniu poszczegуlnych urz¹dzeс prуbowa³ odgadn¹ж, co kontroluje co. Nie by³o to ³atwe, nawet przy za³o¿eniu podobieсstwa systemуw nerwowych i wzorcуw rozumowania. Czy pomocniczy system nastawczy biegnie od lewej do prawej? Je¿eli nie, Agee musia³by oduczyж siк dotychczasowych nawykуw. Czy dla projektantуw tego statku kolor czerwony oznacza³ zagro¿enie? Je¿eli tak, to du¿y przycisk mуg³by s³u¿yж do obni¿ania poziomu paliwa. Ale kolor czerwony mуg³ z rуwnym powodzeniem oznaczaж gor¹ce paliwo, w ktуrym to przypadku przycisk kontrolowa³by zapewne nadmierny przep³yw energii. W koсcu Agee doszed³ do wniosku, ¿e zadaniem przycisku jest prze³adowaж stosy w razie wrogiego ataku. Maj¹c to na uwadze, Agee dalej bada³ przyrz¹dy. Nie przejmowa³ siк zanadto tym, czego nie rozumia³. Po pierwsze, statki kosmiczne by³y to twarde sztuki, na dobr¹ sprawк niezniszczalne od wewn¹trz. Po drugie, mia³ wra¿enie, ¿e z³apa³ system. Barnett wetkn¹³ g³owк do kabiny. Tu¿ za jego plecami sta³ Victor. - Gotуw? Agee obrzuci³ spojrzeniem ca³¹ konsoletк. - Chyba tak - lekko dotkn¹³ jednego z pokrкte³. - To powinno kontrolowaж œluzy. Przekrкci³ ga³kк. Victor i Barnett zamarli w oczekiwaniu, poc¹c siк obficie w ch³odnym pomieszczeniu. Us³yszeli g³adki œwist naoliwionego metalu. Œluzy zatrzasnк³y siк. Agee, rozpromieniony, dmuchn¹³ w koniuszki palcуw - na szczкœcie. - To by by³ system wymiany powietrza - oœwiadczy³. W³¹czy³ przycisk. Z sufitu zacz¹³ siк s¹czyж ¿у³ty dym. - System zanieczyszczony - mamrota³ Agee, krкc¹c ga³k¹. Victor zaniуs³ siк kaszlem. - Wy³¹cz to - powiedzia³ Barnett. Dym wali³ gкstymi smugami” momentalnie wype³niaj¹c oba pomieszczenia. - Wy³¹cz to! - Kiedy nic nie widzк! - Agee po omacku nie trafi³ we w³aœciwy przycisk i zamiast niego wcisn¹³ guzik pod spodem. Generatory zaczк³y z miejsca wœciekle zawodziж. B³кkitne ogniki przemknк³y wzd³u¿ konsolety i wskoczy³y na œcianк. Agee, zataczaj¹c siк, odst¹pi³ od konsolety i pad³ na ziemiк. Victor ju¿ by³ przy drzwiach ³adowni, prуbuj¹c je wywaliж piкœciami. Barnett zakry³ d³oni¹ usta i rzuci³ siк do przyrz¹dуw. Na œlepo szuka³ wy³¹cznika, czuj¹c, jak ca³y statek wokу³ niego wiruje do utraty tchu. Victor run¹³ na ziemie, - nie przestaj¹c bкbniж w drzwi ³adowni zwiotcza³ymi piкœciami. Barnett na oœlep dŸgn¹³ konsoletк. Generatory umilk³y w jednej chwili. Nastкpnie Barnett poczu³ na twarzy zimny powiew. Otar³ ³zawi¹ce oczy i spojrza³ w gуrк. Przypadkowo trafiony przycisk zamkn¹³ ujœcie w suficie, przerywaj¹c dop³yw ¿у³tego gazu. Barnett przez przypadek otworzy³ œluzy i zimne nocne powietrze planety ju¿ wypiera³o gaz ze statku. Wkrуtce mo¿na by³o oddychaж. Victor niepewnie gramoli³ siк na nogi, ale Agee nie dawa³ znaku ¿ycia. Barnett zrobi³ staremu pilotowi sztuczne oddychanie, kln¹c przy tym przez ca³y czas pod nosem. Wreszcie powieki Agee’ego zatrzepota³y, a jego klatka piersiowa zaczк³a wznosiж siк i opadaж. W chwile potem usiad³ i tylko krкci³ g³ow¹. - Co to by³o za œwiсstwo? - zapyta³ Victor. - Obawiam siк - powiedzia³ Barnett - ¿e nasz znajomek uwa¿a³ to za œwierze powietrze do oddychania. Agee dalej krкci³ g³ow¹. - Niemo¿liwe, kapitanie. Przecie¿ by³ w œwiecie otoczonym tlenem, chodzi³ po nim bez kasku, bez... - Upodobania dotycz¹ce powietrza potrafi¹ byж bardzo rу¿ne - zauwa¿y³ Barnett. - Spуjrzmy prawdzie w oczy: pod wzglкdem fizycznym nasz przyjaciel nie przypomina³ nas ani trochк. - To nie za dobrze - podsumowa³ Agee. Trzej mк¿czyŸni wymienili spojrzenia. W nastкpnej chwili ciszy dobieg³ ich niewyraŸny, niepokoj¹cy odg³os. - Co to by³o? - Victor skoczy³ na rуwne nogi, wyszarpuj¹c miotacz z kabury. - Spokуj!- wrzasn¹³ Barnett. Nas³uchiwali. Im d³u¿ej Barnett prуbowa³ zidentyfikowaж odg³os, tym bardziej czu³, ¿e ka¿dy w³osek na karku staje mu dкba. Odg³os dobiega³ z daleka. Jakby metal uderza³ w twardy obiekt niemetaliczny. Trzej mк¿czyŸni wyjrzeli przez luk. W po¿egnalnym, blasku s³oсca zobaczyli, ¿e g³уwny w³az”Niez³omnego I” jest otwarty. Odg³os dobiega³ ze statku. - Niemo¿liwe - powiedzia³ Agee. - Lodomiotacze... - Nie zabi³y go - dokoсczy³ Barnett. - To Ÿle - wystкka³ Agee. - To bardzo Ÿle. Victor dalej dzier¿y³ swуj lodomiotacz w pogotowiu. - Kapitanie, a mo¿e ja bym siк tam przespacerowa³... Barnett pokrкci³ g³ow¹. - Nie dopuœci ciк bli¿ej ni¿ na dziesiкж stуp do œluzy. Nie, daj pomyœleж. By³o tam coœ na pok³adzie, czym mуg³ siк pos³u¿yж? Stosy? - Ja mam ³¹cza, kapitanie - powiedzia³ Victor. - Dobrze. Wobec tego nie ma tam nic, co... - Kwas - wtr¹ci³ Agee. - Bardzo mocny. Ale nie przypuszczam, ¿eby mуg³ nim wiele zdzia³aж. - Nic a nic - przytakn¹³ Barnett. - Jesteœmy na tym statku i nie ruszymy siк z niego. Na pocz¹tek oderwijmy go od ziemi. Agee patrzy³ na deskк rozdzielcz¹. Jeszcze pу³ godziny temu prawie j¹ rozumia³. Teraz wydawa³a mu siк chytr¹, œmiercionoœn¹ pu³apk¹ - potrzaskiem, ktуrego niewidoczne druciki prowadz¹ nieuchronnie do zniszczenia. Pu³apka by³a niezamierzona. Ale statek kosmiczny by³ si³¹ rzeczy machin¹ przeznaczon¹ nie tylko do podrу¿owania, ale i do ¿ycia. Przyrz¹dy musia³y staraж siк odtwarzaж naturalne œrodowisko obcego, zaspokajaж jego potrzeby. Dla nich trzech mog³o siк to okazaж fatalne w skutkach. - Szkoda, ¿e nie wiemy z jakiego rodzaju planety goœж pochodzi - odezwa³ siк ¿a³oœnie Agee. Gdyby znali warunki naturalne obcego, potrafiliby przewidzieж zachowania jego statku. Wiedzieli tylko tyle, ¿e oddycha truj¹cym ¿у³tym gazem. - Dobrze nam idzie - oœwiadczy³ bez, przekonania Barnett. - ZnajdŸ tylko przycisk napкdu; a resztк zostawimy w spokoju. Agee odwrуci³ siк do konsolety. Barnett ciekaw by³, co zamierza obcy. Zapatrzy³ siк w sylwetkк swojego dawnego statku, widoczn¹ na tle wieczornego nieba i s³ucha³ niesamowitego odg³osu uderzenia metalu o nie-metal. Kalen zdziwi³ siк bardzo, ¿e jeszcze ¿yje. Ale popularne wœrуd ludu porzekad³o g³osi³o, ¿e”Mabogianin umiera natychmiast, albo wcale”. Na razie okaza³o siк, ¿e wcale. Sko³owany, usiad³ i opar³ siк o drzewo. Pojedyncze czerwone s³oсce wisia³o nisko nad horyzontem, a wokу³ Kalena wirowa³y podmuchy truj¹cego tlenu. Natychmiast skontrolowa³ p³uca i stwierdzi³, ¿e nadal s¹ bezpiecznie zablokowane. ¯yciodajne ¿у³te powietrze, chocia¿ ju¿ w du¿ej mierze pozbawione wartoœci wskutek d³ugiego u¿ywania, wci¹¿ jeszcze trzyma³o go przy ¿yciu. Kalen nadal jednak nie bardzo wiedzia³, co siк dzieje. O kilkaset jardуw od niego sta³ sobie spokojnie jego statek. Coraz s³absza czerwona ³una œlizga³a siк po jego kad³ubie i Kalen na chwilк uleg³ z³udzeniu, ¿e ¿adnych obcych nie by³o. Wymyœli³ sobie ca³¹ sytuacjк, a teraz wrуci na statek... Zobaczy³, jak jeden ¿ obcych, ob³adowany rozmaitymi dobrami, wsiada do jego pojazdu. Po krуtkiej chwili œluzy siк zamknк³y. To by³a prawda, wszystko by³o prawd¹. Kalen wykona³ ostry zwrot myœlowy w stronк nieweso³ej rzeczywistoœci. Pilnie potrzebowa³ jedzenia i powietrza. Jego skуra zewnкtrzna by³a sucha i popкkana; wymaga³a oczyszczenia i o¿ywienia. A ¿ywnoœж, powietrze i œrodki czyszcz¹ce zosta³y na statku. Przy sobie, w cielesnej sakiewce, Kalen mia³ tylko jeden czerwony orzech kerla i bombк tetnitow¹. Gdyby uda³o mu siк roz³upaж i zjeœж orzech, odzyska³by nieco si³. Ale jak go roz³upaж? By³ przera¿ony tym, jak dalece uzale¿ni³ siк od maszyn. I tym, ¿e teraz bкdzie musia³ znaleŸж sposoby na wykonanie czynnoœci najprostszych, zwyczajnych, codziennych - tych, ktуre jego statek wykonywa³ automatycznie, a o ktуrych on sam nawet nie musia³ myœleж. Kalen zauwa¿y³, ¿e obcy najwyraŸniej porzucili swуj statek. Dlaczego? To nie by³o wa¿ne. Wa¿ne by³o to, ¿e je¿eli zostanie na rуwninie, umrze przed nastaniem dnia. Jedyna jego szansa na prze¿ycie le¿a³a we wnкtrzu obcego statku. Wolno przeœlizgiwa³ siк wœrуd traw, przystaj¹c tylko w chwilach, gdy atakowa³y go zawroty g³owy. Stara³ siк nie traciж z oczu swojego pojazdu. Je¿eli obcy zaczn¹ go teraz œcigaж - wszystko stracone. Ale nic takiego nie nast¹pi³o. Podkrad³szy siк do statku, co trwa³o wiecznoœж, Kalen wszed³ do œrodka. Nadchodzi³ wieczуr. Ale nawet w pу³mroku da³o siк zauwa¿yж, ¿e statek jest stary. Œciany, od pocz¹tku za cienkie, mia³y ³atк na ³acie. Wszystko œwiadczy³o o d³ugoletniej, intensywnej eksploatacji. Teraz rozumia³, dlaczego tak im zale¿a³o na jego statku. Zaatakowa³a go kolejna fala s³aboœci. W ten sposуb organizm Kalena domaga³ siк natychmiastowej atencji. Problemem numer jeden wydawa³o siк jedzenie. Kalen wy³uska³ z sakwy orzech kerla. Orzech by³ okr¹g³y, mierzy³ oko³o czterech cali œrednicy, przy czym gruboœж ³upiny wynosi³a dwa cale. Orzechy tego gatunku by³y podstawowym sk³adnikiem diety mabogiaсskiego kosmonauty. Stanowi³y koncentrat energii i dawa³y siк przechowywaж praktycznie w nieskoсczonoœж - nie³uskane, rzecz jasna. Kalen po³o¿y³ orzech przy œcianie, znalaz³ stalowy prкt i z ca³ej si³y uderzy³ prкtem w orzech. Przy zetkniкciu z orzechem, prкt powodowa³ g³uchy odg³os, jak z wielkiego bкbna. Orzech pozosta³ nietkniкty. Kalen ciekaw by³, czy obcy us³yszeli odg³os. Musia³ siк liczyж z ryzykiem. Przymierzy³ siк i ponownie zaatakowa³ orzech. Po kwadransie, on sam pada³ z wyczerpania, a prкt zgiкty by³ niemal wpу³. Orzech nie odniуs³ szwanku. Kalen zrozumia³, ¿e nie da rady roz³upaж orzecha bez Zgniatacza - standardowego wyposa¿enia wszystkich mabogiaсskich statkуw. Nikomu nie przysz³oby do g³owy, ¿e mo¿na prуbowaж innych metod ³upania orzechуw. By³ to przera¿aj¹cy dowуd jego bezradnoœci. Uniуs³ ³om do nastкpnego uderzenia i stwierdzi³, ¿e jego koсczyny sztywniej¹. Rzuci³ prкt i dokona³ oglкdzin w³asnej osoby. Zmro¿ona pow³oka zewnкtrzna hamowa³a ruchy. Skуra twardnia³a powoli w nieprzenikaln¹ tkankк rogow¹. Z koсcem procesu twardnienia, Kalen zosta³by unieruchomiony. Zamro¿ony w jednej pozie, siedzia³by tak lub sta³, dopуki nie udusi³by siк na œmierж. Kalen z trudem odegna³ fale rozpaczy i zmusi³ siк do myœlenia. Musia³ bezzw³ocznie zdj¹ж star¹ skуrк. To by³o wa¿niejsze ni¿ jedzenie. Na pok³adzie w³asnego statku obmy³by j¹ i namoczy³, zmiкkczy³ i w koсcu wykurowa³. W¹tpi³ jednak, czy obcy wozili z sob¹ odpowiednie œrodki czyszcz¹ce. Drugim wyjœciem by³o zedrzeж z siebie zewnкtrzn¹ pow³okк. Kolejna warstwa skуry przez parк dni by³aby bardzo delikatna, ale przynajmniej nie krкpowa³aby ruchуw. Na sztywnych koсczynach uda³ siк w poszukiwaniu Rozbieraka. Zaraz jednak uzmys³owi³ sobie, ¿e obcy na pewno nie bкd¹ mieli nawet tego podstawowego urz¹dzenia. Znуw zdany by³ wy³¹cznie na siebie. Podniуs³ stalowy ³om, wygiкty w hak, i jego czubek wetkn¹³ pod fa³d skуry. Z ca³ej si³y szarpn¹³ w gуrк. Skуra nie poddawa³a siк. Kalen wcisn¹³ siк miкdzy generator a œcianк i inaczej zamocowa³ hak. Zbyt krуtkie ramiona nie pozwoli³y mu jednak zastosowaж techniki dŸwigni i twarda skуra uparcie trzyma³a siк na ciele. Wyprуbowa³ jeszcze z dziesiкж innych pozycji - bez powodzenia. Pozbawiony pomocy mechanicznej, nie mуg³ utrzymaж siк doœж mocno w jednym miejscu. Zniechкcony, rzuci³ ³om. Nic nie mуg³ zrobiж, absolutnie niж. I nagle przypomnia³ sobie o bombie tetnitowej w cielesnej sakwie. Prymitywna czкœж jego umys³u, ktуrej istnienia nigdy przedtem nie podejrzewa³, podszeptywa³a, ¿e jest jedno proste wyjœcie z sytuacji. Kalen mуg³ podrzuciж bombк pod w³asny statek, korzystaj¹c z nieuwagi obcych. S³aby ³adunek nie wyrz¹dzi³by statkowi wiкkszej szkody, tylko wyrzuci³by go w gуrк na wysokoœж dwudziestu, mo¿e trzydziestu stуp. Obcy jednak niew¹tpliwie ponieœliby œmierж. Kalen poczu³ grozк. Jak mуg³ o czymœ takim pomyœleж? Etyka Mabogian, wszczepiona g³кboko w sam¹ tkankк jego istnienia, zabrania³a odbierania ¿ycia istocie inteligentnej, bez wzglкdu na okolicznoœci. Bez wzglкdu na wszelkie okolicznoœci. - Ale czy to nie bкdzie usprawiedliwione? - szepta³a prymitywna czкœж jego umys³u. - Ci obcy s¹ chorzy. Odda³byœ przys³ugк wszechœwiatu pozbywaj¹c siк ich, a przy okazji tylko pomуg³byœ sam sobie. Nie myœl o tym jako o morderstwie. Uznaj to za eksterminacje. Kalen wyj¹³ bombк z sakiewki i obejrza³ j¹, po czym pospiesznie schowa³ z powrotem. - Nie! - powiedzia³ sam do siebie, bez wielkiego przekonania. Nie chcia³ ju¿ wiкcej myœleж. Na zmкczonych, niemal ca³kiem sztywnych koсczynach, zacz¹³ przeszukiwaж obcy statek, rozgl¹daj¹c siк za czymœ, co uratowa³oby mu ¿ycie. Agee siedzia³ w kucki w kabinie pilota, ze znu¿eniem znacz¹c przyciski niezmywalnym o³уwkiem. Czu³ bуl w p³ucach; pracowa³ ca³¹ noc. Teraz na zewn¹trz ponuro szarza³ œwit i ch³odny wiatr smaga³ kad³ub”Niez³omnego II”. Statek mia³ ju¿ oœwietlenie, ale nie mia³ ogrzewania, poniewa¿ Agee ba³ siк dotkn¹ж regulatora temperatury. Victor wszed³ do pomieszczenia za³ogi, zataczaj¹c siк pod ciк¿arem wielkiej skrzyni. - A Barnett? - zawo³a³ Agee. - Idzie - odpowiedzia³ Victor. Kapitan kaza³ ca³y sprzкt sk³adaж na przedzie statku, gdzie by³by ³atwo dostкpny. Pomieszczenie za³ogi by³o jednak niedu¿e i prawie w ca³oœci ju¿ zastawione. Rozgl¹daj¹c siк za kawa³kiem wolnego miejsca pod skrzyniк, Victor zauwa¿y³ drzwi w jednej œcianie. Wcisn¹³ widniej¹cy w nich guzik - drzwi g³adko podjecha³y w gуrк i schowa³y siк w suficie, ukazuj¹c pokoik wielkoœci szafy. Victor uzna³, ¿e bкdzie to œwietny magazyn. Nie zwa¿aj¹c na okruchy czerwonych ³upin walaj¹ce siк po pod³odze, wepchn¹³ skrzynie do œrodka. Sufit pokoiku zacz¹³ siк momentalnie opuszczaж. Victor rykn¹³, a¿ siк ponios³o po ca³ym statku. Podskoczy³ - i wyr¿n¹³ g³ow¹ w sufit. Pad³ na twarz, oniemia³y ze zdziwienia. Agee wypad³ z kabiny pilota, a i Barnett nadbieg³ do nich sprintem. Barnett z³apa³ Victora za nogк, chc¹c go wyci¹gn¹ж ze schowka, ale Victor by³ ciк¿ki, a kapitan œlizga³ siк po g³adkim metalu posadzki. Wykazuj¹c rzadk¹ przytomnoœж umys³u, Agee ustawi³ skrzynie na sztorc. Sufit zatrzyma³ siк na niej. Barnett i Agee zaczeli we dwуch szarpaж Victora za nogi. Uda³o im siк go wyci¹gn¹ж w sam¹ porк: ciк¿ka skrzynia rozpкk³a siк na kawa³ki, a w nastкpnej chwili zmia¿d¿ona zosta³a w proch. Sufit pokoiku, opuszczaj¹cy siк na lœni¹cym olejem potк¿nym sztyfcie, sprasowa³ kufer do gruboœci szeœciu cali. Dokonawszy tego, urz¹dzenie mlasnк³o dŸwiкcznie i bezszelestnie wrуci³o na miejsce. Victor usiad³, masuj¹c g³owк. - Kapitanie - odezwa³ siк b³agalnym tonem. - Nie moglibyœmy wrуciж na nasz statek? Agee te¿ mia³ swoje w¹tpliwoœci co do ca³ego przedsiкwziкcia. Ogarn¹³ wzrokiem z³owieszczy pokoik, ktуry na powrуt przypomina³ szafк z okruchami czerwonych skorup na pod³odze. - Jak s³owo daje, to jakaœ pu³apka - odezwa³ siк strapiony. - Mo¿e Victor ma racje. - Chcesz zostawiж taki statek? - zdumia³ siк Barnett. Agee skrzywi³ siк niewyraŸnie i kiwn¹³ g³ow¹. - Najgorsze - powiedzia³, nie patrz¹c na Barnetta - jest to, ¿e nie wiemy, z czym on za chwile wyskoczy. Za du¿e ryzyko, kapitanie. - Czy zdajesz sobie sprawк, z czego byœ rezygnowa³? zbeszta³ go Barnett, - Sam kad³ub wart jest maj¹tek. Ogl¹da³eœ silniki? Nie ma si³y po tej stronie Ziemi zdolnej powstrzymaж tк maszynerie. Potrafi przewierciж planetк na wylot i wyjœж po drugiej stronie bez jednego draœniкcia na lakierze. A ty chcesz j¹ zostawiж! - Nie bкdzie tyle warta, jak nas pozabija - zauwa¿y³ Agee. Victor entuzjastycznie pokiwa³ g³ow¹. Barnett wytrzeszczy³ na nich oczy. - S³uchajcie mnie uwa¿nie - powiedzia³. - Nie zostawimy tego statku. To nie jest ¿adna pu³apka. To pojazd obcych, wyposa¿ony w obc¹ aparaturк. Wystarczy, ¿ebyœmy nie ruszali czego nie trzeba do momentu l¹dowania. Zrozumiano? Agee mia³ ochotк wypowiedzieж siк na temat szaf, ktуre zamieniaj¹ siк w prasy hydrauliczne. Nie wydawa³o mu siк to zbyt obiecuj¹cym sygna³em na przysz³oœж. Ale spojrza³ na minк Barnetta i postanowi³ nie zabieraж g³osu. - Poznaczy³eœ wszystkie przyrz¹dy? - Jeszcze kilka mi zosta³o - powiedzia³ Agee. - W porz¹dku. Skoсcz i tylko tych bкdziemy dotykaж. Je¿eli resztк maszyny pozostawimy w spokoju, to i ona nas nie ruszy. Musimy tylko trzymaж rкce przy sobie - i nie ma strachu. Barnett otar³ pot z twarzy, opar³ siк o œcianк i rozpi¹³ kurtkк. Natychmiast z otworуw po obu jego stronach wysunк³y siк dwie metalowe wstкgi, ktуre opasa³y Barnetta na wysokoœci talii i ¿o³¹dka. Barnett chwile im siк przygl¹da³, po czym z ca³ej si³y szarpn¹³ siк do przodu. Wstкgi nie puszcza³y. W œcianie rozleg³ siк dziwny odg³os, jakby kl¹skanie, a zaraz potem wysun¹³ siк stamt¹d delikatny cienki drucik. Drucik z szacunkiem dotkn¹³ kurtki Barnetta, po czym schowa³ siк w g³¹b œciany. Agee i Victor patrzyli na to wszystko bezradnie. - Wy³¹cz to - wycedzi³ Barnett przez zкby. Agee skoczy³ do kabiny pilota. Victor dalej wytrzeszcza³ oczy. Ze œciany wyœlizgnк³a siк metalowa ³apa, zakoсczona po³yskliwym trzycalowym ostrzem. - Nie! - rozdar³ siк Barnett. Victor o¿y³ gwa³townie. Podbieg³ do ³apy, prуbowa³ j¹ wyrwaж ze œciany, ale ramiк wykona³o tylko jeden zwrot i pos³a³o Victora w przeciwleg³y koniec pomieszczenia. Z chirurgiczn¹ precyzj¹ ostrze przeciк³o kurtkк Barnetta rуwno poœrodku, nie dotykaj¹c koszuli pod spodem. £apa znik³a z pola widzenia. Agee wciska³ jeden przycisk po drugim: generatory wy³y, stabilizatory drga³y, mruga³y œwiat³a. Na mechanizmie, ktуry wiкzi³ Barnetta nie wywar³o to najmniejszego wra¿enia. Wiotki drucik znуw siк pokaza³. Dotkn¹³ koszuli Barnetta i zawaha³ siк na moment. Mechanizm wewnкtrzny zaœwiergota³ ostrzegawczo. Drucik raz jeszcze dotkn¹³ koszuli Barnetta, jakby niepewny, co powinien w takim przypadku uczyniж. Agee dar³ siк z pomieszczenia kontrolnego. - Nie daje siк wy³¹czyж! To chyba w pe³ni automatyczne! Drucik schowa³ siк w œcianie, a w jego miejsce pojawi³o siк zakoсczone ostrzem ramiк. Victor zd¹¿y³ tymczasem znaleŸж ciк¿ki klucz francuski. Podskoczy³, zamachn¹³ siк i morderczym ciosem trafi³ w ramie, omijaj¹c o w³os g³owк Barnetta. £apa ani trochк na tym nie ucierpia³a. Spokojnie rozp³ata³a koszulк Barnetta od strony plecуw, pozostawiaj¹c go nagim do pasa. Barnettowi nic siк nie sta³o, ale dziko przewrуci³ oczami, kiedy wiotki drucik wy³oni³ siк ze œciany po raz trzeci. Victor wpakowa³ pieœж do ust i zacz¹³ siк cofaж. Agee zacisn¹³ powieki. Drucik dotkn¹³ ciep³ego, ¿ywego cia³a Barnetta i wyraŸnie usatysfakcjonowany, cofn¹³. siк w g³¹b œciany. Wstкgi otworzy³y siк. Barnett pad³ na kolana. Przez chwilк ¿aden z nich siк nie odzywa³. Nie by³o o czym mуwiж. Barnett zagapi³ siк w przestrzeс. Victor strzela³ kostkami palcуw, a¿ Agee tr¹ci³ go w bok. Stary pilot zastanawia³ siк, dlaczego mechanizm porozcina³ odzie¿ Barnetta, ale zatrzyma³ siк kiedy doszed³ do ¿ywego cia³a. Czy¿by obcy w ten sposуb siк rozbiera³? Nie mia³o to sensu. Ale, z drugiej strony, szafa-prasa te¿ nie mia³a sensu. Agee nawet siк trochк ucieszy³ z tego incydentu. Zdarzenie musia³o daж Barnettowi nauczkк. Teraz ju¿ na pewno zostawi¹ to zdradliwe monstrum i wymyœl¹ sposуb na odzyskanie w³asnego statku. - Daj mi jak¹œ koszule - powiedzia³ Barnett. Victor pospiesznie znalaz³ coœ dla niego. Barnett ubra³ siк w koszule, stoj¹c jak najdalej od œciany. - Jak szybko mo¿esz uruchomiж ten statek? - zapyta³ Barnett Agee’ego, jeszcze nieco roztrzкsiony. - Co takiego? - S³ysza³eœ chyba. - Ty jeszcze nie masz doœж? - Agee’ego zatka³o. - Nie mam. Jak szybko mo¿emy odpaliж? - Za godzinк, coœ ko³o tego - burkn¹³ niechкtnie Agee. Co innego mуg³ powiedzieж? Kapitan by³ nie do wytrzymania. Agee pocz³apa³ zmeczony do pomieszczenia kontrolnego. Barnett za³o¿y³ sweter na koszulк, a na to jeszcze kurtke. W pomieszczeniu by³o ch³odno, a on dosta³ silnych dreszczy. Kalen le¿a³ bez ruchu na pod³odze obcego statku. Jak g³upi, zmarnowa³ resztkк si³ na prуby zerwania sztywnej pow³oki zewnкtrznej. A im on by³ s³abszy, tym szybciej skуra twardnia³a. Teraz ju¿ w ogуle nie op³aca³o siк ruszaж. Lepiej odprк¿yж siк i czuж, jak ognie wewnкtrzne wolno dogasaj¹. Wkrуtce œni³ ju¿ o zкbatych wzgуrzach Mabogu i o wielkim porcie Canthanope, do ktуrego sp³ywali w dу³ handlarze miкdzygwiezdni ze swoimi egzotycznymi towarami. By³ tam teraz, zapada³ zmierzch, a on patrzy³ ponad p³askimi dachami na dwa ogromne zachodz¹ce s³oсca. Dlaczego jednak oba s³oсca zachodzi³y na po³udniu? Fizyczna niemo¿liwoœж. Mo¿e ojciec zdo³a to wyjaœniж. Noc zapad³a szybko. Otrz¹sn¹³ siк z fantazji i zobaczy³ ponure œwiat³o po ranka. Nie tak powinien umieraж kosmonauta z Mabogu. Jeszcze raz sprуbuje. Po pу³ godzinie ¿mudnych, bolesnych poszukiwaс trafi³ na zapleczu statku na zaplombowan¹ metalow¹ skrzynkк. Obcy najwyraŸniej o niej zapomnieli. Zerwa³ wieko. Wewn¹trz by³o kilka butelek, starannie zamocowanych i zabezpieczonych ok³adzinami przed rozbiciem. Kalen wyj¹³ jedn¹ i obejrza³ j¹ uwa¿nie. Oznaczona by³a du¿ym bia³ym symbolem. Nie by³o ¿adnego powodu, ¿eby Kalen mia³ znaж ten symbol, a jednak wyda³ mu siк on dziwnie znajomy. Kalen wysili³ pamiкж, staraj¹c siк dociec, gdzie widzia³ coœ podobnego. I przypomnia³ sobie, jak przez mg³к: by³o to przedstawienie czaszki humanoida. W Unii Mabogijskiej by³a jedna rasa humanoidalna, a kopie jej czaszek Kalen ogl¹da³ w muzeum. Ale czemu ktoœ mia³by tym symbolem ozdabiaж butelkк? W Kalenie czaszka budzi³a uczucie szacunku. O to zapewne chodzi³o producentom. Otworzy³ butelkк i pow¹cha³. Woс by³a ciekawa. Przypomina³a zapach... ...roztworu do oczyszczania skуry! Nie zwlekaj¹c, Kalen wyla³ na siebie ca³¹ zawartoœж butelki. Ba³ siк ¿ywiж nadziejк, czeka³ tylko, co bкdzie. Gdyby uda³o mu siк przywrуciж skуrк do porz¹dku... Tak jest, p³yn zawarty w butelce z czaszk¹ by³ ³agodnym œrodkiem czyszcz¹cym. A do tego mia³ przyjemny zapach. Kalen wyla³ kolejn¹ butelkк na swуj pancerz i poczu³, jak zbawczy p³yn ws¹cza siк g³кbiej, jego cia³o, spragnione od¿ywki, chciwie wo³a³o o jeszcze. Oprу¿ni³ trzeci¹ butelkк. Przez d³u¿szy czas Kalen tylko le¿a³ i czu³ jak ws¹cza siк w niego ¿yciodajny p³yn. Skуra rozluŸni³a siк i uelastyczni³a. Czu³ w sobie nowy zastrzyk energii, now¹ wole ¿ycia. Bкdzie ¿y³! Po k¹pieli Kalen zbada³ konsoletк statku; mia³ nadziejк, ¿e zdo³a dolecieж starym pud³em na Mabog. Natychmiast wy³oni³y siк trudnoœci. Z niewiadomej przyczyny, urz¹dzenia kontrolne nie by³y zabezpieczone w oddzielnym pomieszczeniu. Zastanawia³ siк, dlaczego. Niemo¿liwe przecie¿, ¿eby te dziwne stworzenia ca³y swуj statek uczyni³y komor¹ deceleracyjn¹. Niemo¿liwe. Nie mieli nawet doœж miejsca na pojemniki z p³ynem. By³o to niepokoj¹ce, ale niepokoj¹ce by³o jak dot¹d wszystko, co dotyczy³o obcych. Tк trudnoœж Kalen by³ w stanie przezwyciк¿yж. Kiedy jednak poszed³ obejrzeж silniki, stwierdzi³ brak kluczowego ogniwa, ktуre usuniкto ze stosуw. Mechanizm by³ bezu¿yteczny. Pozostawa³o tylko jedno wyjœcie: musi odzyskaж swуj statek. Ale jak? Nerwowo przemierza³ pok³ad. Etyka mabogiaсska zabrania³a zabijaж inteligentne ¿ycie i nie by³o w tej kwestii ¿adnego”ale”. Pod ¿adnym pozorem - nawet w obronie w³asnego ¿ycia - nie wolno by³o zabiж. By³o to m¹dre prawo, ktуre dobrze przys³u¿y³o siк Mabogianom. Dziкki œcis³emu jego przestrzeganiu, Mabogianie przez trzy tysi¹ce lat unikali wojen, za to osi¹gnкli wysoki poziom rozwoju cywilizacji - co by³oby niemo¿liwe, gdyby dopuœcili wyj¹tki od regu³y. Ka¿de”ale” mo¿e zaszkodziж najzdrowszej nawet zasadzie. Nie mуg³ z³amaж prawa. Ale czy wobec tego ma tu umieraж bez walki? Kalen spojrza³ pod nogi i stwierdzi³ ze zdumieniem, ¿e rozlany p³yn czyszcz¹cy powy¿era³ dziury w pok³adzie. Cу¿ za nietrwa³e urz¹dzenie - byle p³yn kosmetyczny potrafi je zniszczyж! Sami obcy wobec tego te¿ musz¹ byж s³abi. Wystarczy³aby jedna bomba tefiitowa. Podszed³ do okna. Chyba nikt nie sta³ na stra¿y. Kalen pomyœla³, ¿e na pewno zajкci s¹ przygotowaniami do startu. Nic prostszego jak przemkn¹ж siк wœrуd traw do samego statku... A na Mabogu nikt by siк nie musia³ dowiedzieж prawdy. Kalen, ku w³asnemu zdumieniu, stwierdzi³, ¿e ju¿ bezwiednie pokona³ po³owк odleg³oœci miкdzy pojazdami. To ciekawe, ile potrafi zrobiж cia³o bez udzia³u umys³u. Wyj¹³ bombк i podczo³ga³ siк o nastкpne dwadzieœcia stуp bli¿ej. W koсcu przecie¿ - w dalszej perspektywie - to zabуjstwo niczego nie zmienia³o. - Jeszcze nie jesteœ gotowy? - zapyta³ Barnett o dwunastej w po³udnie. - Chyba ju¿ jestem - odpowiedzia³ Agee. - Bardziej gotowy ju¿ nie bкdк. Barnett kiwn¹³ g³ow¹. - My z Victorem przytroczymy siк pasami w kabinie za³ogi. Startuj z najmniejszym przyspieszeniem. Barnett wrуci³ do pomieszczenia za³ogi. Agee podopina³ pasy i nerwowo zatar³ rкce. Zdawa³o mu siк, ¿e pozaznacza³ wszystkie podstawowe urz¹dzenia. Powinno siк by³o udaж. Mia³ nadziejк, ¿e siк uda. Bo przecie¿ by³a ta szafa, i ³apa z no¿em. Kto zgadnie, z czym jeszcze wyskoczy szalony pojazd? - Gotowi! - zawo³a³ Barnett z kabiny za³ogi. - Dobra. Jeszcze z dziesiкж sekund. Zamkn¹³ i zabezpieczy³ œluzy. jego w³asne drzwi zamknк³y siк automatycznie, odcinaj¹c pilota od reszty za³ogi. Z lekkim uczuciem klaustrofobii, Agee w³¹czy³ stosy. Na razie wszystko sz³o doskonale. Na pod³ogк wype³z³a cienka stru¿ka oleju. Agee uzna³ to za wyciek z obluzowanego z³¹cza i nie przej¹³ siк zbytnio. Pow³oki kontrolne pracowa³y jak marzenie. Agee wcisn¹³ kurs i ustawi³ przyrz¹d kontroli lotu. I wtedy poczu³, ¿e coœ uderza o jego stopк. Spojrza³ w dу³ i ze zdziwieniem odnotowa³ prawie trzycalow¹ warstwк gкstego, cuchn¹cego oleju na pok³adzie. Solidny wyciek. Agee’emu nie mieœci³o siк w g³owie, ¿eby taki porz¹dny statek mуg³ mieж tak¹ wadк. Odpi¹³ pasy i zacz¹³ szukaж Ÿrуd³a wycieku. Znalaz³ je bez trudu. W pok³adzie by³y cztery ma³e ujœcia i ka¿dym z nich g³adko, rуwnomiernie, bi³ strumieс oleju. Agge wcisn¹³ guzik otwieraj¹cy drzwi kabiny, ale drzwi ani drgnк³y. Odrzucaj¹c panikк, Agee starannie obejrza³ drzwi. Powinny by³y siк otworzyж. Nie otwiera³y siк. Olej ju¿ prawie siкga³ jego kolan. Agee uœmiechn¹³ siк idiotycznie. Go za g³upiec z niego! Kabinк pilota zamyka³o siк z konsolety. Zwolni³ blokadк i wrуci³ do drzwi. Nadal nie chcia³y siк otworzyж. Agee szarpa³ je z ca³ych si³, ale drzwi by³y niewzruszone. Wrуci³ do deski rozdzielczej. Kiedy znaleŸli statek, oleju nie by³o. Co znaczy, ¿e gdzieœ musi byж odp³yw. Zanim znalaz³ odp³yw, olej siкga³ mu do pasa. Potem znik³ prawie natychmiast. A kiedy tylko olej znik³, drzwi otworzy³y siк z ³atwoœci¹. - Co jest? - zapyta³ Barnett. Agee powiedzia³ mu. - A wiec to tak wygl¹da jego sposуb! - powiedzia³ cicho Barnett. - Dobrze wiedzieж. - Sposуb na co? - spyta³ Agee, czuj¹c, ¿e Barnett traktuje ca³¹ sprawк zbyt lekko. - Sposуb na to, ¿eby wytrzymaж przyspieszenie przy starcie. To mnie drкczy³o. Przecie¿ na pok³adzie nie ma nic na kszta³t ³o¿a czy le¿anki. Nawet krzese³ nie ma - do czego tu siк przypasaж? Dlatego on p³ywa sobie w oleistej k¹pieli, ktуrej kurki w³¹czaj¹ siк automatycznie z chwil¹ gotowoœci maszyny do lotu. - Ale dlaczego drzwi nie dawa³y siк otworzyж? - pyta³ dalej Agee. - To przecie¿ oczywiste - uœmiechn¹³ siк Barnett. - Nie chcia³, ¿eby mu olej zala³ ca³y statek. Albo ¿eby przypadkiem nie sp³yn¹³ z pok³adu. - Nie mo¿emy startowaж - zawyrokowa³ Agee. - A to dlaczego? - Poniewa¿ nie jestem szczegуlnie mocny w oddychaniu olejem. Dop³yw oleju w³¹cza siк automatycznie razem z moc¹ i nie ma si³y, ¿eby go wy³¹czyж. - Rusz g³ow¹ - poradzi³ mu Barnett. - Wystarczy, ¿e zablokujesz otwarty odp³yw: co siк naleje, to natychmiast sp³ynie. - Rzeczywiœcie, to mi nie przysz³o do g³owy - przyzna³ ze skruch¹ Agee. - No to do roboty. - Chcia³bym siк najpierw przebraж. - Nie. Oderwij ten cholerny statek od ziemi. - Ale, kapitanie... - Ruszaj - rozkaza³ Barnett. - Zdaje mi siк, ¿e ten obcy coœ kombinuje. Agee wzruszy³ ramionami, wrуci³ do kabiny pilota i zapi¹³ pasy. - Gotowi? - Tak, ruszaj wreszcie. Agee zablokowa³ odp³yw i olej rozpocz¹³ bezpieczn¹ cyrkulacje, nie wznosz¹c siк ponad poziom butуw pilota. Bez dalszych komplikacji Agee uruchomi³ resztк przyrz¹dуw. - Jazda. Nastawi³ na minimalne przyspieszenie i dmuchn¹³ w opuszki palcуw - na szczкœcie. Wcisn¹³ start. Kalen z g³кbokim ¿alem patrzy³ na swуj oddalaj¹cy siк statek. Bombк tetnitow¹ nadal trzyma³ w rкku. Zd¹¿y³ dojœж do statku, przez parк sekund nawet pod nim sta³. Po czym odczo³ga³ siк z powrotem do wraku obcych. Nie zdoby³ siк na pod³o¿enie bomby. Parк godzin nie wystarczy³o na pokonanie kilkusetletnich uwarunkowaс. Uwarunkowaс - owszem, ale i czegoœ jeszcze. Nieliczni przedstawiciele ka¿dej rady morduj¹ dla przyjemnoœci. Z drugiej strony, istnieje szereg powodуw usprawiedliwiaj¹cych zabуjstwo, i to takich, ktуre uzna³by ka¿dy filozof. Je¿eli siк je jednak raz zaakceptuje, takich powodуw natychmiast rodzi siк wiкcej, i coraz wiкcej. Morderstwo raz zaakceptowane staje siк nie do powstrzymania. Nieuchronnie prowadzi do wojny, i dalej, do unicestwienia. Kalen czu³, ¿e to morderstwo wp³ynк³oby w jakiœ sposуb na los jego rasy. Powstrzymanie siк od zabуjstwa wyda³o mu siк nieomal kwesti¹ jej przetrwania. Mimo wszystko, nie poprawi³o mu to samopoczucia. Patrzy³; jak jego statek zmienia siк w kropkк na niebie. Obcy oddalali siк w œmiesznie powolnym tempie. Nie widzia³ po temu ¿adnego usprawiedliwienia - chyba ¿e chcieli mu dokuczyж. Bez w¹tpienia mieli w sobie doœж sadyzmu na coœ takiego. Kalen wrуci³ na statek. Wola ¿ycia by³a w nim silniejsza ni¿ kiedykolwiek. Nie mia³ zamiaru siк poddawaж. Postanowi³ za wszelk¹ cenк czepiaж siк ¿ycia, w nadziei jednej na milion - ¿e kiedyœ ktoœ jeszcze odwiedzi planetк. Rozejrza³ siк i uzna³, ¿e mo¿e sprokurowaж namiastkк powietrza ze œrodka czyszcz¹cego oznakowanego czaszk¹. Wystarczy na dzieс, mo¿e dwa. A gdyby jeszcze zdo³a³ otworzyж orzech kerla... Zdawa³o mu siк, ¿e s³yszy coœ na zewn¹trz. Skoczy³ sprawdziж. Niebo by³o puste. Statek znikn¹³. Kalen by³ sam. Znуw wrуci³ na obcy statek i podj¹³ ¿mudne zadanie utrzymania siк przy ¿yciu. Odzyskawszy przytomnoœж, Agee stwierdzi³, ¿e tu¿ przed omdleniem zdo³a³ zredukowaж przyspieszenie do po³owy. Tylko to uratowa³o mu ¿ycie. Nawet obecne przyspieszenie, oscyluj¹ce tu¿ nad punktem zero, by³o nieznoœnie ciк¿kie! Agee odpieczкtowa³ drzwi i przeczo³ga³ siк do s¹siedniego pomieszczenia. Barnetta i Victora przy starcie wystrzeli³o z pasуw. Victor w³aœnie odzyskiwa³ przytomnoœж. Barnett podnosi³ siк ze sterty pogniecionych skrzyс. - Co ty sobie myœlisz, ¿e w cyrku jesteœ? - zrzкdzi³ Barnett. - Mуwi³em przecie¿: przyspieszenie minimum. - Startowa³em z przyspieszeniem minimum - poinformowa³ go Agee. - IdŸ, sam sobie poczytaj zapis. Barnett pomaszerowa³ do kabiny pilota. Zaraz wrуci³. - Kiepska sprawa. Nasz przyjaciel podrу¿uje tym statkiem z przyspieszeniem trzykrotnie wy¿szym od naszego. - Na to wygl¹da. - Nie pomyœla³em o tym - zasкpi³ siк Barnett. - W takim razie on musi pochodziж z ciк¿kiej planety, z takiego miejsca, gdzie trzeba startowaж b³yskawicznie, ¿eby siк w ogуle odczepiж od pod³o¿a. - Coœ mnie uderzy³o - poskar¿y³ siк Victor, rozcieraj¹c g³owк. W œcianie coœ pstryknк³o. Statek o¿y³ na ca³ego, urz¹dzenia automatycznie wkracza³y do akcji. - Ciep³o siк robi, nie? - zagadn¹³ Victor. - Owszem, i gкstawo - doda³ Agee. - Zwy¿ka ciœnienia. Wrуci³ do kabiny pilota. Barnett i Victor stali w drzwiach i obserwowali go w napiкciu. - Nie mogк tego wy³¹czyж - oœwiadczy³ Agee, ocieraj¹c pot, ktуry strumieniami zalewa³ mu twarz. - Temperatura i ciœnienie regulowane s¹ automatycznie. Musz¹ wracaж do”normy”, kiedy statek leci. - Wy³¹cz to cholerstwo - poleci³ Barnett. - Usma¿ymy siк tutaj jak zaraz nie wy³¹czysz. - Nie ma jak. - Przecie¿ gdzieœ musi byж regulator ciep³a. - Owszem - tutaj - wskaza³ Agee. - Ju¿ skrкcony do minimum. - Myœlisz, ¿e jak¹ on ma normaln¹ temperaturк? - zapyta³ Barnett. - Wolк nie myœleж - powiedzia³ Agee. - Ten statek jest zbudowany z wyj¹tkowo trudno topliwych stopуw. Wytrzyma³by ciœnienie dziesiкciokrotnie wy¿sze ni¿ statek ziemski. Uwzglкdniaj¹c oba te czynniki... - To siк musi daж wy³¹czyж! - Barnett zdar³ z siebie kurtke i sweter. Temperatura szybko wzrasta³a, pok³ad by³ ju¿ tak rozgrzany, ¿e ledwo mo¿na by³o na nim ustaж. - Wy³¹cz to! - zawy³ Victor. - Momencik - odpowiedzia³ Agee. - Nie ja budowa³em ten statek. Sk¹d mam wiedzieж... - Dosyж! - Victor dar³ siк, potrz¹saj¹c Ageem jak szmacian¹ lalk¹. - Doœж! - Puszczaj! - Agee wyci¹gn¹³ miotacz do po³owy. I nagle, w przyp³ywie natchnienia, wy³¹czy³ silniki statku. Pstrykanie w œcianach umilk³o. Pomieszczenie zaczк³o siк och³adzaж. - Co jest? - zapyta³ Victor. - Temperatura i ciœnienie spadaj¹ po wy³¹czeniu mocy - wyjaœni³ Agee. - Nic nam nie grozi, dopуki znуw nie w³¹czymy silnikуw. - Kiedy mo¿emy zawin¹ж do najbli¿szego portu? spyta³ Barnett. Agee liczy³ w myœlach. - Za jakieœ trzy lata - oceni³. - Zapкdziliœmy siк dosyж daleko. - Nie da³oby siк powyrywaж tych urz¹dzeс? Od³¹czyж? - S¹ wmontowane w bebechy statku - powiedzia³ Agee. - Potrzebowalibyœmy ca³ej narzкdziowni i fachowej pomocy. A nawet wtedy nie by³oby to proste. Barnett przez d³u¿sz¹ chwile nic nie mуwi³. W koсcu odezwa³ siк. - No dobra. - Co dobra? - Daliœmy dupy. Trzeba wracaж na tamt¹ planetк i braж stary statek. Agee odetchn¹³ z ulg¹ i wcisn¹³ nowy kurs na zapisie statku. - Myœlisz, ¿e obcy nam go odda? - zapyta³ Victor. - Na pewno - powiedzia³ Barnett. - Je¿eli w ogуle jeszcze ¿yje. Spodziewam siк, ¿e odzyskanie statku by³oby mu bardzo na rкkк. Ale ¿eby wejœж na swуj statek, musi zejœж z naszego. - No tak, kiedy jednak ju¿ wsi¹dzie na ten swуj... - Pomajstrujemy ko³o przyrz¹dуw - zdecydowa³ Barnett. - To go chwilк przytrzyma. - Chwile - zgodzi³ siк Agee. - Ale prкdzej czy pуŸniej wystartuje, z pian¹ na ustach. Nigdy mu nie uciekniemy. - Wcale nie musimy - powiedzia³ Barnett. - Jedyne co musimy, to znaleŸж siк w gуrze wczeœniej ni¿ on. Kad³ub ma mocny, ale trzy bomby atomowe to chyba bкdzie a¿ nadto. - O tym nie pomyœla³em - uœmiechn¹³ siк niemrawo Agee. - Jedyne logiczne wyjœcie - powiedzia³ Barnett niezbyt pewnym siebie tonem. - Te stopy metali z kad³uba dalej bкd¹ sporo warte. A teraz sprуbuj nas tam dowieŸж z powrotem i nie usma¿yж po drodze. Agee w³¹czy³ silniki. Wykona³ ostry zwrot, ³aduj¹c tyle atmosfer, ile tylko mogli wytrzymaж. Urz¹dzenia towarzysz¹ce w³¹czy³y siк pstrykaj¹c gкsto i temperatura momentalnie wzros³a. Wykonawszy manewr, Agee skierowa³”Niez³omnego II” we w³aœciwy punkt i zgasi³ silniki. Wiкkszoœж drogi pokonali bez pomocy silnikуw. Dopiero kiedy zbli¿ali siк do planety, Agee musia³ ponownie w³¹czyж moc, ¿eby wprowadziж statek w spiralк deceleracyjn¹ i zejœж do l¹dowania. Ledwo wygramolili siк ze statku, cali w pкcherzach, buty przepalone na wylot. Nie by³o czasu na figle z przyrz¹dami obcego. Schowali siк w lesie i czekali. - Mo¿e wykitowa³ - odezwa³ siк z nadziej¹ Agee. Zobaczyli ma³¹ figurkк wy³aniaj¹c¹ siк z”Niez³omnego I”. Obcy porusza³ siк powoli, ale zdecydowanie mуg³ siк poruszaж. Obserwowali go. - A je¿eli on - odezwa³ siк Victor - zbudowa³ sobie broс? Jak nas zacznie goniж? - A jakbyœ ty siк tak zamkn¹³, co? - odpowiedzia³ mu Barnett. Obcy pomaszerowa³ wprost do swojego statku. Znikn¹³ wewn¹trz, zamkn¹³ wszystkie otwory. - No dobra - Barnett wsta³ z miejsca. - Trzeba siк spieszyж. Agee, ty siк zajmiesz sterami. Ja po³¹czк stosy. Victor zabezpieczy otwory. Tempo! Puœcili siк biegiem przez rуwninк i w parк sekund dopadli otwartej œluzy”Niez³omnego I”. Nawet gdyby Kalen chcia³ siк pospieszyж, nie mia³ na razie doœж si³ na poprowadzenie statku. Ale wiedzia³, ¿e wewn¹trz pojazdu jest bezpieczny. ¯aden obcy nie wedrze siк przez zapieczкtowane otwory. Znalaz³ zapasowy kanister z powietrzem i otworzy³ go. Wnкtrze zape³ni³o siк gкstym, ¿yciodajnym ¿у³tym gazem. Przez kilka d³ugich minut Kalen tylko oddycha³ i oddycha³. Potem przeturla³ do Zgniatacza trzy najwiкksze orzechy kerla. Zgniatacz je roz³upa³. Kiedy Kalen zjad³, poczu³ siк o wiele lepiej. Da³ siк rozebraж Rozbierakowi z zewnкtrznej pow³oki. Druga skуra te¿ by³a martwa, wiкc i tк Rozbierak rozp³ata³ na pу³, ale trzeciej, ¿ywej warstwy, ju¿ nie ruszy³. Kalen, jak nowy, wœlizgn¹³ siк do kabiny pilota. Teraz ju¿ mia³ pewnoœж, ¿e obcy ulegli chwilowemu szaleсstwu. Inaczej nie umia³ sobie wyt³umaczyж, dlaczego wrуcili i oddali mu statek. A wiec musi odszukaж ich w³adze i podaж im po³o¿enie planety. Niech znajd¹ swoich i wylecz¹ ich, raz na zawsze. Kalen czu³ siк bardzo szczкœliwy. Nie odst¹pi³ od zasad etyki mabogiaсskiej, a to by³o najwa¿niejsze. Jak¿e ³atwo mуg³ im podrzuciж na pok³ad bombк tetnitow¹, z precyzyjnie ustawionym zegarem. Mуg³ zniszczyж ich silniki. I mia³ takie pokusy. Ale nie uleg³ im. Nie zrobi³ nic z³ego. Sporz¹dzi³ tylko kilka substancji niezbкdnych do ratowania w³asnego ¿ycia. Kalen o¿ywi³ przyrz¹dy i stwierdzi³, ¿e wszystkie funkcjonuj¹ bez zarzutu. P³yn akceleracyjny zacz¹³ siк wlewaж do kabiny z chwil¹ w³¹czenia stosуw. Victor pierwszy dopad³ w³azu i wskoczy³ do œrodka. Wyrzuci³o go z powrotem. - Co jest? - zapyta³ Barnett. - Coœ mnie uderzy³o - powiedzia³ Victor. Ostro¿nie zajrzeli do œrodka. Zobaczyli misternie wykonan¹ œmierteln¹ pu³apkк: wejœcie zagradza³y po³¹czone szeregowo przewody akumulatorуw. Gdyby Victor opar³ siк o œcianк, zosta³by momentalnie pora¿ony pr¹dem. Przeciкli obwуd i weszli do œrodka. Ba³agan by³ nieopisany. Wszystko, co mo¿na by³o ruszyж z miejsca, zosta³o ruszone i rzucone byle gdzie. W k¹cie le¿a³ zgiкty ³om. Silny kwas by³ porozlewany po pod³odze, w kilku miejscach prze¿ar³ j¹ na wylot. Stary kad³ub”Niez³omnego 1” œwieci³ dziurami. - Kto by pomyœla³, ¿e to on nas tak za³atwi! - odezwa³ siк Agee. Sprawdzali dalej. W pobli¿u ogona tkwi³a druga pu³apka: drzwi do ³adowni zosta³y zrкcznie przymocowane do startera. Wystarczy³o dotkn¹ж, ¿eby z impetem odskoczy³y na œcianк. Ktokolwiek by siк tam znalaz³, zosta³by sprasowany na placek. ZnaleŸli jeszcze szereg innych pu³apek, o niejednoznacznym przeznaczeniu. - Da siк naprawiж? - spyta³ Barnett. Agee wzruszy³ ramionami. - Wiкkszoœж narzкdzi zosta³a na”Niez³omnym II”. Mo¿e w rok da siк jako tako po³ataж. Ale trudno przewidzieж, czy kad³ub wytrzyma. Wyszli na zewn¹trz. Obcy statek w³aœnie odpala³. - Co za monstrum! - powiedzia³ Barnett, patrz¹c na poprze¿eran¹ kwasem pow³okк swojego statku. - Z obcymi nigdy nic nie wiadomo - zgodzi³ siк Agee. - Dobry obcy, to martwy obcy - podsumowa³ Victor.”Niez³omny I” by³ teraz rуwnie niezrozumia³y i niebezpieczny jak”Niez³omny II”. A”Niez³omnego II” nie by³o. przek³ad: Jolanta Kozak

Rozdwojenie Everett Barthold wykupi³ polisк ubezpieczeniow¹ na ¿ycie nie bez zastanowienia. Najpierw dok³adnie zapozna³ siк z warunkami, zwracaj¹c szczegуln¹ uwagк na zagadnienia ³amania punktуw umowy, rozmyœlnych oszustw, machinacji z czasoprzestrzeni¹ i zasad wyp³acania odszkodowaс. Sprawdzi³, na ile drobiazgowo towarzystwa ubezpieczeniowe badaj¹ sprawy przed wyp³aceniem odszkodowania. Uzyska³ wreszcie znaczn¹ wiedzк na temat przypadkуw rozdwojenia - a to w³aœnie interesowa³o go szczegуlnie. Kiedy uzna³, ¿e wie ju¿ wszystko, zacz¹³ szukaж towarzystwa ubezpieczeniowego, ktуre spe³nia³oby jego wymagania. W koсcu zdecydowa³ siк na Inter-Temporal Corporation, ktуre w TeraŸniejszoœci mia³o siedzibк w Hartford. Filie Inter-Temporal mieœci³y siк w Nowym Jorku (w roku 1959), w Rzymie (rok 1580) i w Konstantynopolu (rok 1126). Oferowali wiкc swe us³ugi w ca³ym obszarze czasowym, co by³o wa¿ne dla realizacji ca³ego planu. Zanim Barthold z³o¿y³ wniosek o polisк, przedyskutowa³ swуj projekt z ¿on¹. Mavis Barthold by³a szczup³¹, przystojn¹ kobiet¹ o przewrotnej kociej naturze. - To siк nigdy nie uda - stwierdzi³a natychmiast. - Ale¿ to jest ca³kiem bezpieczne, kochanie - rzek³ stanowczo Barthold. - Resztк ¿ycia spкdzisz pod kluczem. - Nie ma mowy - zapewni³ j¹ Barthold. - To nie mo¿e siк nie udaж... je¿eli mi pomo¿esz. - Chcesz zrobiж ze mnie swoje narzкdzie - powiedzia³a ¿ona. - Nie zgadzam siк, kochanie. - Moja droga, wydaje mi siк, ¿e chcia³abyœ mieж futro z autentycznych marsjaсskich skartуw. Chyba ju¿ niewiele ich pozosta³o przy ¿yciu. Oczy pani Barthold b³ysnк³y. M¹¿ sprytnie ugodzi³ w jej czu³y punkt. - Myœlк te¿ - rzek³ z wolna Barthold - ¿e sprawi³by ci przyjemnoœж nowy poduszkowiec Daimlera, stroje z firmy Letti Det, sznur klejnotуw ruum, willa na wenusjaсskiej Riwierze... - Wystarczy, kochanie! - pani Barthold z luboœci¹ patrzy³a na swego przedsiкbiorczego mк¿a. Od dawna podejrzewa³a, ¿e w tym niepozornym ciele bije dzielne serce. Barthold by³ niski, zaczyna³ ³ysieж, mia³ pospolite rysy, a zza rogowych okularуw patrzy³y ³agodne oczy. Ale jego duch najlepiej czu³by siк w jakimœ potк¿nym ciele pirata. - Wiкc jesteœ pewny, ¿e to siк uda? - spyta³a go. - Zupe³nie pewny, jeœli zrobisz to, co ci powiem, i przestaniesz siк zgrywaж. - Dobrze, kochanie - powiedzia³a pani Barthold i pomyœla³a o blasku klejnotуw ruum, o zmys³owym dotyku futra ze skartуw. Barthold poczyni³ ostatnie przygotowania. Wszed³ do ma³ego sklepiku, w ktуrym na wystawie by³y rу¿ne rzeczy, ale wewn¹trz handlowano czymœ zupe³nie innym. Wyszed³ ubo¿szy o kilka tysiкcy dolarуw, ale za to z ma³¹ br¹zow¹ walizeczk¹, ktуr¹ mocno œciska³ pod pach¹. Pochodzenie tych pieniкdzy by³o nie do ustalenia. Zbiera³ je w drobnych banknotach przez kilka lat. Pochodzenie zawartoœci br¹zowej walizeczki rуwnie¿ by³o nie do ustalenia. Zdeponowa³ walizeczkк w przechowalni baga¿u, odetchn¹³ g³кboko i wszed³ do biura Inter-Temporal Corporation. Przez pу³ dnia lekarze opukiwali go i os³uchiwali. Wype³ni³ formularze i w koсcu zosta³ zaprowadzony do gabinetu pana Grynsa, kierownika oddzia³u. Gryns by³ uprzejmym, zwalistym mк¿czyzn¹. Szybko przejrza³ papiery Bartholda, kiwaj¹c potakuj¹co g³ow¹. - Doskonale, doskonale - rzek³. - Wszystko wydaje siк w porz¹dku. Poza jedn¹ spraw¹. - Co takiego? - zapyta³ Barthold, a serce zabi³o mu gwa³townie. - Kwestia dodatkowego ubezpieczenia. Nie jest pan zainteresowany po¿arem albo kradzie¿¹? Mo¿e odpowiedzialnoœж cywilna, wypadek albo choroba? Ubezpieczamy od wszystkiego, pocz¹wszy od kuli muszkietowej, a skoсczywszy na tak dokuczliwej dolegliwoœci jak chroniczny katar. - Och - powiedzia³ Barthold, a puls zacz¹³ mu wracaж do normy. - Nie, dziкkujк. Teraz interesuje mnie tylko polisa na ¿ycie. Moje obowi¹zki zmuszaj¹ mnie do podrу¿owania w czasie. Chcк odpowiednio zabezpieczyж moj¹ ¿onк. - Oczywiœcie, proszк pana - rzek³ Gryns. - W takim razie s¹dzк, ¿e wszystko jest w porz¹dku. Czy zna pan warunki tej polisy? - Myœlк, ¿e tak - odpar³ Barthold, ktуry przez ca³y miesi¹c studiowa³ formularze Inter-Temporal. - Polisa dotyczy ¿ycia ubezpieczonego - mуwi³ pan Gryns - a okres tego ¿ycia mierzony jest wy³¹cznie w subiektywnym czasie fizjologicznym. Polisa chroni pana w przedziale tysi¹ca lat z obu stron TeraŸniejszoœci. Ale nie dalej. Ryzyko jest zbyt wielkie. - Nie mуg³bym marzyж o niczym wiкcej - powiedzia³ Barthold. - Polisa zawiera te¿ zwyczajow¹ klauzulк dotycz¹c¹ rozdwojenia. Czy rozumie pan jej znaczenie i warunki? - S¹dzк, ¿e tak - odpowiedzia³ Barthold, ktуry pamiкta³ j¹ s³owo w s³owo. - Wszystko jest wobec tego w porz¹dku. Proszк tu podpisaж. I tutaj. - Dziкkujк - rzek³ Barthold i naprawdк tak pomyœla³. Wrуci³ do swego biura. By³ kierownikiem dzia³u sprzeda¿y w firmie Alpro (zabawki dla wszystkich epok). Oznajmi³, ¿e w celach handlowych niezw³ocznie udaje siк w przesz³oœж. - Wspaniale! - wykrzykn¹³ pan Carlisle, dyrektor Alpro. - Od dawna mia³em nadziejк, ¿e to zrobisz, Everett. - Wiedzia³em o tym, panie Carlisle. Ale decyzjк, proszк pana, podj¹³em niedawno. Udaj siк tam, pomyœla³em, i sam sprawdŸ, co siк dzieje. Wyszed³em wiкc, poczyni³em przygotowania i mogк ju¿ wyruszyж. Carlisle poklepa³ go po ramieniu. - Jesteœ najlepszym szefem sprzeda¿y, jakiego Alpro kiedykolwiek mia³o. Bardzo siк cieszк, ¿e postanowi³eœ wyruszyж. - Ja tak¿e, panie Carlisle. - Powodzenia! Przy okazji... - pan Carlisle uœmiechn¹³ siк szelmowsko - ...mam pewien adres w Kansas City w roku 1895, ktуry mo¿e ciк zainteresowaж. Wiesz, teraz siк tego tak nie buduje. A w San Francisco w roku 1840 znam... - Dziкkujк, proszк pana, ale... - Tylko sprawy zawodowe, co, Everett? - Tak, proszк pana - rzek³ Barthold z powa¿n¹ min¹. - Tylko sprawy zawodowe. Wreszcie wszystko ju¿ by³o gotowe. Barthold wrуci³ do v domu, spakowa³ siк i da³ ¿onie ostatnie wskazуwki. - Pamiкtaj - mуwi³ jej - kiedy nadejdzie pora, udaj zaskoczon¹, ale nie symuluj za³amania nerwowego. B¹dŸ zak³opotana, ale nie szalej. - Wiem - powiedzia³a. - Czy myœlisz, ¿e jestem taka -. g³upia? - Nie, moja droga. Po prostu masz tendencjк do nadmiernego okazywania uczuж przy ka¿dej okazji. Zbyt ma³o, to Ÿle, zbyt du¿o - tak¿e Ÿle. - Skarbie - rzek³a pani Barthold cichym g³osem. - Co? - Czy nie s¹dzisz, ¿e mog³abym kupiж jeden malutki ruum ju¿ teraz? Tylko jeden, ¿eby dotrzyma³ mi towarzystwa, zanim... - Nie! Czy chcesz zmarnowaж wszystko? Psiakrew, Mavis... - Ju¿ dobrze. Ja tylko zapyta³am. Powodzenia, kochanie. - Dziкkujк, kochanie. Poca³owali siк. Potem Barthold wyszed³. Odebra³ br¹zow¹ walizeczkк ze schowka w przechowalni baga¿u. Nastкpnie pojecha³ heli-taxi do centralnego magazynu wehiku³уw czasu. Po d³u¿szym zastanowieniu kupi³ flippera typu A i zap³aci³ za niego gotуwk¹. - Nigdy pan tego nie po¿a³uje - powiedzia³ sprzedawca, odcinaj¹c metkк b³yszcz¹cym narzкdziem. - Co za moc jest w tym pojeŸdzie! Podwуjny wirnik. Pe³ne sterowanie w ka¿dej epoce. Na pewno nie utknie w osobliwym punkcie rуwnowagi czasoprzestrzennej. - Œwietnie - rzek³ Barthold. - Zaraz wejdк i... - Pomogк panu w³o¿yж te baga¿e. Wie pan, ¿e jest podatek federalny od podrу¿y w czasie? - Wiem - odpowiedzia³ Barthold, ostro¿nie wk³adaj¹c br¹zow¹ walizeczkк do baga¿nika flippera. - Bardzo dziкkujк, ju¿ wchodzк i... - Dobrze, proszк pana. Zegar jest ustawiony na zero i zarejestruje wszystkie pana podrу¿e. Tutaj jest lista obszarуw czasoprzestrzennych zabronionych przez rz¹d. Drugi egzemplarz jest naklejony na tablicy rozdzielczej. Lista obejmuje wszystkie powa¿niejsze wojny, obszary klкsk ¿ywio³owych i punkty osobliwe czasoprzestrzeni. Udanie siк do zakazanego obszaru podlega karze, a zegar zarejestruje ka¿d¹ tak¹ podrу¿. - Wiem o tym wszystkim. - Barthold nagle siк zdenerwowa³. Oczywiœcie sprzedawca niczego nie podejrzewa³, ale po co tyle trajkota³ o ³amaniu prawa? - Muszк pana zapoznaж z przepisami - powiedzia³ pogodnie sprzedawca. - Ponadto, proszк pana, istnieje tysi¹cletni limit podrу¿y czasoprzestrzennych. Nikomu nie wolno go przekraczaж bez pisemnego zezwolenia z Departamentu Stanu. - Bardzo rozs¹dny zakaz - rzek³ Barthold - i jedyny, o ktуrym mi wspomniano w towarzystwie ubezpieczeniowym. - Teraz to ju¿ wszystko. ¯yczк panu przyjemnej podrу¿y! Flipper oka¿e siк idealnym pojazdem na ka¿d¹ okazjк. Czy zechce pan udaж siк na skaliste drogi Meksyku w roku 1932, czy do wilgotnych tropikуw Kanady z roku 2308, Flipper doprowadzi pana do celu. Barthold uœmiechn¹³ siк sztywno, uœcisn¹³ rкkк sprzedawcy i wszed³ do flippera. Zamkn¹³ drzwiczki, poprawi³ pasy bezpieczeсstwa i w³¹czy³ silniki. Z zaciœniкtymi zкbami pochyli³ siк do przodu i nastawi³ docelowy punkt czasoprzestrzenny. Potem wcisn¹³ klawisz startowy. Otoczy³a go szara nicoœж. Na chwilк Barthold wpad³ w przera¿enie. Przemуg³ to jednak i poczu³ przyp³yw gwa³townego podniecenia. Nareszcie zaczyna³a siк jego podrу¿ ku fortunie! Nieprzenikniona szaroœж otacza³a flippera jak lepka mg³a. Barthold pomyœla³ o przep³ywaj¹cych obok latach, o bezkszta³tnym œwiecie, bezkszta³tnej przestrzeni. Ale nie by³o czasu na filozoficzne rozwa¿ania. Otworzy³ br¹zow¹ walizeczkк i wyci¹gn¹³ plik zapisanych kartek. Notatki, przygotowane dla niego przez agencjк badaс historycznych, zawiera³y kompletn¹ historiк rodu Bartholdуw od najwczeœniejszych czasуw. Bardzo d³ugo studiowa³ tк historiк. Do realizacji swego planu potrzebowa³ bowiem... Bartholda. Ale nie byle jakiego Bartholda. Potrzebny by³ mu Barthold p³ci mкskiej, licz¹cy trzydzieœci osiem lat, nie¿onaty, nie utrzymuj¹cy kontaktуw z rodzin¹, nie posiadaj¹cy bliskich przyjaciу³ i nie piastuj¹cy zbyt wa¿nego stanowiska. Najlepiej w ogуle nie pracuj¹cy. Potrzebowa³ Bartholda, ktуrego nag³e znikniкcie nie zaniepokoi³oby nikogo, ktуrego nikt by nie szuka³. Maj¹c takie wymagania, Barthold mуg³ skreœliж ze swej listy tysi¹ce Bartholdуw. Wiкkszoœж mк¿czyzn o¿eni³a siк przed trzydziestym уsmym rokiem ¿ycia. Niektуrzy nie do¿yli tego wieku. Inni, choж samotni w wieku trzydziestu oœmiu lat, mieli bliskich przyjaciу³ i utrzymywali œcis³e kontakty z rodzin¹. Jeszcze inni, nie podtrzymuj¹cy wiкzуw rodzinnych i pozbawieni przyjaciу³, byli ludŸmi, ktуrych znikniкcie spowodowa³oby poszukiwania. Po d³ugotrwa³ym szperaniu Bartholdowi pozosta³a zaledwie garstka kandydatуw. Tych zamierza³ sprawdziж, maj¹c nadziejк, ¿e ktуryœ spe³ni wszystkie jego wymagania... Je¿eli taki cz³owiek w ogуle istnia³ - pomyœla³ i szybko wyrzuci³ tк myœl z g³owy. Niebawem szaroœж siк rozproszy³a. Wyjrza³ i zobaczy³, ¿e znajduje siк na brukowanej ulicy. Za nim parska³ dziwny, wysoki automobil kierowany przez mк¿czyznк w s³omkowym kapeluszu. By³ w Nowym Jorku w roku 1912. Na pierwszej pozycji listy figurowa³ Jack Barthold, zwany przez przyjaciу³ Bully Jackiem, dorywczo pracuj¹cy drukarz, w³уczкga i niespokojny duch. Jack porzuci³ ¿onк i trуjkк. dzieci w 1902 roku w Cheyenne i nie zamierza³ do nich wracaж. Dla Bartholda taki cz³owiek by³ rуwnie dobry jak kawaler. Bully Jack s³u¿y³ pod genera³em Pershingiem, a potem wrуci³ do swego dawnego zajкcia. Przenosi³ siк z drukarni do drukarni, nigdzie nie zabawiaj¹c d³u¿ej. Teraz, w wieku trzydziestu oœmiu lat, pracowa³ gdzieœ w Nowym Jorku. Barthold uda³ siк na Battery i stamt¹d zacz¹³ swoje polowanie po nowojorskich drukarniach. W jedenastej, na Water Street, znalaz³ tego cz³owieka. - Szukasz Jacka Bartholda? - spyta³ go stary drukarz. - Tak, jest na zapleczu. - Hej, Jack! Jakiœ facet do ciebie! Serce Bartholda ¿ywiej zabi³o. Mк¿czyzna zbli¿y³ siк do niego, wy³aniaj¹c siк z ciemnych zakamarkуw. Podszed³ i spojrza³ spode ³ba. - Jestem Jack Barthold - rzek³. - Czego chcesz? Barthold spojrza³ na swego krewniaka i smutno potrz¹sn¹³ g³ow¹. - Nie - powiedzia³ - zupe³nie nic. Szybko odwrуci³ siк i wyszed³ z drukarni. Bully Jack, mierz¹cy piкж stуp i osiem cali, wa¿¹cy ze dwieœcie dziewiкжdziesi¹t funtуw, poskroba³ siк w g³owк. - O co, do diab³a, w tym wszystkim chodzi? - spyta³. Stary majster wzruszy³ ramionami. Everett Barthold wrуci³ do flippera i prze³¹czy³ sterowanie. Szkoda - powiedzia³ do siebie - ale t³uœcioch nie pasowa³ do ca³ego planu. Nastкpny przystanek by³ w Memphis w roku 1869. Odziany w stosowny strуj Barthold wszed³ do hotelu”Dixie Helle” i spyta³ w recepcji o Bena Bartholdera. - Cу¿ - rzek³ wytworny, siwy pan za biurkiem - jego klucz jest tutaj, wiкc s¹dzк, ¿e wyszed³. Byж mo¿e znajdzie go pan w barze na rogu, razem z reszt¹ tej nap³ywowej ho³oty. Barthold prze³kn¹³ obelgк i wszed³ do baru. By³ wczesny wieczуr, ale gazowe lampy ju¿ siк pali³y. Ktoœ brzd¹ka³ na banjo; du¿a, wy³o¿ona mahoniem sala by³a wype³niona. - Gdzie mуg³bym znaleŸж Bena Bartholdera? - spyta³ a Barthold barmana. - Tam dalej - odpar³ barman - wœrуd jankeskich handlarzy. Wzd³u¿ d³ugiego kontuaru Barthold przeszed³ w drugi koniec baru. T³oczyli siк tam dostatnio odziani mк¿czyŸni i wyzywaj¹co wymalowane kobiety. Byli to z pewnoœci¹ handlowcy z Pу³nocy, ha³aœliwi, pewni siebie, zarozumiali. Kobiety by³y z Po³udnia. Ale to ju¿ ich sprawa - stwierdzi³ Barthold. Gdy tylko podszed³ do sto³u, natkn¹³ siк na tego cz³owieka. Bez w¹tpienia Ben Bartholder. Wygl¹da³ dok³adnie tak samo jak Everett Barthold. Takiej w³aœnie osoby szuka³ Barthold. - Panie Bartholder - powiedzia³ - czy mo¿na s³уwko na osobnoœci? - Czemu nie? - rzek³ Ben Bartholder. Barthold skierowa³ siк do wolnego stolika. Jego krewniak usiad³ naprzeciwko i patrzy³ bacznie. - Proszк pana - zacz¹³ Ben - miкdzy nami jest niesamowite podobieсstwo. - Rzeczywiœcie jest - odpowiedzia³ Barthold. - Miкdzy innymi z tego powodu tu jestem. - A jakie s¹ pozosta³e? - Zaraz do nich przejdк. Ma pan ochotк na drinka? Barthold zamуwi³, zauwa¿aj¹c jednoczeœnie, ¿e Ben trzyma praw¹ rкkк pod surdutem, poza zasiкgiem wzroku. Ciekaw by³, czy trzyma³ w niej rewolwer. Jankesi musieli byж ostro¿ni w okresie”przebudowy” Po³udnia. Kiedy podano drinki, Barthold powiedzia³: - Przejdк teraz do rzeczy. Czy chcia³by pan zarobiж wcale pokaŸn¹ sumк? - Ktу¿ nie chcia³by? - Nawet gdyby wymaga³o to d³ugiej i mкcz¹cej podrу¿y? - Przyjecha³em tutaj z Chicago - rzek³ Ben. - Mogк pojechaж dalej. - A jeœli trzeba bкdzie trochк naruszyж prawo? - Ben Bartholder gotуw jest na wszystko, proszк pana, jeœli ma z tego jakiœ zysk. Ale kim pan jest i na czym polega paсska propozycja? - Nie tutaj - powiedzia³ Barthold. - Czy jest tu jakieœ miejsce, w ktуrym na pewno nikt nam nie przeszkodzi? - Mуj pokуj w hotelu. - Wiкc chodŸmy tam. Obaj wstali. Barthold spojrza³ na praw¹ rкkк Bena i zamar³. Benjamin Bartholder nie mia³ prawej rкki. - Straci³em pod Vicksburgiem - wyjaœni³ Ben, widz¹c os³upienie Bartholda. - To nic wielkiego. Ka¿dego mogк wyzwaж i spuœciж mu baty jedn¹ rкk¹ i protez¹. - Nie w¹tpiк - rzek³ z irytacj¹ Barthold. - Podziwiam paсsk¹ si³к woli. Proszк zaczekaж. Ja... ja zaraz wrуcк. Barthold wypad³ przez obrotowe drzwi baru i pobieg³ prosto do flippera. Szkoda - pomyœla³ nastawiaj¹c przyrz¹dy. Benjamin Bartholder by³by idealny. Ale kaleka nie pasowa³ do jego planu. Nastкpny skok czasoprzestrzenny wykona³ do Prus roku 1676. Zaopatrzony w hipnotyczn¹ znajomoœж niemieckiego i strуj stosownego kroju przemierza³ wyludnione ulice Krуlewca, szukaj¹c Hansa Baerthalera. By³o po³udnie, ale ulice niesamowicie opustosza³e. Barthold szed³ i szed³, a¿ w koсcu natkn¹³ siк na mnicha. - Baerthaler? - zamyœli³ siк mnich. - A, chodzi wam, panie, o starego Ottona, krawca! Teraz mieszka on w Rawensburgu, dobry cz³owieku. - To musi byж jego ojciec - rzek³ Barthold. - Ja szukam Hansa Baerthalera, syna. - Hans... oczywiœcie! - Mnich energicznie pokiwa³ g³ow¹, a potem rzuci³ na Bartholda kpi¹ce spojrzenie. Ale czy jesteœcie pewni, ¿e tego cz³owieka szukacie? - Ca³kowicie pewny - powiedzia³ Barthold. - Mуg³byœ pokazaж mi drogк do niego? - Mo¿ecie go znaleŸж w katedrze - rzek³ mnich. ChodŸmy, ja te¿ tam idк. Barthold poszed³ za mnichem, zastanawiaj¹c siк, czy przypadkiem nie otrzyma³ z³ych informacji. Baerthaler, ktуrego szuka³, nie by³ ksiкdzem. By³ najemnym ¿o³nierzem, ktуry w bojach przemierzy³ ca³¹ Europк. Taki osobnik nie chodzi do katedry, chyba ¿e - pomyœla³ ze zgroz¹ Barthold - niespodziewanie popad³ w religijnoœж. Gor¹czkowo modli³ siк, ¿eby tak nie by³o. To zniweczy³oby wszystko. - Oto jesteœmy, panie - powiedzia³ mnich, zatrzymuj¹c siк przed niebotyczn¹, imponuj¹c¹ budowl¹. - A to jest Hans Baerthaler. Barthold spojrza³. Zobaczy³ okrytego ³achmanami cz³owieka, siedz¹cego na schodach katedry. Przed nim le¿a³ stary kapelusz, w ktуrym wala³y siк dwa miedziaki i kromka suchego chleba. - ¯ebrak - mrukn¹³ Barthold z gorycz¹. - Chocia¿ mo¿e... Przypatrzy³ siк i dostrzeg³ pusty, pozbawiony wyrazu wzrok ¿ebraka, trzкs¹c¹ siк szczкkк, po¿¹dliwie rozbiegane wargi. - ¯al mi go - rzek³ mnich. - Hans Baerthaler zosta³ ranny w g³owк w bitwie ze Szwedami pod Fehrbellin i nigdy nie odzyska³ rozumu. Bardzo mi go ¿al. Barthold pokiwa³ g³ow¹ i rozejrza³ siк po pustym placu przed katedr¹, po wyludnionych ulicach. - Gdzie s¹ wszyscy? - spyta³. - Ale¿, panie, przecie¿ sami musicie to wiedzieж! Wszyscy poza nim i mn¹ opuœcili Krуlewiec. Szaleje tu czarna œmierж! Przera¿ony Barthold zawrуci³ i pobieg³ pustymi ulicami do flippera, do swych antybiotykуw, do jakiejœ innej epoki. Z ciк¿kim sercem i poczuciem zbli¿aj¹cej siк klкski znуw cofn¹³ siк w czasie, do Londynu roku 1595. W tawernie”Pod Ma³ym Dzikiem” obok Great Hertford wypytywa³ siк o Thomasa Barthala. - A na co ci Barthal? - spytal szynkarz tak be³kotliwie, ¿e Barthold ledwie go zrozumia³. - Mam sprawк do niego - odrzek³ Barthold swym hipnotycznie wyuczonym staroangielskim. - Naprawdк masz? - Szynkarz zmierzy³ od stуp do g³уw przyodzianego w koronki Bartholda. - Naprawdк teraz masz sprawк? Tawerna by³a nisk¹, cuchn¹c¹ izb¹ oœwietlon¹ tylko przez dwie kapi¹ce ³ojowe œwiece. Klienci, ktуrzy zebrali siк wokу³ Bartholda i ciasno go otoczyli, wygl¹dali na najgorsz¹ ho³otк. Stali doko³a, wci¹¿ trzymaj¹c swoje cynowe kufle, ale Barthold dostrzeg³ pomiкdzy ich ³achmanami ostre b³yski metalu. - Szpicel, co? - Co, u diab³a, porabia tu szpicel? - Pewno stukniкty. - Ca³kiem zg³upia³, skoro przyszed³ tu sam. - I chce, ¿ebyœmy mu dali biednego Toma Barthala. - Dajmy mu coœ innego, ch³opaki! - Dobra, dajmy mu! Szynkarz ze œmiechem patrzy³, jak odziany w ³achmany t³um napiera³ na Bartholda, wznosz¹c cynowe kufle jak maczugi. Przyparli go do œciany obok oprawnych w o³уw okien. I dopiero wtedy Barthold w pe³ni zda³ sobie sprawк z niebezpieczeсstwa, jakie dlaс stanowi³a ta banda w³уczкgуw. - Nie jestem szpiclem! - krzykn¹³. - Gadaj se zdrуw! - Ci¿ba znуw napar³a i ciк¿ki kufel roztrzaska³ siк o œcianк tu¿ obok jego g³owy. Wiedziony niespodziewanym natchnieniem Barthold zerwa³ z g³owy swуj wielki kapelusz. - Spуjrzcie na mnie! Zatrzymali siк, wpatruj¹c siк w niego z otwartymi gкbami. - Wierny obraz Toma Barthala! - zawo³a³ ktoœ. - Ale Tom nigdy nie mуwi³, ¿e ma brata! - zauwa¿y³ ktoœ inny. - Jesteœmy bliŸniakami - szybko powiedzia³ Barthold - ktуrych roz³¹czono zaraz po urodzeniu. Ja wychowa³em siк w Normandii, Akwitanii i Kornwalii. Dopiero miesi¹c temu dowiedzia³em siк, ¿e mam brata bliŸniaka. I przyjecha³em, ¿eby siк z nim spotkaж. By³a to ca³kiem prawdopodobna historia w œredniowiecznej Anglii, podobieсstwo zaœ by³o niezaprzeczalne. Barthold zosta³ posadzony za sto³em i wyros³y przed nim kufle piwa. - Przyby³eœ za pуŸno, ch³opie - rzek³ mu stary, jednooki ¿ebrak. - Dobry by³ z niego fachowiec i zdolny nocny masztalerz... Barthold domyœli³ siк, ¿e termin ten oznacza koniokrada. - ...ale zabrali go do Aylesbury i s¹dzili razem z portowymi dziwkami i innymi szczurami l¹dowymi. Najgorsze, ¿e go skazali. - Na jak¹ karк? - spyta³ Barthold. - Na najwy¿sz¹ - powiedzia³ krкpy w³уczкga. Wieszaj¹ go dziœ na Rybnym Targu! Barthold przez chwilк milcza³. Potem zapyta³: - Czy mуj brat naprawdк jest podobny do mnie? - Jak wykapany! - wykrzykn¹³ szynkarz. - To niesamowite, ch³opie, nie do uwierzenia. Te same rysy, ten sam wzrost, ta sama tusza - wszystko tak samo! Pozostali potakuj¹co kiwali g³owami. Barthold, tak ju¿ bliski sukcesu, postanowi³ zaryzykowaж. Musia³ mieж Toma Barthala! - Zbli¿cie siк, zuchy - rzek³. - Nie kochacie szpicli ani londyсskiego trybuna³u, prawda? Ja we Francji jestem bogatym cz³owiekiem, bardzo bogatym. Czy chcielibyœcie pojechaж ze mn¹ i ¿yж jak baronowie? - Jasne, ¿e chcielibyœmy. - To siк da za³atwiж. Ale musimy zabraж ze sob¹ rуwnie¿ mego brata. - Ale jak? - spyta³ wкdrowny garncarz o potк¿nych barach. - Wieszaj¹ go dzisiaj! - Nie macie odwagi? - pyta³ ich Barthold. - Nie macie broni? Nie oœmielilibyœcie siк pchn¹ж no¿em dla ³atwiejszego ¿ycia i maj¹tku? G³oœnymi okrzykami wyrazili sw¹ zgodк. Barthold przemуwi³ do nich: - Wiem, ¿e rwiecie siк do tego. Ale chcк, ¿ebyœcie wype³nili moje polecenia. Tylko ma³a grupka ludzi zebra³a siк na Rybnym Targu, gdy¿ by³a to zwyk³a, nieznaczna egzekucja. Jednak t³umek uradowa³ siк i zacz¹³ wiwatowaж, gdy wiкzienny wуzek zadudni³ na brukowanych uliczkach i zatrzyma³ siк przed szubienic¹. - To jest Tom - mrukn¹³ garncarz, stoj¹c na uboczu. - Widzisz go? - Tak - rzek³ Barthold. - Ruszajmy. On i jego piкtnastu ludzi przebili siк przez t³um i otoczyli szubienicк. Kat ju¿ podniуs³ platformк, przypatrzy³ siк gapiom przez otwory swej czarnej maski, a teraz sprawdza³ linк. Dwaj pacho³kowie wprowadzili Toma Barthala na schodki, ustawili go tu¿ pod lin¹... - Jesteœ gotуw? - spyta³ Bartholda szynkarz. - Hej, jesteœ gotуw? Barthold wpatrywa³ siк z otwartymi ustami w cz³owieka na platformie. Podobieсstwo by³o bezb³кdne. Tom Barthal wygl¹da³ dok³adnie tak samo jak on... poza jednym drobiazgiem. Policzki i czo³o Barthala by³y g³кboko poznaczone dziobami po czarnej ospie. - Nadesz³a odpowiednia chwila - rzek³ szynkarz. i Jesteœ gotowy, panie? Hej! Odwrуci³ siк i ujrza³ wielki kapelusz znikaj¹cy w bocznej uliczce. Chcia³ rzuciж siк w pogoс, ale nagle siк zatrzyma³. Z szubienicy us³ysza³ œwist, st³umiony krzyk i g³uche mlaœniкcie. Kiedy siк znowu odwrуci³, kapelusz znikn¹³ mu z oczu. Everett Barthold wrуci³ do flippera w ponurym nastroju. Oszpecony mк¿czyzna nie pasowa³ do jego planu. Wewn¹trz flippera Barthold d³ugo rozmyœla³. Sprawy mia³y siк Ÿle, naprawdк bardzo Ÿle. Przemierzy³ tyle epok, a¿ do œredniowiecznego Londynu i nie znalaz³ ¿adnego Bartholda, ktуrego mуg³by wykorzystaж. Teraz zbli¿a³ siк do granicy tysi¹ca lat. Nie mуg³ poruszaж siк dalej. Legalnie nie mуg³. Ale przestкpstwo trzeba udowodniж. On zaœ nie chcia³, nie mуg³ teraz wracaж. Gdzieœ w czasoprzestrzeni musia³ istnieж jakiœ odpowiedni Barthold! Otworzy³ br¹zow¹ walizeczkк i wyj¹³ z niej ma³e, ciк¿kie urz¹dzenie. W swojej TeraŸniejszoœci zap³aci³ za nie kilka tysiкcy dolarуw. Teraz znaczy³o dla niego du¿o wiкcej. Starannie nastawi³ urz¹dzenie i pod³¹czy³ do zegara. Mуg³ ju¿ swobodnie podrу¿owaж w czasie. Nawet do prapocz¹tkуw œwiata, gdyby zechcia³. Zegar tego nie zarejestruje. Nastawi³ przyrz¹d i nagle poczu³ siк strasznie samotny. Przekroczenie bariery tysi¹ca lat by³o rzecz¹ przera¿aj¹c¹. Przez moment waha³ siк, czy nie zrezygnowaж z tego ryzykownego interesu, wrуciж w bezpieczn¹ TeraŸniejszoœж, do ¿ony, do pracy. Jednak przemуg³ siк i nacisn¹³ klawisz startowy. Zjawi³ siк w Anglii, w roku 662, obok staro¿ytnej warowni Maiden Castel. Ukry³ flippera w zaroœlach i w³o¿y³ odzie¿ ze zgrzebnego lnu. Wszed³ na drogк prowadz¹c¹ do Maiden Castel, ktуry sta³ na niewielkim wzniesieniu i by³ widoczny z daleka. Minк³a go grupa wojуw ci¹gn¹cych wуzek. Na wуzku dostrzeg³ ¿у³t¹ bry³к ba³tyckiego bursztynu, czerwone pomalowane dzbany z Galii, a nawet italski œwiecznik. Bez w¹tpienia ³upy z jakiegoœ obrabowanego miasta. Chcia³ spytaж wojуw, ale spojrzeli na niego groŸnie, wiкc przemkn¹³ siк obok nie zaczepiaj¹c ich. Potem przesz³o dwуch mк¿уw obna¿onych do pasa i œpiewaj¹cych po ³acinie. Ten z ty³u ok³ada³ drugiego srogim rzemiennym batogiem. Wtem zamienili siк rolami, na moment tylko przerywaj¹c biczowanie. - Bardzo panуw przepraszam... Ale oni nawet nie spojrzeli na niego. Barthold szed³ dalej, wycieraj¹c pot z czo³a. Po jakimœ czasie min¹³ mк¿czyznк w p³aszczu, ktуry niуs³ harfк na jednym ramieniu, a miecz na drugim. - Panie - rzek³ Barthold - czy wiesz mo¿e, gdzie mуg³bym spotkaж mojego krewniaka, ktуry przyby³ z Iona? Nazywa siк Connor Lough Mac Bairthre. - Wiem - stwierdzi³ mк¿czyzna. - Gdzie? - spyta³ Barthold. - Stoi przed tob¹ - rzek³ m¹¿. B³yskawicznie cofn¹³ siк, wyci¹gaj¹c miecz z pochwy i odrzuci³ harfк na trawк. Zafascynowany Barthold patrzy³ na Bairthre’a. Pod d³ugimi w³osami dojrza³ doskonale wierne odbicie samego siebie. Nareszcie znalaz³ odpowiedniego cz³owieka! Ale ten cz³owiek nie wykaza³ ochoty do wspу³pracy. Bairthre zbli¿y³ siк wolno, trzymaj¹c w pogotowiu miecz i zawo³a³: - Precz, demonie, bo zar¿nк ciк jak kap³ona! - Nie jestem demonem! - krzykn¹³ Barthold. - Jestem twoim krewnym! - K³amiesz - stanowczo stwierdzi³ Bairthre. - Du¿o podrу¿ujк, to prawda, i od dawna przebywam poza domem, ale wci¹¿ pamiкtam wszystkich cz³onkуw mojej rodziny. Nie jesteœ ¿adnym z nich. Musisz wiкc byж demonem, ktуry przybra³ moj¹ postaж dla swych szataсskich celуw. - Zaczekaj! - b³aga³ Barthold, gdy ramiк Bairthre’a wznosi³o siк do ciosu. - Czy myœla³eœ kiedyœ o przysz³oœci? - O przysz³oœci? - Tak, o przysz³oœci! Ca³e wieki po tobie! - S³ysza³em o tych dziwnych czasach, choж ja sam ¿yjк dniem dzisiejszym - rzek³ Bairthre, wolno opuszczaj¹c miecz. - Mieliœmy kiedyœ w Iona obcego, ktуry twierdzi³, ¿e jest Kornwalijczykim, gdy by³ trzeŸwy, po pijanemu zaœ mуwi³, ¿e jest reporterem”Life’a”. W³уczy³ siк wszкdzie i szczeka³ dziwnym pude³kiem przed rу¿nymi rzeczami, mrucz¹c do siebie. Wystarczy³o go upoiж miodem, a wszystko ci opowiedzia³ o przysz³ych czasach. - Ja w³aœnie jestem stamt¹d - powiedzia³ Barthold. Jestem twoim dalekim krewnym z przysz³oœci. I jestem tu po to, by ofiarowaж ci ogromne skarby! Bairthre szybko schowa³ miecz do pochwy. - To bardzo ³adnie z twojej strony, krewniaku - rzek³ uprzejmie. - Oczywiœcie bкdzie to wymaga³o pewnej wspу³pracy z twojej strony. - Tego siк obawiam - westchn¹³ Bairthre. - Cу¿, s³ucham ciк, krewniaku. - ChodŸ ze mn¹ - powiedzia³ Barthold i poprowadzi³ go do flippera. Ca³y sprzкt mia³ przygotowany w br¹zowej walizeczce. Zwali³ z nуg Bairthre’a, gdy¿ Irlandczyk wykazywa³ pewne oznaki zdenerwowania. Nastкpnie pod³¹czy³ elektrody do czo³a Bairthre’a i hipnotycznie przekaza³ mu krуtki zarys historii œwiata, intensywny kurs angielskiego oraz kurs amerykaсskich obyczajуw. Zajк³o mu to prawie dwa dni. W tym czasie Barthold za pomoc¹ specjalnego urz¹dzenia przeszczepi³ tak¿e skуrк ze swoich palcуw na palce Bairthre’a. Teraz mieli takie same odciski palcуw. Na skutek odnawiania siк naskуrka odciski te znikn¹ po kilku miesi¹cach i ods³oni¹ pierwotne, ale to nie mia³o znaczenia. Nie musia³y pozostaж na sta³e. Nastкpnie Barthold doda³ kilka znakуw szczegуlnych, ktуrych brakowa³o Bairthre’owi i usun¹³ mu kilka, ktуrych on sam nie mia³. Za pomoc¹ elektrolizy poradzi³ sobie ze zbyt bujn¹, w stosunku do jego ³ysiny, fryzur¹ Bairthre’a. Kiedy skoсczy³, wstrzykn¹³ w ¿y³y krewniaka od¿ywkк i czeka³. Po chwili Bairthre jкkn¹³, potar³ sw¹ g³owк i odezwa³ siк we wspу³czesnej angielszczyŸnie: - Cz³owieku! Czym ty mi przy³o¿y³eœ?! - Nie przejmuj siк - rzek³ Barthold. - Przyst¹pmy do interesуw. Krуtko wyjaœni³ swуj plan wzbogacenia siк kosztem Inter-Temporal Corporation. - A oni naprawdк zap³ac¹? - spyta³ Bairthre. - Zap³ac¹, jeœli nie obal¹ naszych roszczeс. - I zap³ac¹ a¿ tyle? - Tak. Sprawdzi³em to przedtem. Odszkodowanie za rozdwojenie jest fantastycznie wysokie. - Tego wci¹¿ nie rozumiem - powiedzia³ Bairthre. Co to jest rozdwojenie? - Zdarza siк to - wyjaœni³ mu Barthold - gdy cz³owiek podrу¿uj¹c w czasie ma pecha i wpadnie w lustrzan¹ szczelinк czasoprzestrzeni. To bardzo rzadki przypadek. Ale kiedy nast¹pi, rezultaty s¹ katastrofalne. Widzisz, jeden cz³owiek udaje siк w przesz³oœж, a dwуch identycznych ludzi wraca. - Aha! - rzek³ Bairthre. - Wiкc na tym polega rozdwojenie! - Tak jest. Dwуch identycznych ludzi wraca z przesz³oœci. Ka¿dy z nich czuje, ¿e to on jest prawdziw¹ i oryginaln¹ osobowoœci¹ i ¿e on jest jedynym pretendentem do swojego maj¹tku, ¿ony, pracy i tak dalej. Niemo¿liwe jest ich wspу³istnienie. Jeden z nich musi utraciж wszelkie prawa, opuœciж TeraŸniejszoœж, swуj dom, ¿onк, pracк i udaж siк na zawsze w przesz³oœж. Ten drugi pozostaje w swoim czasie, ale ¿yje w ci¹g³ym strachu, w poczuciu winy. Barthold przerwa³ dla zaczerpniкcia powietrza. - Widzisz wiкc - ci¹gn¹³ dalej - ¿e rozdwojenie jest nieszczкœciem wyj¹tkowego kalibru. Tak wiкc obie strony musz¹ otrzymaж stosown¹ rekompensatк. - Hmm - mrukn¹³ Bairthre, intensywnie myœl¹c. Czкsto siк zdarza takie rozdwojenie? - Dotychczas zdarzy³o siк mniej ni¿ dziesiкж razy. Istniej¹ pewne zabezpieczenia, jak omijanie punktуw osobistych i przestrzegania limitu tysi¹ca lat. - Cofn¹³eœ siк poza tк granicк - zauwa¿y³ Bairthre. - Zaryzykowa³em i wygra³em. - S³uchaj, skoro za rozdwojenie dostaje siк tyle pieniкdzy, dlaczego inni tego nie prуbowali? Barthold uœmiechn¹³ siк z przymusem. - To nie takie ³atwe do zrobienia. Opowiem ci kiedyœ o tym. Ale wrужmy do rzeczy. Przy³¹czasz siк do mnie? - Z takim maj¹tkiem mуg³bym zostaж baronem - rzek³ Bairthre z rozmarzeniem. - Mo¿e nawet krуlem Irlandii! Zgadzam siк. - Œwietnie. Podpisz tu. - Co to jest? - spyta³ Bairthre, patrz¹c z ukosa na oficjalnie wygl¹daj¹cy dokument, ktуry podsun¹³ mu Barthold. - To po prostu oœwiadczenie, ¿e po otrzymaniu stosownego odszkodowania od Inter-Temporal Corporation z w³asnej woli odejdziesz w przesz³oœж i tam pozostaniesz, zrzekaj¹c siк wszelkich praw do TeraŸniejszoœci. Podpisz to jako Everett Barthold. Datк wstawiк pуŸniej. - Ale podpis... - Bairthre chcia³ zaprotestowaж, zawaha³ siк jednak i rozeœmia³. - Dziкki hipnozie! Wiem wszystko o hipnozie i jej mo¿liwoœciach, ³¹cznie z tym, ¿e nie musisz mi odpowiadaж na moje pytania. Gdy tylko je zadajк, od razu znam odpowiedŸ. O lustrzanej szczelinie rуwnie¿; przy okazji - to dlatego zahipnotyzowa³eœ mnie tak, bym sta³ siк leworкcznym. I oczywiœcie przeszczepione odciski palcуw s¹ lustrzanym odbiciem twoich. - Zgadza siк - rzek³ Barthold. - Masz jeszcze pytania? - Nic mi nie przychodzi do g³owy. Nie muszк nawet porуwnywaж naszych podpisуw. Wiem, ¿e bкd¹ identyczne, z tym, ¿e... - znуw przerwa³ i spojrza³ ze z³oœci¹. - To œwiсstwo! Bкdк pisa³ od prawej do lewej! Barthold rozeœmia³ siк. - Naturalnie. Jak¿e inaczej mуg³byœ byж moim lusrzanym odbiciem? A jeœli moja epoka spodoba ci siк bardziej ni¿ twoja i sprуbujesz mnie wys³aж z powrotem, pamiкtaj o œrodkach ostro¿noœci, ktуre przedsiкwzi¹³em. Wystarcz¹, by wys³aж ciк do koсca twoich dni na Wiкzienn¹ Planetк. Wrкczy³ dokument Bairthre’owi. - Niczego nie zaniedba³eœ, prawda? - spyta³ Bairthre, podpisuj¹c. - Staram siк przewidzieж wszystkie ewentualnoœci. To do mojego domu i do mojej TeraŸniejszoœci siк udajemy i mam zamiar zachowaж tam wszystko. ChodŸ. Powinieneœ siк ostrzyc i doprowadziж do porz¹dku. Obaj identycznie wygl¹daj¹cy mк¿czyŸni ramiк w ramiк weszli do flippera. Mavis Barthold nie musia³a siк zmuszaж do gwa³townych reakcji. Dwуch Everettуw Bartholdуw, odzianych w identyczne stroje i z tym samym wyrazem nerwowego za¿enowania, stanк³o przed frontowymi drzwiami i dwуch Everettуw Bartholdуw powiedzia³o: - Eee, Mavis, to wymaga ma³ych wyjaœnieс... By³o tego dla niej stanowczo za wiele. Niewa¿ne, ¿e wiedzia³a o tym wczeœniej. Krzyknк³a, unios³a rкce do gуry i zemdla³a. PуŸniej, kiedy obaj mк¿owie ocucili j¹, opanowa³a siк nieco. - Uda³o siк, Everett - rzek³a. - Everett? - To ja - powiedzia³ Barthold. - Poznaj mojego krewniaka, Connora Lough Mac Bairthre. - Nie do wiary! - wykrzyknк³a pani Barthold. - Wiкc jesteœmy podobni? - spyta³ jej m¹¿. - Identyczni. Wprost identyczni! - Od tej chwili - rzek³ Barthold - ka¿dego z nas traktuj jak Everetta Bartholda. Detektywi towarzystwa ubezpieczeniowego bкd¹ ciк obserwowaж. Pamiкtaj - ka¿dy z nas mo¿e byж twoim mк¿em. Traktuj nas identycznie. - Jak sobie ¿yczysz, kochanie - skromnie rzek³a Mavis. - Oczywiœcie z wyj¹tkiem... to znaczy poza sfer¹... no, do diab³a, Mavis, czy naprawdк nie wiesz, ktуry z nas jest mn¹? - Pewnie, ¿e wiem, kochanie - powiedzia³a Mavis. ¯ona zawsze pozna swego mк¿a. - I rzuci³a przelotne spojrzenie Bairthre’owi, ktуre on odwzajemni³ z zainteresowaniem. - Cieszк siк, ¿e to s³yszк - rzek³ Barthold. - Teraz muszк zawiadomiж towarzystwo ubezpieczeniowe. Poœpiesznie przeszed³ do s¹siedniego pokoju. - Wiкc pan jest krewnym mojego mк¿a? - spyta³a Bairthre’a Mavis. - Jacy jesteœcie podobni! - W rzeczywistoœci jestem zupe³nie inny - zapewni³ j¹ Bairthre. - Naprawdк? Wygl¹da pan zupe³nie jak on! Zastanawiam siк, czy rzeczywiœcie jest pan kimœ innym. - Udowodniк to pani. - Jak? - Zaœpiewam staroirlandzk¹ balladк - powiedzia³ Bairthre i zaraz zacz¹³ nuciж mi³ym, wysokim tenorem. Z s¹siedniego pokoju Mavis s³ysza³a g³os Bartholda. - Halo, Inter-Temporal Corporation? Proszк z panem Grynsem! Pan Gryns? Mуwi Everett Barthold. Zdarzy³ siк doœж nieszczкœliwy wypadek... W biurach Inter-Temporal Corporation zapanowa³a konsternacja, przera¿enie i szybka wymiana telefonуw, gdy wesz³o dwуch Everettуw Bartholdуw z identycznymi nerwowymi uœmieszkami. - Pierwszy taki wypadek od piкtnastu lat! - wykrzykn¹³ pan Gryns. - O Bo¿e! Poddacie siк, oczywiœcie, panowie badaniom. - Oczywiœcie - powiedzia³ Barthold. - Oczywiœcie - powiedzia³ Barthold. Lekarze opukali ich i os³uchali. Odkryli rу¿nice, ktуre starannie wypisali i ponazywali ³aciсskimi nazwami. Ale wszystkie rу¿nice mieœci³y siк w zakresie dopuszczalnych odchyleс i ¿adne biurokratyczne sztuczki nie mog³y tego zmieniж. Potem przejкli ich psychiatrzy. Obaj mк¿czyŸni odpowiadali na wszystkie pytania powoli i rozwa¿nie. Bairthre nie by³ g³upi i mia³ mocne nerwy. Z pomoc¹ hipnotycznej wiedzy Bartholda odpowiada³ na pytania powoli, ale poprawnie; dok³adnie tak samo jak Barthold. In¿ynierowie z lnter-Temporal zbadali zegar flippera. Roz³o¿yli go na czкœci i ponownie z³o¿yli. Sprawdzili namiary przyrz¹dуw, ktуre pokazywa³y TeraŸniejszoœж, 1912, 1869, 1676 i 1595. Rok 662 te¿ by³ zanotowany wbrew przepisom - ale zegar wskazywa³, ¿e ten namiar nie by³ uruchomiony. Barthold wyjaœni³, ¿e wcisn¹³ klawisz przypadkowo i s¹dzi³, ¿e najlepiej bкdzie zostawiж to w spokoju. Sprawa by³a podejrzana, ale nie stanowi³a jeszcze ¿adnego dowodu. In¿ynierowie zwrуcili te¿ uwagк, ¿e zu¿yto du¿o energii. Ale zegar pokazywa³ tylko podrу¿ do roku 1595. Zabrali zegar do laboratorium w celu wykonania dalszych badaс. In¿ynierowie przejrzeli wnкtrze flippera cal po calu, ale nie mogli znaleŸж nic podejrzanego. Barthold dla pewnoœci wrzuci³ br¹zow¹ walizeczkк do kana³u La Manche, zanim opuœci³ rok 662. Pan Gryns zaproponowa³ rozwi¹zanie polubowne, ale obaj Bartholdowie je odrzucili. Zaproponowa³ dwa inne rozwi¹zania - rуwnie¿ zosta³y odrzucone. W koсcu musia³ siк poddaж. Ostatnia rozmowa odby³a siк w biurze Grynsa. Bartholdowie siedzieli po obu stronach biurka Grynsa i wygl¹dali na znudzonych ca³¹ t¹ spraw¹. Gryns zaœ wygl¹da³ na cz³owieka, ktуremu uporz¹dkowany œwiat nagle zawali³ siк. - Nie mogк tego wprost zrozumieж - rzek³. W epoce, w ktуrej panowie podrу¿owaliœcie, szansa natkniкcia siк na lustrzan¹ szczelinк wynosi jedna do miliona. - S¹dzк, ¿e jesteœmy tym jednym - powiedzia³ Barthold, a Barthold potakn¹³. - Jak by to jednak nie wygl¹da³o... cу¿, co siк sta³o, to siк nie odstanie. Czy postanowiliœcie ju¿ coœ, panowie, w sprawie waszego wspу³istnienia? Barthold wrкczy³ Grynsowi dokument podpisany przez Bairthre’a w roku 662. - On ma zamiar odejœж, jak tylko otrzyma odszkodowanie. - Czy zgadza siк pan na to? - spyta³ Bairthre’a Gryns. - Oczywiœcie - rzek³ Bairthre. - Jednak mi siк tu nie podoba. - S³ucham? - To znaczy - poœpiesznie wyjaœni³ Bairthre - ja zawsze chcia³em st¹d uciec, wie pan, takie ciche marzenia, by znaleŸж siк w jakimœ miejscu, wœrуd prostych ludzi... - Rozumiem - podejrzliwie powiedzia³ Gryns. A pan czuje to samo? - spyta³, zwracaj¹c siк do Bartholda. - Naturalnie - zapewni³ Barthold. - Mam takie same ciche marzenia. Ale jeden z nas musi tu zostaж rozumie pan, poczucie obowi¹zku - i ja siк zgodzi³em. - Rozumiem - rzek³ Gryns, ale z jego twarzy widaж by³o, ¿e nic nie rozumie. - Dobrze. Wasze czeki, panowie, nied³ugo bкd¹ gotowe. Trochк zwyk³ej biurokracji. Mo¿na je bкdzie odebraж jutro rano... zak³adaj¹c, ¿e nie wp³yn¹ do nas ¿adne dowody oszustwa. Atmosfera sta³a siк nagle lodowata. Obaj Bartholdowie po¿egnali siк z panem Grynsem i szybko wyszli. W milczeniu zjechali wind¹. Na zewn¹trz budynku Bairthre powiedzia³: - Przepraszam za to przejкzyczenie. - Zamknij siк! - Co? Barthold z³apa³ Bairthre’a za rкkк i wci¹gn¹³ go do automatycznej heli-taxi, pilnie bacz¹c, by nie wejœж 30 pierwszej wolnej. Wcisn¹³ Westchester, po czym obejrza³ siк, czy ktoœ za nimi nie leci. Kiedy siк upewni³, ¿e nie, przeszuka³ wnкtrze heli-taxi w poszukiwaniu kamer lub aparatуw pods³uchowych. W koсcu odezwa³ siк do Bairthre’a: - Ty skoсczony idioto! To przejкzyczenie mog³o nas kosztowaж maj¹tek! - Robi³em, co mog³em - markotnie powiedzia³ Bairthre. - Coœ jest nie tak? Aha, s¹dzisz, ¿e nas podejrzewaj ¹. - To w³aœnie jest nie tak! Gryns z pewnoœci¹ kaza³ nas œledziж. Jeœli coœ znajd¹, co podwa¿y nasze roszczenia, trafimy na Wiкzienn¹ Planetк. - Musimy uwa¿aж na ka¿dym kroku - trzeŸwo zauwa¿y³ Bairthre. - Cieszк siк, ¿e to zrozumia³eœ - rzek³ Barthold. W restauracji w Westchester w milczeniu zjedli obiad i wypili odrobinк. Wprawi³o ich to w lepszy nastrуj. Czuli siк niemal szczкœliwi, gdy wrуcili do domu Bartholda i odes³ali heli-taxi do miasta. - Dziœ wieczorem pogramy trochк w karty - powiedzia³ Barthold - pogawкdzimy, wypijemy kawк i bкdziemy siк zachowywaж, jakbyœmy obaj byli Bartholdami. Rano odbierzemy nasze czeki. - Mo¿e byж - zgodzi³ siк Bairthre. - Z przyjemnoœci¹ wrуcк do siebie. Nie rozumiem, jak mo¿esz wytrzymaж na tej ¿elazno-kamiennej pustyni. Irlandia, cz³owieku! Byж krуlem Irlandii, to bкdzie to! - Na razie nie mуw o tym. - Barthold otworzy³ drzwi i weszli do domu. - Dobry wieczуr, kochanie - powiedzia³a Mavis, patrz¹c pomiкdzy nich. - Myœla³em, ¿e potrafisz mnie rozpoznaж - kwaœno skomentowa³ to Barthold. - Oczywiœcie, ¿e potrafiк, kochanie - rzek³a Mavis, zwracaj¹c siк do niego z promiennym uœmiechem. - Po prostu nie chcia³em uraziж biednego pana Bairthre’a. - Dziкkujк pani za uprzejmoœж - odpar³ Bairthre. Mo¿e pуŸniej zaœpiewam pani nastкpn¹ staroirlandzk¹ pieœс. - To by³oby cudowne - powiedzia³a Mavis. - Jakiœ cz³owiek dzwoni³ do ciebie, kochanie. Wpadnie pуŸniej. Z³otko, ogl¹da³am reklamy futer ze skartуw. Polarne marsjaсskie skarty s¹ troszkк dro¿sze ni¿ zwyczajne kana³owe skarty, ale... - Ktoœ dzwoni³? - spyta³ Barthold. - Kto? - Nie przedstawi³ siк. W ka¿dym razie nosi siк je wygodniej, a ich futro ma taki opalizuj¹cy po³ysk, ¿e... - Mevis! Czego on chcia³? - Mуwi³ coœ o odszkodowaniu za rozdwojenie powiedzia³a. - Ale ju¿ wszystko za³atwione, prawda? - Nie jest za³atwione, pуki nie bкdк mia³ czeku w garœci - zwrуci³ siк do niej Barthold. - Powiedz mi dok³adnie, co mуwi³. - Powiedzia³, ¿e dzwoni w sprawie twoich naci¹ganych roszczeс wobec Inter-Temporal Corporation... - Naci¹ganych roszczeс? Tak powiedzia³? - U¿y³ dok³adnie tych s³уw. Naci¹gane roszczenia wobec Inter-Temporal Corporation. Powiedzia³, ¿e musi natychmiast porozmawiaж z tob¹, koniecznie przed jutrzejszym rankiem. Twarz Bartholda poszarza³a. - Czy mуwi³, ¿e zadzwoni? - Powiedzia³, ¿e wpadnie osobiœcie. - Co to znaczy? - spyta³ Bairthre. - Oczywiœcie... detektyw towarzystwa ubezpieczeniowego! - To prawda - rzek³ Barthold. - Musia³ coœ odkryж. - Ale co? - Sk¹d mogк wiedzieж? Niech pomyœlк! W tej samej chwili rozleg³ siк dzwonek do drzwi. Bartholdowie popatrzyli na siebie w os³upieniu. Dzwonek znуw zabrzmia³. - Otwieraj, Barthold! - zawo³a³ jakiœ g³os. - Nie prуbuj siк wymigaж! - Mo¿e go zabiж? - spyta³ Bairthre. - To zbyt skomplikowane - powiedzia³ Barthold po krуtkim zastanowieniu. - ChodŸmy! Przez tylne wyjœcie! - Po co? - Flipper jest tam zaparkowany. Uciekniemy w przesz³oœж! Nie rozumiesz? Gdyby mia³ dowуd, powiadomi³by ju¿ towarzystwo. Wiкc tylko coœ podejrzewa. Pewnie s¹dzi, ¿e zdo³a nas z³apaж na jakieœ podchwytliwe pytania. Jeœli do rana nie pozwolimy mu siк do nas zbli¿yж, jesteœmy bezpieczni! - A co ze mn¹? - powiedzia³a dr¿¹cym g³osem Mavis. - Odwrуж jego uwagк - rzek³ Barthold, ci¹gn¹c Bairthre’a przez tylne drzwi w stronк flippera. Dzwonek u drzwi brzкcza³ natarczywie, gdy Barthold zatrzasn¹³ drzwiczki flippera i odwrуci³ siк do pulpitu. Nagle zda³ sobie sprawк, ¿e in¿ynierowie z Inter-Temporal nie zwrуcili mu zegara. By³ zgubiony. Bez zegara nie mуg³ flippera skierowaж donik¹d. Na chwilк opanowa³a go zupe³na panika. Potem odzyska³ panowanie nad sob¹ i sprуbowa³ siк zastanowiж. Przyrz¹dy by³y nastawione na TeraŸniejszoœж, 1912, 1869, 1676, 1565 i 662. Tak wiкc nawet bez zegara mуg³ rкcznie wybraж jedn¹ z tych dat. Latanie bez zegara by³o powa¿nym przestкpstwem, ale do diab³a z tym. Szybko wcisn¹³ rok 1912 i z³apa³ sterownicк. Z zewn¹trz pos³ysza³ krzyk ¿ony. Ciк¿kie kroki dudni³y po jego domu. - Stуj! Zatrzymaj siк! - wo³a³ mк¿czyzna. I wtedy mglista, nieskoсczona szaroœж otoczy³a Bartholda, a flipper popкdzi³ poprzez lata. Barthold zaparkowa³ flippera na Bowary. Weszli z Bairthre’em do baru, zamуwili po piwie i zabrali siк za lunch. - Cholerny, wœcibski szpicel - mrukn¹³ Barthold. To go trochк otrzeŸwi. Zap³acк s³on¹ karк za jazdк flipperem bez zegara. Ale bкdzie mnie staж na to. - To wszystko dzieje siк za szybko dla mnie - rzek³ Bairthre, poci¹gaj¹c wielki ³yk piwa. - W³aœnie chcia³em ciк spytaж, jak nasza podrу¿ w przesz³oœж pomo¿e nam odebraж jutro rano czeki w twojej TeraŸniejszoœci. Ale uœwiadomi³em sobie, ¿e znam odpowiedŸ. - Oczywiœcie. Liczy siк czas up³ywaj¹cy. Jeœli zdo³amy pozostaж w przesz³oœci przez jakieœ dwanaœcie godzin, powrуcimy do mojej epoki o dwanaœcie godzin pуŸniej, ni¿ j¹ opuœciliœmy. To zapobiega rу¿nym wypadkom, jak choжby powrуt w tym samym czasie, w ktуrym siк odje¿d¿a³o, czy nawet wczeœniej. Normalne œrodki ostro¿noœci. Bairthre zjad³ kanapkк z salami. - Hipnoza doœж pobie¿nie traktowa³a problem podrу¿y w czasie. Ja chcк do domu. Kim s¹ ci faceci ubrani na granatowo? - To policjanci - odpowiedzia³ Barthold. - Zdaje siк, ¿e kogoœ szukaj¹. Dwaj w¹saci policjanci weszli do baru, a za nimi t³usty mк¿czyzna w pomalowanym tuszem ubraniu. - To oni! - zawo³a³ Bully Jack Barthold. - Aresztujcie tych bliŸniakуw! - O co chodzi? - zapyta³ Everett Barthold. - To wasz automobil stoi na zewn¹trz? - spyta³ jeden z policjantуw. - Tak, proszк pana, ale... - Wiкc wyjaœnimy ca³¹ sprawк. Jakiœ cz³owiek wniуs³ skargк przeciwko wam. Powiedzia³, ¿e macie nowy, b³yszcz¹cy automobil. Obieca³ bardzo wysok¹ nagrodк. - Ten facet przyszed³ prosto do mnie - rzek³ Bully Jack. - Powiedzia³em, ¿e z przyjemnoœci¹ mu pomogк... choж raczej powinienem daж w nos temu zawszonemu, oœliz³emu, brudnemu... - Panowie - prosi³ Barthold - my nic nie zrobiliœmy! - Wiкc nie macie siк czego obawiaж. ChodŸcie spokojnie z nami. Barthold run¹³ nagle miкdzy policjantуw, pchn¹³ Bulla Jacka i wypad³ na ulicк. Bairthre, ktуry myœla³ o tym samym,kopn¹³ 1olicjanta w kostkк, drugiemu przy³o¿y³ w ¿o³¹dek, odrzuci³ Bulla Jacka i pobieg³ za Bartholdem. Wskoczyli do flippera i Barthold wcisn¹³ rok 1869. Ukryli flippera tak starannie, jak tylko mogli na ty³ach jakiejœ wozowni i poszli na ma³y skwer w pobli¿u. Pod gor¹cym s³oсcem Memphis rozpiкli koszule i po³o¿yli siк na trawie. - Ten detektyw musi mieж pojazd z turbodo³adowaniem - stwierdzi³ Barthold. - Dlatego przed nami przybywa do naszych miejsc. - Sk¹d wie, dok¹d siк udajemy? - spyta³ Bairthre. - Nasze postoje s¹ zanotowane w kartotekach towarzystwa. Wie, ¿e nie mamy zegara i mo¿emy udaж siк tylko w kilka miejsc. - Wiкc nie jesteœmy tu bezpieczni - rzek³ Bairthre. Pewnie nas szuka. - Pewnie tak - powiedzia³ ze znu¿eniem Barthold. Ale wci¹¿ nas nie z³apa³. Jeszcze kilka godzin i bкdziemy bezpieczni! W TeraŸniejszoœci nadejdzie ju¿ ranek i czeki bкd¹ gotowe. - Naprawdк, panowie? - rozleg³ siк s³odziutki g³os. Barthold spojrza³ do gуry i zobaczy³ Bena Bartholdera stoj¹cego nad nimi: w lewej rкce trzyma³ ma³y rewolwer. - Wiкc tobie te¿ obieca³ nagrodк! - rzek³ Barthold. - Istotnie. Bardzo kusz¹ca oferta, ¿e tak powiem. Ale to mnie nie interesuje. - Nie? - zdziwi³ siк Bairthre. - Nie. Interesuje mnie tylko jedno. Chcк wiedzieж, ktуry z was ostatniej nocy by³ ze mn¹ w barze. Barthold i Bairthre spojrzeli po sobie, a potem znуw na Bena Bartholdera. - Chcк tego cz³owieka - rzek³ Bartholder. - Nikt nie bкdzie sobie kpi³ z Bena Bartholdera. Choж mam tylko jedn¹ rкkк, jestem rуwnie¿ cz³owiekiem! Chcк tego faceta. Drugi mo¿e odejœж. Barthold i Bairthre wstali. Bartholder cofn¹³ siк, by obu trzymaж pod muszk¹. - Ktуry z was, panowie? Nie mam zbyt wiele cierpliwoœci. Sta³ przed nimi, ko³ysz¹c siк z lekka i spogl¹daj¹c na nich jadowitym wzrokiem. Barthold uzna³, ¿e rewolwer jest zbyt daleko na jakiœ gwa³towny ruch. Poza tym mia³ pewnie bardzo czu³y spust. - Gadajcie! - ostro powiedzia³ Bartholder. - Ktуry z was? Barthold rozpaczliwie zastanawia³ siк, dlaczego Ben Bartholder jeszcze nie strzeli³, dlaczego po prostu nie zabi³ ich obu. Nagle zrozumia³ i od razu wiedzia³, jak powinien post¹piж. - Everett - rzek³. - Tak, Everett? - odpowiedzia³ Bairthre. - Teraz odwrужmy siк obaj i chodŸmy do flippera. - Ale rewolwer... - On nie bкdzie strzela³. Mogк na ciebie liczyж? - Mo¿esz - powiedzia³ Bairthre przez zaciœniкte zкby. Zrobili w ty³ zwrot, jak ¿o³nierze, i wolno ruszyli z powrotem w stronк wozowni. - Staж! - krzykn¹³ Ben Bartholder. - Stуjcie, albo obu zastrzelк! - Nie zrobisz tego! - odkrzykn¹³ Barthold. Byli ju¿ na ulicy i zbli¿ali siк do wozowni. - Nie? Myœlisz, ¿e siк nie odwa¿к? - Nie o to chodzi - rzek³ Barthold id¹c w stronк flippera. - Po prostu nie zastrzelisz zupe³nie niewinnego cz³owieka. A jeden z nas jest niewinny! Powoli, ostro¿nie Bairthre otworzy³ drzwiczki flippera. - Wszystko mi jedno! - rykn¹³ Bartholder. - Ktуry? Odezwij siк, nкdzny tchуrzu! Ktуry? Wyzwк go na uczciwy pojedynek. Gadajcie, bo zaraz obu zastrzelк! - A co powiedz¹ inni? - zakpi³ Barthold. - Powiedz¹, ¿e jednorкki Jankes zdenerwowa³ siк i zastrzeli³ dwуch bezbronnych cudzoziemcуw. Uzbrojona w rewolwer rкka Bena Bartholdera opad³a. - WchodŸ szybko - szepn¹³ Barthold. Wgramolili siк do œrodka i zatrzasnкli drzwiczki. - Dobrze, panowie - powiedzia³ Ben Bartholder. - Byliœcie tu ju¿ dwa razy, myœlк, ¿e bкdziecie trzeci. Zaczekam tu w pobli¿u. Nastкpnym razem was dostanк. Odwrуci³ siк i odszed³. Opuœcili Memphis. Ale dok¹d mogli siк udaж? Barthold nie bra³ pod uwagк Krуlewca z roku 1676 z szalej¹c¹ czarn¹ œmierci¹. Londyn w 1595 by³ pe³en kumpli Toma Barthala, z ktуrych ka¿dy z radoœci¹ poder¿n¹³by gard³o Bartholdowi za jego zdradк. - Wrужmy z powrotem - powiedzia³ Bairthre. - Do Maiden Castle. - A jeœli on tam jest? - Nie. Przekraczanie bariery tysi¹ca lat jest niezgodne z prawem. Detektyw nie ³ama³by przecie¿ prawa? - Mуg³ tego nie zrobiж - z namys³em rzek³ Barthold. - Mуg³ tego nie zrobiж. Warto sprуbowaж. Ponownie uruchomi³ flippera. Ocknкli siк noc¹, w polu, o milк od twierdzy Maiden Castel. Stanкli obok flippera i na zmianк pe³nili wartк. Wreszcie nad zielonymi polami wzesz³o s³oсce, ciep³e i ¿у³te. - Nie ma go - powiedzia³ Bairthre. - Co? - spyta³ Barthold, gwa³townie siк budz¹c. - Mamy to z g³owy, ch³opie! Jesteœmy bezpieczni. Czy ju¿ jest ranek w twojej TeraŸniejszoœci? - Ju¿ jest - rzek³ Barthold przecieraj¹c oczy. - Wiкc wygraliœmy i ja zostanк krуlem Irlandii! - Tak, wygraliœmy - powiedzia³ Barthold. - W koсcu zwyciкstwo jest... cholera! - Co siк sta³o? - Ten detektyw! Popatrz tam! Bairthre przygl¹da³ siк polom, mrucz¹c: - Nic nie widzк. Czy jesteœ pew... Barthold trzasn¹³ go w ty³ g³owy kamieniem. Znalaz³ go w nocy i zachowa³ na tak¹ okazjк. Pochyli³ siк i sprawdzi³ puls Bairthre’a. Irlandczyk ¿y³, ale przez kilka godzin nie odzyska przytomnoœci. Kiedy siк ocknie, bкdzie sam i bez krуlestwa. To nie³adnie - pomyœla³ Barthold. Ale w tej sytuacji zbyt ryzykowne by³o zabieranie Bairthre’a z powrotem. O ile¿ ³atwiej bкdzie pуjœж do Inter-Temporal i odebraж czek na nazwisko Everett Barthold, a za pу³ godziny wrуciж i odebraж nastкpny czek Everetta Bartholda. Ile to przynios³oby korzyœci! Wszed³ do flippera i raz jeszcze spojrza³ na swego nieprzytomnego krewniaka. To przykre - pomyœla³ - ¿e nigdy nie zostanie on krуlem Irlandii. Ale przecie¿ - stwierdzi³ - dzieje tego kraju za bardzo by siк zagmatwa³y. Uruchomi³ sterowanie, kieruj¹c siк wprost ku TeraŸniejszoœci. Zjawi³ siк na tylnym dziedziсcu swego domu. Szybko wbieg³ po schodach i zapuka³ do drzwi. - Kto tam? - zawo³a³a Mavis. - Ja! - krzykn¹³ Barthold. - Wszystko w porz¹dku, Mavis... uda³o siк wszystko! - Kto? - Mavis otworzy³a drzwi, spojrza³a na niego i. zaczк³a wrzeszczeж. - Uspokуj siк - powiedzia³ Barthold. - Wiem, ¿e to by³o wyczerpuj¹ce, ale ju¿ minк³o. Zaraz idк po czek i wtedy... Przerwa³. W drzwiach, za Mavis, pojawi³ siк jakiœ mк¿czyzna. By³ to niski mк¿czyzna, zaczynaj¹cy ³ysieж, o pospolitych rysach, o ³agodnych oczach patrz¹cych zza rogowych okularуw. To by³ on. - Nie! - jкkn¹³ Barthold. - Tak - powiedzia³a jego kopia. - Nie mo¿na bezkarnie przekraczaж bariery tysi¹ca lat. Czasami przepisy prawne maj¹ swoje uzasadnienie. Jestem twoim czasoprzestrzennym sobowtуrem. Stoj¹c w drzwiach Barthold spogl¹da³ na Bartholda. Po d³u¿szej chwili zdo³a³ siк odezwaж: - By³em œcigany... - Przeze mnie - powiedzia³ sobowtуr. - W przebraniu, oczywiœcie, bo masz trochк wrogуw w rу¿nych epokach. Dlaczego uciek³eœ, durniu? - Myœla³em, ¿e jesteœ detektywem. Dlaczego mnie œciga³eœ? - Tylko i wy³¹cznie z jednego powodu. - Jakiego? - Mogliœmy byж bogatsi, ni¿ œmia³byœ kiedykolwiek marzyж - rzek³ sobowtуr - gdybyœ tylko nie by³ taki przera¿ony! My trzej - ty, Bairthre i ja - mogliœmy pуjœж do Inter-Temporal i zg³osiж przypadek roztrojenia! - Roztrojenia! - westchn¹³ Barthold. - Nigdy o tym nie s³ysza³em. - Odszkodowanie by³oby niewyobra¿alnie wysokie. Wielekroж wy¿sze ni¿ za rozdwojenie. Wstyd mi za ciebie. - Cу¿ - rzek³ Barthold - co siк sta³o, to siк sta³o. Przynajmniej mo¿emy odebraж czeki za rozdwojenie, a potem zastanowiж siк... - Odebra³em oba czeki i podpisa³em twoje zrzeczenie siк praw. Rozumiesz, nie by³o ciк tutaj. - W takim razie chcк mego udzia³u. - Nie b¹dŸ œmieszny - powiedzia³ sobowtуr. - Ale to jest moje! Pуjdк do Inter-Temporal i powiem im... - Nie bкd¹ s³uchaж. Zrzek³em siк w twoim imieniu wszystkich twoich praw. Nie mo¿esz nawet pozostaж w TeraŸniejszoœci, Everett. - Nie rуb mi tego! - ¿ebra³ Barthold. - Dlaczego? A ty, co zrobi³eœ z Bairthre’em? - Nie bкdziesz mnie s¹dzi³, do cholery! - krzykn¹³ Barthold. - Jesteœ mn¹! - Kto jeszcze tu jest poza tob¹, kto mуg³by ciк os¹dziж? - zapyta³ sobowtуr. Barthold nie mуg³ sobie z tym wszystkim poradziж. Odwrуci³ siк do Mavis. - Kochanie - powiedzia³ - zawsze mуwi³aœ, ¿e potrafisz poznaж swego mк¿a. Nie poznajesz mnie teraz? Mavis odwrуci³a siк i wesz³a do domu. Barthold zauwa¿y³ b³ysk kamieni ruum na jej szyi i nie pyta³ ju¿ o nic. Barthold i Barthold stali twarz¹ w twarz. Sobowtуr podniуs³ rкkк. Kr¹¿¹cy nisko policyjny heli usiad³ na ziemiк. Ze œrodka wysz³o trzech policjantуw. - Sta³o siк to, czego siк obawia³em, panowie - rzek³ sobowtуr. - Jak wiecie, mуj sobowtуr odebra³ swуj czek dziœ rano. Zrzek³ siк wszelkich praw i wyruszy³ w Przesz³oœж. Ba³em siк, ¿e mo¿e wrуciж i za¿¹daж wiкcej. - Nie bкdzie ju¿ pana nachodzi³ - powiedzia³ policjant. Zwrуci³ siк do Bartholda. - Ty! W³aŸ do flippera i wynoœ siк z TeraŸniejszoœci. Nastкpnym razem ciк zastrzelimy! Barthold zrozumia³, ¿e przegra³. Pokornie powiedzia³: - Z przyjemnoœci¹ odejdк, panowie. Ale mуj flipper wymaga naprawy. Nie ma zegara. - Powinieneœ o tym pomyœleж, zanim zrzek³eœ siк praw - rzek³ policjant. - Jazda st¹d! - Proszк! - b³aga³ Barthold. - Nie - odpar³ Barthold. ¯adnej litoœci. I Barthold wiedzia³, ¿e na miejscu sobowtуra post¹pi³by dok³adnie tak samo. Wdrapa³ siк do flippera i zamkn¹³ drzwiczki. W odrкtwieniu rozwa¿a³ mo¿liwoœci wyboru, jeœli mo¿na je by³o tak nazwaж. Nowy Jork w roku 1912 z doprowadzaj¹c¹ do szaleсstwa œwiadomoœci¹ bliskoœci jego epoki? I z Bully Jackiem? Mo¿e Memphis w roku 1869 z Benem Bartholderem czekaj¹cym na trzeci¹ wizytк? Mo¿e Krуlewiec w 1676 w towarzystwie g³upawo uœmiechniкtej gкby Hansa Baerthalera i czarnej œmierci? Mo¿e Londyn w roku 1595 z szukaj¹c¹ go po ca³ym mieœcie band¹ rzezimieszkуw, przyjaciу³ Toma Barthala? Mo¿e Maiden Castle ze wœciek³ym, pa³aj¹cym ¿¹dz¹ odwetu Connorem Lough Mac Bairthre’em? By³o mu wszystko jedno. Tym razem - pomyœla³ niech miejsce wybierze mnie. Zamkn¹³ oczy i na œlepo wcisn¹³ klawisz. przek³ad: Andrzej Œluzek

Sen Ostatniej nocy mia³em bardzo dziwny sen. Œni³o mi siк, ¿e przemуwi³ do mnie g³os:”Wybacz, ¿e przerywam ci pierwszy sen, ale mam nie cierpi¹cy zw³oki problem i tylko ty mo¿esz mi dopomуc w jego rozwi¹zaniu”. Œni³o mi siк, ¿e odpowiedzia³em:”Nie musisz przepraszaж, jeszcze na dobre nie zasn¹³em i jeœli mogк ci w czymœ pomуc...”„W tobie ca³a nadzieja - odpar³ g³os - bo inaczej ja i moi ludzie jesteœmy zgubieni”. „Chryste” powiedzia³em. Nazywa³ siк Froka i by³ cz³onkiem bardzo staro¿ytnej rasy. ¿yli od niepamiкtnych czasуw w rozleg³ej dolinie, otoczonej gigantycznymi gуrami. Byli spo³ecznoœci¹ nastawion¹ pokojowo i z biegiem czasu wydali na œwiat paru wybitnych artystуw. Odznaczali siк niez³omnymi zasadami i wychowywali swe dzieci w duchu. mi³oœci bliŸniego, i poszanowania prawa. Chocia¿ niektуrzy z nich przejawiali sk³onnoœж do alkoholu i chocia¿ nieobce im by³o nawet pojкcie morderstwa w afekcie, to jednak uwa¿ali siebie za uczciwe i zacne istoty rozumne, ktуre... Przerwa³em mu. - Czekaj, no! Nie mo¿esz przejœж od razu do tego nie cierpi¹cego zw³oki problemu? Froka przeprosi³ za rozwlek³oœж swych wywodуw, ale wyjaœni³, ¿e w jego œwiecie standardowa forma przedk³adania prуœb obejmuje drobiazgow¹ deklaracjк moralnej prawoœci petenta. - O’kay - powiedzia³em. - PrzejdŸmy do tego problemu. Froka wzi¹³ g³кboki wdech i zacz¹³. Powiedzia³ mi, ¿e oko³o stu lat temu (wed³ug ich rachuby czasu), z niebios opuœci³ siк ogromny, czerwonawo-¿у³ty s³up, l¹duj¹c w pobli¿u statuy Nieznanego Boga, przed frontonem ratusza ich trzeciego pod wzglкdem wielkoœci miasta. S³up ten by³ z grubsza cylindryczny i mia³ oko³o dwуch mil œrednicy. W gуrк wykracza³ poza zasiкg ich przyrz¹dуw, wbrew wszelkim prawom natury. Zbadawszy go twierdzili, ¿e jest odporny na ciep³o, na zimno, na dzia³anie bakterii, na bombardowanie protonami i tak w³aœciwie na wszystko inne, co im przychodzi³o do g³owy. Sta³ tam, nieruchomy i niepojкty, przez dok³adnie piкж miesiкcy, dziewiкtnaœcie godzin i szeœж minut. Potem, bez jakiegokolwiek powodu, s³up zacz¹³ siк przemieszczaж w kierunku pу³nocno-zachodnim. Jego œrednia prкdkoœж wynosi³a 78,881 mil na godzinк (wed³ug ich miary prкdkoœci). Wyci¹³ bliznк o d³ugoœci 183,223 mil i szerokoœci 2,011 mili, po czym znik³. Zwo³ane sympozjum autorytetуw naukowych nie potrafi³o w ¿aden racjonalny sposуb wyjaœniж tego wydarzenia. Oœwiadczyli w koсcu, ¿e by³o ono niewyt³umaczalne, unikalne i ¿e nie mo¿e drugi raz siк powtуrzyж. Ale powtуrzy³o siк znowu, w miesi¹c pуŸniej, i to w stolicy. Tym razem cylinder, poruszaj¹c siк na pozуr chaotycznymi zrywami, przeby³ w sumie 820,331 mil. Szkуd materialnych nie da³o siк oszacowaж, a liczba ofiar œmiertelnych przekracza³a kilka tysiкcy. W dwa miesi¹ce i jeden dzieс po tym wydarzeniu, s³up powrуci³ ponownie, przemykaj¹c w wielkim pкdzie przez trzy g³уwne miasta. Teraz ju¿ ka¿dy zdawa³ sobie sprawк, ¿e, jakieœ niezbadane, i byж mo¿e niemo¿liwe do zbadania zjawisko, zagra¿a nie tylko jego w³asnemu ¿yciu, ale rуwnie¿ ca³ej cywilizacji, samemu istnieniu jego rasy. Œwiadomoœж tego wywo³a³a powszechn¹ rozpacz wœrуd ogу³u ludnoœci. Nastroje przechodzi³y gwa³town¹ metamorfozк od zbiorowej histerii do g³кbokiej apatii. Czwarty atak mia³ miejsce na nieu¿ytkach, na wschуd od stolicy. Wyrz¹dzone w wyniku niego szkody by³y minimalne. Tym razem jednak wybuch³a masowa panika, ktуrej rezultatem by³a przera¿aj¹co wielka liczba samobуjstw. Sytuacja stawa³a siк rozpaczliwa. Teraz, obok oficjalnych ga³кzi nauki, na plac boju wkroczy³y pseudonauki. Nie pogardzano ¿adn¹ pomoc¹, nie lekcewa¿ono ¿adnej hipotezy, czy to wysuwanej przez biochemika, przez chiromantк czy te¿ przez astronoma. Nie wolno by³o pomin¹ж najdziwaczniejszych nawet teorii, zw³aszcza po tej straszliwej nocy, kiedy to ca³kowitej anihilacji uleg³o piкkne i staro¿ytne miasto Zar, a wraz z nim dwa jego przedmieœcia. - Chwileczkк - powiedzia³em. Przykro mi bardzo, ¿e macie takie k³opoty, ale nie rozumiem, co to ma wspуlnego ze mn¹. - W³aœnie do tego zmierzam - odpar³ g³os. - No to mуw dalej - powiedzia³em - ale radzк ci siк poœpieszyж, bo czujк, ¿e siк nied³ugo obudzк. - Moja rola w tym wszystkim jest raczej trudna do wyt³umaczenia ci¹gn¹³ Froka. - Z zawodu jestem dyplomowanym ksiкgowym, ale prywatnie interesujк siк rу¿nymi metodami poszerzania percepcji zmys³owej. Ostatnio eksperymentowa³em ze zwi¹zkami chemicznymi, ktуre nazywamy”kola” i ktуre wywo³uj¹ czкsto stany g³кbokiego rozjaœnienia umys³u... - My te¿ mamy podobne zwi¹zki wtr¹ci³em. - Zatem rozumiesz! No wiкc, kiedy by³em w transie... te¿ u¿ywacie tego okreœlenia? Kiedy znajdowa³em siк, ¿e tak powiem, pod wp³ywem, sp³ynк³o na mnie objawienie. Sta³o siк to w sposуb ca³kowicie dla mnie niepojкty... Ale to tak trudno wyjaœniж. - Wal dalej - wtr¹ci³em niecierpliwie - dojdŸ wreszcie do sedna sprawy. - No wiкc - powiedzia³ g³os uœwiadomi³em sobie nagle, ¿e mуj œwiat istnieje jednoczeœnie na wielu poziomach - atomowym, subatomowym, p³aszczyzn oscylacyjnych, na nieskoсczonej liczbie poziomуw rzeczywistoœci, z ktуrych ka¿dy jest rуwnie¿ czкœci¹ innych poziomуw istnienia. - Wiem o tym - powiedzia³em z podnieceniem. - Niedawno stwierdzi³em to samo w odniesieniu do mojego œwiata. - Tak wiкc sta³o siк dla mnie oczywiste - ci¹gn¹³ dalej Froka - ¿e naruszony zosta³ jeden z naszych poziomуw. - Czy mуg³byœ byж bardziej precyzyjny? - zapyta³em. - Mam wra¿enie, ¿e mуj œwiat doœwiadcza naruszenia swych granic na poziomie molekularnym. - Nadzwyczajne - powiedzia³em, ale czy zdo³a³eœ odkryж istotк tego naruszenia? - Wydaje mi siк, ¿e tak - powiedzia³ g³os. - Ale nie mam ¿adnych dowodуw. Opieram siк jedynie na intuicji. - Sam wierzк w intuicjк - oœwiadczy³em. - Powiedz mi co stwierdzi³eœ. - No wiкc, sir - powiedzia³ z wahaniem g³os - doszed³em do wniosku intuicyjnie - ¿e mуj œwiat jest twoim mikroskopijnym paso¿ytem. - Wyra¿aj siк jaœniej! - W porz¹dku! Odkry³em, ¿e w jednym aspekcie, w jednej p³aszczyŸnie rzeczywistoœci, mуj œwiat istnieje miкdzy drug¹, a trzeci¹ kostk¹ twojej lewej d³oni. Istnia³ tam od milionуw naszych lat, ktуre s¹ dla ciebie minutami. Nie mogк, oczywiœcie, tego dowieœж i nie winiк ciк broс Bo¿e... - Dobrze, dobrze - powiedzia³em. Twierdzisz wiкc, te twуj œwiat znajduje siк miкdzy druga, a trzecia kostk¹ mojej lewej d³oni. Niech ci bкdzie. Co mogк w tej sytuacji uczyniж? - No wiкc, sir, przypuszczam, ¿e ostatnio zacz¹³ siк pan drapaж w rejonie mojego œwiata. - Drapaж? - Tak myœlк. - I twierdzisz, ¿e ten wielki, siej¹cy zniszczenie s³up, to jeden z mnich palcуw? - W³aœnie. - I chcesz, ¿ebym przesta³ siк drapaж. - Tylko w pobli¿u tego miejsca powiedzia³ poœpiesznie g³os. - Zdajк sobie sprawк z tego, jak k³opotliwe bкdzie dla ciebie spe³nienie mej proœby, ale czyniк to tylko po to, aby ocaliж mуj œwiat od ca³kowitego zniszczenia i przepraszam... - Nie ma za co - przerwa³em. Stworzenia rozumne nie powinny siк niczego wstydziж. - To mi³e z twojej strony, ¿e tak mуwisz - powiedzia³ g³os. - pomimo ¿e wiesz, i¿ nie jesteœmy ludŸmi i paso¿ytujemy na tobie nie maj¹c do tego ¿adnego prawa. - Wszystkie stworzenia rozumne powinny trzymaж siк razem - powiedzia³em. - Masz moje s³owo, ¿e ju¿ nigdy, jak d³ugo bкdк ¿y³, nie podrapiк siк miкdzy pierwsz¹ a drug¹ kostk¹ mojej lewej d³oni. - Miкdzy drug¹ a trzeci¹ - przypomnia³ mi. - ¯e nigdy wiкcej nie podrapiк siк miкdzy ¿adn¹ kostk¹ mojej lewej d³oni! To jest uroczyste œlubowanie i obietnica, ktуrej dotrzymam, dopуki starczy mi tchu w piersiach. - Sir - powiedzia³ g³os - ocali³eœ mуj œwiat. Nie wiem jak ci dziкkowaж, ale ci dziкkujк. - Nie ma o czym mуwiж - powiedzia³em. Potem g³os ucich³ i obudzi³em siк. Przypomniawszy sobie ten sen, z miejsca zaklei³em wszystkie kostki mojej lewej d³oni plastrem. Nie zwraca³em uwagi na jakiekolwiek swкdzenie w tym rejonie i nawet nie my³em lewej rкki. Nosi³em ten plaster przez ca³y dzieс. Mam zamiar go zerwaж pod koniec przysz³ego tygodnia. Obliczy³em, ¿e powinno to im daж, wed³ug ich rachuby czasu, oko³o dwudziestu, czy nawet trzydziestu miliardуw lat, co jest chyba wystarczaj¹co d³ugim okresem czasu dla ka¿dej rasy. Ale to ju¿ nie moje zmartwienie. Niepokoj¹ mnie teraz pewne nieprzyjemne przeczucia, ktуre zaczк³y mnie ostatnio przeœladowaж, a zwi¹zane z trzкsieniami ziemi wzd³u¿ uskoku San Andreas i wznowiona aktywnoœci¹ wulkaniczna w centralnym Meksyku. Wszystko to z czymœ mi siк kojarzy i bojк siк. Wybacz wiкc, ¿e przerywam ci twуj pierwszy sen, ale mam nie cierpi¹cy zw³oki problem i tylko ty mo¿esz mi dopomуc w jego rozwi¹zaniu... przek³ad: Jacek Manicki

Skazaniec w kosmosie Detringer zosta³ wygnany ze swojej ojczystej planety Ferlang za”akty szczegуlnego chamstwa” - bezczelnie wysysa³ z zкbуw resztki jedzenia podczas medytacji rekreacyjnej, a kiedy Wielki Okrкgowy Ubikwitor raczy³ na niego splun¹ж, machn¹³ ogonem w kierunku niezgodnym z ruchem wskazуwek zegara. Normalnie takie impertynencje nie kosztowa³yby go wiкcej ni¿ kilkadziesi¹t lat ca³kowitego ostracyzmu, ale Detringer pogorszy³ swoj¹ sytuacje przez œwiadome niepos³uszeсstwo podczas konwentyklu Bo¿ej pamiкci, kiedy to z ca³ym uporem g³oœno wspomina³ swoje niesmaczne wyczyny seksualne. Jego ostanie przestкpstwo nie mia³o precedensu we wspу³czesnej historii Ferlang: pozwoli³ sobie na jawny gwa³t wobec pewnego Ukanistra dopuszczaj¹c siк tym samym pierwszego od czasуw prymitywnej ery Gier Œmiertelnych aktu otwartej agresji Publicznej. Ten ostatni odra¿aj¹cy czyn, w wyniku ktуrego Ukanister poniуs³ nieznaczny wprawdzie szwank na ciele, ale za to powa¿ny na duchu, sprawi³, ¿e zastosowano do Detringera najwy¿szy wymiar kary - wieczne wygnanie. Ferlang jest - licz¹c od jej s³oсca - czwart¹ planet¹ w piкtnasto-planetowym uk³adzie po³o¿onym prawie na skraju galaktyki. Detringera wywieziono statkiem g³кboko w prу¿niк kosmiczn¹, pomiкdzy galaktyki, i pozostawiono w maleсkim sportolocie bez zapasu paliwa. Ochotniczo towarzyszy³ mu jego wierny mechaniczny s³uga Ichor. ¯ony Detringera - weso³a, roztrzepana Maruskaa, wysoka, powa¿na Gwenkifer i k³apoucha, nieokie³znana Uu - wszystkie rozwiod³y siк z nim w uroczystym akcie dozgonnego obrzydzenia. Уsemka jego dzieci dokona³a obrzкdu odtr¹cenia rodzicielskiego, chocia¿ s³yszano, jak Deranie, najm³odszy, mamrota³ ju¿ pуŸniej pod nosem:”Mnie tam wszystko jedno, tato, coœ ty zrobi³, ja ciк i tak kocham”. Ale Detringer nie mia³ oczywiœcie zaznaж pociechy, jak¹ by³aby œwiadomoœж tego ostatniego. Rzucony w bezmiar oceanu przestrzeni kosmicznej maleсki stateczek o zbyt s³abym systemie zasilania nieuchronnie musia³ odmуwiж pos³uszeсstwa. Detringer cierpia³ g³уd, zimno, pragnienie i nieustanny pulsuj¹cy bуl g³owy wynikaj¹cy z niedotlenienia, poniewa¿ dobrowolnie przeszed³ na oszczкdnoœciowe racje tlenu. Doko³a siebie mia³ bezkresn¹ martwotк kosmosu urozmaicon¹ jedynie bezlitosnym blaskiem odleg³ych gwiazd. Wy³¹czy³ ca³kowicie silniki sportolotu - nie by³o sensu traciж i tak skromnych zasobуw paliwa w prу¿ni miкdzygalaktycznej, ktуra obci¹¿a³a nawet ogromne rezerwy wielkich statkуw. Wola³ oszczкdzaж paliwo na manewry miкdzyplanetarne - gdyby mu siк taka ma³o prawdopodobna okazja trafi³a. Czas by³ czarn¹ nieruchom¹ galaret¹, w ktуrej Detringer tkwi³ uwiкziony. Ktoœ s³abszy psychicznie pozbawiony swoich zwyk³ych punktуw zaczepienia, musia³by siк za³amaж. Ale w³aœnie miar¹ si³y Detringera by³ fakt, ¿e zamiast siк poddaж rozpaczy, ktуrej obiektywne przes³anki mia³ doko³a siebie, walczy³: zmusza³ siк do wykonywania najdrobniejszych bodaj czynnoœci przy zamieraj¹cym statku, co”noc” dawa³ koncert dla swojego s³ugi Ichora, ktуremu s³oс nadepn¹³ na ucho, uprawia³ gimnastyka i medytacje szybkobie¿n¹, odprawia³ skomplikowane rytua³y autoseksualne wed³ug”Podrкcznika samotnego przetrwania” i na setki rу¿nych sposobуw stara³ siк odwrуciж swoj¹ uwagк od pora¿aj¹cej œwiadomoœci w³asnej niemal pewnej œmierci. Po nieokreœlonym up³ywie czasu charakter przestrzeni kosmicznej zmieni³ siк nagle. Cisza i lekkie wiatry ust¹pi³y zak³уceniom. Pojawi³y siк skomplikowane zjawiska elektryczne zapowiadaj¹ce nowe niebezpieczeсstwo. Wreszcie nadszed³ zimny front, szalej¹ca burza uderzy³a w sportolot, porwa³a go i cisnк³a bez³adnie w samo serce przestrzeni kosmicznej. Ma³y stateczek uratowa³ siк jedynie dziкki w³asnej niedoskona³oœci. Nieodparcie gnany przez rozszala³y ¿ywio³, podda³ mu siк i to go ocali³o. Zbкdne by³oby mуwiж, co dzia³o siк w tym czasie z za³og¹, poza tym, ¿e po prostu przetrwa³a. Detringer przez jakiœ czas by³ nieprzytomny. W pewnym momencie otworzy³ oczy i sko³owany rozejrza³ siк doko³a. Nastкpnie wyjrza³ przez luki i zaj¹³ siк instrumentami nawigacyjnymi. - Przemierzyliœmy ca³¹ prу¿nie kosmiczn¹ - oznajmi³ Ichorowi. - Zbli¿amy siк do zewnкtrznych granic uk³adu planetarnego. Ichor podpar³ siк jednym ze swoich aluminiowych ³okci i zapyta³: - A jakiego typu jest s³oсce? - Typu O. - Chwa³a Bo¿ej pamieci - odpar³ Ichor i pad³ z powodu wy³adowanych baterii. Ostatnie porywy sztormu ucich³y, zanim sportolot przekroczy³ orbitк najdalszej planety, dziewiкtnastej, licz¹c od krzepkiego ¿yciodajnego s³oсca œredniej wielkoœci typu O. Detringer na³adowa³ Ichora pod³¹czaj¹c go do akumulatorуw statku, chocia¿ robot protestowa³ uwa¿aj¹c, ¿e lepiej oszczкdzaж energiк na wypadek jakiegoœ niebezpieczeсstwa. A niebezpieczeсstwo nadesz³o prкdzej, ni¿ sobie Detringer wyobra¿a³. Odczyt instrumentуw wykaza³, ¿e jedynie pi¹ta planeta, licz¹c od s³oсca, mog³aby zaspokoiж jego ¿yciowe wymogi bez importu jakichkolwiek sztucznych urz¹dzeс. Ale by³a ona po³o¿ona za daleko jak na mizerne zasoby paliwa statku, a ¿e ponownie znaleŸli siк w strefie ciszy, nie mogli liczyж na ¿adn¹ si³¹, ktуra by im nada³a przyœpieszenie, zbli¿aj¹c do celu. Jako jeden z wariantуw postкpowania mo¿na by³o przyj¹ж, ¿e siedzi spokojnie i czekaj¹ na jakiœ zab³¹kany, a skierowany do œrodka uk³adu pr¹d czy nawet nastкpn¹ burz. Ale by³aby to postawa wyraŸnie konserwatywna. Jej przyjcie grozi³o niebezpieczeсstwem, ¿e w tym krуtkim czasie, na jaki starczy im zasobуw ze statku, nic takiego siк nie zdarzy. Albo, ¿e nawet jeœli porwie ich jakiœ pr¹d czy burza, to w niepo¿¹danym kierunku. Oczywiœcie ryzyko istnia³o niezale¿nie od tego, jak¹ by przyjкli liniк dzia³ania. Ale, w sposуb dla siebie charakterystyczny, Detringer obra³ plan trudniejszy, a zarazem bardziej niebezpieczny. Kalkuluj¹c jak najoszczкdniej kurs i prкdkoœж postanowi³ przebyж tak¹ odleg³oœж, na jak¹ mu starczy paliwa, oddaj¹c siк potem w rкce opatrznoœci. Poc¹c siк przy sterach i rкcznie dawkuj¹c paliwo zdo³a³ siк zbli¿yж do celu na odleg³oœж dwustu milionуw mil. Nastкpnie wy³¹czy³ silniki pozostawiaj¹c sobie paliwa na sk¹p¹ godzinк manewrowania ju¿ w granicach atmosfery. Sportolot zacz¹³ wiкc znуw dryfowaж w przestrzeni kosmicznej, wprawdzie dalej w kierunku pi¹tej planety, ale tak wolno, ¿e i tysi¹ca lat by nie starczy³o, ¿eby siкgn¹³ granic jej atmosfery. Nie wysilaj¹c specjalnie wyobraŸni mo¿na by³o przyj¹ж, ¿e statek jest trumn¹, a Detringer jej przedwczesnym lokatorem. Ale zamiast siк przejmowaж, Detringer przywrуci³ re¿im gimnastyki, koncertуw, medytacji szybkobie¿nej, rytua³уw autoseksualnych. Dla Ichora wszystko to by³o z lekka szokuj¹ce. Sam pogl¹dуw doœж ortodoksyjnych, ³agodnie wytkn¹³ swemu panu, ¿e jego zachowanie jest niestosowne do sytuacji, a tym samym nierozs¹dne. - Naturalnie masz racjк - odpar³ Detringer weso³o. Ale chcia³bym ci uœwiadomiж, ¿e nadzieja, nawet bez szans na spe³nienie, jest w dalszym ci¹gu uwa¿ana za jedno z Oœmiu Dobrodziejstw Irracjonalnych i jako taka (wed³ug Drugiego Patriarchy) nadrzкdna w stosunku do Nakazуw Zdrowego Rozs¹dku. Pobity argumentami zaczerpniкtymi z Pisma Ichor niechкtnie przysta³ na praktyki Detringera i nawet posun¹³ siк do tego, ¿e wraz z nim zaœpiewa³ pieœс (z wynikiem tyle¿ zabawnym co kakofonicznym). Nieub³aganie opuszcza³a ich energia. Zredukowane do po³owy, a potem do jednej czwartej racje zmniejszy³y ich wydajnoœж powoduj¹c niemal ca³kowit¹ bezczynnoœж. Na prу¿no Ichor b³aga³ swego pana, ¿eby mu pozwoli³ zasiliж jego w³asnymi osobistymi bateriami zimne grzejniki statku. - Nie przejmuj siк - odpar³ Detringer dygoc¹c z zimna - wyjdziemy st¹d razem na rуwnych prawach i o takich w³adzach, jakie s¹ nam dane, o ile wyjdziemy w ogуle w co zaczynam szczerze w¹tpiж pomimo powa¿nych danych przeciwnej natury. Niewykluczone, ¿e si³a woli ma wp³yw na przyrodк. W ka¿dym razie dla nikogo poza Detringerem natura nie zdoby³aby siк na taki gest, by zes³aж silny gr¹d skierowany do wewn¹trz uk³adu s³onecznego w³asne w momencie, kiedy zasoby energii statku pozosta³y w³aœciwie ju¿ tylko wspomnieniem. Samo l¹dowanie nie przedstawia³o problemu dla pilota o tych kwalifikacjach i szczкœciu co Detringer. Posadzi³ statek lekko jak wiatr nasienie wœrуd goœcinnej zieleni pi¹tej planety Kiedy wy³¹czy³ silniki, zosta³o mu jeszcze paliwa na jakieœ trzydzieœci osiem sekund lotu. Ichor pad³ na swoje ferruminiowe kolana dziкkuj¹c Bo¿ej pamiкci, za to, ¿e o nich nie zapomnia³a i przywiod³a do tego miejsca schronienia. - Zanim siк rozkleimy z tej wdziкcznoœci, chodŸmy lepiej zobaczyж, czy bкdziemy mogli tu ¿yж - powiedzia³ Detringer. Ale pi¹ty œwiat okaza³ siк doœж goœcinny. Wszystko, co niezbкdne do ¿ycia - poza jednak¿e wygodami - mo¿na by³o zdobyж kosztem niewielkiego wysi³ku. Ucieczka nie wchodzi³a w grк: tylko bowiem rozwiniкta cywilizacja techniczna mog³a dostarczyж skomplikowanego paliwa, jakiego wymaga³ ich statek. A ju¿ nawet pobie¿na obserwacja z lotu ptaka przekona³a ich, ¿e pi¹ta planeta, choж malownicza i goœcinna, cywilizacji ¿adnej nie mia³a. Nie mуwi¹c o inteligentnym ¿yciu. Dokonawszy pewnych prostych po³¹czeс drutуw Ichar przygotowa³ siк, ¿e tutaj dokona swoich dni. Poradzi³ Detringerowi, ¿eby i on pogodzi³ siк z nieuniknionym. Ostatecznie, zauwa¿y³, nawet gdyby w jakiœ sposуb zdobyli paliwo, to dok¹d pуjd¹? Szanse na to, ¿e znajd¹ planetк z jak¹œ rozwiniкt¹ cywilizacj¹, nawet dysponuj¹c dobrze wyposa¿onym statkiem badawczym, by³y znikome. Z ma³ym stateczkiem jak ich sportolot podobne przedsiкwziкcie rуwna³oby siк samobуjstwu. Ale to rozumowanie nie przekona³o Detringera. - Lepiej umrzeж poszukuj¹c, ni¿ wegetuj¹c ¿yж - oœwiadczy³. - Panie, to jest herezja - zaznaczy³ z szacunkiem Ichor. - Jasne, ¿e herezja - odpar³ weso³o Detringer - ale zgodna z moim wewnкtrznym przekonaniem. Mуj nos mуwi mi, ¿e coœ nam siк trafi. Ichor wzdrygn¹³ siк; ze wzglкdu na duchowe dobro Detringera by³ rad, ¿e wbrew swoim nadziejom jego pan dozna pociechy wiecznej samotnoœci. Kapitan Makepeace Macmillan sta³ w g³уwnej kabinie nawigacyjnej swojego statku badawczego”Denny Lind” i przegl¹da³ taœmк wychodz¹c¹ z komputera koordynacyjnego typu 1100. By³o jasne - na ile mуg³ to oceniж za pomoc¹ przyrz¹dуw pok³adowych - ¿e nowa planeta nie przedstawia³a ¿adnego niebezpieczeсstwa. Macmillan odby³ d³ug¹ drogк, ¿eby doczekaж tej chwili. Skoсczywszy b³yskotliwie wydzia³ nauk o ¿yciu na uniwersytecie w Taos, zrobi³ magisterium z teorii i sterowania nukleonicznego. Jego praca doktorska zatytu³owana”Uwagi wstкpne na temat pewnych rozwa¿aс z dziedziny nauki manewrowania miкdzygwiezdnego” zosta³a przez radк wydzia³u entuzjastycznie przyjкta, a nastкpnie opublikowana dla szerokiego odbiorcy pod tytu³em”Zagubiony i odnaleziony w najg³кbszej przestrzeni kosmicznej”. To, wraz z d³ugim artyku³em”Zastosowanie teorii deklinacji w modalnoœci l¹dowania statkуw kosmicznych, zamieszczonym w piœmie”Nature”, przes¹dzi³o o tym, ¿e w wyborze na stanowisko kapitana pierwszego amerykaсskiego statku miкdzygwiezdnego praktycznie nie mia³ konkurencji. By³ to wysoki, przystojny, potк¿nie zbudowany mк¿czyzna o w³osach przedwczeœnie przyprуszonych siwizn¹, ktуra zadawa³a k³am jego trzydziestu szeœciu latom. W sprawach nawigacji kosmicznej odznacza³ siк pewnoœci¹ i szybkim refleksem, a ze statkiem radzi³ sobie w sposуb godny podziwu. Znacznie gorzej radzi³ sobie z ludŸmi. Przekleсstwem Macmillana by³a jego nieœmia³oœж, brak zaufania do siebie i niepewnoœж, ktуra opуŸnia³a proces podejmowania decyzji - cecha chwalebna u filozofa, ale s³aboœж u cz³owieka powo³anego do kierowania innymi. Rozleg³o siк stukanie do drzwi i nie czekaj¹c na zaproszenie wszed³ pu³kownik Kettelman. - Wygl¹da ca³kiem nieŸle tam na dole, co? - zagai³. - Profil planety rzeczywiœcie wydaje siк korzystny odpar³ sztywno Macmillan. - To i dobrze. - Kettelman patrzy³ nierozumiej¹cym wzrokiem na taœmк komputerow¹. - Coœ ciekawego? - I to bardzo - odrzek³ Macmillan. - Ju¿ nawet obserwacja z du¿ej odleg³oœci pozwoli³a siк domyœlaж unikatowych organizmуw roœlinnych. A poza tym nasze badania mikrobiologiczne wykazuj¹ pewne anomalie, ktуre... - Nie o to mi chodzi. - Kettelman wykazywa³ naturaln¹ u zawodowego wojskowego obojкtnoœж dla robactwa i roœlin. - Mia³em na myœli rzeczy naprawdк wa¿ne, jak obce wojska, floty kosmiczne i tym podobne. - Nic nie wskazuje na istnienie jakiejkolwiek cywilizacji na planecie - poinformowa³ go Macmillan. - W¹tpiк, czy napotkamy tam inteligentne ¿ycie. - Nigdy nie wiadomo - odpar³ z nadziej¹ w g³osie Kettelman, krкpy, potк¿ny w ramionach i nieugiкty mк¿czyzna. By³ on weteranem Amerykaсskich Kampanii Sojuszniczych z roku 34, walczy³ jako major w d¿unglach zachodniego Hondurasu w tak zwanej wojnie Owocowej, sk¹d wyszed³ w randze podpu³kownika. Na pu³kownika awansowa³ podczas niefortunnego Powstania Nowojorskiego, w ktуrym osobiœcie poprowadzi³ swoich ludzi na budynek Podskarbca, a nastepnie obroni³ pozycje na 42. ulicy przed atakiem Batalionu Peda³уw. Nieustraszony, ciesz¹cy siк opini¹ ¿o³nierza z krwi i koœci oraz nieposzlakowan¹ kart¹ w swojej karierze wojskowej, cz³owiek zamo¿ny i nie pozbawiony inteligencji, przyjaciel amerykaсskich senatorуw i teksaskich milionerуw, Kettelman zyska³ stanowi¹c¹ przedmiot po¿¹dania wielu nominacjo na komendanta operacji militarnych na pok³adzie”Jenny Lind”. W³aœnie oczekiwa³ chwili, w ktуrej wyprowadzi swoj¹ grupк bojow¹ licz¹c¹ dwudziestu ¿o³nierzy piechoty morskiej na powierzchniк pi¹tej planety. Ta perspektywa podnieca³a go ogromnie. Bo Kettelman wiedzia³, ¿e niezale¿nie od tego, co mуwi³y instrumenty, mog³o ich czekaж dos³ownie wszystko, co okaleczy i zabije - chyba ¿e on siк oka¿e szybszy - a to w³aœnie mia³ w planie. - Jest jedna rzecz - odezwa³ siк Macmillan - odkryliœmy na planecie obecnoœж statku kosmicznego. - No proszк - rzek³ Kettelman - wiedzia³em, ¿e coœ bкdzie na pewno. Zauwa¿yliœcie tylko jeden statek? - Tak. I to ma³y, o wypornoœci przesz³o dwadzieœcia razy mniejszej ni¿ nasza i najwyraŸniej nieuzbrojony. - W³aœnie o to im chodzi, ¿ebyœmy w to uwierzyli rzek³ Kettelman. - Ciekawe, gdzie jest reszta. - Jaka reszta? - Pozosta³e statki z za³ogami, rakiety ziemia-kosmos, i tak dalej. - Z obecnoœci jednego obcego statku wcale nie musi wynikaж obecnoœж ornych obcych statkуw - zauwa¿y³ kapitan Macmillan. - Nie musi? Wiesz, co ci powiem, Mac? Ja siк uczy³em logiki w d¿unglach Hondurasu - odpar³ Kettelman. - A tam jeœliœ siк nadzia³ na jednego pokurcza z maczet¹, mog³eœ byж pewien dalszych piкжdziesiкciu ukrytych w zaroœlach, gotowych obci¹ж ci uszy, jeœlibyœ im tylko da³ szansк. Stosuj¹c abstrakcyjn¹ logikк mуg³byœ ³atwo straciж ¿ycie. - Okolicznoœci by³y trochк inne - zaznaczy³ kapitan Macmillan. - I co z tego? Macmillan skrzywi³ siк i odwrуci³. Rozmowy z Kettelmanem sprawia³y mu trudnoœж i wobec tego unika³ ich, jak tylko mуg³. Pu³kownik by³ osobnikiem k³уtliwym, upartym, ³atwo wpadaj¹cym w gniew i wyznaj¹cym pewne prawdy, ktуrych wiкkszoœж zasadza³a siк na niewzruszonych podwalinach niemal ca³kowitej ignorancji. Kapitan zdawa³ sobie sprawк, ¿e antypatia, jak¹ darzy Kettelmana, jest wzajemna. By³ œwiadom tego, ¿e pu³kownik uwa¿a go za cz³owieka niezdecydowanego i niesprawnego, wygi¹wszy mo¿e w¹sk¹ dziedzinк jego naukowej specjalnoœci. Szczкœliwie zakres ich kompetencji by³ œciœle okreœlony i bardzo wyraŸnie rozgraniczony. A przynajmniej tak by³o do tej pory. Detringer i Ichor stali w kкpie drzew i patrzyli na bezb³кdne l¹dowanie wielkiego statku. - Obojкtne, kto prowadzi ten statek - powiedzia³ Detringer - uwa¿am, ¿e jest mistrzem w tej sztuce. Chcia³bym go poznaж. - Niew¹tpliwie bкdzie pan mia³ okazjк. To z pewnoœci¹ nie przypadek, ¿e maj¹c do wyboru powierzchniк ca³ej planety posadzili swуj statek prawie dok³adnie ko³o nas. - Oczywiœcie musieli nas zauwa¿yж - rzek³ Detringer. - I postanowili zagraж œmia³o, dok³adnie tak, jak ja bym zrobi³ na ich miejscu. - To siк trzyma kupy - odpar³ Ichor. - A co by pan zrobi³ na swoim miejscu? - I ja zagram œmia³o. - To jest moment historyczny - oznajmi³ Ichor. Przedstawiciel Ferlang po raz pierwszy w dziejach spotka siк wkrуtce z inteligentnymi obcymi. Co za ironia, ¿e taka okazja trafi³a siк akurat kryminaliœcie! - Ta okazja, jak j¹ nazwa³eœ, zosta³a mi narzucona. Zapewniam ciк, ¿e jej nie szuka³em. Ale a propos - mam nadziej, ¿e nie bкdziemy nic mуwili na temat moich nieporozumieс z w³adzami Ferlang. - Chce pan powiedzieж, ¿e pan bкdzie k³ama³? - To bardzo ostre sformu³owanie - rzek³ Detringer. Powiedzmy, ¿e chcк oszczкdziж moim ludziom niezrкcznej sytuacji wynikaj¹cej z tego, ¿e ich pierwszym przedstawicielem wobec obcej rasy jest przestкpca. - Aha, no chyba ¿e tak - uspokoi³ siк Ichor. Detringer spojrza³ surowo na swego mechanicznego s³ug. - Widzк, ¿e niezupe³nie ci siк podobaj¹ moje metody. - Istotnie, ale niech pan mnie zrozumie, sir: jestem panu wierny bez najmniejszych zastrze¿eс. W ka¿dej chwili gotуw do najwiкkszych poœwiкceс. Bкdк panu s³u¿y³ do œmierci, a mo¿e nawet i d³u¿ej, o ile to mo¿liwe. Ale lojalnoœж w stosunku do drugiej osoby nie mo¿e oznaczaж wyrzeczenia siк zasad religijnych, spo³ecznych i etycznych. Kocham pana, sir, ale nie akceptuje pana postкpowania. - Dobrze - odpar³ Detringer - czujк siк ostrze¿ony. A teraz wracaj¹c do naszych obcych przyjaciу³: otwiera siк luk i wychodz¹. - Wychodz¹ ¿o³nierze - zauwa¿y³ Ichor. Przybysze byli te¿ dwuno¿ni i te¿ mieli po dwie koсczyny gуrne. Ka¿dy z nich mia³ tylko jedn¹ g³owк, jedne usta i jeden nos, tak jak i Detringer. Nie by³o widaж ¿adnych ogonуw czy jakichkolwiek anten. S¹dz¹c ze sprzкtu, z pewnoœci¹ byli to ¿o³nierze. Ka¿dy z nich dŸwiga³ wyposa¿enie, w ktуrym mo¿na siк by³o domyœlaж ma³ych wyrzutni, granatуw gazowych i rozrywaj¹cych, broni promieniowej, broni atomowej bliskiego ra¿enia i jeszcze wielu innych rzeczy. Mieli te¿ osobiste zabezpieczenie, a g³owy chroni³y im przezroczyste baсki plastykowe. By³o ich w ten sposуb wyposa¿onych dwudziestu plus jeden, najwyraŸniej ich przywуdca, bez widocznego uzbrojenia. Pos³ugiwa³ siк on czymœ w rodzaju elastycznej pa³ki - stanowi¹cej najprawdopodobniej insygnium jego w³adzy - ktуr¹ id¹c na czele swoich ¿o³nierzy, uderza³ siк rytmicznie w gуrn¹ czкœж lewej koсczyny dolnej. ¯o³nierze podeszli bli¿ej, w szyku luŸnym, ukrywaj¹c siк chwilowo za obiektami naturalnymi, i ca³¹ swoj¹ postaw¹ demonstruj¹c najwy¿sz¹ podejrzliwoœж i czujnoœж. Oficer wyst¹pi³ naprzуd, bez ¿adnej os³ony, przejawiaj¹c tym samym brawuro czy po prostu g³upot. - Nie uwa¿am, ¿ebyœmy dalej musieli kryж siк po tych krzakach - powiedzia³ Detringer. - Czas wyjœж i stanic im czo³a w sposуb godny przedstawicieli planety Ferlang. Z tymi s³owy wyst¹pi³ i eskortowany przez Ichora zbli¿y³ siк do ¿o³nierzy. By³ w tym momencie wspania³y. Ka¿dy z cz³onkуw za³ogi”Denny Lind” wiedzia³ o obcym statku odleg³ym zaledwie o milк. Dlatego obecnoœж obcego, ktуry w³aœnie œmia³o zmierza³ na spotkanie ¿o³nierzy Kettelmana, nie powinna byж dla nikogo zaskoczeniem. A jednak by³a. Nikt nie by³ przygotowany na spotkanie z autentycznym, najprawdziwszym pod s³oсcem, niesamowitym z wygl¹du nieziemcem z krwi i koœci. W tej sytuacji nasuwa³o siк wiele pytaс - ¿eby wymieniж choж jedno: co cz³owiek w³aœciwie powinien powiedzieж, kiedy siк wreszcie spotka z nieziemcem? Czy potrafi sprostaж niezwyk³oœci tej historycznej chwili? Cokolwiek wymyœlisz, musi zabrzmieж jak:”Doktor Livingstone, jak s¹dzк?” Przez ca³e wieki bкd¹ siк potem nabijaж z ciebie i twoich s³уw - napuszonych czy banalnych. Spotkanie z nieziemcem potencjalnie jest nad wyraz krкpuj¹ce. Zarуwno kapitan Macmillan, jak i pu³kownik Kettelman gor¹czkowo szykowali tekst powitania odrzucaj¹c kolejne wersje i maj¹c nadziej, ¿e w komputerze przek³adowym C31 wysi¹dzie tranzystor: ¯o³nierze modlili siк: Jezu, spraw, ¿eby nie chcia³ rozmawiaж akurat ze mn¹”. Nawet kucharz myœla³:”Chryste, na pocz¹tek go zainteresuje, jak siк od¿ywiam”. Ale Kettelman szed³ na czele.”Do cholery - domyœla³ nie mam zamiaru z nim pierwszy rozmawiaж. Zwolni³ kroku pozwalaj¹c swoim ludziom siк wyprzedziж. Ale ¿o³nierze stanкli w miejscu jak wryci czekaj¹c na pu³kownika. Kapitan Macmillan, ktуry pod¹¿a³ tu¿ za nimi, rуwnie¿ przystan¹³, ¿a³uj¹c, ¿e ma na sobie mundur ze wszystkimi dystynkcjami. Najbardziej ze wszystkich rzuca³ siк w oczy i dlatego wiedzia³, ¿e obcy podejdzie prosto do niego. Ziemianie stali nieruchomo. Nieziemiec szed³ w ich stronк. W szeregach ludzi skrкpowanie ust¹pi³o panice. ¯o³nierze patrzyli na obcego i myœleli: Jezu, co to bкdzie”. Oczywiœcie byli bliscy ucieczki. Kettelman widzia³ to i myœla³:”Zhaсbi¹ ca³¹ jednostkк i mnie!” Ta myœl go otrzeŸwi³a. Nagle przypomnia³ sobie o dziennikarzach. Tak, dziennikarze! Niech to wezm¹ na siebie ludzie prasy - ostatecznie za to bior¹ pieni¹dze. - Pluton, stуj! - rozkaza³. A nastкpnie doda³: - Prezentuj broс. Obcy te¿ siк zatrzyma³, prawdopodobnie, ¿eby zobaczyж, co siк dzieje. - Kapitanie - Kettelman zwrуci³ siк do Macmillana. Proponujк, ¿eby w tym historycznym momencie spuœciж ze smyczy... to znaczy uruchomiж dziennikarzy. - Doskona³y pomys³ - odrzek³ kapitan i poleci³ wydobyж dziennikarzy ze stanu hibernacji i natychmiast ich przyprowadziж. Nasta³a chwila oczekiwania. Dziennikarze byli zainstalowani w specjalnym pomieszczeniu. Na drzwiach wisia³a tabliczka:”HIBERNACJA - osobom nieupowa¿nionym wstкp wzbroniony”. I poni¿ej odrкcznie dopisana:”Budziж tylko w razie rewelacji”. A w kabinie - ka¿de w swojej kapsule - spoczywa³o czterech dziennikarzy i jedna dziennikarka. Wszyscy oni zgodzili siк z tym, ¿e prowadzenie aktywnego ¿ycia przez ja³owe lata, potrzebne na dotarcie”Denny Lind” do jakiegokolwiek punktu przeznaczenia, by³oby dla nich strat¹ czasu subiektywnego. Dlatego wyrazili zgodк na przejœcie w stan hibernacji pod oczywistym warunkiem, ¿e zostan¹ przywrуceni do ¿ycia natychmiast, jak tylko zaistnieje sytuacja wymagaj¹ca obs³ugi dziennikarskiej. Decyzjк co do tego, jaka sytuacja zostanie za tak¹ uznana, pozostawiono kapitanowi Macmillanowi, ktуry na drugim i trzecim roku studiуw na uniwersytecie Taos pracowa³ jako reporter dla”S³oсca Feniksa”. Polecenie obudzenia dziennikarzy dosta³ Szkot, in¿ynier Ramon Delgado, cz³owiek o dziwnym ¿yciorysie. Poustawia³ odpowiednio systemy zabezpieczaj¹ce poszczegуlnych osуb i w ci¹gu piкtnastu minut wszyscy byli lekko oszo³omieni, ale przytomni i domagali siк wyjaœnieс. - Wyl¹dowaliœmy na planecie - poinformowa³ ich Delgado. - Jest to planeta typu ziemskiego, ale nie widaж, ¿eby by³a na niej jakaœ cywilizacja czy inteligentne ¿ycie. - I to by³ powуd, dla ktуrego nas obudzi³eœ? - zapyta³ Quebrada z Po³udniowo-wschodniej Agencji Prasowej. - Nie tylko - odpar³ Delgado. - Na planecie jest jakiœ obcy statek i nawi¹zaliœmy kontakt z inteligentn¹ istot¹. - No, to ju¿ lepiej - rzek³a Millicent Lopez reprezentuj¹ca dziennik”Ubiory damskie” i inne. - A czy mo¿e zauwa¿y³eœ, w co ten obcy jest ubrany? - A mo¿na oceniж stopieс inteligencji tego osobnika? zapyta³ Mateos Upmann z”New York Timesa” i”Los Angeles Timesa’”. - A co do tej pory powiedzia³? - chcia³ wiedzieж Angel Potemkin z NBC-CBS-ABC. - Nic nie powiedzia³ - poinformowa³ ich in¿ynier Delgado. - Bo jeszcze nikt z nim nie rozmawia³. - Czy mamy przez to rozumieж - zdziwi³ siк E.K. Quetzala z Zachodniej Agencji Prasowej - ¿e pierwszy nieziemiec, jakiego kiedykolwiek spotkali ziemianie, stoi tam teraz jak ten g³upi i nikt nie przeprowadza z nim wywiadu? Dziennikarze runкli do wyjœcia - wielu z nich wlok³o jeszcze za sob¹ rurki i przewody - wstкpuj¹c jedynie do pokoju reporterуw po magnetofony. Na zewn¹trz, mru¿¹c oczy w ostrym s³oсcu, troje z nich pod³¹czy³o siк do komputera przek³adowego C31. Nastкpnie wszyscy razem ruszyli naprzуd roztr¹caj¹c ¿o³nierzy i otoczyli nieziemca. Upmann w³¹czy³ komputer, wzi¹³ jeden z mikrofonуw, a drugi poda³ obcemu, ktуry po chwili wahania wyci¹gn¹³ rкkк. - Prуba: raz, dwa, trzy - powiedzia³ Upmann. - Zrozumia³eœ, co powiedzia³em? - Powiedzia³eœ:”Prуba: raz, dwa, trzy”. Wszyscy odetchnкli z ulg¹, poniewa¿ wreszcie zosta³y wypowiedziane pierwsze s³owa do pierwszego w dziejach nieziemca i Upmann rzeczywiœcie mia³ wyjœж w ksi¹¿kach historycznych na kompletnego idiotк. Ale Upmannowi by³o dok³adnie wszystko jedno, na co wyjdzie, byleby siк w ogуle znaleŸж w ksi¹¿kach historycznych, dlatego nie przerywa³ sobie wywiadu. Po chwili inni poszli w jego œlady. Detringer musia³ odpowiedzieж, co jada, jak d³ugo i jak czкsto sypia, scharakteryzowaж swoje ¿ycie seksualne i jego odchylenia od normy przyjкtej dla Ferlang, opisaж pierwsze wra¿enie, jakie zrobili na nim ziemianie, przedstawiж swoj¹ osobist¹ filozofiк, wyznaж, ile ma ¿on i jak mu siк uk³ada wspу³¿ycie z nimi, ile ma dzieci i jakie to jest uczucie, jak siк jest nim. Musia³ podaж swуj zawуd i hobby, ze szczegуlnym uwzglкdnieniem zainteresowaс ogrodniczych lub ich braku. Musia³ siк przyznaж, czy kiedykolwiek siк upi³ i w jakich okolicznoœciach, opisaж swoje pozama³¿eсskie doœwiadczenia seksualne, o ile mia³ takie, i wymieniж uprawiane sporty. Musia³ wyraziж swуj pogl¹d na przyjaŸс miкdzygwiezdn¹ pomiкdzy rasami inteligentnymi, przedyskutowaж ze swoimi rozmуwcami korzyœci i albo k³opoty wynikaj¹ce z posiadania ogona i wiele innych. Macmillan, nieco zawstydzony z powodu zaniedbania obowi¹zkуw kapitana, wyst¹pi³ teraz naprzуd i uratowa³ Deiringera, ktуry dzielnie i z wielkim nak³adem trudu prуbowa³ wyt³umaczyж niewyt³umaczalne. Podszed³ rуwnie¿ pu³kownik Kettelman - ostatecznie to on by³ odpowiedzialny za sprawy bezpieczeсstwa i do niego nale¿a³o wnikaж g³кboko w naturк i intencje obcego. Nast¹pi³o drobne spiкcie pomiкdzy tymi dwiema osobistoœciami co do tego, kto pierwszy powinien siк spotkaж z nieziemcem czy te¿ mo¿e spotkanie ma byж wspуlne. Ostatecznie zdecydowano, ¿e to Macmillan, jako symboliczny przedstawiciel ludуw Ziemi, pierwszy bкdzie rozmawia³ z obcym. By³o jasne, ¿e to spotkanie ma mieж charakter czysto formalny. Dopiero Kettelman, jako nastкpny w kolejnoœci, bкdzie ju¿ rozmawia³ konkretnie. Ten plan ³adnie sprawк rozwi¹za³ i Detringer oddali³ siк z Macmillanem. ¯o³nierzy odes³ano na statek, gdzie z³o¿yli broс i wrуcili do pucowania butуw. Trzymaj¹cego siк z ty³u Ichora dopad³ przedstawiciel Agencji Œrodkowozachodniej i poprosi³ o wywiad. Ten sam dziennikarz, Melchior Carrera, wspу³pracowa³ tak¿e z takimi pismami, jak:”Popular Mechanics”,” Playboy”,”Rolling Stone” i”Automation Engineers’ Digest”. By³ to ciekawy wywiad. Rozmowa Detringera z kapitanem Macmillanem sz³a bardzo g³adko. Obaj mieli pogl¹dy liberalne na wiкkszoœж problemуw, obaj odznaczali siк wrodzonym taktem i ka¿dy z nich stara³ siк okazaж maksymalne zrozumienie dla punktu widzenia, ktуrego nie podziela³. Przypadli sobie nawzajem do gustu i kapitan Macmillan nie bez zdziwienia stwierdzi³, ¿e Detringer jest mu mniej obcy ni¿ pu³kownik Kettelman. Spotkanie z Kettelmanem, ktуre nast¹pi³o zaraz potem, mia³o zupe³nie inny charakter. Po krуtkiej wymianie uprzejmoœci pu³kownik przeszed³ wprost do rzeczy. - Co pan tu robi? - zapyta³. Detringer, przygotowany na koniecznoœж udzielania podobnych wyjaœnieс powiedzia³: - Prowadzк statek zwiadowczy kosmicznych si³ Ferlang. Sztorm zwia³ mnie daleko z kursu i by³em zmuszony wyl¹dowaж tutaj dok³adnie w momencie, kiedy skoсczy³o mi siк paliwo. - To znaczy, ¿e jest pan unieruchomiony. - Jestem. Czasowo, oczywiœcie. Jak tylko moi ludzie zorganizuj¹ za³ogк i sprzкt, wyœl¹ po mnie statek ratowniczy. Ale to mo¿e potrwaж. Gdybyœcie wiкc wsparli mnie paliwem, by³bym wam g³кboko zobowi¹zany. - Hmmm - mrukn¹³ pu³kownik Kettelman. - Przepraszam, bo nie dos³ysza³em? - Hmm - powiedzia³ komputer przek³adowy C31 - to uprzejmy odg³os oznaczaj¹cy u ziemian chwilк zastanowienia. - Gadanie - przerwa³ mu Kettelman. -”Hmmm” nie znaczy dos³ownie nic. Aha, wiкc potrzebuje pan paliwa? - Tak, pu³kowniku, potrzebujк - odpar³ Detringer. - Z rу¿nych oznak zewnкtrznych wnioskujк, ¿e nasze systemy napкdowe s¹ porуwnywalne. - System napкdowy”Denny Lind”... - zacz¹³ C31. - Chwileczkк, to jest tajne - przerwa³ mu Kettelman. - Nie, ju¿ nie jest - odpowiedzia³ komputer. - Wszyscy na ziemi u¿ywaj¹ tego systemu od dwudziestu lat i zosta³ w ubieg³ym roku oficjalnie odtajniony. - Tak jak myœla³em - powiedzia³ Detringer. - Nie bкdк nawet musia³ zmieniaж sk³adu paliwa. Mogк u¿yж tak, jak jest. Naturalnie o ile mi u¿yczycie. - Z tym nie ma problemu - odrzek³ Kettelman - paliwa mamy doœж. Ale przedtem musimy omуwiж kilka spraw. - Na przyk³ad? - Na przyk³ad: czy danie panu paliwa bкdzie s³u¿y³o sprawie naszego bezpieczeсstwa. - Nie widzк tu ¿adnego problemu - odpar³ Detringer. - To dziwne. Ferlang jest najwyraŸniej planet¹ o wysoko rozwiniкtej cywilizacji technicznej. Jako taka mo¿e stanowiж dla nas potencjalne zagro¿enie: - Drogi pu³kowniku, nasze planety nale¿¹ do rу¿nych galaktyk. - Cу¿ z tego. My, Amerykanie, zawsze walczymy tak daleko od domu, jak tylko to jest mo¿liwe. Byж mo¿e wy z Ferlang robicie tak samo. Jak¹ przeszkodк stanowi odleg³oœж, skoro mo¿na j¹ pokonaж? Detringer opanowa³ siк i odpowiedzia³: - Jesteœmy ras¹ pokojowo usposobion¹, nastawion¹ na obronк i g³кboko zainteresowan¹ w rozwoju przyjaŸni i wspу³pracy miкdzygwiezdnej. - Tak pan mуwi, ale sk¹d mogк byж pewien, ¿e to prawda? - Pu³kowniku, czy pana zachowanie nie jest przypadkiem... - Detringer szuka³ przez chwilк odpowiedniego sformu³owania i wreszcie wybra³ nieprzet³umaczalne w sensie dos³ownym -”urmuguahtt”? C31 podsun¹³ w³aœciwe s³owo: - Zastanawia siк, czy pana zachowanie nie jest z lekka paranoiczne. Kettelman naje¿y³ siк. Nic go tak bardzo nie wyprowadza³o z rуwnowagi, jak to, kiedy go uwa¿ano za paranoika. Czu³ siк wtedy szykanowany. - Tylko niech mnie pan nie dra¿ni - ostrzeg³ z³owrogo. - Dlaczego na przyk³ad nie mia³bym kazaж pana zabiж, a paсskiego statku zniszczyж do najdrobniejszej czкœci w interesie bezpieczeсstwa Ziemi? Do czasu kiedy paсscy ludzie siк tu zjawi¹, nas ju¿ tu dawno nie bкdzie i Ferlangerzy, czy jak tam siк nazywacie, ni cholery siк o nas nie dowiedz¹. - Naturalnie, ¿e moglibyœcie tak post¹piж - powiedzia³ Detringer - gdyby nie to, ¿e zawiadomi³em swoich o was drog¹ radiow¹, jak tylko zobaczy³em wasz statek, i by³em z nimi w ³¹cznoœci radiowej a¿ do chwili kiedy przyszed³em na spotkanie z wami. Przekaza³em Dowуdztwu Bazy wszelkie mo¿liwe informacje na wasz temat, ³¹cznie z ocen¹ typu waszego s³oсca na podstawie waszego wygl¹du zewnкtrznego, jak rуwnie¿ i kierunku, w jakim znaj duj e siк wasza planeta - na podstawie analizy œcie¿ki jonowej. - Bystry z pana facet - powiedzia³ z³oœliwie Kettelman. - Zawiadomi³em te¿ ich, ¿e poroszк was o udzielenie mi paliwa z waszych najwyraŸniej obfitych zasobуw. Poczytaj¹ wam to za szczegуlnie nieprzyjazny akt, jeœli mi odmуwicie tej uprzejmoœci. - O tym nie pomyœla³em - rzek³ Kettelman. - Hmm. Mam rozkaz niewywo³ywania ¿adnych miкdzygwiezdnych niesnasek. - No wiкc? - Detringer zawiesi³ g³os. Zaleg³a d³uga, niezrкczna cisza. Kettelman z¿yma³ siк na sam¹ myœl, o tym, ¿e mуg³by udzieliж na dobr¹ sprawк wojskowej pomocy osobnikowi, ktуry kto wie, czy nie oka¿e siк jego najbli¿szym wrogiem. Z drugiej strony nie wiedzia³, jak z tego wybrn¹ж. - W porz¹dku - powiedzia³ wreszcie - jutro przyœlк panu paliwo. Detringer podziкkowa³ i ca³kiem otwarcie i szczerze zacz¹³ mуwiж o ogromnych rozmiarach i skomplikowanych rodzajach broni kosmicznych si³ zbrojnych Ferlang. No, powiedzmy, ¿e trochк przesadzi³. W gruncie rzeczy nie powiedzia³ ani s³owa prawdy: Wczesnym rankiem do statku Detringera przyszed³ ziemianin z kanistrem paliwa. Detringer poprosi³ go, ¿eby je zostawi³ gdziekolwiek, ale osobnik nalega³, ¿e osobiœcie wniesie kanister do maleсkiej kabiny sportolotu i wleje paliwo do zbiornika. Taki ma rozkaz od pu³kownika - powiedzia³. - To dopiero pocz¹tek - zwrуci³ siк Detringer do Ichora. - Jeszcze ze szeœжdziesi¹t takich baniek. - Ale dlaczego przysy³aj¹ nam po jednej? - zainteresowa³ siк Ichor. - To bardzo nieekonomicznie. - Nie wiadomo. Zale¿y, co Kettelman chce osi¹gn¹ж. - Co pan ma na myœli? - Nic. Mam nadziejк. Poczekamy, zobaczymy. Czekali, mija³y godziny. Wreszcie nasta³ wieczуr, ale paliwa ju¿ wiкcej nie przys³ano. Detringer poszed³ do statku ziemskiego, odsun¹³ na bok dziennikarzy i za¿¹da³ rozmowy z Kettelmanem. Ordynans zaprowadzi³ go do kabiny pu³kownika. Pokуj by³ urz¹dzony z du¿¹ prostot¹. Na œcianie wisia³o kilka pami¹tek - dwa rzкdy odznaczeс na czarnym aksamicie w solidnej z³oconej ramce, fotografia dobermana pinczera z obna¿onymi k³ami i wysuszona g³owa - trofeum z oblк¿enia Tegucigalpy. Sam pu³kownik, rozebrany do szortуw koloru khaki, œciska³ w ka¿dej d³oni i w ka¿dej stopie po kauczukowej pi³eczce. - S³ucham, Detringer, co mogк dla pana zrobiж? - Przyszed³em zapytaж, dlaczego przesta³ pan przysy³aж mi paliwo. - O? - Kettelman wypuœci³ wszystkie pi³eczki na raz i usiad³ w dyrektorskim skуrzanym fotelu z jego nazwiskiem wyt³oczonym na oparciu. - Odpowiem panu na to pytanie pytaniem. Jak pan mуg³ nawi¹zaж ³¹cznoœж radiow¹ ze swoimi ludŸmi nie maj¹c ¿adnego sprzкtu radiowego? - A kto mуwi, ¿e ja nie mam ¿adnego sprzкtu radiowego? - Z t¹ pierwsz¹ porcj¹ paliwa wys³a³em do pana in¿yniera Delgado. Mia³ siк zorientowaж, jakiego pan u¿ywa sprzкtu. Powiedzia³ mi, ¿e na paсskim statku nie ma ani œladu urz¹dzeс radiowych. In¿ynier Delgado jest ekspertem od tych spraw. - Mamy sprzкt zminiaturyzowany - odpowiedzia³ Detringer. - My te¿. Ale to i tak wymaga wielu elementуw, ktуrych u pana nie widaж. Dodam jeszcze, ¿e odk¹d zbli¿yliœmy siк do tej planety, prowadzimy nas³uch na wszystkich d³ugoœciach fal radiowych. Nie natrafiliœmy na ¿adne transmisje. Detringer powiedzia³: - Mogк wszystko wyjaœniж. - Bardzo proszк. - To jasne. K³ama³em. - Tyle wiem. Ale to niczego nie t³umaczy. - Jeszcze nie skoсczy³em. My, Ferlangowie, te¿ mamy swoje si³y bezpieczeсstwa, pan rozumie. Dopуki nie dowiemy siк o was czegoœ wiкcej, zdrowy rozs¹dek wymaga, ¿ebyœmy siк sami nie ods³aniali. Wasza naiwnoœж, ktуrej dowiedliœcie wierz¹c, ¿e pos³ugujemy siк tak prymitywnym systemem ³¹cznoœci jak radio, by³aby dla nas okolicznoœci¹ pomyœln¹ w przypadku gdybyœmy siк mieli kiedykolwiek spotkaж na stopie nieprzyjaznej. - To wobec tego jak siк komunikujecie? Czy mo¿e wcale? Detringer zawaha³ siк, po czym odpar³: - Myœlк, ¿e to by nie mia³o ¿adnego znaczenia nawet gdybym panu powiedzia³. Prкdzej czy pуŸniej sami byœcie odkryli, ¿e my siк porozumiewamy drog¹ telepatyczn¹. - Telepatyczn¹? Twierdzi pan, ¿e potraficie przesy³aж na odleg³oœж myœli? - Otу¿ to - odpar³ Detringer. Kettelman wpatrywa³ siк w niego przez chwilк, po czym zapyta³: - Okay. A co ja wobec tego w tej chwili myœlк? - Pan myœli, ¿e jestem k³amc¹. Zgadza siк. - Ale to by³o oczywiste i tej wiadomoœci nie uzyska³em czytaj¹c paсskie myœli. My, Ferlangowie mamy zdolnoœci telepatyczne tylko wewn¹trz naszego gatunku. - Wie pan co - powiedzia³ Kettelman - ja w dalszym ci¹gu uwa¿am, ¿e jest pan cholernym ³garzem. - Oczywiœcie. Problem polega na tym, czy jest pan pewien. - Jestem cholernie pewien - odpar³ Kettelman ponuro. - Ale czy to jest wystarczaj¹ce? To znaczy z punktu widzenia waszego bezpieczeсstwa. Niech pan pomyœli: jeœli ja mуwiк prawdк, to wczorajsze powody, ¿eby daж mi paliwo, s¹ rуwnie wa¿ne i dzisiaj. Zgadza siк pan ze mn¹? Pu³kownik niechкtnie skin¹³ g³ow¹. - Jednoczeœnie, jeœli ja k³amiк, a wy mi dacie paliwa, to i tak nic z³ego dla was z tego nie wyniknie. Pomo¿e pan drugiemu w potrzebie zobowi¹zuj¹c tym samym wobec siebie mnie i moich ziomkуw. To obiecuj¹cy pocz¹tek wzajemnych stosunkуw pomiкdzy naszymi rasami. A poniewa¿ obie pr¹ coraz g³кbiej w kosmos, nasze spotkanie jest prкdzej czy pуŸniej nieuchronne. - Zgadzam siк, ¿e jest nieuchronne - odpar³ Kettelman - ale mogк tu przynajmniej pana przytrzymaж i opуŸniж oficjalne kontakty do chwili, kiedy bкdziemy lepiej przygotowani. - Proszк, niech pan prуbuje opуŸniaж te kontakty rzek³ Detringer - ale i tak mo¿e do nich dojœж w ka¿dej chwili. A ma pan przynajmniej okazjк zrobiж dobry pocz¹tek. Nastкpnym razem okolicznoœci mog¹ nie byж dla was takie pomyœlne. - Hmmm - mrukn¹³ Kettelman. - O, w³aœnie dlatego ma pan powody pomуc mi, nawet jeœli k³amiк. Ale, proszк pamiкtaж: ja jednak mogк mуwiж prawdк. W tej sytuacji paсska odmowa bкdzie uwa¿ana za akt wielkiej wrogoœci. Pu³kownik przemierzy³ w¹ski pokуj tam i z powrotem, potem odwrуci³ siк w miejscu i rzuci³ z furi¹: - Paсska argumentacja Test cholernie logiczna! - Moje szczкœcie, ¿e akurat logika mi sprzyja. - Ma racjк - wtr¹ci³ komputer przek³adowy C31 - to znaczy z t¹ logik¹. - Zamknij siк! - warkn¹³ Kettelman. - Myœla³em, ¿e podkreœlanie takich rzeczy nale¿y do moich obowi¹zkуw - broni³ siк C31. Pu³kownik przesta³ spacerowaж i potar³ czo³o. - Wynoœ siк, Detringer - powiedzia³ znu¿onym g³osem. - Przyœlк ci paliwo. - Nie po¿a³uje pan tego. - Ju¿ tego ¿a³uj. A teraz proszк, niech pan sobie idzie. Detringer pospieszy³ do swojego statku i zakomunikowa³ Ichorowi dobr¹ nowinк. Robot by³ zdziwiony. - Nie s¹dzi³em, ¿e on to zrobi. - On te¿ nie s¹dzi³. Ale zdo³a³em go przekonaж. - Opowiedzia³ Ichorowi swoj¹ rozmowк z pu³kownikiem. - To znaczy, ¿e pan k³ama³ - rzek³ ze smutkiem Ichor. - Tak. Ale Kettelman wie, ¿e k³ama³em. - To dlaczego chce panu pomуc? - Ze strachu, ¿e jednak mуg³bym mуwiж prawdк. - Panie, k³amstwo jest zarуwno grzechem, jak i przestкpstwem. - Ale skazaж siк na pozostanie tutaj by³oby czymœ gorszym - odrzek³ Detringer. - By³aby to niewybaczalna g³upota. - Nie jest to pogl¹d ortodoksyjny. - Myœlк, ¿e mo¿emy sobie darowaж dalsze dyskusje na temat ortodoksyjnoœci. Mam robotк. A ty mуg³byœ siк przejœж i skombinowaж mi coœ do jedzenia. S³u¿¹cy us³ucha³ w milczeniu i Detringer zasiad³ z atlasem gwiezdnym, ¿eby opracowaж jak¹œ trasк na wypadek gdyby mуg³ siк st¹d ruszyж. Wsta³ ranek, pogodny i wspania³y. Ichor poszed³ na ziemski statek pograж w szachy z robotem-pomywaczem, z ktуrym zawar³ znajomoœж poprzedniego dnia. Detringer czeka³ na paliwo. Nie by³ tak bardzo zdziwiony, kiedy do po³udnia ¿adne paliwo nie nadesz³o. Ale poczu³ siк zawiedziony i przybity. Odczeka³ jeszcze dwie godziny i poszed³ na”Jenny Lind”. Wszystko na to wskazywa³o, ¿e jest tam oczekiwany, poniewa¿ z miejsca zaprowadzono go do messy oficerskiej. Kettelman siedzia³ w g³кbokim fotelu. Po obu jego stronach stali uzbrojeni ¿o³nierze piechoty morskiej. Pu³kownik mia³ surow¹ minк, ale jednoczesne na jego pobru¿d¿onym obliczu igra³ z³oœliwy uœmieszek. Obok siedzia³ kapitan Macmillan, ktуrego przystojna twarz by³a nieprzenikniona. - S³ucham, Detringer - odezwa³ siк pu³kownik. - O co tym razem chodzi? - Przyszed³em spytaж o paliwo, ktуre mi pan obieca³. Ale ju¿ teraz widzк, ¿e pan nie zamierza dotrzymaж s³owa. - le mnie pan zrozumia³. Uczciwie zamierza³em daж paliwo przedstawicielowi si³ zbrojnych Ferlang. Ale osoba, ktуr¹ widzк przed sob¹, nikim takim nie jest. - A kogo pan wobec tego widzi przed sob¹? - zapyta³ Detringer. Kettelman opanowa³ nieprzyjemny uœmieszek - Widzк przed sob¹ kryminalistк z wyroku s¹du najwy¿szego jego w³asnego ludu. Przestкpcк, ktуrego czyny zosta³y uznane za nie maj¹ce precedensu w rocznikach nowoczesnego wymiaru sprawiedliwoœci Ferlang. Osobnika, ktуrego niewys³owione zachowanie zas³u¿y³o na najwy¿szy wymiar kary znany jego ziomkom - wieczne wygnanie w g³кboki kosmos. Oto jest w³aœnie ktoœ, kogo przed sob¹ widzк. Czy mo¿e pan zaprzeczyж? - Chwilowo ani nie zaprzeczam, ani nie potwierdzam. Chcia³bym siк najpierw dowiedzieж Ÿrуd³a paсskich szczegуlnych informacji. Pu³kownik Kettelman skin¹³ w stronк jednego ze swoich ¿o³nierzy. ¯o³nierz otworzy³ drzwi i wprowadzi³ Ichora, w œlad za ktуrym szed³ robot-pomywacz. Mechaniczny s³uga wybuchn¹³: - Panie, poda³em pu³kownikowi Kettelmanowi prawdziwy przebieg wydarzeс, ktуre doprowadzi³y do paсskiego wygnania na tк planetк. Proszк o wyra¿enie zgody na skorzystanie przeze mnie z przywileju, jakim jest prawo do samozniszczenia - a to wszystko w akcie czкœciowego chocia¿ zadoœжuczynienia za moj¹ nielojalnoœж. Detringer milcza³, z wœciek³oœci¹ myœl¹c, co by tu zrobiж. Kapitan Macmillan nachyli³ siк do Ichora i zapyta³: - Dlaczego zdradzi³eœ swego pana? - Nie mia³em wyboru, panie kapitanie! - wykrzyknк³a nieszczкsna maszyna. - Zanim w³adze Ferlang wyrazi³ zgodк na to, ¿ebym towarzyszy³ mojemu panu, w okreœlony sposуb mnie zaprogramowa³y. Ich polecenia zosta³y wzmocnione skomplikowanymi uk³adami. - Co to za polecenia? - Sprowadzaj¹ siк one do narzucenia mi roli zwyk³ego policjanta i strу¿a wiкziennego. Za¿¹dano ode mnie, ¿ebym natychmiast podj¹³ odpowiednie kroki, gdyby Detringer jakimœ cudem znalaz³ sposуb na unikniкcie s³usznej kary. - On mi to wszystko wygada³ wczoraj, kapitanie - wybuchn¹³ robot-pomywacz. - B³aga³em go, ¿eby nie wykonywa³ tych rozkazуw. Wygl¹da³o mi to na kiepski show, panie kapitanie, jeœli pan wie, co mam na myœli. - I rzeczywiœcie, jak d³ugo mog³em, powstrzymywa³em siк przed wykonaniem tych rozkazуw - rzek³ Ichor ale w miarк jak szanse ucieczki mego pana stawa³y siк coraz realniejsze, imperatyw, by jej zapobiec, przybiera³ we mnie na sile. Mog³oby mnie przed tym powstrzymaж jedynie usuniкcie pewnych obwodуw. Na to wtr¹ci³ siк robot-pomywacz: - Chcia³em go zoperowaж, panie kapitanie, mimo ¿e jedyne narzкdzia, jakimi dysponujк, to ³y¿ki, no¿e i widelce. - I ja bym siк chкtnie podda³ takiej operacji, ja nawet chcia³em dokonaж aktu samozniszczenia po to, ¿eby z mojego mimowolnego zdradzieckiego pud³a dŸwiкkowego nie wysz³o ani jedno s³owo. Ale w³adze Ferlang przewidzia³y i to. Zastosowano wobec mnie przymus niedopuszczania do jakiegokolwiek grzebania w moim mechanizmie czy tym bardziej zniszczenia, dopуki nie wykonam poleceс. Mimo to wstrzymywa³em siк a¿ do dziœ rana i kiedy wreszcie, na skutek tego konfliktu wewnкtrznego, roz³adowa³em siк prawie zupe³nie, poszed³em do pu³kownika Kettelmana i wszystko mu powiedzia³em. - I oto koniec tej ¿a³osnej historii - Kettelman zwrуci³ siк do kapitana. - Niezupe³nie koniec - powiedzia³ ³agodnie Macmillan. - Na czym dok³adnie polega³y paсskie zbrodnie, Detringer? Detringer wyrecytowa³ je pewnym g³osem - poczynaj¹c od aktуw szczegуlnego chamstwa poprzez œwiadome niepos³uszeсstwo a¿ do ostatniego wykroczenia - jawnego gwa³tu. Ichor skin¹³ g³ow¹ w pe³nym rezygnacji potwierdzeniu. - Wydaje mi siк, ¿e to wystarczy - oœwiadczy³ Kettelman. - Pozwolк sobie teraz og³osiж wyrok w tej sprawie. - Chwileczkк, pu³kowniku-przerwa³ mu kapitan Macmillan i zwrуci³ siк do Detringera: - Czy s³u¿y pan obecnie albo czy mo¿e kiedykolwiek pan s³u¿y³ w si³ach zbrojnych Ferlang? - Nie - odpar³ Detringer i Ichor potwierdzi³ prawdziwoœж tej informacji. - A wiкc ten osobnik jest cywilem - rzek³ kapitan Macmillan - i jako taki musi byж s¹dzony raczej przez w³adze cywilne ni¿ wojskowe. - Ja nic o tym nie wiem - odezwa³ siк Kettelman. - Sprawa jest zupe³nie jasna. Detringer jako cywil zosta³ os¹dzony przez s¹dy cywilne. A nasze narody nie s¹ w stanie wojny ze sob¹. Jego sprawa nie podlega wiкc jurysdykcji wojskowej. - Ale ja mimo to uwa¿am, ¿e powinna byж w moich kompetencjach. W niczym panu nie ujmuj¹c, kapitanie, lepiej siк na tym znam... - Ja sprawк rozstrzygnк - uci¹³ Macmillan - chyba ¿e zechce pan si³¹ przej¹ж dowуdztwo statku. Kettelman potrz¹sn¹³ g³ow¹. - Nie zamierzam w ten sposуb plamiж swego honoru. Proszк, kapitanie, niech pan go s¹dzi. Kapitan Macmillan zwrуci³ siк do Detringera: - Musi pan zrozumieж, ¿e nie mogк kierowaж siк w tej sprawie moimi osobistymi sympatiami. Paсskie w³adze pana skaza³y i uchylenie tego wyroku by³oby z mojej strony niewskazane, aroganckie i niepolityczne. - Œwiкta racja - wtr¹ci³ Kettelman. - Dlatego utrzymujк w mocy wyrok wiecznego wygnania, ale bкdк go egzekwowa³ znacznie surowiej ni¿ dotychczas. Pu³kownik uœmiechn¹³ siк z³oœliwie. Ichor wyda³ odg³os rozpaczy. Robot-pomywacz szepn¹³:”Biedak!” Detringer sta³ niewzruszenie patrz¹c kapitanowi w oczy. Macmillan powiedzia³: - Wyrokiem tego s¹du wiкzieс ma dalej przebywaж na wygnaniu. Co wiкcej, s¹d stwierdza, ¿e pobyt wiкŸnia na tej przyjemnej planecie jest przywilejem, ktуrego udzielenie nie le¿a³o w intencjach w³adz Ferlang. Dlatego, Detringer, musi pan niezw³ocznie opuœciж to miejsce i wrуciж w ca³kowite odosobnienie przestrzeni kosmicznej. - No, to go pan za³atwi³ - skomentowa³ pu³kownik Kettelman. - Nie s¹dzi³em jednak, kapitanie, ¿e bкdzie pana na to staж. - Cieszк siк, ¿e jest pan zadowolony - odpar³ kapitan. Dlatego proszк; ¿eby pan dopilnowa³ wykonania wyroku. - Z przyjemnoœci¹. - Mam nadziejк - podj¹³ Macmillan - ¿e z pomoc¹ swoich ludzi zdo³a pan nape³niж zbiorniki paliwa Detringera w ci¹gu jakichœ dwуch godzin. Po zakoсczeniu tankowania wiкzieс jest zobowi¹zany natychmiast opuœciж planetк. - Nie ma obawy, wyprawiк go jeszcze przed noc¹ powiedzia³ Kettelman, gdy nagle uderzy³a go pewna myœl. - Jak to tankowania?! Przecie¿ to jest w³aœnie to, o co mu chodzi³o od samego pocz¹tku. - S¹du nie interesuje, o co chodzi skazanemu - orzek³ kapitan Macmillan. - ¯yczenia skazaсca nie maj¹ tu nic do rzeczy. - Cz³owieku, ale czy pan nie widzi, ¿e pan go zwalnia? - zaperzy³ siк Kettelman. - Ja mu umo¿liwiam odejœcie, a to zupe³nie co innego. - Zobaczymy, co na to powiedz¹ tam na Ziemi - rzek³ z³owieszczo Kettelman. Detringer sk³oni³ siк, wyra¿aj¹c w ten sposуb poddanie siк wyrokowi. A nastкpnie z trudem zachowuj¹c powagк, opuœci³ ziemski statek. Z zapadniкciem nocy wystartowa³. Towarzyszy³ mu wierny Ichor - tym wierniejszy teraz, ¿e wolny od nakazуw. Wkrуtce znaleŸli siк w g³кbokiej przestrzeni kosmicznej i robot zapyta³: - Panie, a dok¹d my lecimy? - Na jakiœ nowy wspania³y œwiat - odpar³ Detringer. - Czy mo¿e raczej na œmierж? - Mo¿e. Ale ze zbiornikami pe³nymi paliwa nie mam zamiaru siк tym przejmowaж. Milczeli przez chwilк, po czym odezwa³ siк Ichor: - Mam nadziejк, ¿e kapitan Macmillan nie bкdzie mia³ z tego powodu k³opotуw. - Wygl¹da na faceta, ktуry wie, co robi - odrzek³ Detringer. Na Ziemi czyn kapitana Macmillana by³ przedmiotem licznych kontrowersji. Zanim jednak zdo³ano podj¹ж jak¹œ oficjaln¹ decyzjк, dosz³o do drugiego, tym razem oficjalnego, spotkania pomiкdzy Ferlang i Ziemi¹. Sprawa Detringera w sposуb oczywisty wysz³a na szersze forum i zosta³a uznana za zbyt skomplikowan¹, ¿eby j¹ mo¿na by³o szybko rozstrzygn¹ж. Przekazano j¹ wiкc cia³u prawnemu sk³adaj¹cemu siк z przedstawicieli obu cywilizacji. Ten przypadek dostarczy³ pe³noetatowego zajкcia piкciuset szeœciu prawnikom z Ziemi i z Ferlang. Jeszcze wiele lat pуŸniej trwa³y spory na ten temat, ale do tego czasu Detringer znalaz³ ju¿ cich¹ przystaс i przyzwoit¹ pozycjк wœrуd ludуw Oumenke na rubie¿ach galaktyki. przek³ad: Zofia Uhrynowska - Hanasz

Specjalista Burza fotonowa uderzy³a bez uprzedzenia spoza ³awicy ogromnych czerwonych gwiazd. W ostatniej chwili, nim pochwyci³a ich w swoje szpony, Oko zd¹¿y³o jeszcze nada przez Gadacza sygna³ ostrzegawczy. By³a to trzecia podrу¿ Gadacza w dalekie rejony przestrzeni kosmicznej i pierwsza burza œwietlna, jak¹ prze¿y³. Poczu³ wiкc skurcz strachu, kiedy Statek na skutek czo³owego zderzenia z fal¹ zboczy³ nagle z kursu i dozna³ gwa³townego przechy³u. Strach jednak szybko min¹³ i pozosta³ tylko przyspieszony z podniecenia puls. Ale w³aœciwie dlaczego mia³by siк baж? - zadawa³ sobie pytanie. - Czy¿ nie przeszed³ specjalnego przeszkolenia na wypadek takiego niebezpieczeсstwa? Mуwi³ coœ w³aœnie do Zasilacza, kiedy wybuch³ sztorm, wiкc przerwa³ natychmiast rozmowк. Mia³ nadziejк, ¿e smarkaczowi nic siк nie sta³o. By³a to jego pierwsza podrу¿ w dalsze rejony Kosmosu. Podobne do drutуw w³уkna, z ktуrych zbudowane by³o cia³o Gadacza, przenika³y ca³y Statek. B³yskawicznie wci¹gn¹³ wszystkie przewody, poza tymi, ktуre ³¹czy³y go z Okiem, Silnikiem i œcianami. Teraz wszystko zale¿a³o od nich. Reszta Za³ogi sama musi sobie radziж a¿ do koсca sztormu. Oko przywar³o ca³ym tarczowatym cia³em do Œciamy i wypuœci³o jeden ze swoich organуw wzroku poza Statek. Dla wiкkszej koncentracji reszta czu³ek widz¹cych spoczywa³a bezw³adnie wzd³u¿ cia³a. Poprzez ten organ Oka Gadacz obserwowa³ sztorm. Czysto wizualny obraz przek³ada³ nastкpnie na kierunek Silnikowi, ktуry manewrowa³ Statkiem. Mniej wiкcej w tym samym czasie Gadacz t³umaczy³ kierunek na szybkoœж dla Œcian, ktуre sztywnia³y przed ka¿dym uderzeniem fal. Koordynacja by³a sprawna i pewna: Oko mierzy³o fale œwietlne, Gadacz przekazywa³ polecenia Silnikowi i Œcianom, Silnik prowadzi³ Statek dziobem na fale, Œciany parowa³y ich uderzenia. W ferworze dzia³ania zespo³owego Gadacz zapomnia³ o swoim strachu. Nie mia³ czasu siк nad tym zastanawiaж. Stanowi³ system ³¹cznoœci Statku, musia³ wiкc t³umaczyж i przekazywaж po1ecenia z najwiкksz¹ szybkoœci¹, koordynuj¹c informacje i kieruj¹c ca³¹ akcj¹. W ci¹gu kilku minut by³o ju¿ po burzy. - W porz¹dku! - powiedzia³ Gadacz. - A teraz sprawdzimy, jakie ponieœliœmy straty. - W czasie sztormu wszystkie jego przewody zasta³y popl¹tane, ale zd¹¿y³ je ju¿ rozsup³aж i przenikn¹ж nimi ca³y Statek, sprawdzaj¹c pilnie, czy obwуd jest zamkniкty. - Silnik? - W porz¹dku - odpar³ Silnik. Potк¿ny starzec wysun¹³ w czasie burzy grafitowe prкty os³abiaj¹c w ten sposуb wybuchy atomowe w swoim brzuchu. ¯aden sztorm nie by³by w stanie zaskoczyж takiego weterana przestrzeni kosmicznej jak on. - Œciany? Œciany zdawa³y sprawк ze swego stanu jedna po drugiej, co trwa³o doœж d³ugo. By³o ich bez ma³a tysi¹c - cienkie prostok¹tne p³ytki, ktуre tworzy³y skуrк Statku. Oczywiœcie w czasie sztormu Œciany usztywni³y krawкdzie, zwiкkszaj¹c sprк¿ystoœж Statku, ale mimo to jedna czy dwie zosta³y powa¿nie wgniecione. Doktor oznajmi³, ¿e czuje siк œwietnie. Usun¹³ sobie z g³owy przewуd Gadacza, wy³¹czaj¹c siк tym samym z obwodu i przyst¹pi³ do naprawy Œcian. Zbudowany z samych niemal r¹k, Doktor na czas burzy przywar³ do Akumulatora. - Zwiкkszmy trochк szybkoœж! - zarz¹dzi³ Gadacz, uœwiadamiaj¹c sobie, ¿e przecie¿ nale¿y ustaliж, gdzie siк znajduj¹. Po³¹czy³ siк z czterema Akumulatorami. - Co z wami? - zapyta³. Ale nie by³o ¿adnej odpowiedzi. Akumulatory spa³y w najlepsze. W czasie burzy ich receptory by³y otwarte i Akumulatory le¿a³y teraz na³adowane energi¹. Gadarz”obw¹cha³” je dooko³a swoimi przewodami, ale Akumulatory ani drgnк³y. - Daj, ja sprуbujк! - powiedzia³ Zasilacz. Oberwa³o mu siк porz¹dnie, zanim zdo³a³ przyczepiж siк do Œciany swoimi ssawkami, ale nie nauczy³o go to skromnoœci. By³ on jedynym cz³onkiem Za³ogi, ktуry nigdy nie wymaga³ pomocy Doktora; jego cia³o regenerowa³o siк samo. Œmign¹³ na swoich kilkunastu mackach i kopn¹³ najbli¿szy Akumulator. Wielki sto¿kowaty zasobnik otworzy³ jedno oko, po czym zaraz je zamkn¹³. Zasilacz znуw go kopn¹³, tym razem bez ¿adnego skutku. Siкgn¹³ do zaworu bezpieczeсstwa i upuœci³ trochк energii. - Uspokуj siк! - wrzasn¹³ Akumulator. - No to siк wreszcie obudŸ i odpowiedz, jak ciк pytaj¹ burkn¹³ Gadacz. Akumulatory odpowiedzia³y, wyraŸnie rozdra¿nione, ¿e nic im siк nie sta³o i ¿e ka¿dy idiota chyba to widzi. W czasie burzy by³y przyczepione do pod³ogi. Dalej inspekcja posz³a ju¿ sprawnie. Mуzg by³ w œwietnej kondycji, a Oko popad³o dos³ownie w ekstazк z zachwytu nad piкknem sztormu. Ponieœli tylko jedn¹ powa¿n¹ stratк: Popychacz by³ martwy. Jako stworzenie dwuno¿ne nie mia³ stabilnoœci innych cz³onkуw Za³ogi. Burza zaskoczy³a go na œrodku Statku. Rzuci³o go o zesztywnia³¹ œcianк, na skutek czego Popychacz z³ama³ sobie kilka spoœrуd wa¿nych koœci. Jego reperacja przekracza³a mo¿liwoœci Doktora. Zapad³o milczenie. Œmierж jednego z nich by³a powa¿nym problemem. Statek stanowi³ zespу³ oparty na wspу³dzia³aniu poszczegуlnych elementуw - cz³onkуw Utrata choжby jednego by³a ciosem dla reszty. Tym razem sprawa wygl¹da³a szczegуlnie powa¿nie. Dostarczyli w³aœnie ³adunek do portu odleg³ego o kilka tysiкcy lat œwietlnych od Centrum Galaktycznego. Trudno powiedzieж, gdzie siк w tej chwili mogli znajdowaж. Oko przywar³o do Œciany i wysunк³o na zewn¹trz swуj organ wzroku. Œciany zamknк³y siк wokу³ niego szczelnie. Czu³ek Oka wystawa³ tak daleko, ¿e mog³o ono ogarn¹ж wzrokiem ca³¹ sferк gwiazd. Obraz za poœrednictwem Gadacza wкdrowa³ do Mуzgu. Mуzg - wielka, bezkszta³tna masa protoplazmy - le¿a³ w rogu Statku. Mieœci³y siк w nim doœwiadczenia wszystkich jego uprawiaj¹cych podrу¿e kosmiczne przodkуw. Zastanowi³ siк nad odebranym obrazem, porуwna³ go szybko z podobnymi sytuacjami zarejestrowanymi i zmagazynowanymi w jego komуrkach i powiedzia³: - W zasiкgu wzroku nie ma ¿adnej planety nale¿¹cej do Zwi¹zku Galaktycznego. Tego w³aœnie obawiali siк najbardziej. Gadacz natychmiast przekaza³ tк informacjк wszystkim pozosta³ym cz³onkom Za³ogi. Oko, z pomoc¹ Mуzgu, obliczy³o, ¿e zboczyli o jakieœ kilkaset lat œwietlnych z kursu i znajduj¹ siк obecnie na peryferiach galaktyki. Wszyscy cz³onkowie Za³ogi wiedzieli doskonale, co to znaczy: bez Popychacza nigdy nie przekrocz¹ szybkoœci œwiat³a, a tym samym nigdy nie wrуc¹ do domu. Podrу¿ powrotna bez Popychacza trwa³aby d³u¿ej ni¿ ¿ycie wiкkszoœci z nich. - Co radzisz? - Gadacz zapyta³ Mуzgu. Ale bardzo precyzyjnemu Mуzgowi wyda³o siк to zbyt mgliste. Poprosi³ o dok³adniejsze sformu³owanie pytania. - Co twoim zdaniem powinniœmy robiж - powtуrzy³ Gadacz - aby powrуciж do Zwi¹zku Galaktycznego? Rozwa¿enie wszystkich mo¿liwoœci i porуwnanie z doœwiadczeniami zmagazynowanymi we w³asnych komуrkach zajк³o Mуzgowi kilka minut. Tymczasem Doktor zd¹¿y³ ju¿ naprawiж Œciany i domaga³ siк czegoœ do zjedzenia. - Za chwilк wszyscy bкdziemy jedli - odpar³ Gadacz, nerwowo poruszaj¹c w¹sami. Chocia¿ by³ zaraz po Zasilaczu najm³odszy spoœrуd cz³onkуw Za³ogi, odpowiedzialnoœж w du¿ej mierze spoczywa³a na nim. A przecie¿ w dalszym ci¹gu znajdowali siк w niebezpieczeсstwie - trzeba by³o koordynowaж informacje i kierowaж akcj¹. Jedna ze Œcian oœwiadczy³a, ¿e w tej sytuacji nie pozostaje im nic innego, jak siк upiж. Ale ten bezsensowny projekt upad³ natychmiast. By³o to bardzo typowe dla Œcian, dobrych w gruncie rzeczy pracownikуw i towarzyszy, ale strasznych przy tym lekkoduchуw. Jak wrуc¹ na swoje rodzinne planety, z pewnoœci¹ raz dwa przepij¹ ca³y zarobek. - Utrata Popychacza uniemo¿liwia Statkowi uzyskanie szybkoœci nadœwietlnej - zacz¹³ Mуzg bez ¿adnych wstкpуw. - A do najbli¿szej planety galaktycznej mamy czterysta piкж lat œwietlnych. Wiadomoœж ta przebieg³a wszystkie w³уkna cia³a Gadacza. - Mo¿emy przyj¹ж dwa warianty. Pierwszy: Statek bкdzie kontynuowa³ lot do najbli¿szej planety Zwi¹zku korzystaj¹c z napкdu atomowego Silnika. Trwa³oby to jakieœ dwieœcie lat i nikt poza Silnikiem prawdopodobnie by tego nie prze¿y³. Druga mo¿liwoœж to zlokalizowaж w tym rejonie jak¹œ prymitywn¹ planetк, na ktуrej istniej¹ Popychacze. Trzeba by jednego z nich przeszkoliж. A po przeszkoleniu pchn¹³by Statek z powrotem w obrкb Zwi¹zku Galaktycznego. Mуzg zamilk³. Wyczerpa³ wszystkie mo¿liwoœci zgromadzone w pamiкci jego przodkуw. Odby³o siк szybkie g³osowanie, w wyniku ktуrego przyjкto drugi wariant. W³aœciwie nie by³o wyboru. Tylko to wyjœcie dawa³o jak¹kolwiek nadziejк na powrуt do domu. - W porz¹dku - powiedzia³ Gadacz - a teraz coœ zjemy. Myœlк, ¿e wszyscyœmy na to zas³u¿yli. Cia³o nie¿yj¹cego Popychacza wrzucono do paszczy Silnikowi, ktуry po¿ar³ je natychmiast przetwarzaj¹c atomy na energiк. Silnik by³ jedynym cz³onkiem Za³ogi, ktуry ¿ywi³ siк energi¹ atomow¹. Chc¹c nakarmiж resztк, Zasilacz przysun¹³ siк do najbli¿szego Akumulatora, ¿eby siк na³adowaж, po czym wewn¹trz swego cia³a przetworzy³ energiк na rу¿ne substancje, ktуrymi ¿ywili siк poszczegуlni cz³onkowie Za³ogi. Oko ¿y³o wy³¹cznie ³aсcuchem chlorofilowym; Gadacz ¿ywi³ siк wкglowodorami, Œciany zwi¹zkami chloru. Dla Doktora Zasilacz przygotowa³ krzemianowe owoce, takie, jakie ros³y na jego rodzinnej planecie. Wreszcie wszyscy siк posilili i Statek by³ gotуw do drogi. Akumulatory, st³oczone w rogu, znуw zapad³y w b³og¹ drzemkк. Oko rozszerzy³o zakres wizji do maksimum, nastawiaj¹c swуj g³уwny organ wzroku na najlepszy odbiуr. Nawet w tej niepewnej sytuacji nie mog³o siк powstrzymaж od uk³adania wierszy. Oznajmi³o w³aœnie, ¿e pracuje nad nowym poematem epickim”Zorza kosmiczna”. Poniewa¿ nikt nie chcia³ go s³uchaж, powierzy³o swoje dzie³o Mуzgowi, ktуry rejestrowa³ wszystko bez wyboru: dobre i z³e, ³adne i brzydkie. Silnik nie spa³ nigdy. Ob¿arty cia³em Popychacza, rozwija³ szybkoœж kilkakrotnie przewy¿szaj¹c¹ prкdkoœж œwiat³a. Œciany spiera³y siк miкdzy sob¹, ktуra w czasie ostatniego urlopu by³a bardziej pijana. Gadacz postanowi³ siк odprк¿yж. Oderwa³ siк od Œcian i jego ma³e, okr¹g³e cia³o unosi³o siк w powietrzu, zawieszone na siatce krzy¿uj¹cych siк przewodуw. Myœla³ o Popychaczu. Dziwne! Popychacz mia³ doko³a samych przyjaciу³, a tak szybko go zapomnieli. Ale to nie by³a obojкtnoœж, po prostu Statek stanowi³ zespу³. Oczywiœcie œmierж ka¿dego z cz³onkуw Za³ogi by³a wielk¹ strat¹, ale zespу³ musia³ funkcjonowaж dalej, i to by³ jego g³уwny cel, ktуrego nie mуg³ traciж z oczu. Statek mkn¹³ poœrуd s³oсc kresуw galaktyki.. Mуzg przedstawi³ trasк poszukiwaс w formie spirali, oceniaj¹c szansк znalezienia planety Popychaczy jako z grubsza biar¹c cztery do jednego. W ci¹gu tygodnia znaleŸli planetк prymitywnych Œcian. Obni¿aj¹c lot mogli dostrzec skуrzastych, prostok¹tnych osobnikуw, p³awi¹cych siк w s³oсcu, pe³zaj¹cych po ska³ach lub sp³aszczonych na papierek i bujaj¹cych na wietrze. Œciany Statku westchnк³y tкsknie. Widok ten przywiуd³ im na myœl dom rodzinny. Napotkani ziomkowie nie zetkn¹wszy siк nigdy jeszcze z zespo³em galaktycznym byli nieœwiadomi swego prawdziwego powo³ania i swojej roli w wielkiej rodzinie kosmicznej. Spiralna trasa ich poszukiwaс wiod³a poprzez wiele œwiatуw wymar³ych lub zbyt m³odych, by mog³o na nich powstaж ¿ycie. ZnaleŸli planetк Gadaczy. Pajкcza sieж ich przewodуw przenika³a pу³ kontynentu. Gadacz ch³on¹³ ich widok za poœrednictwem Oka. Rozczuli³ siк nad sob¹. Przypomnia³y mu siк rodzinne strony, jego bliscy przyjaciele. Pomyœla³ o drzewie, ktуre zamierza³ sobie kupiж po powrocie do domu. Przez moment zastanawia³ siк, co on tu w³aœciwie robi gdzieœ na kraсcach galaktyki? Otrz¹sn¹³ siк jednak szybko z tego nastroju. Musz¹ przecie¿ w koсcu znaleŸж planetк Popychaczy, jeœli tylko bкd¹ odpowiednio d³ugo szukali. Przynajmniej mia³ tak¹ nadziejк. Mkn¹c przez niezbadane peryferie galaktyki i mijaj¹c rozleg³e wypalone œwiaty, natknкli siк na planetк pierwotnych Silnikуw, p³ywaj¹cych w radioaktywnym oceanie. - To bogate tereny - rzek³ Zasilacz do Gadacza. - Galaktyka powinna przys³aж tutaj Ekipк Kontaktow¹. - Prawdopodobnie wyœl¹ po naszym powrocie - odpar³ Gadacz. Gadacz i Zasilacz byli ze sob¹ blisko zwi¹zani. Ich przyjaŸс wykracza³a daleko poza wiкzy ³¹cz¹ce ca³¹ Za³ogк. Nie tylko dlatego, ¿e byli jej najm³odszymi cz³onkami, chocia¿ mia³o to oczywiœcie du¿e znaczenie. Przede wszystkim jednak pe³nili na Statku podobne funkcje i to zadecydowa³o o ich wzajemnym stosunku. Gadacz t³umaczy³ wszelkie informacje na rу¿ne jкzyki; Zasilacz przetwarza³ energiк na rу¿ne rodzaje pokarmu. A poza tym byli trochк do siebie podobni. Gadacz sk³ada³ siк z g³уwnego rdzenia i promieniœcie rozchodz¹cych siк przewodуw; Zasilacz z rdzenia i promieniœcie rozchodz¹cych siк macek. Gadacz uwa¿a³ Zasilacza za drugiego po sobie na Statku, jeœli chodzi o stopieс œwiadomoœci. Nie mуg³ nigdy zrozumieж, jak przebiegaj¹ procesy myœlowe u innych. Coraz wiкcej s³oсc, coraz wiкcej planet! Silnik zacz¹³ siк przegrzewaж. Zwykle u¿ywali go tylko do startu, l¹dowania i precyzyjnego manewrowania Statkiem poœrуd gкœciejszych skupisk planet. Teraz pracowa³ bez przerwy ca³ymi tygodniami i wyczerpanie zaczyna³o siк na nim wyraŸnie odbijaж. Zasilacz, pospo³u z Doktorem, sprokurowali mu system ch³odz¹cy. By³ on bardzo prymitywny, ale cу¿ - musia³ wystarczyж. Zasilacz przegrupowa³ atomy azotu, tlenu i wodoru, aby dostarczyж substancji och³adzaj¹cej. Doktor zaleci³ Silnikowi d³ugotrwa³y odpoczynek. Oœwiadczy³, ¿e bohaterski staruszek nie poci¹gnie w tej sytuacji d³u¿ej jak tydzieс. W miarк przed³u¿ania siк poszukiwaс duch wœrуd Za³ogi upada³. Stwierdzili, ¿e w przeciwieсstwie do p³odnych Œcian i Silnikуw Popychacze nale¿¹ w galaktyce do rzadkoœci. Œciany porysowane od py³u miкdzygwiezdnego, narzeka³y bez przerwy, ¿e zaraz po powrocie bкd¹ siк musia³y poddaж gruntownym zabiegom kosmetycznym. Gadacz zapewni³ je, ¿e Towarzystwo pokryje zwi¹zane z tym koszty. Nawet Oko ca³e by³o przekrwione od ci¹g³ego wpatrywania siк w przestrzeс. Znуw obni¿yli siк przelatuj¹c nad jakaœ planet¹. Podali jej charakterystykк Mуzgowi, ktуry j¹ przemyœla³. Zeszli jeszcze ni¿ej i ju¿ mogli rozrу¿niж poszczegуlne kszta³ty. Popychacze! Prymitywne Popychacze! Œmignкli z powrotem w gуrк, ¿eby siк przygotowaж. Z tej uroczystej okazji Zasilacz przyrz¹dzi³ dwadzieœcia trzy rodzaje rу¿nych trunkуw. Przez trzy dni Statek by³ pijany. - Gotowi? - spyta³ wreszcie Gadacz, z lekka sko³owany. Mia³ kaca, ktуrego czu³ w koniuszkach wszystkich przewodуw. NieŸle sobie dogodzi³. Pamiкta³ mgliœcie, jak obejmuj¹c Silnik proponowa³ mu, ¿eby po powrocie dzieli³ z nim jego nowe drzewo. Wzdrygn¹³ siк teraz na sam¹ myœl o tym. Reszta Za³ogi te¿ siк ledwie trzyma³a na nogach. Œciany przepuszcza³y wzd³u¿ wszystkich krawкdzi, zbyt zawiane na to, ¿eby je porz¹dnie uszczelniж. Doktor le¿a³ nieprzytomny. Ale najgorzej by³o z Zasilaczem. Jego organizm mуg³ siк adaptowaж do ka¿dego rodzaju paliwa, poza atomowym, i Zasilacz prуbowa³ wszystkich przyrz¹dzanych przez siebie trunkуw - czy by³ to niezrуwnowa¿ony jod, czysty tlen czy superna³adowany ester. Znajdowa³ siк w op³akanym stanie. Jego macki, o tak zwykle zdrowej wodnistej barwie, ca³e by³y w pomaraсczowe ¿y³ki. Zasilacz w straszliwej mкce pozbywa³ siк teraz tego wszystkiego. Jedynymi trzeŸwymi na Statku byli Mуzg i Silnik. Mуzg nie pi³ - rzecz niezwyk³a jak na weterana podrу¿y kosmicznych, chocia¿ typowa dla niego - Silnik oczywiœcie nie mуg³ piж. S³uchali w³aœnie Mуzgu, ktуry na podstawie podanego przez Oko opisu powierzchni planety informowa³ ich o rу¿nych rewelacjach. Odkry³ mianowicie obecnoœж jakiejœ metalowej konstrukcji i wyst¹pi³ z przera¿aj¹c¹ koncepcj¹, ¿e Popychacze stworzy³y na tej planecie cywilizacjк mechaniczn¹. - To niemo¿liwe - orzek³y stanowczo trzy Œciany i wiкkszoœж Za³ogi by³a sk³onna siк z nimi zgodziж. Jedyny metal, z jakim siк kiedykolwiek zetknкli, spoczywa³ g³кboko w ziemi albo poniewiera³ siк w postaci pordzewia³ego z³omu. - Chcesz powiedzieж, ¿e oni produkuj¹ rу¿ne rzeczy z metalu? - zapyta³ Gadacz. - Ze zwyk³ego martwego metalu? A co by z tego mogli zrobiж? - Nic - odpar³ Zasilacz kategorycznie. - Wszystko by siк ci¹gle ³ama³o. Bo metal n i e w i e, jakie s¹ granice jego wytrzyma³oœci. Ale wszystko wskazywa³o na to, ¿e Mуzg ma racjк. Oko powiкkszy³o obraz i mogli teraz zobaczyж obszerne schronienia, pojazdy i inne przedmioty z nie o¿ywianego materia³u, zbudowane przez Popychaczy. Nie bardzo to wszystko rozumieli, w ka¿dym razie nie by³ to dobry znak. Ale i tak najgorsze mieli za sob¹. ZnaleŸli wreszcie planetк Popychaczy. Pozosta³o im jeszcze tylko namуwiж jednego z mieszkaсcуw planety, by do nich przysta³. Ta sprawa jednak nie powinna nastrкczaж trudnoœci. Gadacz wiedzia³, ¿e wspу³dzia³anie jest naczeln¹ zasad¹ obowi¹zuj¹c¹ w ca³ej galaktyce, nawet wœrуd ludуw pierwotnych. Zdecydowali siк nie l¹dowaж w rejonie gкsto zaludnionym. Oczywiœcie nie by³o powodu spodziewaж siк nieprzyjaznego przyjкcia, ale nawi¹zanie kontaktu z Popychaczami jak gatunkiem nale¿a³o do Ekipy Kontaktowej. A im zale¿a³o na jednym osobniku. Wybrali wiкc teren mo¿liwie odludny i wyl¹dowali dopiero, gdy po tej stronie planety zapad³y ciemnoœci. Niemal natychmiast dostrzegli samotnego Popychacza. Oko zaadaptowa³o siк do ciemnoœci i obserwowali wszystkie jego ruchy. Po chwili Popychacz po³o¿y³ siк przy niewielkim ognisku. Mуzg wyjaœni³ im, ¿e jest to typowy dla tych stworzeс sposуb odpoczywania. Tu¿ przed œwitem Œciany siк rozst¹pi³y i ze Statku wyszli Zasilacz, Gadacz i Doktor. Zasilacz ruszy³ pierwszy i klepn¹³ Popychacza po ramieniu. Gadacz wysun¹³ mackк, aby nawi¹zaж z nim kontakt. Popychacz otworzy³ swoje narz¹dy wzroku, mrugn¹³ nimi, nastкpnie poruszy³ otworem gкbowym, wreszcie zerwa³ siк na nogi i zacz¹³ uciekaж. Trzej przedstawiciele Za³ogi byli zdumieni. Popychacz nie zainteresowa³ siк nawet, czego od niego chc¹. Gadacz siкgn¹³ gwa³townie jednym ze swoich przewodуw i z³apa³ Popychacza z odleg³oœci jakichœ piкжdziesiкciu stуp za jedn¹ nogк. Popychacz upad³. - ObchodŸ siк z nim ostro¿nie! - zawo³a³ Zasilacz. Mуg³ siк nas przestraszyж. Jego czu³ki zafalowa³y na sam¹ myœl o tym, ¿e Popychacz, ze swoimi wielokrotnymi organami, jedno z najdziwniejszych zjawisk w ca³ej galaktyce, mуg³by siк kogokolwiek przestraszyж. Zasilacz i Doktor pospieszyli do le¿¹cego, podnieœli go i zaprowadzili do Statku. Œciany rozst¹pi³y siк, a nastкpnie zamknк³y za nimi szczelnie. Puœcili Popychacza i przygotowali siк do rozmowy. Uwolniony, skoczy³ natychmiast do miejsca, w ktуrym zamknк³y siк Œciany. Zacz¹³ waliж w nie rozpaczliwie, a jego rozchylony otwуr gкbowy wibrowa³. - Uspokуj siк! - wykrzyknк³a Œciana. Wydк³a siк przewracaj¹c Popychacza na ziemiк. Poderwa³ siк natychmiast i zacz¹³ biec przed siebie. - Zatrzymajcie go! - zawo³a³ Gadacz. - Mo¿e sobie zrobiж krzywdк. Jeden z Akumulatorуw zdo³a³ siк rozbudziж na tyle, ¿e zabieg³ mu drogк. Popychacz przewrуci³ siк, ale zaraz siк podniуs³ i pobieg³ dalej. Przewody Gadacza siкga³y a¿ na dziуb Statku; jednym z nich z³apa³ wpу³ Popychacza. Popychacz zacz¹³ szarpaж go za czu³ki i Gadaz ust¹pi³ natychmiast. - Pod³¹cz go do sieci! - wykrzykn¹³ Zasilacz. - Mo¿e jakoœ siк z nim dogadamy. Gadacz zbli¿y³ jeden ze swoich przewodуw do g³owy Popychacza, ko³ysz¹c nim i w ten ogуlnie przyjкty sposуb sygnalizuj¹c chкж porozumienia. Ale Popychacz w dalszym ci¹gu zachowywa³ siк dziko; odskoczy³ jak oparzony wymachuj¹c zapamiкtale trzymanym w rкku kawa³kiem metalu. - Jak myœlisz, co on zamierza z tym zrobiж? - zapyta³ Zasilacz. Popychacz zaatakowa³ jedn¹ ze Œcian, wal¹c w ni¹ bez opamiкtania. Œciana zesztywnia³a instynktownie i metal trzasn¹³. - Zostawmy go - powiedzia³ Gadacz. - Niech siк uspokoi. Gadacz odby³ naradк z Mуzgiem, ale nie bardzo wiedzieli, co z tym fantem zrobiж. Na w³¹czenie w uk³ad ³¹cznoœci na pewno siк nie zgodzi. Ilekroж Gadacz zbli¿a³ do niego ktуryœ ze swoich przewodуw, Popychacz zdradza³ objawy dzikiej paniki. ZnaleŸli siк chwilowo w impasie. Mуzg odrzuci³ propozycjк z³apania innego Popychacza. Uwa¿a³ zachowanie tego osobnika za typowe, a tym samym wszelkie dalsze prуby za bezcelowe. Nawi¹zaniem kontaktu z ca³¹ planet¹ powinna siк zreszt¹ zaj¹ж Ekipa Kontaktowa. Je¿eli nie zdo³aj¹ siк porozumieж z tym Popychaczem, nie porozumiej¹ siк z ¿adnym innym z tej planety. - Wydaje mi siк, ¿e wiem, na czym polega k³opot powiedzia³o Oko i wpe³z³o na jeden z Akumulatorуw. - Te Popychacze stworzy³y tu cywilizacjк mechaniczn¹. Ale zastanуwmy siк, jak do tego dosz³y. Najpierw zaczк³y u¿ywaж palcуw, tak jak Doktor, do obrуbki metalu. Potem, tak jak ja, zaczк³y wykorzystywaж swoje organy wzroku. I prawdopodobnie wiele innych narz¹dуw. - Oko zawiesi³o g³os dla uzyskania wiкkszego efektu. - Te Popychacze sta³y siк z czasem niewyspecjalizowane. Przez kilka godzin trwa³y na ten temat spory. Œciany utrzymywa³y, ¿e ¿adna inteligentna istota nie mo¿e byж niewyspecjalizowana. To siк po prostu w galaktyce nie zdarza³o. Ale z drugiej strony mieli najlepszy dowуd w postaci miast i pojazdуw zbudowanych przez Popychacze, nie mуwi¹c ju¿ o osobniku, ktуrego goœcili na pok³adzie Statku, niew¹tpliwie zdolnym do mnуstwa rzeczy. Potrafi³ w³aœciwie robiж wszystko poza popychaniem. Wyjaœnienie Mуzgu by³o po³owiczne. - To nie jest planeta prymitywna. Jest ona stosunkowo stara i od tysiкcy lat powinna byж w³¹czona w ogуlny system wspу³dzia³ania. Poniewa¿ jednak nie by³a, zamieszkuj¹ce j¹ Popychacze wynaturzy³y siк. Ich wrodzona zdolnoœж, ich specjalnoœж polega³a na popychaniu, ale po prostu nie mia³y co popychaж. W konsekwencji rozwinк³y kulturк nienormaln¹ dla swego gatunku. - Na czym dok³adnie polega ta kultura, mo¿emy tylko zgadywaж. Z tego jednak, coœmy zobaczyli, nale¿y wnosiж, ¿e Popychacze s¹ niewspу³dzia³alne. Mуzg mia³ zwyczaj wyg³aszania najbardziej szokuj¹cych opinii z niewzruszonym spokojem. - Bardzo mo¿liwe - ci¹gn¹³ nieub³aganie - ¿e te Popychacze nie zechc¹ mieж z nami nic wspуlnego. W tym wypadku nasza szansa znalezienia nastкpnej planety Popychaczy jest w przybli¿eniu jak jeden do dwustu osiemdziesiкciu trzech. - Ale przecie¿ nie mo¿emy mieж pewnoœci, czy nie bкdzie wspу³dzia³a³, dopуki go nie pod³¹czymy do sieci. - Gadacz nie by³ w stanie zrozumieж, jak istota inteligentna mo¿e odmуwiж wspу³dzia³ania. - Ale w jaki sposуb? - spyta³ Zasilacz. B³yskawicznie podjкli decyzjк. Doktor podszed³ wolno do Popychacza, ktуry cofn¹³ siк przed nim gwa³townie. Tymczasem Gadacz wystawi³ jeden ze swoich przewodуw na zewn¹trz i jak pкtl¹ obj¹³ nim Popychacza od ty³u. Popychacz przywar³ do Œciany, a wtedy Gadacz wprowadzi³ mu przewуd do gniazdka w mуzgu. Popychacz zemdla³. Kiedy odzyska³ przytomnoœж, Zasilacz i Doktor musieli trzymaж go za wszystkie odnу¿a, ¿eby nie wyrwa³ przewodu. Gadacz wysili³ ca³¹ swoj¹ inteligencjк, ¿eby opanowaж jego jкzyk. Nie by³o to zreszt¹ specjalnie trudne. Wszystkie jкzyki Popychaczy nale¿a³y do tej samej rodziny, a ten nie stanowi³ wyj¹tku. Gadacz szybko na podstawie kilku z³apanych myœli Popychacza opracowa³ schemat porozumienia. Ale Popychacz milcza³. - Trzeba go chyba nakarmiж - odezwa³ siк Zasilacz. Uœwiadomili sobie, ¿e minк³y ju¿ dwa dni, odk¹d go przyprowadzili na Statek. Zasilacz przygotowa³ wiкc porcjк standardowego po¿ywienia Popychaczy i podsun¹³ mu. - O rany, stek! - wykrzykn¹³ Popychacz. Przewody Gadacza rozbrzmia³y radoœci¹ ca³ej Za³ogi. Nareszcie siк odezwa³! Gadacz zbada³ jego s³owa i przeszuka³ archiwum swojej pamiкci. Wiedzia³ o oko³o dwustu jкzykach Popychaczy i o wielu prostych narzeczach. Stwierdzi³, ¿e ich Popychacz pos³uguje siк mieszanin¹ dwуch jкzykуw. Tymczasem Popychacz najad³ siк i rozejrza³ doko³a. Gadacz pochwyci³ jego myœli i przekaza³ je Za³odze. Ich goœж mia³ dziwny sposуb patrzenia na Statek. Widzia³ go jako orgiк barw. Œciany falowa³y; przed nim znajdowa³o siк coœ w rodzaju ogromnego zielono-czarnego paj¹ka, ktуrego pajкczyna oplata³a ca³y Statek przenikaj¹c do g³уw wszystkich cz³onkуw Za³ogi. Oko wyda³o mu siк dziwnym nagim stworzonkiem, czymœ pomiкdzy odartym ze skуry krуlikiem a ¿у³tkiem jajka. Gadacz by³ zafascynowany nowymi perspektywami, jakie otwiera³ przed nim umys³ Popychacza. Nigdy dot¹d nie patrzy³ na swoje otoczenie w taki sposуb. Ale teraz, kiedy Popychacz zwrуci³ mu na to uwagк, musia³ przyznaж, ¿e Oko j e s t ³adnym, mi³ym stworzonkiem. Wreszcie nawi¹zali ³¹cznoœж. - Kim wy do diab³a jesteœcie? - zapyta³ Popychacz znacznie ju¿ spokojniejszy ni¿ w ci¹gu ubieg³ych dwуch dni. - Dlaczegoœcie mnie porwali? Czy ja zwariowa³em? - Nie - odpar³ Gadacz. - Nie cierpisz na ¿adn¹ psychiczn¹ chorobк. Jesteœmy galaktycznym statkiem handlowym. Burza znios³a nas z kursu i straciliœmy naszego Popychacza. - Dobrze, ale co to ma wspуlnego ze mn¹? - Chcielibyœmy, ¿ebyœ siк przy³¹czy³ do naszej Za³ogi i zast¹pi³ go. Po tym wyjaœnieniu Popychacz zastanowi³ siк. Gadacz wyczuwa³ zamкt w jego myœlach. Popychacz nie by³ pewny, czy to rzeczywistoœж, czy jakieœ przywidzenie. Na koniec zdecydowa³, ¿e jednak jest przy zdrowych zmys³ach. - Pos³uchajcie, ch³opcy - powiedzia³ - nie mam pojкcia, kim jesteœcie i czy to wszystko ma w ogуle jakiœ sens. W ka¿dym razie muszк siк st¹d wydostaж. Jestem na urlopie i je¿eli nie wrуcк na czas, armia Stanуw Zjednoczonych mo¿e siк niepokoiж. Gadacz poprosi³ Popychacza o dodatkowe informacje na temat”armii” i przekaza³ je Mуzgowi. - Te Popychacze stale walcz¹ miкdzy sob¹ - brzmia³a konkluzja Mуzgu. - Ale dlaczego? - zapyta³ Gadacz. Ze smutkiem musia³ sam przed sob¹ przyznaж, ¿e Mуzg ma¿e mieж racjк. Popychacz rzeczywiœcie nie by³ skory do wspу³dzia³ania. - Chкtnie bym wam pomуg³ w tej sytuacji, ch³opcy rzek³ Popychacz - ale nie wiem, sk¹d wam przysz³o do g³owy, ¿e potrafi³bym popchn¹ж coœ tak ogromnego jak ten Statek. Trzeba by ca³ego dywizjonu czo³gуw, ¿eby go ruszyж z miejsca. - No i wy popieracie te wojny? - zapyta³ Gadacz, za podszeptem Mуzgu. - Nikt nie lubi wojen, a ju¿ najmniej ci, co musz¹ na nich gin¹ж. - No to po co je prowadzicie? Popychacz zrobi³ swoim otworem gкbowym ruch, ktуry Oko pochwyci³o i przekaza³o Mуzgowi. - ¯eby zabiж albo zostaж zabitym. Wiecie chyba, ch³opcy, co to jest wojna, prawda? - My nie prowadzimy ¿adnych wojen - odpar³ Gadacz. - Szczкœciarze - rzek³ z gorycz¹ Popychacz. - My owszem, i to du¿o. - Na pewno chcia³byœ z tym skoсczyж - zapyta³ Gadacz, ktуremu Mуzg zd¹¿y³ ju¿ wszystka wyjaœniж. - Oczywiœcie ¿e chcia³bym. - To przy³¹cz siк do nas. Zostaс naszym Popychaczem. Popychacz wsta³ i podszed³ do Akumulatora. Usiad³ na nim i posk³ada³ swoje gуrne koсczyny. - A w jaki sposуb, do diab³a, ja mуg³bym skoсczyж ze wszystkimi wojnami? - zapyta³. - Nawet gdybym poszed³ do wielkich szyszek i powiedzia³... - Nie bкdziesz musia³ - przerwa³ mu Gadacz. - Zabierz siк tylko z nami. Popchnij nas do naszej bazy. Galaktyka wyœle na wasz¹ planetк Ekipк Kontaktow¹ i to na pewno po³o¿y kres waszym wojnom. - Dziwne rzeczy mуwicie - odpar³ Popychacz. I twierdzicie, ch³opcy, ¿eœcie tu zab³¹dzili, co? Niez³e! Nie ma obawy. ¯adne potwory nie opanuj¹ Ziemi. Zdumiony Gadacz usi³owa³ zrozumieж tok jego rozumowania. Czy¿by powiedzia³ coœ niew³aœciwego? Czy to mo¿liwe, ¿eby Popychacz go nie zrozumia³? - Myœla³em, ¿e chcia³eœ skoсczyж z wojnami - rzek³ Gadacz. - Owszem, chcia³bym. Ale nie chcк, ¿eby ktokolwiek nam to narzuca³. Nie jestem zdrajc¹. I w tym wypadku bкdк walczy³. - Ale nikt wam tego nie narzuci. Skoсczycie z wojnami, bo po prostu nie bкdzie potrzeby siк biж. - A czy wy wiecie, dlaczego my walczymy? - To jest oczywiste. - Tak? Ciekawe, jak to rozumiecie. - Wy, Popychacze, wypad³yœcie z g³уwnego nurtu ¿ycia galaktyki - wyjaœni³ Gadacz. - Wasz¹ specjalnoœci¹ jest pchanie, a tu nie macie co pchaж. A tym samym nie macie pracy. Zajmujecie siк wiкc rу¿nymi rzeczami, takimi jak metale czy inne przedmioty nieo¿ywione, ale nie macie z tego w³aœciwie ¿adnej satysfakcji. Nie znajduj¹c ujœcia dla waszego prawdziwego powo³ania, odczuwacie sta³y niepokуj, ktуry z kolei prowadzi do ustawicznych wojen. Jak tylko znajdziecie swoje miejsce w powszechnym galaktycznym wspу³dzia³aniu - a zapewniam ciк, ¿e jest to miejsce wa¿ne - wasze wojny wstan¹. Po co robiж rzeczy sprzeczne z natur¹, skoro moglibyœcie zaj¹ж siк popychaniem? Znik³aby wtedy wasza mechaniczna cywilizacja wraz z jej potrzeb¹. Popychacz potrz¹sn¹³ g³ow¹. Gadacz domyœli³ siк, ¿e niewiele z tego wszystkiego zrozumia³. - A na czym polega popychanie? Gadacz wyt³umaczy³ mu najlepiej, jak potrafi³. Poniewa¿ jednak czynnoœж ta nie wchodzi³a w zakres jego kompetencji, mia³ jedynie ogуlne pojкcie o tym, co nale¿y do Popychacza. - Chcesz powiedzieж, ¿e to jest to, co powinien robiж ka¿dy Ziemianin? - Oczywiœcie - odpar³ Gadacz. - To jest wasza wielka specjalnoœж. Popychacz zastanawia³ siк nad tym przez kilka minut. - Wydaje mi siк, ¿e wy potrzebujecie fizyka albo telepatyka czy kogoœ w tym rodzaju. A ja siк do niczego takiego nie nadajк. Ja jestem œwie¿o upieczonym architektem. No i poza tym... cу¿... to trudno wyjaœniж. Ale Gadacz ju¿ zrozumia³ przyczynк wahaс Popychacza. Dostrzeg³ w jego myœlach samicк. Nie jedn¹ - dwie, nawet trzy. No i uczucie obcoœci, osamotnienia. Popychacz pe³en by³ w¹tpliwoœci. Ba³ siк. - Kiedy wrуcimy do galaktyki - powiedzia³ w nadziei, ¿e o to w³aœnie chodzi - spotkasz siк z innymi Popychaczami. Bкd¹ wœrуd nich i samice. Wy, Popychacze, jesteœcie do siebie bardzo podobni, bкdziecie siк mogli zaprzyjaŸniж. A jeœli chodzi o uczucie osamotnienia na Statku, to mo¿esz siк nie obawiaж. Po prostu nie rozumiesz jeszcze istoty wspу³dzia³ania. We wspу³dzia³aniu nikt nie jest osamotniony. Popychacz w dalszym ci¹gu rozwa¿a³ mo¿liwoœж zetkniкcia siк ze swoimi pobratymcami. Gadacz nie mуg³ poj¹ж, dlaczego tak go to dziwi. Ca³a galaktyka by³a przecie¿ zaludniona Popychaczami, Gadaczami, Zasilaczami i wielu innymi gatunkami. - Nie mogк uwierzyж, ¿e ktokolwiek by³by w stanie po³o¿yж kres wojnom - odezwa³ siк Popychacz. - Sk¹d mogк wiedzieж, czy nie k³amiecie? Gadacz by³ bliski za³amania. Mуzg mia³ najwidoczniej racjк twierdz¹c, ¿e Popychacze s¹ niewspу³dzia³alne. Czy¿by to mia³ byж ich koniec? Czy on i ca³a Za³oga maj¹ przez g³upotк bandy Popychaczy spкdziж resztк ¿ycia w przestrzeni kosmicznej? Ale nawet mimo takich myœli potrafi³ wspу³czuж Popychaczowi. To musi byж jednak straszne - ci¹g³e w¹tpliwoœci, wieczna niepewnoœж, brak zaufania do wszystkich. Je¿eli Popychacze nie odnajd¹ swojego miejsca w galaktyce, prкdzej czy pуŸniej wygin¹. Od dawna powinny siк w³¹czyж w ogуlnogalaktyczne wspу³dzia³anie. - Jak mam ciк przekonaж? - zapyta³ Gadacz. W ostatecznej rozpaczy otworzy³ przed Popychaczem wszystkie swoje obwody: pokaza³ mu dobroduszn¹ gburowatoœж Silnika, beztroski humor Œcian, poetyckie prуby Oka, prу¿n¹, ale w gruncie rzeczy poczciw¹ naturк Zasilacza. Otworzy³ swуj umys³ i roztoczy³ przed Popychaczem widok swojej ojczystej planety, swojej rodziny i drzewa, ktуre zamierza³ kupiж po powrocie do domu. Obrazy te opowiada³y o nich wszystkich, mieszkaсcach rу¿nych planet, reprezentuj¹cych najrу¿niejsze etyki, z³¹czonych silnymi wiкzami galaktycznego wspу³dzia³ania. Popychacz ogl¹da³ to wszystko w milczeniu. Na koniec potrz¹sn¹³ g³ow¹. Myœl towarzysz¹ca temu gestowi by³a niepewna, s³aba, ale - negatywna. Gadacz poleci³ Œcianom, ¿eby siк rozst¹pi³y. Œciany us³ucha³y i Popychacz patrzy³ na to w zdumieniu. - Mo¿esz sobie iœж - powiedzia³ Gadacz - wyci¹gnij tylko przewуd z g³owy i idŸ. - A wy co zrobicie? - Poszukamy innej planety Popychaczy. - Gdzie? Mars? Wenus? - Nie wiemy. Nie pozostaje nam nic innego, jak ufaж, ¿e gdzieœ w tym rejonie jest jeszcze jakaœ planeta Popychaczy. Popychacz spojrza³ na ziej¹cy przed nim otwуr, a potem z powrotem na Za³ogк. Zawaha³ siк; jego twarz wykrzywi³a siк w grymasie niezdecydowania. - Czy wszystko to, co mi pokaza³eœ, to prawda? OdpowiedŸ by³a zbкdna. - Dobra - oœwiadczy³ nagle Popychacz - zostajк z wami. Jestem skoсczony idiota, ale zostajк. Jeœli o to wam chodzi - a przecie¿ musi wam o to chodziж. Gadacz widzia³, ¿e pod wp³ywem mкki zwi¹zanej z podjкciem tej decyzji Popychacz utraci³ kontakt z rzeczywistoœci¹. Wydawa³o mu siк, ¿e œni sen, w ktуrym decyzje s¹ ³atwe i bez wiкkszego znaczenia. - Jest tylko jeden szkopu³ - rzek³ Popychacz z lekkim odcieniem histerii w g³osie. - Niech mnie diabli wezm¹, ch³opcy, jeœli mam chocia¿ blade pojкcie, jak siк popycha. Mуwiliœcie coœ zdaje siк o przekroczeniu prкdkoœci œwiat³a. Ja bym nie zrobi³ nawet mili na godzinк. - Ale ty musisz umieж popychaж - zapewni³ go Gadacz maj¹c nadziejк, ¿e siк nie myli. Ogуlnie rzecz bior¹c, zna³ mo¿liwoœci Popychaczy, ale czy akurat ten... - Po prostu sprуbuj. - Jasne - zgodzi³ siк Popychacz. - Prкdzej czy pуŸniej muszк siк obudziж z tego snu. Œciany zamknк³y siк przed startem, a Popychacz mуwi³ do siebie: - To œmieszne, myœla³em, ¿e najprzyjemniejsz¹ form¹ spкdzenia urlopu bкdzie camping, a tymczasem zamiast odpoczynku mam jakieœ koszmarne przywidzenia! Silnik poderwa³ Statek do gуry, a Oko prowadzi³o ich w Kosmos coraz dalej od planety. - Jesteœmy ju¿ teraz w otwartej przestrzeni kosmicznej - powiedzia³ Gadacz. Przys³uchiwa³ siк s³owom Popychacza, pe³en obaw, czy tamtemu nie pomiesza³o siк w g³owie. - Oko i Mуzg bкd¹ mi podawa³y kierunek, ja ci go bкdк przekazywa³, a ty bкdziesz zgodnie z nim popycha³. - Chyba jesteœ nienormalny - burkn¹³ Papychacz. Musieliœcie trafiж na niew³aœciw¹ planetк. Chcia³bym, ¿eby siк wreszcie ten koszmar skoсczy³. - Zosta³eœ w³¹czony do wspу³dzia³ania - powiedzia³ zrozpaczony Gadacz. Oto nasz kierunek. Popychaj! Przez chwilк Popychacz nie robi³ nic. Powoli jednak otrz¹sn¹³ siк z oszo³omienia, dochodz¹c do wniosku, ¿e to mimo wszystko rzeczywistoœж. P o c z u ³ wspу³dzia³anie Oka z Mуzgiem, Mуzgu z Gadaczem, Gadacza z Popychaczem, a rуwnoczeœnie wszyscy po³¹czeni byli ze Œcianami i miкdzy sob¹. - Co to? - Popychacz odczu³ jednoœж Statku, ogarniaj¹ce go ciep³o i bliskoœж, jak¹ mo¿na osi¹gn¹ж jedynie we wspу³dzia³aniu. Sprуbowa³ pchn¹ж. Nic. - Sprуbuj jeszcze raz - ¿ebra³ Gadacz. Popychacz bada³ swуj umys³. Spogl¹da³ w otch³aс w¹tpliwoœci i strachu. Na jej dnie zobaczy³ w³asn¹ udrкczon¹ twarz. Mуzg wyjaœni³ mu ten obraz. Popychacze ¿y³y z tymi w¹tpliwoœciami i strachem od wiekуw. Walczy³y ze strachu, zabija³y z w¹tpliwoœci. Oto, co siк sta³o z ich prawdziwym powo³aniem! Cz³owiek-Specjalista-Popychacz zespoli³ Za³ogк, sta³ siк jednym z nich, przycisn¹³ do serca Mуzg i Gadacza. Nagle Statek wystrzeli³ z szybkoœci¹ oœmiokrotnie przekraczaj¹c¹ prкdkoœж œwiat³a, stale przyspieszaj¹c. przek³ad: Zofia Uhrynowska

Œwiat stan¹³ w miejscu Laniganowi znуw œni³o siк ta samo; zdo³a³ siк obudziж z gard³owym okrzykiem. Poderwa³ siк, usiad³ na ³у¿ku i toczy³ wzrokiem doko³a po fioletowych ciemnoœciach. Zкby mia³ zaciœniкte, a zwarte usta rozci¹gnк³y siк jak w upiornym uœmiechu. Poczu³, ¿e ¿ona, Estelle, porusza siк i siada obok niego. Nie spojrza³ na ni¹. Wci¹¿ uwik³any w sen, czeka³ na namacalne dowody istnienia œwiata. Krzes³o poszybowa³o z wolna w poprzek pola widzenia i z cichym pukniкciem trafi³o w œcianк. Twarz Lanigana nieco odtaja³a. Potem na ramieniu poczu³ d³oс Estelle - dotkniкcie z zamierzenia koj¹ce, pali³o jednak jak k³amstwo. - Masz - odezwa³a siк. ¿ona. - Wypij to. - Nie chcк - odpar³ Lanigan. - Ju¿ w porz¹dku. - Tak czy owak, wypij. - Nie, naprawdк. Naprawdк ju¿ w porz¹dku. Chwilowo by³ ca³kiem wolny od w³adzy koszmaru. By³ znowu sob¹, a œwiat by³ znowu dawnym, swojskim œwiatem. Lanigan bardzo to sobie ceni³, nie chcia³ rozstawaж siк z tym doznaniem, nawet za cenк ulgi spowodowanej œrodkiem uspokajaj¹cym. - Jak chcesz - powiedzia³a Estelle. (Nie chce mnie zdenerwowaж. Przera¿am j¹. Przera¿am sam siebie.) - Ktуra to godzina, kochanie? - zapyta³a. Lanigan spojrza³ na zegarek. - Czy to by³ znowu ten sam sen?- zapyta³a Estelle. - Tak, dok³adnie ten sam... Wola³bym o nim nie mуwiж. - Szуsta, piкtnaœcie. - Kiedy to mуwi³, wskazуwki wykona³y gwa³towny skok do przodu - Nie, za piкж siуdma. - Poœpisz jaszcze? - Chyba nie - odpar³ Lanigan. Chyba wstanк. - Jak chcesz, kotku. - Estelle ziewnк³a, zamknк³a oczy, zaraz znowu je otworzy³a i spyta³a: - Kotku, nie s¹dzisz, ¿e by³oby dobrze zadzwoniж do... - Jestem z nim umуwiony na dwunast¹ dziesiкж - powiedzia³ Lanigan. - To œwietnie - ucieszy³a siк Estelle. Znуw zamknк³a oczy. Lanigan patrzy³, jak ogarnia j¹ sen. Jej rudawe w³osy przybra³y kolor bladob³кkitny, westchnк³a g³кboko, raz jeden. Lanigan wsta³ i ubra³ siк. Na ogу³ bywa³ postawnym mк¿czyzn¹, przewa¿nie ³atwym do rozpoznania. Mia³ zdumiewaj¹co wyraŸne rysy. I gкsi¹ skуrkк na szyi. Poza tym nie by³o w nim nic szczegуlnego, z wyj¹tkiem tego, ¿e cierpia³ na powracaj¹cy sen, ktуry go doprowadza³ do ob³кdu. Kilka nastкpnych godzin spкdzi³ na frontowym ganku, obserwuj¹c, narodziny gwiazd na porannym niebie. PуŸniej uda³ siк na przechadzkк. Pech chcia³, ¿e o g³upie dwie ulice od domu natkn¹³ siк na George’a Torsteina. Parк miesiкcy wczeœniej, w chwili nieostro¿noœci, powiedzia³ Torsteinowi o swoim œnie. Torstein by³ jowialnym bufonem, zagorza³ym wyznawc¹ samokontroli, dyscypliny, pragmatyzmu, zdrowego rozs¹dku i innych pozbawionych wdziкku cnуt. Jego twardog³owa postawa”nie pleж bzdur” na chwilк przynios³a Laniganowi ulgк. Teraz jednak dzia³a³a jak papier œcierny. Ludzie pokroju Torsteina byli niew¹tpliw¹ sol¹ tej ziemi i ostoj¹ kraju, ale dla Lanigana zmagaj¹cego siк z przegrywaj¹cego z nieuchwytnym, Torstein by³ ju¿ nie tylko irytuj¹cy by³ nieznoœny. - Czo³em, Tam, jak siк mamy? powita³ go Torstein. - Doskonale - odpar³ Lanigan. Trudno lepiej. Uprzejmie skin¹³ g³ow¹ i zacz¹³ siк oddalaж pod topniej¹cym zielonym niebem. Ale Torsteinowi nie tak ³atwo by³o uciec. - Wiesz, Tom, du¿o myœla³em o twoich k³opotach. Powa¿nie siк o ciebie martwiк. - To bardzo uprzejmie z twojej strony - rzek³ Lanigan. - Ale nie powinieneœ zaprz¹taж sobie g³owy... - Robiк to bo tak chcк - przerwa³ mu Torstein, wypowiadaj¹c czyst¹ jak ³za prawdк: - Interesuj¹ mnie inni, Tom. Zawsze mnie interesowali, od dziecka. A ty od dawna jesteœ moim przyjacielem i s¹siadem. - Nie da siк ukryж - przyzna³ bez entuzjazmu Lanigan. (Kiedy cz³owiek potrzebuje pomocy, najgorzej jest j¹ przyjmowaж.) - Wiesz, Tam, uwa¿am, ¿e nic by ci tak dobrze nie zrobi³o jak ma³y urlop. Torstein na wszystko mia³ proste lekarstwo. Poniewa¿ praktykowa³ lecenie dusz bez licencji, zawsze pilnie uwa¿a³, ¿eby zalecaж œrodki nie wymagaj¹ce recepty. - W tym miesi¹cu naprawdк nie staж mnie na urlop - powiedzia³ Lanigan. (Niebo mia³o teraz odcienie ochry i rу¿u; trzy sosny usch³y na szczapy; wiekowy d¹b przeistoczy³ siк w m³ody kaktus.) Torstein rozeœmia³ siк kordialnie. - Stary, w tym miesi¹cu nie staж ciк na to, ¿eby nie braж urlopu! Pomyœla³eœ o tym? - Nie, chyba nie. - No to pomyœl! Jesteœ przemкczony, spity, istny k³кbek nerwуw. Za du¿o pracujesz! - Ca³y ubieg³y tydzieс przesiedzia³em na zwolnieniu - powiedzia³ Lanigan. Zerkn¹³ na zegarek. Z³ota oprawka zmieni³a siк w o³уw, ale czas by³ chyba dok³adny. Od pocz¹tku rozmowy minк³y prawie dwie godziny. - To za ma³o - perorowa³ Torstein. - Siedzia³eœ w mieœcie, dwa kroki od roboty. Potrzebujesz kontaktu z natur¹, Tom. Kiedy ostatni raz spa³eœ pod namiotem? - Pod namiotem? Chyba nigdy nie spa³em pod namiotem. - Aaa, tu ciк mam! Stary, musisz na nowo nawi¹zaж kontakt z rzeczywistoœci¹. Nie ulice, nie domy, ale gуry, rzeki. Lanigan znowu spojrza³ na zegarek i z ulg¹ stwierdzi³, ¿e jest po dawnemu z³oty. Ucieszy³ siк: b¹dŸ co b¹dŸ da³ za niego szeœжdziesi¹t dolarуw. - Drzewa, jeziora - ci¹gn¹³ swуj wywуd Torstein. - Dotyk trawy rosn¹cej ci pod stopami, widok wysokich czarnych gуr maszeruj¹cych na tle z³ocistego nieba... Lanigan pokrкci³ g³ow¹. - By³em na wsi, George. To mi nic nie daje. Torstein nie dawa³ za wygran¹. - Musisz uciec od sztucznoœci. - Wszystko jest rуwnie sztuczne oœwiadczy³ Lanigan. - Drzewo czy dom - co za rу¿nica? - Domy tworz¹ ludzie - zauwa¿y³ pobo¿nie Torstein. - Drzewa tworzy Bуg! Lanigan co do obu stwierdzeс mia³ swoje w¹tpliwoœci, ale ani myœli zdradzaж je Torsteinowi. - Mo¿e i masz racjк - powiedzia³. - Pomyœlк o tym, co mi powiedzia³eœ. - Pomyœl, koniecznie - rzek³ Totstein. - Tak siк sk³ada, ¿e znam jedno idealne miejsce. W Maine, Tom, zaraz ko³o tego jeziorka... Torstein celowa³ w nieprecyzyjnych opisach. Na szczкœcie dla Lanigana coœ siк zdarzy³o. Po drugiej stronie ulicy dom stan¹³ w p³omieniach. - O cholera! - powiedzia³ Lanigan. - Czyj to dom? - Makelby’ego - odpar³ Torstein. Ju¿ trzeci raz siк u niego pali w tym miesi¹cu. - Mo¿e trzeba by kogoœ zawiadomiж? - Racja, ja to zrobiк - zaoferowa³ siк natychmiast Torstein. - Pamiкtaj o tym miejscu w Maine, Tom. Torstein ruszy³ wzywaж pomoc i wtedy zdarzy³o siк coœ œmiesznego. Ledwie zszed³ z chodnika, beton stopnia³ pod jego lewa stopa. Zaskoczony Torstein wdepn¹³ w ciasto a¿ po kostkк. Szarpn¹³ siк i run¹³ na jezdniк, g³ow¹ w przуd. Tom pospieszy³ mu z pomac¹ zanim beton zastyg³ z powrotem. - Nic ci siк nie sta³o? - zapyta³. - Kostkк sobie skrкci³em, cholera burkn¹³ Torstein. - Nie szkodzi, mogк iœж. Pokuœtyka³ z³o¿yж meldunek o po¿arze. Lanigan posta³ jeszcze chwilк, ciekaw, co bкdzie. Doszed³ do wniosku, ¿e przyczyna ognia by³o samozapalenie. Po kilku minutach, zgodnie z jego przewidywaniami, nast¹pi³o samowygaszenie. Nie nale¿y siк cieszyж z cudzego nieszczкœcia, ale Lanigan nie mуg³ powstrzymaж siк od œmiechu na wspomnienie skrкconej kostki Torsteina. Nawet nag³a powуdŸ na Main Street nie popsu³a mu humoru. Radosnym uœmiechem powita³ przelatuj¹cy niebem pojazd w kszta³cie parowca z ¿у³tymi kominami. Nagle przypomnia³ mu siк sen i na nowo wpad³ w panikк. Poœpiesznie uda³ siк do lekarza. Gabinet doktora Sampsona by³ w tym tygodniu ciasny i ciemny. Zniszczona szara kozetka zniknк³a, jej miejsce zajк³y dwa fotele w stylu Ludwika V i hamak. Wyœwiechtany dywan wreszcie siк pocerowa³, a na œliwkowym suficie widnia³ œlad po papierosie. Portret Andrettiego tkwi³ jednak na dawnym miejscu na œcianie, a ogromna, fantazyjnego kszta³tu popielniczka, lœni³a nienagann¹ czystoœci¹. Wewnкtrzne drzwi otworzy³y siк i wychynк³a spoza nich g³owa doktora Sampsona. - Siemasz - powiedzia³a g³owa. Cwileczkк. - Po czym schowa³a siк. Sampson nie rzuca³ s³уw na wiatr. Cokolwiek mia³ do zrobienia, zrobi³ to istotnie, wed³ug zegarka Lanigana, w trzy sekundy. Minк³a jeszcze jedna sekunda i Lanigan le¿a³ wyci¹gniкty na skуrzanej kozetce i z czyst¹ papierow¹ serwetk¹ pod g³ow¹. Doktor Sampson zaœ pyta³: - No i jak tam, Tom? Jak leci? - Bez zmian. Gorzej. - Sen Lanigan kiwn¹³ g³ow¹. - Przeleжmy go sobie jeszcze raz. - Wola³bym nie. - Boisz siк? - Bojк siк bardziej ni¿ zwykle. - Nawet w tej chwili? - Tak. Zw³aszcza w tej chwili. Zapad³ moment terapeutycznej ciszy. Wreszcie odezwa³ siк doktor Sampson: - Mуwi³eœ mi ju¿ kiedyœ, ¿e boisz siк tego snu, ale nigdy nie powiedzia³eœ, dlaczego a¿ tak siк boisz. - No... Bo to takie g³upie. Sampson mia³ minк powa¿n¹, skupiona, opanowana: minк cz³owieka, dla ktуrego nie ma rzeczy g³upich, cz³owieka, ktуry z natury swojej w niczym nie dostrzega g³upoty. Mo¿e i by³a to poza, ale na Lanigana podzia³a³a ona uspokajaj¹co. - Dobrze, powiem ci - oœwiadczy³ nagle. I zamilk³. - S³ucham - zachкci³ go Sampson. - Wszystko dlatego, ¿e wydaje mi siк, i¿ jakimœ sposobem, ktуrego sam nie rozumiem... - Tak?... - ¯e jakimœ sposobem œwiat mojego snu staje siк œwiatem realnym. Znowu przerwa³, ale zaraz pospiesznie podj¹³ myœl. - I ¿e pewnego dnia obudzк siк w tamtym œwiecie. A wtedy tamten œwiat stanie siк œwiatem rzeczywistym, a ten œwiat bкdzie snem. Obrуci³ siк, ¿eby sprawdziж, jakie wra¿enie wywar³o na doktorze jego szalone wyznanie. Nawet je¿eli go zaniepokoi³o, to nic nie da³ po sobie poznaж. Spokojnie zapala³ fajkк dymi¹cym opuszkiem œrodkowego palca lewej rкki. Zdmuchn¹³ palec i powiedzia³: - Tak, s³ucham dalej. - Dalej? To wszystko, nie ma dalej! Na fioletowym dywanie Sampsona pojawi³a siк plamka wielkoœci жwierжdolarуwki: Ciemnia³a, gкstnia³a, wyrasta w ma³e drzewko owocowe. Sampson zerwa³ fioletowy str¹k, pow¹cha³ go i po³o¿y³ na biurku. Karc¹co, ze smutkiem spojrza³ na Lanigana. - Opowiada³eœ mi ju¿ o swoim œwiecie snu, Tom. Lanigan kiwn¹³ g³ow¹. - Przedyskutowaliœmy go, znaleŸliœmy Ÿrуd³a, przeanalizowaliœmy znaczenie. W ci¹gu minionych kilku miesiкcy ustaliliœmy, zdaje mi siк, dlaczego odczuwasz potrzebк okaleczania siк tym koszmarnym nocnym lкkiem. Lanigan znуw kiwn¹³ rozpaczliwe. - A jednak nie trzymasz siк wnioskуw - skarci³ go Sampson. - Za ka¿dym razem zapominasz, ¿e œwiat twojego snu to tylko sen, i nic poza tym, zbudowany wedle arbitralnych praw snu, ktуre sam stworzy³eœ dla zaspokojenia w³asnych potrzeb psychicznych. - Chcia³bym w to wierzyж - rzek³ Lanigan. - Najgorsze, ¿e ten mуj œwiat snu jest tak piekielnie racjonalny. - Nieprawda - odrzek³ Sampson. To tytko twoja iluzja jest hermetyczna, zamkniкta i samoistna. Dzia³ania cz³owieka opieraj¹ siк na pewnych za³o¿eniach dotycz¹cych natury œwiata. Je¿eli siк przyjmie za³o¿enia, ka¿de zachowanie bкdzie od pocz¹tku do koсca racjonalne. Za to zmiana tych za³o¿eс, fundamentalnych aksjomatуw, jest prawie nie do przeprowadzenia. Jak na przyk³ad udowodnisz facetowi, ¿e nie kieruje nim ukryty nadajnik, ktуry tylko dla niego jest s³yszalny? - Rozumiem - wymamrota³ Lanigan. I tak w³aœnie jest ze mn¹? - Tak, Tam. W rezultacie tak w³aœnie jest z tob¹. Chcesz, ¿ebym ja ci udowodni³, ¿e ten œwiat jest realny, a œwiat twojego snu jest fa³szywy. Obiecujesz rezygnacjк z iluzji pod warunkiem, ¿e ci dostarczy niezbкdnych dowodуw. - Tak, w³aœnie tak! - ucieszy³ siк Lanigan. - Tylko ¿e widzisz, Tom, ja nie potrafiк ich dostarczyж - ci¹gn¹³ Sampson. - Œwiat jest z natury oczywisty, ale nie do udowodnienia. Lanigan chwilк siк zastanawia³, po czym rzek³: - Ale przecie¿, doktorze, nie jestem a¿ tak chory, jak ten facet od ukrytego nadajnika, prawda? - Nie, nie jesteœ. Jesteœ bardziej myœl¹cy, bardziej racjonalny. W¹tpisz w realnoœж œwiata, ale, na szczкœcie, w¹tpisz rуwnie¿ w wiarygodnoœж swojej iluzji. - No to sprуbujmy - poprosi³ Langian. - Rozumiem twуj problem, ale przysiкgam, uwierzк we wszystko, w co tylko si³a woli zdo³am uwierzyж. - Tak naprawdк to ju¿ nie jest mуj teren - rzek³ Sampson. - Tu by trzeba metafizyka. Bojк siк, ¿e nie mam wprawy... - Sprуbuj - b³aga³ Lanigan. - No dobra, sprуbujemy. - Czo³o Sampsona zmarszczy³o siк i spochmurnia³o pod wp³ywem koncentracji. Po chwili powiedzia³: - Wydaje mi siк, ¿e œwiat poznajemy poprzez zmys³y, a wiкc w ostatecznej analizie musimy zawierzyж œwiadectwu zmys³уw. Lanigan pokiwa³ g³ow¹ lekarz mуwi³ dalej. - A zatem., wiemy, ¿e dana, rzecz istnieje, poniewa¿ nasze zmys³y mуwi¹ nam, ¿e ona istnieje. Jak potwierdzamy adekwatnoœж w³asnych obserwacji? Przez porуwnanie z wra¿eniami zmys³owymi innych ludzi. Je¿eli zmys³y innych ludzi zgadzaj¹ siк co do istnienia danej rzeczy, oznacza to, ¿e nasze w³asne zmys³y nie k³ami¹. Lanigan zastanowi³ siк nad tym i powiedzia³: - Czyli ¿e œwiat realny jest tym, czym wydaje siк wiкkszoœci ludzi. Sampson skrzywi³ siк. - Uprzedza³em ciк, ¿e metafizyka nie jest moj¹ mocn¹ stron¹. Powiedzia³bym jednak, ¿e twoja definicja jest do przyjкcia. - No tak... Ale za³у¿my, doktorze, ¿e wszyscy obserwatorzy siк myl¹? Za³у¿my, na przyk³ad, ¿e jest wiele œwiatуw i wiele rzeczywistoœci, nie tylko jedna? Za³у¿my ¿e to, co widzimy, jest tylko przypadkowo wybran¹ wersj¹ istnienia spoœrуd nieskoсczonej liczby wersji istnienia? Albo te¿ za³у¿my, ¿e cech¹ rzeczywistoœci jest zdolnoœж do przemian i ¿e ja w jakiœ sposуb mam zdolnoœж postrzegania tych przemian? Sampson westchn¹³, zlokalizowa³ ma³ego, zielonego nietoperza, ktуry t³uk³ mu siк pod marynarka i bezwiednie zdusi³ go linijk¹. - No widzisz - powiedzia³. - Nie jestem w stanie podwa¿yж ani jednego z twoich za³o¿eс. Myœlк, Tom, ¿e lepiej bкdzie, jeœli przeœledzimy ca³y sen od pocz¹tku do koсca. Lanigan skrzywi³ siк. - Naprawdк wola³bym nie. Mam przeczucie... - Wiem, ¿e masz przeczucie uœmiechn¹³ siк Sampsan. - Ale nareszcie zdoby³byœ dowody, w tк albo wewtк, raz na zawsze, prawda? - Chyba tak - przyzna³ Lanigan. Zdoby³ siк na odwagк - bardzo nieroztropnie - i powiedzia³: - No wiкc zaczyna siк... mуj sen zaczyna siк... Nim skoсczy³ to mуwiж, ogarnк³a go groza. Poczu³ zawrуt g³owy, md³oœci, lкk. Usi³owa³ podnieœж siк z kozetki. Twarz doktora unosi³a siк nad nim jak balon. Dostrzeg³ b³ysk metalu, us³ysza³ g³os Sampsona: - Postaraj siк rozluŸniж... krуtki atak... pomyœl o czymœ przyjemnym. Potem albo Lanigan, albo œwiat, albo obaj, stracili przytomnoœж. Lanigan i (lub) œwiat wrуcili do przytomnoœci. Up³yw czasu dokona³ siк albo nie. Wszystko mog³o siк zdarzyж albo nie. Lanigan usiad³ i popatrzy³ na Sampsona. - Jak siк teraz czujesz? - zapyta³ Sampson. - Czujк siк dobrze - odpowiedzia³ Lanigan. - Co to by³o? - Chwila s³aboœci. Odpocznij jeszcze trochк. I Lanigan po³o¿y³ siк z powrotem i usi³owa³ narzuciж sobie spokуj. Lekarz siedzia³ przy biurku i coœ pisa³. Lanigan z zamkniкtymi oczami doliczy³ do dwudziestu, po czym ostro¿nie uniуs³ powieki. Sampson dalej coœ pisa³. Lanigan rozejrza³ siк po pokoju, policzy³ piкж obrazkуw na œcianie, policzy³ drugi raz, spojrza³ na zielony dywan, zmarszczy³ brwi, znowu przymkn¹³ oczy. Tym razem odliczy³ do piкжdziesiкciu. - No jak, chcia³byœ teraz pogadaж? - zapyta³ Sampson, zamykaj¹c notes. - Nie, nie w tej chwili - odpar³ Lanigan. (Piкж obrazkуw, zielony dywan.) - Jak sobie ¿yczysz - powiedzia³ lekarz. - Zdaje mi siк, ¿e czas wizyty dobiega koсca. Ale gdybyœ chcia³ jeszcze pole¿eж, w poczekalni... - Nie, dziкkujк, pуjdк do domu rzek³ Lanigan. Wsta³ i po zielonym dywanie doszed³ do drzwi. Odwrуci³ siк do piкciu obrazkуw i lekarza, ktуry pos³a³ mu uœmiech pe³en otuchy. Nastкpnie wyszed³ do poczekalni, przez poczekalniк do g³уwnych drzwi, przez g³уwne drzwi i korytarz do schodуw, schodami na ulicк. Szed³ i patrzy³ na drzewa, na ktуrych zielone liœcie porusza³y siк w podmuchach wiatru lekko i w sposуb ³atwy do przewidzenia. Pojazdy pod¹¿a³y prawid³owo lew¹ stron¹ jezdni w jednym kierunku, a praw¹ w drugim. Nieba by³o niezmiennie b³кkitne i to najwyraŸniej ju¿ od jakiegoœ czasu. Sen? Uszczypn¹³ siк. Uszczypniкcie we œnie? Nie budzi³ siк. Krzykn¹³. Krzyk w wyobraŸni? Nie budzi³ siк. By³ na ulicy œwiata swojego koszmaru. Na pierwszy rzut oka by³a to normalna miejska ulica, p³yty chodnika, samochody, ludzie, budynki, gуra niebo, na niebie s³oсce. Wszystko normalnie. Tylko, ¿e n i c s i к n i e dzia³o. Chodnik ani razu nie ugi¹³ mu siк pod stopami. Po przeciwnej stronie ulicy sta³ Pierwszy Miejski Bank Narodowy - sta³ tam od wczoraj, a to ju¿ by³o niedobrze; najgorsze jednak, ¿e bкdzie tam sta³ i jutro, bankowo, i pojutrze, i za rok te¿. Pierwszy Miejski Bank Narodowy (rok za³o¿enia 1892) by³ groteskowo bezwolny. Nigdy nie przeistoczy siк w grobowiec, w samolot, w szkielet prehistorycznego potwora. Pozostanie nudnym gmachem z betonu i stali, kurczowo przywi¹zanym do w³asnej niezmiennoœci, pуki nie przyjd¹ ludzie z narzкdziami i nie przeprowadz¹ nudnej operacji rozbiуrki. Lanigan szed³ przez zatrzymany œwiat, pod b³кkitnym niebem obrze¿onym myl¹c¹ bia³¹ œwiat³oœci¹, ktуra z³oœliwie obiecywa³a coœ, czego nigdy nie bкdzie. Ruch uliczny by³ nieub³aganie prawostronny, ludzie przechodzili po pasach, niezgodnoœж zegarуw siкga³a najwy¿ej minut. Gdzieœ tam za miastem le¿a³a wieœ, ale Lanigan wiedzia³, ¿e trawa nie roœnie tam ludziom pod stopami, a jedynie tkwi w ziemi, rosn¹c oczywiœcie, ale w sposуb niedostrzegalny, bezu¿yteczny dla zmys³уw. Gуry zaœ, choж wci¹¿ wysokie i czarne, by³y olbrzymami zatrzymanymi w pу³ kroku. Ju¿ nigdy nie pomaszeruj¹ na tle z³ocistego (albo fioletowego, albo zielonego) nieba. Istot¹ ¿ycia, mуwi³ mu kiedyœ doktor Sampson, jest zmiana. Istot¹ œmierci jest bezruch. Nawet trup ma w sobie szcz¹tki ¿ycia, dopуki jego cia³o podlega gniciu, dopуki robaki pas¹ siк na jego niewidz¹cym oku, a muchy wysysaj¹ soki z popкkanych jelit. Lanigan obrzuci³ wzrokiem zw³oki œwiata i stwierdzi³ jego zgon. Wrzasn¹³ przeraŸliwie. Wrzeszcza³ i wtedy, kiedy ludzie zaczкli siк wokу³ niego gromadziж i gapiж (ale nic nie robili i wcale siк nie zmieniali), a potem nadszed³ policjant, tak jak mu nakazywa³ obowi¹zek (ale s³oсce ani na moment nie zmieni³o kszta³tu), a potem nudn¹ ulic¹ nadjecha³a karetka (ale bez tr¹bek, bez dziwek, na czterech ko³ach zamiast na mi³ych dla oka trzech lub dwudziestu piкciu), a potem sanitariusze wnieœli go do budynku stoj¹cego dok³adnie tam, gdzie siк go spodziewali, i ludzie, ktуrzy siк nie zmieniali, bardzo du¿o gadali, zadawali mnуstwo pytaс w pokoju o nieustкpliwie bia³ych œcianach. I nadszed³ wieczуr, i nadszed³ ranek, i min¹³ pierwszy dzieс. przek³ad: Jolanta Kozak

W trzech czкœciach Oaxe II by³a ma³¹ nudn¹, zacofan¹ planet¹ w pobli¿u Oriona. Jej mieszkaсcy pochodzili od Ziemian i nadal przestrzegali obowi¹zuj¹cych na Zielni obyczajуw. Sкdzia Abner Low by³ jedynym Ÿrуd³em prawa na tej ma³ej planecie. Wiкkszoœж spraw, jakie do niego trafia³y, dotyczy³a granic posiad³oœci lub w³asnoœci œwiс i gкsi, obywatele Oaxe II mieli bowiem ma³o zami³owania do przestкpstw. Ale pewnego dnia wyl¹dowa³ tu statek kosmiczny, ktуry przywiуz³ recydywistк Timothy’ego Monta i jego adwokata. Przybyli na Oaxe II szukaj¹c schronienia i sprawiedliwoœci. A kolejnym statkiem przylecieli trzej policjanci oraz oskar¿yciel publiczny. - Wysoki S¹dzie - oœwiadczy³ prokurator - ten szatan wcielony pope³ni³ potworn¹ zbrodniк. Timothy Mont, proszк Wysokiego Sadu, spali³ sierociniec! Co wiкcej, zanim uciek³, przyzna³ siк do winy. Mam tu jego zeznanie, podpisane w³asnorкcznie. Na to wsta³ adwokat Monta, blady mк¿czyzna o zimnych, rybich oczach. - Domagam siк uchylenia wyroku. - Wykluczone - odpar³ sкdzia Low. - Spalenie sierociсca to okropne przestкpstwo. - To prawda - zgodzi³ siк adwokat. - W wiкkszoœci przypadkуw. Ale mуj klient pope³ni³ ten czyn na planecie Altira III. Czy Wysoki S¹d orientuje siк w panuj¹cych tam zwyczajach? - Nie - przyzna³ sкdzia. - Na Altirze III - informowa³ adwokat wszystkie sieroty uczy siк sztuki zabijania w celu redukcji populacji s¹siednich planet. Spalaj¹c sierociniec mуj klient uratowa³ tysi¹ce, mo¿e nawet miliony niewinnych istot. Dlatego powinien zostaж uznany za bohatera narodowego. - Czy to, co powiedziano tu o Altirze III, jest prawd¹? - spyta³ sкdzia urzкdnika s¹dowego. Urzкdnik sprawdzi³ w Encyklopedii Zwyczajуw i Folkloru Planet i potwierdzi³, ¿e to istotnie prawda. - W takim razie oddalam sprawк - oœwiadczy³ sкdzia. Mont i jego adwokat wyszli, a na Oaxe II ¿ycie toczy³o siк leniwie dalej, zak³уcane tylko od czasu do czasu procesami o miedzк albo w³asnoœж œwiс lub gкsi. Nic min¹³ jednak rok, a Timothy Mont i jego adwokat - znaleŸli siк wsadzie ponownie, wraz z depcz¹cym im po piкtach prokuratorem. . Sprawa i tym razem dotyczy³a spalenia sierociсca. - Choж mуj klient nie wypiera siк zarzucanego mu czynu - podkreœli³ znacz¹co blady adwokat Wysoki S¹d musi wzuж pod uwagк, ¿e sierociniec, o ktуrym tu mowa, znajdowa³ siк na planecie Deegra IV. Jak dobrze wiadomo, wszystkie sieroty na Deegrze IV s¹ przyjmowane do cechu oprawcуw po to, by sprawowaж pewne obrzкdy, ktуre budz¹ wstrкt w ca³ej cywilizowanej galaktyce. Stwierdziwszy, - ¿e przytoczone przez adwokata fakty s¹ prawdziwe, sкdzia Low ponownie oddali³ sprawк. Po piкtnastu miesi¹cach Timothy Mont i jego adwokat zostali ponownie wezwani do stawienia siк przed s¹dem, w identycznej jak poprzednie sprawie. - No, no - stwierdzi³ sкdzia Low - Co za reformatorskie zapкdy... Gdzie pope³niono przestкpstwo tym razem? - Na Ziemi - odpar³ oskar¿yciel. - Na Ziemi? - zdziwi³ siк sкdzia. - Obawiam siк, ¿e to prawda - potwierdzi³ smutno adwokat. - Mуj klient jest winny. - A jaki¿ to powуd mуg³ mieж tym razem? - Czasowa niepoczytalnoœж - odpar³ natychmiast adwokat. - I mam dwunastu psychiatrуw, ktуrzy mog¹ to potwierdziж. Dlatego domagam siк kary w zawieszeniu, zgodnie z prawem obowi¹zuj¹cym w takim przypadku. Sкdzia spurpurowia³ z gniewu. - Timothy Mont, pytam, dlaczego to zrobi³eœ? - Poniewa¿ lubiк podpalaж sierociсce! oœwiadczy³ Mont, nim adwokat zd¹¿y³ go powstrzymaж. Tego dnia sкdzia Low ustanowi³ nowe prawo, z ktуrym zapoznano siк w ca³ej cywilizowanej galaktyce i ktуre studiowano w tak rу¿nych od siebie miejscach, jak Droma II Aos X. Prawo Lowa stanowi, i¿ adwokat oskar¿onego powinien odbywaж tк sam¹ karк, na jak¹ zostaje skazany jego klient. Wiele osуb uwa¿a, ¿e to jest niesprawiedliwe, ale czкstotliwoœж pojawiania siк adwokatуw na Oaxe II znacz¹co zmala³a. Edmond Dritche, wysoki zgorzknia³y naukowiec o blado¿у³tej cerze zosta³ pozwany do s¹du przez General Products Corporation pod zarzutem pesymizmu, braku lojalnoœci grupowej i negatywnego nastawienia. By³y to powa¿ne oskar¿enia, a na dodatek zosta³y udokumentowane przez kolegуw Dritche’a. Sкdzia nie mia³ innego wyjœcia - musia³ karnie usun¹ж Dritche’a z pracy. Od zas¹dzanej zazwyczaj w takich wypadkach kary wiкzienia odst¹piono, uwzglкdniaj¹c jako okolicznoœж ³agodz¹c¹ dziewiкtnaœcie lat wzorowo przepracowanych przez oskar¿onego w General Products; ale i tak ¿adna korporacja nie chcia³a go zatrudniж. Dritche, jeszcze bardziej blado¿у³ty i zgorzknia³y ni¿ przedtem, obrazi³ siк na General Products, i jej nie koсcz¹cy siк strumieс samochodуw, tosterуw, lodуwek, telewizorуw i tym podobnych urz¹dzeс. Przeniуs³ siк na swoj¹ farmк w Pensylwanii, gdzie zacz¹³ prowadziж doœwiadczenia w urz¹dzonym w piwnicy laboratorium. Mia³ serdecznie doœж General Products i tego, co ta korporacja reprezentowa³a, to znaczy praktycznie wszystkiego. Chcia³ za³o¿yж koloniк ludzi, ktуrzy myœleli tak jak on, czuli to, co on i wygl¹dali tak jak on. Jego kolonia by³aby utopi¹ i niech diabli wezm¹ ca³¹ resztк tego radosnego, og³upia³ego na punkcie rу¿nych urz¹dzeс technicznych œwiata. Istnia³a na to tylko jedna metoda. Dritche, przy pomocy swojej ¿ony Anny, trudzi³ siк dzieс i noc nad swoim wielkim projektem. W koсcu odniуs³ sukces. Wyregulowa³ skonstruowane przez siebie urz¹dzenie i nacisn¹³ guzik. Z maszyny wyszed³ doskona³y duplikat Edmonda Dritche’a. Tak oto Dritche wynalaz³ pierwszy na œwiecie duplikator. Wyprodukowa³ piкciuset Dritche’уw, a potem zwo³a³ walne zebranie polityczne. Piкciuset uczestnikуw jednog³oœnie uzna³o, ¿e aby zadanie stworzenia kolonii siк powiod³o, potrzebne s¹ im ¿ony. Dritche 1 uwa¿a³ swoja Annк za doskona³¹ partnerkк. Piкжset duplikatуw naturalnie zgodzi³o siк z nim. Dritche wyprodukowa³ wiкc piкжset doskona³ych kopii Anny dla piкciuset prototypowych Dritche’уw i w ten sposуb powsta³a kolonia. Wbrew powszechnym przewidywaniom pocz¹tkowo funkcjonowa³a doskonale. Dritche’owie dobrze siк czuli we w³asnym gronie, nigdy nie dochodzi³o miкdzy nimi do k³уtni i nie przepadali za goœжmi. Tworzyli swуj w³asny, zadowolony z siebie ma³y œwiatek. Indie wys³a³y do nich delegacjк, ktуra mia³a zapoznaж siк z ich metod¹, a Dania uchwali³a ustawк gwarantuj¹c¹ prawa duplikatom. Ale, tak jak i przy innych prуbach realizacji utopii, ziarno klкski tkwi³o po prostu w u³omnoœci natury cz³owieka. Najpierw Dritche 49 zosta³ przy³apany in flagranti z pani¹ Dritche 5. Nastкpnie Dritche 37 niespodziewanie i namiкtnie zakocha³ siк w Annie 142. To z kolei doprowadzi³o do wykrycia tajnego gniazdka mi³oœci, urz¹dzonego przez Dritche’a 10 dla Anny 498, przy wspу³udziale Anny 3. Na prу¿no Dritche 1 przekonywa³, ¿e wszyscy s¹ sobie rуwni i identyczni. Pomieszane pary oœwiadczy³y mu, ¿e nie ma pojкcia, co to jest mi³oœж, i stanowczo odmуwi³y rezygnacji z nowych zwi¹zkуw. Mimo to kolonia mog³aby istnieж nadal. Okaza³o siк jednak, Dritche 77 mia³ harem, w ktуrym znalaz³o siк osiem kobiet Dritche - Anny 12, 13, 77, 187, 303, 336, 489 oraz 500. Wszystkie zgodnie twierdzi³y, ¿e ten w³aœnie Dritche jest absolutnie wyj¹tkowy, i odmуwi³y opuszczenia go. Koniec sta³ siк ju¿ wуwczas ³atwy do przewidzenia. Przyœpieszy³a go jeszcze ucieczka ¿ony Dritche’a 1 z reporterem. Wtedy kolonia siк rozpad³a, a Dritche’owie 1, 19, 32 i 433 umarli z powodu z³amanego serca. Mo¿e zreszt¹ dobrze siк sta³o. Z ca³¹ pewnoœci¹ oryginalny Dritche nie prze¿y³by szoku, jakiego musia³by doznaж z powodu zastosowania jego utopijnego duplikatora przez General Products do wprowadzenia na rynek nie koсcz¹cego siк strumienia samochodуw, tosterуw, lodуwek i tym podobnych urz¹dzeс. Profesor Bolton, znany filozof, opuœci³ Ziemiк, udaj¹c siк na Uniwersytet Marsjaсski w celu wyg³oszenia tam cyklu wyk³adуw. Zabra³ ze sob¹ zaufanego robota - kamerdynera Akka, zmianк bielizny i cztery kilogramy notatek. Prуcz za³ogi profesor by³ na statku jedynym ludzkim pasa¿erem. Gdzieœ w pobli¿u Punktu, z Ktуrego Nie Ma Powrotu, statek zacz¹³ wysy³aж wo³anie o pomoc: DYSZE USZKODZONE. STATEK NIESTEROWNY. Obywatele Ziemi i Marsa z niepokojem oczekiwali na rozwуj wypadkуw. Kolejna wiadomoœж ze statku brzmia³a: CA£A ZA£OGA ZGINК£A W SKUTEK KOLIZJI STATKU W PASIE ASTEROIDУW POMУ¯CIE BOLTON. Statki ratownicze pogna³y na zas³any asteroidami obszar pomiкdzy Marsem a Jupiterem. Mia³y mgliste pojкcie, gdzie szukaж, dziкki ostatniej wiadomoœci od Boltona; przestrzeс, ktуr¹ nale¿a³o spenetrowaж, by³a jednak ogromna, a szansa uratowania profesora bardzo ma³a. Trzy dni pуŸniej otrzymano nastкpuj¹c¹ wiadomoœж: NIE DAM RADY WYTRWAЖ D£UGO NA ASTEROIDZIE SPOKOJNIE Z GODNOŒCI¥ OCZEKUJК ŒMIERCI BOLTON. Gazety pisa³y o nieugiкtym duchu tego cz³owieka, wspу³czesnego Robinsona Crusoe walcz¹cego o ¿ycie na pozbawionej powietrza, ¿ywnoœci i wody planetce, - z kurcz¹cymi siк zapasami, gotowego - tak jak to pisa³ wczeœniej w swoich ksi¹¿kach i g³osi³ w wyk³adach - przyj¹ж œmierж spokojnie i z godnoœci¹. Poszukiwania by³y coraz intensywniejsze. Ostatnia wiadomoœж brzmia³a: WSZYSTKIE ZAPASY ZU¯Y£EM OCZEKUJIY NA ŒMIERЖ Z UŒMIECHEM NA USTACH BOLTON. Trafiwszy na œlad dziкki temu sygna³owi, ³уdŸ patrolowa zlokalizowa³a asteroid i wyl¹dowa³a obok rozbitego statku. Odnaleziono zwкglone zw³oki za³ogi, a tak¿e - nie naruszone zapasy ¿ywnoœci, wody i tlenu. Ale, ku zdumieniu poszukuj¹cych, nie by³o ani œladu Boltona. W k¹ciku w tyle statku odnaleziono robota Boltona. - Profesor nie ¿yje - poinformowa³ robot, z trudem poruszaj¹c zardzewia³ymi szczкkami. Wys³a³em ostatni¹ wiadomoœж w jego imieniu wiedz¹c, ¿e nie przybylibyœcie na ratunek, gdyby chodzi³o tylko o mnie. - A jak zgin¹³ Bolton? - Z najwiкkszym ¿alem musia³em go zabiж odpar³ ponuro robot. - Zapewniam was jednak, ¿e jego œmierж by³a bezbolesna. - Ale dlaczego go zabi³eœ? I gdzie jest cia³o? Robot usi³owa³ odpowiedzieж, ale zardzewia³e szczкki odmуwi³y pos³uszeсstwa. Dopiero wtryœniкcie porcji smaru przywrуci³o mu sprawnoœж. - Oliwienie - stwierdzi³ Akka - to najpowa¿niejszy problem robotуw. Panowie, czy rozwa¿aliœcie kiedyœ, jak trudno jest wytopiж z cia³a cz³owieka t³uszcz i smary, jeœli nie ma siк odpowiednich do tego urz¹dzeс’? Ratownicy s³uchali s³уw Akki z rosn¹cym przera¿eniem. Historia ta zosta³a, oczywiœcie, utajniona. Us³ysza³ j¹ jednak robot znajduj¹cy siк na ³odzi ratowniczej i opowiedzia³ innemu robotowi, a ten z kolei przekaza³ j¹ dalej. Ale dopiero teraz, po zwyciкskiej rewolucji uciemiк¿onych robotуw ta natchniona historia walki robota o przetrwanie w przestrzeni kosmicznej mo¿e byж otwarcie g³oszona. Wiwat Akka, nasz wyzwoliciel! przek³ad: Anna Minczewska - Przeczek

Wiatr siк wzmaga Na zewn¹trz wiatr siк wzmaga³, lecz dwуch mк¿czyzn we wnкtrzu stacji mia³o myœli zajкte czymœ innym. Clayton odkrкci³ kurek z wod¹ i czeka³, ale woda nie lecia³a. - Sprуbuj uderzyж - powiedzia³ Nerishev. Clayton trzepn¹³ kurek piкœci¹. Spad³y dwie krople. Trzecia dr¿a³a u ujœcia tulejki, wreszcie zako³ysa³a siк i spad³a. To by³o wszystko. - No i klops - stwierdzi³ Clayton. - Ta cholerna rura jest znowu zatkana. Jaki mamy zapas wody? - Cztery galony, pod warunkiem, ¿e zbiornik nie zacz¹³ znуw przeciekaж - odpar³ Nerishev. Wpatrywa³ siк w kurek przebieraj¹c niespokojnymi palcami. By³ to du¿y mк¿czyzna z rzadk¹ brod¹, ktуry mimo swego wzrostu wygl¹da³ doœж niepozornie. Nie wydawa³ siк cz³owiekiem zdolnym do kierowania stacj¹ obserwacyjn¹ na odleg³ej i obcej planecie. Jednak¿e Korpus Eksploracyjny ju¿ dawno przekona³ siк, i¿ nie istnieje typ cz³owieka, ktуry by siк do tego nadawa³. Nerishev by³ dobrym biologiem i botanikiem. Mimo i¿ wiecznie niespokojny, posiada³ zadziwiaj¹ce zdolnoœci opanowania. By³ cz³owiekiem, ktуry dopiero w trudnych sytuacjach pokazywa³, co potrafi. Ta cecha sprawia³a, ¿e mуg³ nadawaж siк do eksploracji planety takiej jak Carella I. - S¹dzк, ¿e ktoœ powinien wyjœж i odblokowaж wodoci¹g - powiedzia³ Nerishev, nie patrz¹c na Claytona. - Ja te¿ tak s¹dzк - odrzek³ Clayton uderzaj¹c ponownie w kurek - ale na zewn¹trz musi byж koszmarnie. Pos³uchaj tylko! Clayton by³ niskim, silnie zbudowanym mк¿czyzn¹ o byczym karku i czerwonej twarzy. Odbywa³ trzeci¹ turк s³u¿by w charakterze obserwatora planetarnego - choж pierwszy raz na Carelli. Prуbowa³ ju¿ innych robуt w Korpusie Eksploracyjnym, ale ¿adna mu nie odpowiada³a. PPP - Podstawowa Penetracja Pozaziemska - stawia³a go wobec zbyt wielu nieprzyjemnych niespodzianek. To by³a praca - jego zdaniem - dla szaleсcуw i straceсcуw. Z kolei Obs³uga Baz by³a zdecydowanie za bardzo jednostajna i ograniczaj¹ca. Lubi³ natomiast pracк obserwatora planetarnego. Jego zadaniem by³o twardo siedzieж na planecie œwie¿o”otwartej” przez ch³opcуw z PPP i sprawdzonej przez szperacza. Jedyne co musia³ robiж, to ze stoickim spokojem znosiж niewygody i umiejкtnie utrzymywaж siк przy ¿yciu. Po roku czegoœ takiego przybywa³ wahad³owiec, by go zabraж. Na podstawie jego raportu decydowano, czy dalsze dzia³ania bкd¹ podjкte, czy nie. Przed ka¿dym ponownym kontraktem Clayton solennie obiecywa³ swojej ¿onie, ¿e to ju¿ ostatni raz, ¿e zostanie na Ziemi i bкdzie pracowa³ na swej niewielkiej farmie. Obiecywa³... Jednak gdy kolejny urlop siк koсczy³, Clayton znуw wyrusza³, by robiж to, co umia³ najlepiej: utrzymywaж siк przy ¿yciu dziкki wprawie i wytrzyma³oœci. Ale tym razem naprawdк mia³ ju¿ doœж. I on, i Nerishev byli ju¿ od oœmiu miesiкcy na Carelli, a wahad³owiec mia³ przybyж dopiero za cztery. Jeœli wyjdzie z tego ¿ywy, zrezygnuje na dobre. - Pos³uchaj tylko tego wiatru - powiedzia³ Nerishev. St³umiony i odleg³y, wzdycha³ i mrucza³ wokу³ stalowej kopu³y stacji jak zefir, jak letni wietrzyk. Tak to brzmia³o dla nich, wewn¹trz stacji, oddzielonych od wiatru trzema calami stali i warstw¹ dŸwiкkoszczeln¹. - Wzmaga siк - stwierdzi³ Clayton. Podszed³ do elektronicznego wiatromierza. Instrument wskazywa³, ¿e ten ³agodnie brzmi¹cy wietrzyk wia³ ze sta³¹ prкdkoœci¹ osiemdziesiкciu dwu mil na godzinк. £agodny wietrzyk - jak na Carellк. - Ech, ch³opie! - zacz¹³ Clayton - wcale mi siк nie chce wychodziж. Za nic bym tam nie wyszed³. - Teraz twoja kolej - zauwa¿y³ Nerishev. - Wiem, ale mo¿e pozwoli³byœ mi przynajmniej trochк ponarzekaж? No dobra, chodŸmy do Smanika po prognozк. Ich kroki rozleg³y siк echem na stalowej pod³odze, gdy szli przez stacjк mijaj¹c przedzia³y mieszcz¹ce ¿ywnoœж, zapasy tlenu, aparaturк, sprzкt dodatkowy. Gdy dotarli do ciк¿kich metalowych drzwi prowadz¹cych do altany recepcyjnej, nasunкli maski i wyregulowali dop³yw tlenu. - Gotуw? - spyta³ Clayton. - Gotуw. Zebrali siк w sobie i chwycili klamry przy drzwiach. Clayton dotkn¹³ sworznia, drzwi rozsunк³y siк i podmuch wiatru wtargn¹³ do œrodka. Mк¿czyŸni pochylili g³owy, przygotowuj¹c siк na atak wiatru, i weszli. Altana o wymiarach mniej wiкcej trzydzieœci na piкtnaœcie stуp by³a przed³u¿eniem stacji i w przeciwieсstwie do pozosta³ej czкœci by³a otwarta. Œciany stanowi³a a¿urowa konstrukcja stalowa ze wstawionymi przegrodami. Nie chroni³a od wiatru, ale zwalnia³a jego prкdkoœж, ktуra wewn¹trz altany wynosi³a tylko trzydzieœci cztery mile na godzinк. Clayton uwa¿a³ za cholern¹ niedogodnoœж koniecznoœж rozmawiania z mieszkaсcami Carelli w takiej wichurze. Niestety nie by³o innego wyjœcia. Carellanie, wychowani na planecie, gdzie wiatr zawsze wia³ z prкdkoœci¹ nie mniejsz¹ ni¿ siedemdziesi¹t mil na godzinк, nie byli w stanie znieœж”martwego” powietrza wewn¹trz stacji. Nie mogli siк przystosowaж nawet, jeœli zawartoœж tlenu obni¿ono do carellaсskiej normy. Wewn¹trz stacji stawali siк lкkliwi i niespokojni, a po krуtkim czasie dusili siк jak cz³owiek w prу¿ni. Clayton i Nerishev szli przez altanк. W rogu le¿a³o coœ, co wygl¹da³o jak k³кbowisko wysuszonych oœmiornic. K³кbowisko to poruszy³o siк i ceremonialnie zamacha³o dwiema mackami. - Dzieс dobry - powiedzia³ Smanik. - Dzieс dobry. Co myœlisz o pogodzie? - spyta³ Clayton. - Wspania³a - odrzek³ Smanik. Nerishev poci¹gn¹³ Claytona za rкkaw. - Co on powiedzia³? - spyta³ i pokiwa³ g³ow¹ w zamyœleniu, gdy Clayton przet³umaczy³. Nerishev nie mia³ takiej zdolnoœci do jкzykуw jak Clayton. Nawet po oœmiu miesi¹cach jкzyk carellaсski by³ dla niego niezrozumia³ym strumieniem trzaskуw i gwizdуw. Kilku innych Carellan przy³¹czy³o siк do rozmowy. Wszyscy wygl¹dali jak paj¹ki lub oœmiornice ze swoimi okr¹g³ymi i d³ugimi, giкtkimi mackami. By³ to jednak optymalny kszta³t umo¿liwiaj¹cy prze¿ycie na Carelli i Clayton czкsto im tego zazdroœci³. On zmuszony by³ ca³kowicie polegaж na schronieniu, jakie dawa³a stacja. Czкsto widywa³ ich spaceruj¹cych pod wiatr o sile tornada; siedmioma lub oœmioma mackami wczepiali siк w grunt, a pozosta³e koсczyny szuka³y kolejnego oparcia. Widzia³ rуwnie¿, jak toczyli siк z wiatrem, owin¹wszy macki wokу³ cia³a na kszta³t wyplatanego koszyka. Pomyœla³ i o tym, jak weso³o i odwa¿nie sterowali swymi okrкtami, radoœnie mkn¹c z wiatrem... Jednak na Ziemi wygl¹daliby cholernie g³upio. - Na jak¹ pogodк siк zanosi? - spyta³ Smanika. Carellanin podmucha³ chwilк, pow¹cha³ wiatr i zatar³ macki. - Wiatr mo¿e siк trochк wzmуc - powiedzia³ w koсcu. - Ale to nie bкdzie nic powa¿nego. Clayton zastanowi³ siк chwilк; n i c p o w a ¿ n e g o dla Carellanina mog³o oznaczaж katastrofк dla mieszkaсca Ziemi. Jednak mimo wszystko brzmia³o to doœж optymistycznie. Obaj z Nerishevem opuœcili altanк recepcyjn¹ i zamknкli drzwi. - S³uchaj - rzek³ Nerishev - jeœli chcia³byœ przeczekaж... - Rуwnie dobrze mogк mieж ju¿ to z g³owy - burkn¹³ Clayton. W magazynie marnie oœwietlonym jedn¹ ¿arуwk¹ piкtrzy³ siк g³adki i b³yszcz¹cy korpus Bydlaka. Takie przezwisko nadali pojazdowi skonstruowanemu specjalnie do poruszania siк po Carelli. Bydlak by³ opancerzony jak czo³g i wspaniale areodynamiczny. Luki obserwacyjne z pancernymi szybami, oczywiœcie odpowiednio grubymi, dorуwnywa³y wytrzyma³oœci¹ jego stalowym os³onom. Œrodek ciк¿koœci mia³ nisko, wiкksza czкœж jego dwunastu ton skupia³a siк blisko ziemi. Bydlak by³ znakomicie uszczelniony. Tak jego ciк¿ki diesel, jak i wszystkie niezbкdne otwory zaopatrzone by³y w specjalne okrycia przeciwpalne. Spoczywa³ na szeœciu potк¿nych ko³ach, sprawiaj¹c wra¿enie jakiegoœ prehistorycznego potwora. Clayton wsiad³, za³o¿y³ kask, gogle i przypi¹³ siк pasami do fotela. Zapali³ silnik, pos³ucha³, jak pracuje, po czym skin¹³ g³ow¹. - Okay - powiedzia³. - Bydlak ju¿ gotуw. Skocz na gуrк i otwуrz drzwi. - Powodzenia! - powiedzia³ Nerishev i poszed³. Clayton rzuci³ okiem na tablicк przyrz¹dуw sprawdzaj¹c, czy wszystkie specjalne urz¹dzenia Bydlaka s¹ sprawne. W chwilк pуŸniej us³ysza³ przez radio g³os Nerisheva. - Otwieram drzwi. - W porz¹dku. Ciк¿kie drzwi rozsunк³y siк i Clayton wyprowadzi³ Bydlaka na zewn¹trz. Stacja by³a po³o¿ona na rozleg³ej, pustej rуwninie. Gуry zapewnia³yby jak¹œ ochronк przed wiatrem, lecz gуry na Carelli znajdowa³y siк w niespokojnym stadium powstawania i rozpadania. Rуwnina mia³a jednak te¿ i swoje niebezpieczeсstwa. By zapobiec najgorszemu z nich, wokу³ stacji blisko siebie usytuowane s³upy pochylone by³y na zewn¹trz, jak w antycznych zaporach przeciwczo³gowych, i s³u¿y³y podobnemu celowi. Clayton prowadzi³ Bydlaka przez pole s³upуw w¹skimi, krкtymi kana³ami. Gdy wydosta³ siк, odnalaz³ ruroci¹g i pod¹¿y³ wzd³u¿ niego. Lampka sygnalizowa³a ka¿de jego przerwanie lub blokadк. Przed nim rozci¹ga³a siк rozleg³a i monotonna skalista pustynia. Czasami pojawia³ siк niski krzak. Wiatr, zag³uszany dŸwiкkiem diesla, wia³ dok³adnie zza jego plecуw. Spojrza³ na wiatromierz. Carellaсski wiatr wia³ z szybkoœci¹ dziewiкжdziesiкciu dwu mil na godzinк. Clayton posuwa³ siк stale naprzуd, nuc¹c pod nosem. Od czasu do czasu s³ysza³ ³omot. Kamienie niesione huraganem uderza³y o Bydlaka i grzechota³y nieszkodliwie o jego grube opancerzenie. - Wszystko w porz¹dku? - spyta³ Nerishev przez radio. - W porz¹dku - odpowiedzia³ Clayton. W pewnej odleg³oœci zobaczy³ carellaсski okrкt naziemny. Oceni³ jego d³ugoœж na jakieœ czterdzieœci stуp. Smuk³y, mkn¹³ g³adko na swych topornych drewnianych rolkach. ¯agle zrobione by³y z jednego z nielicznych na tej planecie liœciastych krzewуw. Carellanie machali mackami mijaj¹c go. Zdawali siк pod¹¿aж w kierunku stacji. Clayton skierowa³ uwagк z powrotem na ruroci¹g. Zaczyna³ ju¿ s³yszeж wycie wichru przez ryk diesla. Elektroniczny wiatromierz pokazywa³, ¿e wiatr wzmуg³ siк do dziewiкжdziesiкciu siedmiu mil na godzinк. Ponuro wpatrywa³ siк w zapiaszczon¹ szczelinк okna. W oddali majaczy³y wyszczerbione wzgуrza, niezbyt wyraŸnie widoczne przez unosz¹cy siк kurz. Coraz wiкcej kamieni, g³ucho ³omocz¹c, odbija³o siк od kad³uba pojazdu. Spostrzeg³ kolejny carellaсski okrкt i potem jeszcze trzy. Uparcie halsowa³y pod wiatr. Uderzy³o Claytona, ¿e wielu Carellan kierowa³o siк ku stacji. Nawi¹za³ ³¹cznoœж z Nerishevem. - Jak ci leci? - spyta³ Nerishev. - Jestem ju¿ blisko Ÿrуd³a i jak na razie nie ma uszkodzenia - zameldowa³ Clayton. - Wygl¹da na to, ¿e sporo Carellan udaje siк w twoim kierunku. - Wiem. Szeœж okrкtуw jest przycumowanych do zewnкtrznej strony stacji i jeszcze wiкcej nadci¹ga. - Dotychczas nie mieliœmy ¿adnych k³opotуw z tubylcami. Jak to wszystko wygl¹da? - PrzywieŸli ze sob¹ jedzenie. Mo¿e to jakaœ uroczystoœж... - Mo¿e. Uwa¿aj na siebie. - Nie martw siк. Ty uwa¿aj i spiesz siк... - Znalaz³em miejsce awarii! PуŸniej pogadamy Uszkodzenie zasygnalizowa³a lampka na ekranie. Wygl¹daj¹c przez luk Clayton dostrzeg³ miejsce, gdzie g³az przetoczy³ siк przez ruroci¹g i mia¿d¿¹c go polecia³ dalej. Zatrzyma³ pojazd po nawietrznej stronie rury. Wia³o sto trzydzieœci trzy mile na godzinк. Clayton wyœlizn¹³ siк z pojazdu maj¹c ze sob¹ parк kawa³kуw rury, kilka ³¹cznikуw, lampк lutownicz¹ i torbк z narzкdziami. Wszystko by³o do niego poprzywi¹zywane, a on sam by³ przymocowany do Bydlaka mocn¹ nylonow¹ link¹. Na zewn¹trz wicher by³ og³uszaj¹cy. Grzmia³ i rycza³ jak ³ami¹ca siк fala. Clayton zwiкkszy³ dop³yw tlenu i przyst¹pi³ do pracy. W dwie godziny pуŸniej zakoсczy³ piкtnastominutow¹ naprawк. Ubranie mia³ postrzкpione i wylot maski tlenowej ca³kiem zatkany kurzem. Wspi¹³ siк z powrotem do Bydlaka, uszczelni³ luk i po³o¿y³ siк na pod³odze, by odpocz¹ж. Pojazd zacz¹³ dygotaж w porywach wiatru. Clayton zignorowa³ to. - Clayton!... Clayton!... - wo³a³ Nerishev przez radio. Clayton ociк¿ale wspi¹³ siк na fotel kierowcy i potwierdzi³ odbiуr. - Spiesz siк z powrotem! Nie ma czasu na odpoczynek! Wiatr doszed³ do stu trzydziestu oœmiu! S¹dzк, ¿e nadchodzi burza! Burza na Carelli by³o to coœ, o czym Clayton nie chcia³ nawet myœleж. W ci¹gu oœmiu miesiкcy doœwiadczy³ tylko jednej. Wiatr przekroczy³ wtedy sto szeœжdziesi¹t mil na godzinк. Zawrуci³ pojazd i ruszy³ z powrotem, jad¹c prosto pod wiatr. Przy pe³nej mocy posuwa³ siк naprzуd bardzo powoli. Trzy mile na godzinк to by³o wszystko, co ciк¿ki diesel mуg³ zdzia³aж przy takim wietrze. Uporczywie patrzy³ przed siebie przez szczelinк okna. Wiatr, pod postaci¹ d³ugich serpentyn kurzu i piasku, zdawa³ siк nacieraж prosto na niego; jakby przez ogromny lejek kierowany by³ dok³adnie w jego malutkie okienko. Porwane przez wiatr ska³y lecia³y ku niemu, ros³y coraz to wiкksze i uderza³y w pancern¹ szybк. Nie mуg³ powstrzymaж siк od robienia unikуw za ka¿dym razem, gdy ktуryœ nadlatywa³. Ciк¿ki silnik zacz¹³ krztusiж siк i pracowaж z wysi³kiem. - Och, z³otko! - szepn¹³ Clayton - nie zepsuj siк teraz! Nie teraz! DowieŸ tatusia do domu i w t e d y siк zepsuj. Proszк! By³ oko³o dziesiкciu mil od stacji, ktуra le¿a³a prosto pod wiatr. Us³ysza³ dŸwiкk jakby lawiny staczaj¹cej siк w dу³ stoku. Wydawa³ go g³az wielkoœci stodo³y. Zbyt ciк¿ki, by wiatr go uniуs³, toczy³ siк wprost na niego, ¿³obi¹c koleinк w skalistym gruncie. Clayton skrкci³ kierownic¹. Silnik pracowa³ ciк¿ko i nieskoсczenie wolno pojazd zje¿d¿a³ z drogi g³azu. Dygoc¹c Clayton patrzy³ na pкdz¹c¹ ska³к. Jedn¹ rкk¹ trzepn¹³ deskк rozdzielcz¹. - Rusz siк, z³otko, rusz siк! Z g³uchym ³omotem g³az potoczy³ siк obok niego z prкdkoœci¹ dobrych trzydziestu mil na godzinк. - Za blisko - powiedzia³ Clayton do siebie. Sprуbowa³ skierowaж Bydlaka z powrotem pod wiatr, w kierunku stacji. Nie da³ rady. Diesel wysila³ siк i wy³, staraj¹c siк odwrуciж ciк¿ki pojazd pod wiatr. A wiatr, jak twarda szara œciana, wci¹¿ go odpycha³. WskaŸnik prкdkoœci wiatru sta³ na liczbie 159. - Jak sobie radzisz? - spyta³ Nerishev przez radio. - Wspaniale! Odczep siк, jestem zajкty. Clayton zaci¹gn¹³ hamulce, odpi¹³ pasy i pogoni³ w ty³, do silnika. Ustawi³ zap³on i sk³ad mieszanki i pospiesznie wrуci³ do wskaŸnikуw. - Hej, Nerishev! Ten silnik zaraz wysi¹dzie! Minк³a ca³a sekunda, zanim Nerishev odezwa³ siк. Bardzo spokojnie zapyta³: - Co siк z nim dzieje? - Piasek! - powiedzia³ Clayton. - Cz¹stki piasku niesione z prкdkoœci¹ stu piкжdziesiкciu dziewiкciu mil na godzinк; piasek jest w ³o¿yskach, w dyszach, wszкdzie. Dojadк najdalej, jak bкdк mуg³. - A potem? - Potem sprуbujк przy¿eglowaж - odrzek³ Clayton. - Mam tylko nadziejк, ¿e maszyna wytrzyma. Popatrzy³ uwa¿nie na wskaŸniki. Przy takich prкdkoœciach wiatru pojazd trzeba by³o traktowaж jak statek na morzu. Clayton nabra³ prкdkoœci przy bocznym kursie, po czym skrкci³ pod wiatr. Bydlak tym razem podo³a³. Clayton zdecydowa³, ¿e by³o to najlepsze, co mуg³ zrobiж. Przez godzinк Bydlak par³ naprzуd halsuj¹c. Przemierza³ trzy mile, by przybli¿yж siк o dwie. Jakimœ cudem silnik nadal dzia³a³. Clayton b³ogos³awi³ producenta i b³aga³ motor, by wytrzyma³ jeszcze trochк. Przez oœlepiaj¹c¹ zas³onк piasku zobaczy³ kolejny carellaсski okrкt naziemny. Mia³ zrefowane ¿agle i by³ niebezpiecznie przechylony. Par³ jednak uparcie do przodu, pod wiatr, i wkrуtce go przegoni³. Szczкœliwcy, pomyœla³ Clayton, sto szeœжdziesi¹t piкж mil na godzinк to dla nich ¿eglarski wietrzyk! Mуg³ ju¿ dostrzec przed sob¹ szar¹ pу³kulк stacji. - Musi mi siк udaж! - wykrzykn¹³. - Szykuj trunki, stary. Tatko siк dzisiaj ur¿nie! Diesel wybra³ akurat ten moment, by zepsuж siк na dobre. Clayton zakl¹³ gwa³townie i zahamowa³. Co za cholerne szczкœcie! Gdyby mia³ wiatr za sob¹, mуg³by siк dotoczyж. Ale oczywiœcie musia³o wiaж mu prosto w nos. - Co teraz masz zamiar robiж? - zapyta³ Nerishev. - Mam zamiar siedzieж tutaj - odrzek³ Clayton. - Kiedy wiatr przycichnie do huraganowego, przespacerujк siк do domu. Dwanaœcie ton Bydlaka dr¿a³o i klekota³o w porywach wiatru. - Wiesz - powiedzia³ Clayton - zamierzam przejœж na emeryturк, kiedy ta tura siк skoсczy. - ¯artujesz. Naprawdк masz taki zamiar? - Oczywiœcie. Mam farmк w Maryland nad zatok¹ Cheasapeake. Wiesz, co mam zamiar robiж? - Co? - Hodowaж ostrygi. Widzisz, ostryga... czekaj... Stacja zdawa³a siк odp³ywaж powoli, pod wiatr, coraz dalej od niego. Clayton przetar³ oczy, zastanawiaj¹c siк, czy przypadkiem nie wariuje. I wtedy zda³ sobie sprawк, ¿e pomimo hamulcуw, pomimo op³ywowych kszta³tуw, wiatr odpycha³ pojazd coraz dalej od stacji. Ze z³oœci¹ wcisn¹³ guzik na tablicy, zwalniaj¹c praw¹ i lew¹ kotwicк. Us³ysza³ g³oœne uderzenie kotwic, s³ysza³, jak stalowej liny trzeszcz¹ i zgrzytaj¹. Wypuœci³ sto siedemdziesi¹t stуp stalowej liny i zaci¹gn¹³ windy hamulcowe. Pojazd znуw siк zatrzyma³. - Rzuci³em kotwice - rzek³ Clayton. - Trzymaj¹? - Jak na razie. - Clayton zapali³ papierosa i odchyli³ siк w fotelu do ty³u. Ka¿dy miкsieс bola³ go z napiкcia. Powieki mu drga³y od wpatrywania siк w linie wiatru biegn¹ce ku niemu. Zamkn¹³ oczy i prуbowa³ odpocz¹ж. Wycie wichru przebija³o siк przez stalowy pancerz Bydlaka. Wiatr zawodzi³ i jкcza³ szarpi¹c pojazdem i staraj¹c siк znaleŸж punkt zaczepienia na g³adkiej powierzchni. Przy stu szeœжdziesiкciu dziewiкciu milach na godzinк os³ony wentylatora zosta³y zdmuchniкte. Clayton pomyœla³, ¿e gdyby nie maska i hermetyczne gogle, zosta³by oœlepiony i zaduszony. Piasek k³кbi³ siк w kabinie Bydlaka. Kamienie niesione z prкdkoœci¹ kul karabinowych grzechota³y o os³onк. Uderza³y teraz mocniej. Zastanawia³ siк, o ile wiкkszej si³y potrzeba, by zaczк³y przebijaж pancerne pokrycie. W takich wypadkach jak ten z trudnoœci¹ przychodzi³o Claytonowi zachowanie zdrowego rozs¹dku. By³ boleœnie œwiadom delikatnoœci ludzkiego cia³a, zatrwo¿ony potencjaln¹ brutalnoœci¹ wszechœwiata. Co on tu robi? Miejsce cz³owieka by³o wœrуd cichego, spokojnego powietrza Ziemi. Jeœli kiedykolwiek wrуci... - Trzymasz siк jakoœ? - spyta³ Nerishev. - Wprost wspaniale - odpowiedzia³ Clayton ze znu¿eniem. - Jak w stacji? - Nie bardzo. Ca³a konstrukcja wchodzi w rezonans. Odpowiedni wiatr przez wystarczaj¹co d³ugi czas i fundamenty siк rozlec¹. - A oni chc¹ postawiж tu stacjк paliwow¹! - powiedzia³ Clayton. - Hm, przecie¿ znasz sytuacjк. Jest to jedyna sta³a planeta pomiкdzy Angars¹ III i Po³udniowym Grzbietem. Wszystkie pozosta³e to gazowe giganty. - Lepiej by zbudowali stacjк w przestrzeni. - Koszt... - Do diab³a, cz³owieku, mniej by kosztowa³o zbudowanie nowej planety, ni¿ utrzymanie bazy paliwowej na tej! - Clayton wyplu³ z ust piasek. - Chcк tylko dostaж siк na wahad³owiec. Ilu tubylcуw jest teraz w stacji? - Oko³o piкtnastu, w altanie. - Jakieœ symptomy agresji? - Nie, ale dziwnie siк zachowuj¹. - Czemu? - Nie wiem - odpowiedzia³ Nerishev. - Po prostu nie podoba mi siк to. - Nie zbli¿aj siк do altany, dobra? Nie znasz nawet jкzyka, a chcк ciк zastaж, kiedy wrуcк. - Zawaha³ siк. - Je¿eli wrуcк... - Dasz sobie radк - odrzek³ Nerishev. - Na pewno. Ja... o Bo¿e! - Co siк sta³o? - G³az siк toczy. PуŸniej pogadamy. Przygl¹da³ siк g³azowi, gwa³townie rosn¹cej czarnej plamce. Zmierza³ dok³adnie w kierunku zakotwiczonego i unieruchomionego pojazdu. Nieprawdopodobne - sto siedemdziesi¹t cztery mile na godzinк! A jednak przypomnia³ sobie, ¿e na Ziemi, w w¹skim pasie silnych wiatrуw rуwnole¿nikowych na wysokoœciach substratosferycznych, wiatry dochodz¹ do dwustu mil na godzinк. G³az, wielki jak dom i wci¹¿ ogromniej¹cy, toczy³ siк wprost na niego. - Skrкж! Z drogi! - wrzeszcza³ Clayton, wal¹c piкœci¹ w tablicк rozdzielcz¹. Ska³a toczy³a siк z wiatrem prosto jak po sznurku. Z jкkiem udrкki Clayton wcisn¹³ guzik zwalniaj¹cy obie kotwice na koсcu liny. Nie by³o czasu na zwiniкcie ich, nawet zak³adaj¹c, ¿e wyci¹garka wytrzyma³aby to obci¹¿enie. G³az rуs³ w oczach. Clayton zwolni³ hamulce. Bydlak popychany przez wiatr wiej¹cy sto siedemdziesi¹t osiem mil na godzinк zaczyna³ nabieraж szybkoœci. Po chwili ju¿ porusza³ siк z prкdkoœci¹ trzydziestu oœmiu mil na godzinк. Clayton obserwowa³ w lusterku wstecznym, jak g³az go dogania. Gdy ska³a by³a tu¿, Clayton skrкci³ kierownicк mocno w lewo. Pojazd przechyli³ siк niebezpiecznie, skrкci³, zataсczy³ na gruncie i usi³owa³ siк wywrуciж. Clayton zmaga³ siк z kierownic¹, staraj¹c siк, by Bydlak z³apa³ rуwnowagк. Pomyœla³: jestem chyba pierwszym cz³owiekiem, ktуry stan¹³ dкba dwunastotonowym pojazdem. G³az wielkoœci wie¿owca przegrzmia³ obok. Ciк¿ki pojazd ko³ysa³ siк jeszcze przez chwilк, po czym opad³ na wszystkie szeœж kу³. - Clayton! Co siк sta³o? Co z tob¹? - Wszystko w porz¹dku - sapn¹³ Clayton. - Ale musia³em wypuœciж liny. Toczк siк z wiatrem. - Mo¿esz skrкciж? - O ma³o co siк nie wywrуci³em prуbuj¹c. - Ile masz jeszcze miejsca? Clayton popatrzy³ przed siebie. W oddali majaczy³a czarna skalna œciana obramowuj¹ca rуwninк. - Mam jeszcze oko³o piкtnastu mil, zanim wpakujк siк na ska³y. Niezbyt wiele czasu przy szybkoœci, z ktуr¹ siк poruszam. - Zaci¹gn¹³ hamulce. Upony zaczк³y piszczeж, wœciekle dymi³y. Jednak wiatr wiej¹cy sto osiemdziesi¹t trzy mile na godzinк zdawa³ siк nawet nie zauwa¿aж rу¿nicy. Pojazd zwiкkszy³ prкdkoœж do czterdziestu czterech mil. - Sprуbuj po¿eglowaж - powiedzia³ Nerishev. - Nie da rady. - Sprуbuj, cz³owieku! Co innego mo¿esz zrobiж? Tutaj wiatr dobi³ do stu osiemdziesiкciu piкciu. Ca³a stacja siк trzкsie! G³azy rozwalaj¹ ca³¹ barierк z pali. Obawiam siк, ¿e niektуre mog¹ siк przedostaж i zgnieœж... - Doœж! Mam w³asne zmartwienie. - Nie wiem, czy stacja wytrzyma! Clayton, s³uchaj mnie. Sprуbuj... Radio nagle i niepokoj¹co zamilk³o. Clayton waln¹³ w nie kilka razy i da³ spokуj. Prкdkoœж Bydlaka osi¹gnк³a czterdzieœci dziewiкж mil na godzinк. Ska³a by³a zastraszaj¹co blisko. - No dobra - rzek³ Clayton. - Sprуbujemy. Zwolni³ ostatni¹ kotwicк, takie awaryjne maleсstwo. Na ca³ej d³ugoœci dwustu piкжdziesiкciu stуp stalowa lina przyhamowa³a go do trzydziestu mil. Kotwica puszcza³a i dar³a grunt jak odrzutowy p³ug. Clayton w³¹czy³ teraz mechanizm ¿aglowy, ktуry zainstalowany zosta³ przez ziemskich in¿ynierуw na podstawie teorii podobnej do tej, wed³ug ktуrej niewielkie oceaniczne motorowce wyposa¿one s¹ w ma³y maszt i dodatkowy ¿agiel. ¯agle s¹ ubezpieczeniem na wypadek, gdyby motor wysiad³. Na Carelli cz³owiek nigdy nie by³by w stanie dojœж piechot¹ do bazy z unieruchomionego pojazdu. Jakiœ napкd musia³ byж. Maszt - krуtki, mocny s³up stalowy - wysun¹³ siк z uszczelnionego otworu w dachu. Magnetyczne wanty i sztangi wskoczy³y na miejsce podtrzymuj¹c go. Z masztu sp³yn¹³ ¿agiel gкsto utkany z metalu. Za szot s³u¿y³a Claytonowi trуjzwojowa lina stalowa pracuj¹ca przez ko³owrуt. ¯agiel mia³ tylko kilka stуp kwadratowych powierzchni, a by³ w stanie popychaж dwunastotonowego potwora z zaci¹gniкtymi hamulcami i kotwic¹... Z ³atwoœci¹ - przy wietrze wiej¹cym sto osiemdziesi¹t piкж mil na godzinк. Clayton wybra³ szota i skrкci³ do pу³wiatru. Lecz nie by³ to wystarczaj¹cy kurs. Wybra³ ¿agiel jeszcze trochк i wyostrzy³. Z superhuraganem w ¿aglu ociк¿a³y pojazd przechyli³ siк unosz¹c w powietrze ca³¹ jedn¹ stronк. Clayton pospiesznie poluzowa³ szota. Metalowy ¿agiel ³opota³ i wy³ pod razami wiatru. Przy ¿aglu pracuj¹cym tylko sam¹ krawкdzi¹ Clayton by³ w stanie utrzymaж pojazd w rуwnowadze i sterowaж doœж ostro na wiatr. W lusterku wstecznym widzia³ czarne postrzкpione ska³y. By³y one dla niego wybrze¿em zguby. Ale w³aœnie ucieka³ pu³apki. Krok za krokiem uchodzi³ z tego. - Jesteœ kochany! - wykrzykn¹³ Clayton pod adresem nocuj¹cego siк z wiatrem Bydlaka. Lecz jego uczucie zwyciкstwa zniknк³o prawie natychmiast, gdy us³ysza³ og³uszaj¹cy brzкk i coœ gwizdnк³o mu ko³o g³owy. Przy prкdkoœci stu osiemdziesiкciu siedmiu mil na godzinк kamienie przebija³y pancerne os³ony. Znajdowa³ siк pod carellaсskim odpowiednikiem ostrza³u z karabinu maszynowego. Wiatr œwista³ przez dziury, prуbuj¹c wy³omotaж go z siedzenia. Desperacko przywar³ do kierownicy. S³ysza³ ³opot ¿agla, ktуry, mimo i¿ wykonany z najwytrzymalszych elastycznych stopуw, nie mia³ szans wytrzymaж d³ugo. Krуtki, gruby maszt podtrzymywany przez szeœж potк¿nych stalowych lin gi¹³ siк jak wкdka. Szczкki hamulcowe by³y ju¿ wytarte i prкdkoœж Bydlaka wzros³a do piкжdziesiкciu siedmiu mil na godzinк. By³ zbyt zmкczony, by myœleж. Sterowa³ z rкkami zaciœniкtymi na kierownicy i z oczami utkwionymi przed siebie, w nawa³nicк. ¯agiel rozdar³ siк z przeraŸliwym gwizdem. Strzкpy ³opota³y przez chwilк i zwali³y maszt. Wichura przekracza³a w porywach sto dziewiкжdziesi¹t mil. Pcha³a go teraz z powrotem na ska³y. Wicher o prкdkoœci stu dziewiкжdziesiкciu dwu mil na godzinк uniуs³ Bydlaka w powietrze i cisn¹³ nim o ziemiк. Pкk³a przednia opona, a potem dwie tylne. Clayton wtuli³ g³owк w ramiona i czeka³ na koniec. Nagle Bydlak zatrzyma³ siк gwa³townie. Claytona rzuci³o do przodu. Pas bezpieczeсstwa zatrzyma³ go na moment, a potem pкk³. Waln¹³ o tablicк rozdzielcz¹ i opad³ do ty³u, og³uszony i zakrwawiony. Le¿a³ pу³przytomny na pod³odze i nie wiedzia³, co siк sta³o. Powoli podci¹gn¹³ siк z powrotem na fotel, mgliœcie œwiadom, ¿e wszystkie koсczyny ma ca³e. By³ bardzo pot³uczony. Z ust ciek³a mu krew. W koсcu patrz¹c w lusterko wsteczne zobaczy³, co siк sta³o. Kotwica awaryjna ci¹gniкta na linie d³ugoœci dwustu piкжdziesiкciu stуp chwyci³a wystкp skalny. Kotwica zatrzyma³a go nieca³e pу³ mili od ska³. By³ uratowany... Przynajmniej na razie. Wiatr jednak nie da³ za wygran¹. Z prкdkoœci¹ stu dziewiкжdziesiкciu trzech mil zawy³, uniуs³ Bydlaka i trzepn¹³ nim o ziemiк, uniуs³ i znуw trzepn¹³. Stalowa lina gra³a jak struna. Clayton kurczowo przywar³ do fotela. D³ugo tak nie mуg³ wytrzymaж, a gdy zwolni siк uchwyt, wœciekle podrzucony Bydlak rozma¿e go po œcianie jak pastк do zкbуw... Chyba ¿e wpierw zerwie siк lina i pojazd runie na skaln¹ œcianк. Trzyma³ siк jakoœ. U szczytu jednego skoku uda³o mu siк rzuciж okiem na wiatromierz. Zrobi³o mu siк niedobrze. By³ kompletnie przegrany, wykoсczony. Nie mo¿na by³o oczekiwaж, ¿e wytrzyma przy wietrze o sile sto osiemdziesi¹t siedem mil na godzinк. To ju¿ by³o zbyt wiele. Czy to by³o sto osiemdziesi¹t siedem mil na godzinк? Znaczy³oby to, ¿e wiatr przycicha. Z pocz¹tku nie mуg³ w to uwierzyж. A jednak wskazуwka przyrz¹du powoli pe³z³a w dу³. Przy stu szeœжdziesiкciu milach na godzinк pojazd przesta³ podskakiwaж i le¿a³ spokojnie na koсcu liny kotwicznej. Przy stu piкжdziesiкciu trzech wiatr zmieni³ kierunek, co by³o niechybnym znakiem, ¿e huragan ma siк ku koсcowi. Gdy wiatr œcich³ do stu czterdziestu dwu mil na godzinк, Clayton pozwoli³ sobie na luksus zemdlenia. Carellanie przybyli po niego jeszcze w ci¹gu dnia. Umiejкtnie doprowadzili dwa du¿e okrкty do Bydlaka i przywi¹zawszy d³ugie liny z pn¹czy, ktуre okaza³y siк wytrzymalsze od stali, doholowali zdewastowany pojazd do stacji. Przenieœli Claytona do altany recepcyjnej, a Nerishev przetransportowa³ go do stacji. - Nic sobie nie z³ama³eœ poza wybitymi kilkoma zкbami! - powiedzia³ Nerishev. - Ale nie ma na tobie nie st³uczonego nawet kawa³eczka. - Przetrwaliœmy - stwierdzi³ Clayton. - Ledwo co. Os³ona przeciwg³azowa jest dok³adnie sprasowana. Stacja dosta³a dwa ciosy i ledwo je wytrzyma³a. Sprawdzi³em fundamenty, s¹ naruszone. Jeszcze jeden huragan... - ...jakoœ sobie damy radк. My, ziemskie ch³opaki, zawsze wychodzimy ca³o! Ta wichura by³a najgorsza w ci¹gu oœmiu miesiкcy. Jeszcze cztery miesi¹ce i przyleci wahad³owiec! G³owa do gуry, Nerishev. ChodŸ ze mn¹. - Dok¹d mam iœж? - Chcк pogadaж z tym przeklкtym Smanikiem! Weszli do altany. By³a pe³na Carellan. Na zewn¹trz, po zawietrznej stronie stacji, by³o przycumowanych kilka tuzinуw okrкtуw naziemnych. - Smanik! - zawo³a³ Clayton. - Co tu siк dzieje? - To Œwiкto Lata - odpowiedzia³ Smanik. - Nasze wielkie doroczne œwiкto. - Hm, a jeœli chodzi o ten huragan. Co o nim s¹dzisz? - Sklasyfikowa³bym go jako umiarkowan¹ wichurк - odrzek³ Smanik. - Nic niebezpiecznego, ale trochк nieprzyjemny przy ¿eglowaniu. - Nieprzyjemny! Mam nadziejк, ¿e w przysz³oœci twoje prognozy bкd¹ dok³adniejsze. - Nie zawsze mo¿na przewidzieж pogodк - powiedzia³ Smanik. - Bardzo mi przykro, ¿e moja ostatnia prognoza by³a b³кdna. - Twoja o s t a t n i a? Jak to? O co chodzi? - Ci tutaj - rzek³ Smanik, wskazuj¹c gestem wokу³ siebie - to ca³e moje plemiк, Seramim. Skoсczyliœmy w³aœnie obchody Œwiкta Lata. Lato minк³o i musimy odejœж. - Dok¹d? - Do jaskiс na dalekim zachodzie. S¹ o dwa dni ¿eglowania st¹d. Tam bкdziemy mieszkaж przez trzy miesi¹ce. W ten sposуb zapewniamy sobie bezpieczeсstwo. Clayton poczu³, ¿e robi mu siк niedobrze ze strachu. - Bezpieczeсstwo? A co wam grozi, Smanik? - Ju¿ ci mуwi³em. Lato siк skoсczy³o. Musimy siк schroniж przed wiatrami, przed zimowymi huraganami. - O co chodzi? - spyta³ Nerishev. - Zaraz. - Clayton pomyœla³ o superhuraganie, przez ktуry w³aœnie przeszli, a ktуry Smanik sklasyfikowa³ jako umiarkowan¹ i nieszkodliw¹ wichurк. Pomyœla³ o ich unieruchomieniu, o zrujnowanym Bydlaku, o nadwerк¿onych fundamentach stacji, o zniszczonej os³onie przeciwg³azowej i o wahad³owcu, ktуry ma przybyж dopiero za cztery miesi¹ce. - Mo¿e moglibyœmy udaж siк tam z wami, Smanik, w waszych okrкtach naziemnych, schroniж siк w tych jaskiniach... Nie, nie moglibyœmy - odpowiedzia³ sam sobie czuj¹c, ¿e jest mu coraz bardziej niedobrze. - Potrzebowalibyœmy dodatkowego tlenu, w³asnej ¿ywnoœci, zapasуw wody... - O co chodzi? - niecierpliwie dopytywa³ siк Nerishev. - Co, u diab³a, on takiego powiedzia³, ¿e masz tak¹ minк? - Mуwi, ¿e nadchodz¹ n a p r a w d к wielkie wiatry - odpar³ Clayton. Mк¿czyŸni wpatrywali siк w siebie. Na zewn¹trz wiatr siк wzmaga³. przek³ad: Ma³gorzata Sobkowska

Wycieczka Ukaza³ siк Papajzan w przebraniu cz³owieka. Pospiesznie sprawdzi³, czy g³owa siedzi nale¿ycie.”Nos i stopy tak jak brzucho, z ty³u dupa, z boku ucho” - przepowiedzia³ sobie i dok³adnie tak wygl¹da³. Wszystkie jego systemy dzia³a³y. Psychikк mia³ solidnie przylutowan¹ do szyszynki, dysponowa³ nawet niewielk¹ dusz¹ na baterie. By³ na Ziemi, dziwacznej planecie, w Nowym Jorku, na samym skrzy¿owaniu dziesiкciu milionуw indywidualnych istnieс. Chcia³ sobie gr¹mpn¹ж, ale nie pozwoli³o mu na to ludzkie cia³o, wobec tego uœmiechn¹³ siк, co by³a adekwatnym substytutem gr¹mpniкcia. Z budki telefonicznej wyszed prosto na ulice, pobawiж siк z ludŸmi. Pierwsz¹ osob¹, na ktуr¹ siк natkn¹³, by³ grubas oko³o czterdziestki. Grubas zatrzyma³ go i zapyta³: - Hej, szefie, jak st¹d bкdzie najbli¿ej na rуg Czterdziestej Dziewi¹tej i Broadwayu? Papazjan odpowiedzia³ bez wahania - Proszк pomacaж wzd³u¿ tej œciany, a¿ natrafi pan na czu³e miejsce. Tamtкdy przejdzie pan na drug¹ stronк. Jest to pasa¿ kosmiczny, ktуry zainstalowali Marsjanie, w czasach kiedy jeszcze istnieli Marsjanie. Wyci¹gnк pana na rogu Czterdziestej уsmej i Siуdmej Avenue - odpowiada? - M¹drala zakichany, kurwa twoja maж - powiedzia³ grubas i oddali³ siк, nawet nie dotykaj¹c œciany, ¿eby sprawdziж, czy ma czu³e miejsce. Znaczna ³atwoœж formu³owania ocen o Iudziach - stwierdzi³ sam do siebie Papazjan. - Muszк to zaznaczyж w sprawozdaniu. Czy w ogуle mia³ pisaж jakieœ sprawozdanie? Nie wiedzia³. Ale, naturalnie, wcale siк tym nie przej¹³. To by³o do przewidzenia. Pora obiadowa! Papazjan wszed³ do lichej, obskurnej jad³odajni na Broadwayu w pobli¿u Ulicy Dwudziestej Уsmej. - Poproszк hot-doga; wasz zak³ad s³ynie z hot-dogуw - zwrуci³ siк do barmana. - S³ynie? - uœmiechn¹³ siк krzywo barman. - To by dopiero by³o œwiкto. - W takim razie jest œwiкto - powiedzia³ Papazjan. - Wasz zak³ad s³ynie z hot-dogуw na ca³¹ galaktykк. Znam istoty, ktуre pokona³y tysi¹ce lat œwietlnych tylko po to, ¿eby zjeœж u was hot-doga. - Kretyn - oœwiadczy³ barman. - Kretyn? Tak pan uwa¿a? Mo¿e to pana nie zainteresuje, ale po³owa paсskich klientуw, ktуrzy tu siedz¹ w tej chwili, to istoty pozaziemskie. Naturalnie w przebraniu. Po³owa klientуw, przy stole barowym zblad³a. - Co pan za jeden, zagranicznik jakiœ? - zaciekawi³ siк barman. - Po matce Aldebaraсczyk - wyjaœni³ Papazjan. - Aaa, to ju¿ wszystko rozumiem powiedzia³ barman. Papazjan szed³ ulic¹ i nic nie wiedzia³. Cieszy³ siк w³asn¹ ignorancj¹. Ignorancja by³a dla niego wielkim prze¿yciem. Oznacza³a, ¿e jeszcze wiele musi siк nauczyж. To by³o wspania³e - nie wiedzieж, co siк za chwilк zrobi, czym siк bкdzie, co siк powie. - Szefie - krzykn¹³ do niego jakiœ mк¿czyzna - Dojadк t¹ lini¹ do Wzgуrz Waszyngtona? - Nie mam pojкcia - odrzek³ Papazjan i mуwi³ prawdк: istotnie nie mia³ pojкcia, nie wiedzia³ nawet, jak siк dostaж na Wzgуrza Waszyngtona! To ju¿ by³ szczyt osi¹gniкж w dziedzinie ignorancji. Niestety, nie da siк d³ugo byж a¿ takim ignorantem. Jakaœ kobieta podbieg³a do nich i us³u¿nie objaœni³a, jak mog¹ dojechaж do Wzgуrz Waszyngtona. Papazjan uzna³ jej informacjк za umiarkowanie interesuj¹c¹, aczkolwiek nie tak interesuj¹c¹ jak niewiedza. Tablica na budynku g³osi³a STRYCH DO WYNAJКCIA. Papazjan natychmiast wszed³ i wynaj¹³ strych. Pomyœla³, ¿e to pewnie w³aœciwe posuniкcie. Mia³ jednak cich¹ nadziejк, ¿e oka¿e siк niew³aœciwe, co zawsze by³o o wiele zabawniejsze. - Dzieс dobry, nazywam siк Marsh powiedzia³a m³oda kobieta. - Przysy³a mnie agencja. Podobno szuka pan sekretarki. - To prawda. Anga¿ujк pani¹. - Tak od razu? - ¯aden inny sposуb nie przychodzi mi do g³owy. Jak pani nazywa? - Lillian. - To mnie w zupe³noœci zadowala. Prozк rozpocz¹ж pracк. - Przecie¿ pan tu nie ma ¿adnych mebli, nawet maszyny do pisania. - Proszк kupiж, co parni potrzeba. Oto pieni¹dze. - Ale co ja mam robiж? - O to mnie proszк nie pytaж odpar³ cierpliwie Papazjan. - Mam doœж k³opotуw z ustaleniem, co ja sam mam robiж. Przecie¿ potrafi pani pokierowaж w³asnym ¿yciem? - Ale jaki jest cel pana pracy, panie Papazjan? - Moim celem jest znaleŸж odpowiedŸ na pytanie, jaki jest mуj cel. - Och... Rozumiem. Wydaje mi. siк, ¿e bкdzie pan potrzebowa³ biurek, krzese³, lamp, maszyny do pisania itp. - Doskonale, Lil! Od pocz¹tku czu³em, ¿e œwietnie wiesz, co masz robiж. Czy ktoœ ci ju¿ mуwi³, ¿e jesteœ wyj¹tkowo ³adn¹ dziewczyn¹? - Nie... - No to mo¿e nie jesteœ. Skoro sama tego nie wiesz, to sk¹d ja mam wiedzieж? Papazjan obudzi³ siк i zmieni³ nazwisko na Hal. By³ w Vilfage Central Hotel. Wieczуr spкdzi³ bardzo ciekawie, s³uchaj¹c jak karaluchy pyskuj¹ na goœci hotelowych. Karaluchy maj¹ wrodzony talent mimiczny i potrafi¹ byж bardzo zabawne. Hal zrzuci³ zewnкtrzn¹ warstwк skуry i zostawi³ j¹ pod ³у¿kiem; pokojуwka sprz¹tnie. Tak by³o szybciej, ni¿ myж siк. Poszed³ na swуj strych. Lillian ju¿ tam by³a, pojawi³y siк te¿ pierwsze meble. - W poczekalni czeka klient, panie Papazjam. - Zmieni³em nazwisko na Hal - powiedzia³ Hal. - Proszк wpuœciж klienta. Klientem by³ krкpy, za¿ywny jegomoœж nazwiskiem Jaspers. - Czym mogк s³u¿yж, panie Jaspers? - Nie mam pojкcia - odpar³ Jaspers. - Pchn¹³ mnie tutaj jakiœ niepohamowany impuls. Hal przypomnia³ sobie na to, ¿e ca³kiem nie pamiкta, gdzie zostawi³ Nadajnik Niepohamowanych Impulsуw. - Gdzie pan odczu³ ten niepohamowany impuls? - zapyta³. - Na pу³nocno-wschodnim rogu Pi¹tej Avenue i Ulicy Osiemnastej. - Przy skrzynce na listy? Tak w³aœnie myœla³em. Bardzo mi siк pan przys³u¿y³, panie Jaspers! Czy mogк coœ dla pana zrobiж? - Ju¿ panu mуwi³em, ¿e nie wiem. To by³ niepohamowany... - Tak, tak, ale czego panu potrzeba? - Czasu - wyzna³ ze smutkiem Jaspers. - Jak ka¿demu, nieprawda¿? - Nie, nieprawda¿ - odpar³ stanowczo Hal. - Ale zobaczк, mo¿e uda mi siк coœ dla pana za³atwiж. Ile czasu by pan potrzebowa³? - Jeszcze ze sto lat - powiedzia³ Jaspers. - Proszк przyjœж jutro - rzek³ Hal. Zobaczк, co siк da zrobiж. Po wyjœciu Jaspersa Lillian zapyta³a: - Naprawdк mo¿e mu pan to za³atwiж? - Jutro siк pani dowie - odpar³ HaI. - Dlaczego jutro? - A dlaczego nie jutro? - Bo ka¿e pan czekaж panu Jaspersowi i mnie, a to nie jest mi³e. - Nie jest - zgodzi³ siк Hal. - Ale za to jest jak w ¿yciu. Podrу¿e, ktуre odby³em, nauczy³y mnie, ¿e ¿ycie jest niczym wiкcej jak stanem oczekiwania. St¹d mora³: Czekaj¹c ciesz siк czym popadnie, bo i tak nie mo¿esz robiж nic innego, tylko czekaж. - Ojejku, to dla mnie za m¹dre. - W takim razie proszк napisaж list na maszynie albo zrobiж cokolwiek innego, co pani zdaniem, nale¿y do pani obowi¹zkуw. Na lunch Hal uda³ siк do baru typu Orange Julius na Ulicy Уsmej. Firmк tк poleca³ Miкdzynarodowy Przewodnik ¯ar³oka Po Niedrogich Jad³odajniach Na Ziemi. Hal by³ zachwycony grzank¹ z chili. Zjad³, do koсca i wyszed³ na po³udniowo-wschodni rуg Szуstej Avenue i Ulicy уsmej. Przed sklepem firmy Nathan sta³ cz³owiek z flag¹ amerykaсsk¹. Wokу³ cz³owieka gromadzi³ siк t³umek. Cz³owiek by³ stary i mia³ czerwon¹, poliniowan¹ twarz. Mуwi³ tak: - Powiadam wam, ¿e umarli ¿yj¹ nadal i nawet w tej chwili w najlepsze spaceruj¹ po ziemi. I co wy na to, hк? - Osobiœcie - odezwa³ siк Hal muszк przyznaж panu racjк, poniewa¿ stoi obok pana w postaci astralnej stara siwa kobieta z uschniкta rкka. - Bo¿e œwiкty, to na pewno Ethel! Umar³a rok temu, proszк pana, a ja od tamtego czasu bezskutecznie prуbujк siк z ni¹ porozumieж. Co mуwi? - Mуwi tak, cytujк:”Herbercie, przestaс pleœж g³upoty i wracaj do mieszkania, bo ¿eœ nastawi³ na kuchence rondelek, ¿eby gotowaж jajka, tylko ¿e bez wody, i zapу³ godziny ca³a cha³upa pуjdzie z dymem”. - To Ethel, poznajк! - ucieszy³ siк Herbert. - Ethel! Jak mo¿esz siк dalej upieraж, ¿e plotк bzdury, skoro sama jesteœ teraz duchem? - Ona odpowiada - t³umaczy³ Hal - ¿e jak ktoœ nie umie nawet ugotowaж jajek, ¿eby przy okazji nie spaliж ca³ego mieszkania, to taki ktoœ gуwno siк zna na duchach. - Zawsze mnie obcina³a tym swoim cholernym non sequitur - zasmuci³ siк Herbert. - Dziкkujк panu za pomoc. Popкdzi³ do domu. - Czy nie by³a pani dla niego zanadto surowa? - spyta³ Hal. - Nigdy mnie nie s³ucha³ za ¿ycia i po œmierci tak samo nie s³ucha. Na takiego jak on nie ma bata. Przyjemnie siк z panem rozmawia³o, muszк znikaж. - Dok¹d? - zapyta³ Hal. - Do Domu Leciwego Ducha, a gdzie? - oddali³a siк w sposуb niedostrzegalny. Hal z podziwem pokrкci³ g³ow¹.”Ta Ziemia!” - pomyœla³. To jest dopiero ciekawe miejsce. Szkoda, ¿e przeznaczone do kasacji. Poszed³ dalej. A potem pomyœla³:”A mo¿e wcale nie do kasacji?” Uœwiadomi³ sobie, ¿e w³aœciwie to nie wie. I poczu³ siк z tej racji bardzo szczкœliwy. Hal przeszed³ pasa¿em kosmicznym z Ulicy Szesnastej Zachodniej na Cathedral Parkway. Musia³ siк raz przesi¹œж w Yucca, stan Arizona, mieœcie s³yn¹cym z najstarszego na œwiecie wolno stoj¹cego silosu. Na Cathedral Parkway sta³o dziesiкж gigantycznych katedr podarowanych Ziemianom przez religijne gady z Sainny II. Dla unikniкcia k³opotуw ze strony w³adz lokalnych katedry udawa³y, ¿e s¹ z piaskowca. Zwiedzaj¹cych by³o dzisiaj mnуstwo. Wenusjanie poprzebierani za Niemcуw, Sagitarianie w strojach hippisуw kto lubi, ¿eby go brano za turystк? Drobny zgrzyt: jakiœ grubas (nie maj¹cy nic wspуlnego z uprzednio napotkanymi grubasami) podszed³ do Hala i zapyta³: - Przepraszam, pan Hal Papazjan? Hal zmierzy³ faceta spojrzeniem. Dostrzeg³ nieznaczne przebarwienie na w¹trobie, nic powa¿nego, powiedzmy - plama w¹trobowa. Poza tym goœж nie mia³ ¿adnych cech szczegуlnych, chyba ¿e oty³oœж. - Jestem Arthur Ventura - przedstawi³ siк. - Paсski s¹siad. - Z Aldebarana - zainteresowa³ siк Hal. - Nie, z Bronx, tak jak pan. - Na Aldebaranie nie ma Bronx oœwiaczczy³ Hal, chocia¿ nie by³ specjalnie w nastroju do wyg³aszania prostych zdaс oznajmuj¹cych. - Przestaс siк wyg³upiaж, Hal. Nie ma ciк w domu prawie od tygodnia. Ellen odchodzi od zmys³уw. Chce zawiadomiж policjк. - Ellen? - Twoja ¿ona. Hal zrozumia³, co siк dzieje. Doœwiadcza³ autentycznej Sceny Konfrontacji, po³¹czonej z Kryzysem Osobowoœci. Czegoœ podobnego przeciкtny turysta pozaziemski na ogу³ nie prze¿ywa³. Cу¿ to bкdzie za bezcenne wspomnienie, je¿eli tylko zachowa je w pamiкci! - Rozumiem - rzek³ Hal. - Bardzo ci jestem wdziкczny za tк informacjк. Przykro mi, ¿e przysporzy³em k³opotуw ¿onie. Moja kochana Melon... - Ellen - poprawi³ Ventura. - Hmmm, no tak. Powiadom j¹, ¿e wrуcк, jak tylko zakoсczк zadanie. - Jakie zadanie? - Moim zadaniem jest znaleŸж w³asne zadanie. My, istoty wy¿sze, mamy to do siebie. Hal uœmiechn¹³ siк i chcia³ odejœж. Lecz Arthur Ventura okaza³ szczegуln¹ zdolnoœж rojenia siк: otoczy³ Papazjana ze wszystkich stron, wydawa³ dŸwiкki i demonstrowa³ odruchy ponaglaj¹ce. Papazjan przez moment rozwa¿a³ mo¿liwoœж wymyœlenia promienia laserowego i pozabijania wszystkich dooko³a, ale to oczywiœcie nie licowa³oby z duchem sytuacji. Tak wiкc stopniowo i przy pomocy wielu osуb, niektуrych w mundurach, Papazjan doprowadzony zosta³ do mieszkania w Bronx, gdzie wpad³a mu w objкcia kobieta p³acz¹ca i wyg³aszaj¹ca liczne teksty natury osobistej i tendencyjnej. Hal wydedukowa³, ¿e kobieta to Ellen. Ta sama, ktуra uwa¿a³a siк za jego ¿onк. I mia³a na dowуd tego odnoœne papiery. Z pocz¹tku zabawnie by³o mieж ¿onк i przydzia³ dzieci, i bogobojne zajкcie, i konto w banku, i samochуd, i kilka zmian ubrania, i inne rzeczy, ktуre zwykle miewaj¹ Ziemianie. Hal bawi³ siк wszystkimi nowymi zabawkami. Bez trudu udawa³o mu siк graж rolк mк¿a Ellen: wszystkie przes³anki mia³ jak na d³oni, do wyboru. Niemal codziennie Ellen zadawa³a mu pytanie: - Kotku, ty naprawdк nic a nic nie pamiкtasz? Na co Hal odpowiada³: - Nic a nic. Ale na pewno sobie Przypomnк. Wtedy Ellen p³aka³a. Do tego te¿ siк przyzwyczai³. Nie jego spraw¹ by³o oceniaж sytuacjк. S¹siedzi rwali siк do pomocy, przyjaciele okazywali wielk¹ troskк. Wszyscy czynili ogromne wysi³ki, ¿eby nie daж po sobie poznaж, ¿e wiedz¹, ¿e Hal sfiksowa³, zbzikowa³ - no, wariat. Hal Papazjan nauczy³ siк wszystkiego, co robi³ niegdyœ Hal Papazjan i robi³ to samo. Nawet najprostsze czynnoœci dostarcza³y mu wielkich emocji. Czy aldebaraсski turysta mуg³ prze¿yж piкkniejsza przygodк, ni¿ ¿yж na Ziemi ¿yciem Ziemianina, bкd¹c przez innych Ziemian traktowanym jak Ziemianin? Owszem, pope³nia³ czasem b³кdy. Trudno mu przychodzi³o wykonywanie w³aœciwych czynnoœci we w³aœciwym czasie. Stopniowo jednak nauczy³ siк, ¿e nie nale¿y kosiж trawnika o pу³nocy, ani budziж dzieci o pi¹tej z rano, ¿eby siк przespa³y, ani wychodziж z biura o dziewi¹tej wieczorem. Nie wiedzia³, czemu maj¹ s³u¿yж te ograniczenia, ale dziкki nim wszystko by³o jeszcze ciekawsze. Na wyraŸne ¿yczenie Ellen Papazjan uda³ siк do niejakiego doktora Kardomana, osoby specjalizuj¹cej siк w czytaniu ludzkich myœli i orzekaniu, ktуre z tych myœli s¹ prawdziwe, dobre i owocne, a ktуre k³amliwe, z³e i bezproduktywne. KARDOMAN: Od jak dawna wydaje siк panu, ¿e jest pan istota pozaziemsk¹? PAPAZJAN: Zaczк³o siк to wkrуtce, po moich narodzinach na Aldebaranie. KARDOMAN: Oszczкdzi pan sporo czasu mnie i sobie, je¿eli raz na zawsze uœwiadomi pan sobie i przyjmie do wiadomoœci fakt, ¿e jest pan cz³owiekiem ob³¹kanym, ktуremu pкta siк po g³owie tysi¹c szalonych pomys³уw. PAPAZJAN: Rуwnie dobrze zaoszczкdzimy sobie czasu, je¿eli pan uzna, ¿e jestem samcem aldebaraсskim postawionym w niezwyk³ej sytuacji. KARDOMAN: Nie pieprz, bracie. S³uchaj, upуr na nic siк nie zda. Trzymaj siк moich za³o¿eс, a ja ciк znormalizujк. PAPAZJAN: Nie pieprz; bracie. Proces zdrowienia posuwa³ siк stopniowo. Zapad³a noc, a po niej nasta³ dzieс. Nadszed³ tydzieс podporz¹dkowany miesi¹cowi. Hal miewa³ przeb³yski œwiadomoœci, ktуre doktor Kardoman wita³ owacyjnie i ktуre Ellen odnotowywa³a w manuskrypcie pod tytu³em Powrуt z Otch³ani Kosmosu: Relacja Pewnej Kobiety z Jej ¯ycia z Mк¿czyzn¹,- Ktуry Wierzy³, ¿e Pochodzi z Aldebarana. Pewnego dnia Hal rzek³ do doktora Kardomana: - Wie pan co, zdaje mi siк, ¿e wraca mi pamiкж. - Hmmm - zauwa¿y³ doktor Kardaman. - Z mieszanymi uczuciami przypominam sobie, ¿e kiedy mia³em osiem lat, podawa³em kakao ¿elaznemu flamingowi na trawniku w domu rodzicуw, niedaleko zagajnika, w ktуrym wraz z Mavis Healey dokonywaliœmy wspania³ych i wstydliwych eksperymentуw; nieca³e sto jardуw dalej rzeka Chesapeake wpada³a nieodwo³alnie w galaretowate g³кbiny Zatoki Chesapeake. - Pamiкж ekranowa - podsumowa³ Kardaman, skonsultowawszy siк z materia³ami, ktуre zestawi³a dla niego Ellen. - W wieku lat oœmiu mieszka³ pan w Youngstown, stan Ohio. - O cholera - powiedzia³ Papazjan. - Nie szkodzi, zmierza pan w dobrym kierunku - pocieszy³ go Kardoman. - Ka¿dy ma pamiкж ekranowa, zawieraj¹c¹ lкki i przyjemnoœci wszystkich prawdziwych doœwiadczeс, ktуre nale¿y chroniж przed buntuj¹c¹ siк przeciwko nim psychik¹. - Czu³em, ¿e to zbyt piкkne, ¿eby mog³o byж prawdziwe - powiedzia³ Papazjan. - Proszк niczego nie przekreœlaж. Paсska pamiкж ekranowa bardzo nam pomog³a. - Bardzo pan uprzejmy - podziкkowa³ Hal. - A teraz wracajmy pod star¹ dobr¹ tablicк psychiki. Wyrywa³ siк z rozmaitymi wspomnieniami: a to lata m³odzieсcze, ktуre spкdzi³ jako ch³opiec kabinowy na brytyjskiej kanonierce patroluj¹cej Yangtse; a to szуste urodziny obchodzone w Pa³acu Zimowym w St. Petersburgu; a to dwudziesty pi¹ty rok ¿ycia; kiedy pracowa³ jako kucharz od ma³ych daс w Klondike. Wszystko. to by³y wspomnienia niew¹tpliwie ziemskie, tylko ca³kiem nie te, ktуrych oczekiwa³ doktor Kardoman. Ni stad, ni zow¹d, pewnego piкknego dnia u drzwi pojawi³ siк domokr¹¿ny sprzedawca szczotek i za¿¹da³ rozmowy z”pani¹ domu”. - Wysz³a, nie bкdzie jej jeszcze parк godzin - powiedzia³ Papazjan. Ma dzisiaj lekcjк demotycznej greki a potem zajкcia z intaglio. - Doskonale - powiedzia³ komiwoja¿er. - Tak naprawdк to chcia³em siк widzieж z panem. - Nie potrzebujк szczotek - rzek Papazjan. - A pies z nimi taсcowa³! Jestem paсskim wakacyjnym oficerem ³¹cznikowym, przybywam, ¿eby pana poinformowaж, ¿e odlatujemy dok³adnie za cztery godziny. - Odlatujemy - Wszystko co dobre ma swуj koniec, nawet wakacje. - Wakacje. - Daj pan spokуj - zniecierpliwi siк komiwoja¿er. - Cholery mo¿na dostaж z tymi Aldebaraсczykami. - A pam sk¹d! - Z Arcturusa. My na Arcturusie pos³ugujemy siк solidniejsz¹ psychik¹ nie pozwalamy sobie na luki pamiкciowe. - My Aldebaraсczycy zawsze chкtnie pozwalamy sobie na luki pamiкci - przyzna³ Papazjan. - Dlatego w³aœnie ja jestem oficerem ³¹cznikowym, a pan turyst¹. Przyjemnie siк pan bawi³ z tubylcami - Jednego nawet zdaje siк poœlubi³em, raczej jedn¹ - odpar³ Papazjan - A œciœlej mуwi¹c, jestem chyba sparzony z jedn¹ tak¹, ktуrej poprzedni samiec wygl¹da³ dok³adnie tak jak ja. - Nasza robota - wyjaœni³ Arcturianin. - Autentyczne ziemskie stad³o - to by³ punkt paсskiego programu tu rystycznego. Idzie pan? - Melon, bidulka, bardzo siк zmartwi. - Jej imiк brzmi Ellen. Jak wiкkszoœж Ziemian, poœwiкca swуj czas g³уwnie zamartwianiu siк. Nie mogк pana zmusiж do powrotu. Je¿eli decyduje siк pan zostaж, nastкpny statek do domu bкdzie pan mia³ za jakie! piкжdziesi¹t-szeœжdziesi¹t lat. - A niech to szlag trafi - powiedzia³ Papazjan. - Zobaczymy, kto pierwszy dotrze do statku! Statek kosmiczny by³ tak sprytnie po myœlany, ¿e wygl¹da³ jota w jotк jak miejscowoœж Fairlawn, stan New Jersey. Prawdziwe Fairlawn, stan New Jersey, przeniesiono w ca³oœci do prowincji Rajasthan w Indiach. Nikt nie dostrzeg³ rу¿nicy, poza Izraelitami, ktуrzy natychmiast przys³ali rabina eksperta od guerilli. - Ale ja ci¹gle niczego nie pamiкtam - po¿ali³ siк Hal wakacyjnemu oficerowi ³¹cznikowemu. - To naturalne. Bank pamiкci zostawi³ pan w skrytce na pok³adzie statku. - Po co to zrobi³em? - ¯eby siк nie czuж wyobcowanym Paсskie dawne wspomniernia nak³adaj¹ siк jak ula³ na bie¿¹ce. Pomogк panu je posegregowaж. Wszyscy byli na pok³adzie byli cali i zdrowi, za wyj¹tkiem kilku nieuniknionych ofiar bуjek w portach Po³udniowej Ameryki. Owych nieszczкœnikуw miano rekonstytuowaж w terminie pуŸniejszym. Poza kacem nie pozostanie im nic z przykrych doœwiadczeс. Statek wystartowa³ rуwno o pу³nocy. Przelot odnotowa³ Korpus Obserwacyjny Amerykaсskich Si³ Powietrznych w Scrapple, stan Pennsylwania. Obraz radarowy zinterpretowano jako potк¿n¹ akumulacjк mieszaniny gazуw przy jednoczesnym, przelocie licznego stada jaskу³ek. Mimo dokuczliwego kosmicznego ch³odu Hal wytrwa³ przy burcie patrz¹c, jak Ziemia niknie w oddali. Wraca³ do codziennego kieratu fotonomicznego konfiguratora systemуw cz¹stkowych, do ¿on i dzieciaka, do wszechobecnej rdzy i liszaju. Wraca³ jednak bez wielkiego ¿alu. Dobrze wiedzia³, ¿e Ziemia to przyjemne miejsce na urlop, ale ¿yж tam na sta³e - nie sposуb. przek³ad: Jolanta Kozak

Wykaz wa¿niejszych epidemii Niedoœwiadczeni podrу¿ni usi³uj¹ zwykle zmaterializowaж siк w miejscu idealnie ukrytym. Wyskakuj¹ ze schowkуw na miot³y, spi¿arni, budek telefonicznych, czy innych miejsc, zale¿nie od sytuacji, w rozpaczliwej nadziei, ¿e przejœcie wysz³o im g³adko. Naturalnie takie zachowanie zwraca uwagк wiec maj¹ dok³adnie to, czego chcieli unikn¹ж. Ale dla podrу¿nika tak doœwiadczonego jak ja, sprawa by³a prosta. Moim celem by³ Nowy Jork w sierpniu 1988 roku. Wybra³em godzinк wieczornego szczytu i pojawi³em siк w samym œrodku t³umu na Times Square. Oczywiœcie, ¿e to wymaga pewnej zrкcznoœci. Nie mo¿na siк tak po prostu p o j a w i ж. Natychmiast po zmaterializowaniu siк trzeba ruszyж - g³owa pochylona, ramiona zgarbione, niewidz¹cy wzrok, w ten sposуb nikt cz³owieka nie zauwa¿y. Ja to wykona³em idealnie. Z teczk¹ w rкku pospieszy³em do metra. Wysiad³em na Sheridan Square i poszed³em na piechotк do Washington Square Park. Miejsce, ktуre sobie wybra³em, znajdowa³o siк w pobli¿u du¿ej cysterny, niedaleko ³uku tryumfalnego. Postawi³em walizkк i energicznie klasn¹³em w rкce. Kilka osуb spojrza³o w moj¹ stronк. - ChodŸcie, przyjaciele - zaintonowa³em - chodŸcie no tutaj i wy pos³uchajcie o szansie, jaka siк trafia raz na ca³e ¿ycie. Nie wstydŸcie siк, ludzie, podejdŸcie, pos³uchajcie dobrej nowiny. Zacz¹³ formowaж siк niewielki t³umek. Jakiœ m³ody cz³owiek zawo³a³: - Hej, co tam sprzedajesz? Uœmiechn¹³em siк do niego, ale nie odpowiedzia³em. Nie chcia³em rozpoczynaж sprzeda¿y, dopуki nie bкdк mia³ odpowiedniego audytorium. Nawija³em wiec dalej: - PodejdŸcie bli¿ej, przyjaciele, chodŸcie tu do mnie i pos³uchajcie dobrej nowiny. To jest to, na co czekaliœcie od dawna, przyjaciele. Wielka szansa! Ostatnia szansa! Nie przepuœжcie jej! Wkrуtce zebra³o siк oko³o trzydziestu osуb. Uzna³em, ¿e to wystarczy, jak na pocz¹tek. - Dobrzy obywatele Nowego Jorku - powiedzia³em. Chce wam powiedzieж o dziwnej chorobie, ktуra nagle wdar³a siк w wasze ¿ycie, o epidemii zwanej tak¿e Niebiesk¹ Zaraz¹. Musicie wszyscy zdawaж sobie ju¿ teraz sprawa, ¿e nie ma sposobu na tego masowego morderca. Niew¹tpliwie lekarze zapewniaj¹ was, ¿e badania s¹ w toku, ¿e lada chwila nale¿y oczekiwaж odkrycia, ¿e niezawodnie wkrуtce zostanie opracowana metoda leczenia. Faktem jednak jest, ¿e jak do tej pory nie wynaleziono ¿adnej surowicy, przeciwcia³, ani ¿adnego innego œrodka na Niebiesk¹ Zarazк. Bo niby jak? Skoro nie odkryli przyczyn choroby, to jak mogli wynaleŸж lekarstwo. Jedyne, czym do tej pory dysponuj¹, to nieskuteczne i wzajemnie sprzeczne teorie. Z powodu szybkiego rozprzestrzeniania siк choroby, jej znacznej zaraŸliwoœci i nieznanych w³aœciwoœci nale¿y siк liczyж z tym, ¿e lekarze nie zd¹¿¹ pomуc tym, ktуrzy ju¿ zostali chorob¹ dotkniкci. Przygotujcie siк na to, ¿e bкdzie tak, jak w przypadku wszystkich innych epidemii znanych w zapisanej historii œwiata, a mianowicie, ¿e pomimo wszelkich wysi³kуw, zmierzaj¹cych do wynalezienia metody leczenia i opanowania zarazy, choroba bкdzie szala³a niepowstrzymana, dopуki sama siк nie wyczerpie lub nie zabraknie jej ofiar. Ktoœ w t³umie rozeœmia³ siк, inni siк uœmiechali. Po³o¿y³em to na karb histerii i ci¹gn¹³em dalej - Cу¿ wiкc w tej sytuacji pozostaje do zrobienia? Czy macie pozostaж biernymi ofiarami epidemii, omamionymi przez tych, ktуrzy nie odkryj¹ przed wami prawdziwego stanu beznadziejnoœci? Czy mo¿e zgodzicie siк sprуbowaж czegoœ nowego, czegoœ, co nie jest opatrzone piecz¹tk¹ zdyskredytowanych w³adz polityczno-medycznych? Teraz ju¿ mia³em wokу³ siebie t³umek w liczbie oko³o pieжdziesieciu osуb. Wkrуtce zakoсczy³em - siкgn¹³em po puentк: - Wasi lekarze nie s¹ w stanie uchroniж was przed epidemi¹, a ja jestem. Szybko otworzy³em walizeczkк i wyj¹³em garœж du¿ych ¿у³tych pastylek. - Oto lek, ktуry zwalczy Niebiesk¹ Zarazк, moi przyjaciele. Nie ma czasu na wyjaœnianie ani sk¹d go zdoby³em, ani jak dzia³a. Nie bкdк siк te¿ wdawa³ w naukowy be³kot. Zamiast tego dostarczк wam konkretnego dowodu. T³um siк uciszy³ i zacz¹³ s³uchaж z uwag¹. Wiedzia³em, ¿e ich mam. - Jako dowуd - krzykn¹³em - przyprowadŸcie mi kogoœ chorego. PrzyprowadŸcie mi dziesiкж takich osуb! Je¿eli zosta³o w nich jeszcze choж trochк ¿ycia, podejmujк siк uzdrowiж ich w przeci¹gu dziesiкciu sekund od po³kniкcia tej pastylki! PrzyprowadŸcie mi ich, przyjaciele! Wylecz¹ ka¿dego mк¿czyznк, kobietк i dziecko cierpi¹ce na Niebiesk¹ Zarazк! Jeszcze przez chwile trwa³o milczenie, a potem w t³umie rozleg³y siк œmiechy i oklaski. W zdumieniu s³ucha³em komentarzy. - Jakiœ studencki kawa³? - Trochк za stary jak na hippisa. - To na pewno jakiœ numer dla telewizji. - Hej, panie, co to za numer? By³em zbyt wstrz¹œniкty, ¿eby prуbowaж jakiejkolwiek odpowiedzi. Sta³em po prostu z walizk¹ u stуp i kapsu³kami w rкku. Nie uda³o mi siк sprzedaж ani jednej w tym dotkniкtym zaraz¹ mieœcie! Nie mog³em nawet rozdaж mojego leku. Coœ nieprawdopodobnego. T³um rozproszy³ siк, pozosta³a jedna dziewczyna. - Co to za numer? - spyta³a. - Numer? - To pewnie jakiœ trik reklamowy, prawda? Otwiera pan restauracje czy jakiœ butik? Niech mi pan coœ powie na ten temat. Mo¿e zorganizuje jak¹œ obs³uga prasow¹. W³o¿y³em do kieszeni garœж kapsu³ek. Dziewczyna powiedzia³a: - Pracuje w dzienniku Village. Specjalizujemy siк w numerach niesamowitych. Niech pan powie o tym coœ wiкcej. By³a zupe³nie niebrzydka. Ocenia³em j¹ na jakieœ dwadzieœcia parк lat. Szczup³a ciemna blondynka o piwnych oczach. W jej tupecie by³o coœ wzruszaj¹cego. - To nie jest ¿aden kawa³ - wyjaœni³em. - Je¿eli wy jesteœcie na tyle g³upi, ¿e nie chcecie zastosowaж ¿adnych œrodkуw ostro¿noœci przeciwko epidemii... - Jakiej epidemii? - spyta³a. - Przeciwko Niebieskiej Zarazie. Epidemii, ktуra ogarnк³a ca³y Nowy Jork. - Wiesz, co ci powiem, bracie, w Nowym Jorku nie ma ¿adnej zarazy - niebieskiej, czarnej, ¿у³tej ani ¿adnej innej. Powiedz mi wreszcie naprawdк, co to za kawa³. - ¯adnej epidemii? - spyta³em. - Jest pani pewna? - Najzupe³niej. - Mo¿e to ukrywaj¹ przed ludŸmi - powiedzia³em. Chocia¿ by³oby to trudne. Piкж do dziesiкciu tysiкcy zgonуw dziennie trudno utrzymaж w tajemnicy przed pras¹... Mamy teraz sierpieс 1988 roku, prawda? - Tak. Ojej, ale pan jakoœ tak dziwnie zblad³. Czy pan siк dobrze czuje? - Bardzo dobrze - odpar³em, chocia¿ by³a to nieprawda. - Mo¿e niech pan si¹dzie. Podprowadzi³a mnie do ³awki w parku. Nagle przysz³o mi do g³owy, ¿e mo¿e pomyli³em lata. ¯e mo¿e firma mia³a na myœli rok 1990 albo 1998. Jeœli rzeczywiœcie tak by³o, to wywalili straszne pieni¹dze na moje podrу¿e w czasie i najprawdopodobniej stracк licencjк komiwoja¿era za prуbк sprzeda¿y lekуw na terenie nie objкtym epidemi¹. Wyj¹³em portfel, a z niego cienk¹ broszurka zatytu³owan¹”Wykaz wa¿niejszych epidemii?”. Ta ulotka-broszurka zawiera daty wszystkich wielkich epidemii, typy epidemii, œmiertelnoœж w procentach i inne dane. Z wielk¹ ulg¹ stwierdzi³em, ¿e jestem we w³aœciwym miejscu i we w³aœciwym czasie. Nowy Jork, sierpieс 1988 rok. Nowy Jork w sierpniu 1988 roku mia³ byж powa¿nie dotkniкty Niebiesk¹ Zaraz¹. -”Wykaz wa¿niejszych epidemii”? - spyta³a czytaj¹c mi przez ramie. - A co to takiego? Powinienem by³ siк od niej odsun¹ж. A nawet zdematerializowaж. W naszej firmie obowi¹zuj¹ bardzo œcis³e przepisy zabraniaj¹ce komiwoja¿erom udzielania jakichkolwiek informacji, poza tymi, ktуrych ucz¹ nas udzielaж na kursach. Ale teraz by³o mi wszystko jedno. Stwierdzi³em nagle, ¿e mam ochota porozmawiaж z t¹ ³adn¹, jasnow³os¹ dziewczyn¹ w osobliwym stroju, siedz¹c¹ ze mn¹ w s³oсcu, w mieœcie skazanym. -”Wykaz epidemii” - powiedzia³em - zawiera wykaz dat i miejsc, w ktуrych wystкpowa³y lub bкd¹ wystкpowa³y najwiкksze epidemie. Na przyk³ad wielka zaraza w Konstantynopolu w roku 1346 albo zaraza londyсska z roku 1664. - Domyœlam siк, ¿e by³ pan tam? - Tak. Zosta³em tam wys³any s³u¿bowo przez moj¹ instytucjк, Medyczn¹ S³u¿bк Czasu. Miкdzy innymi mamy licencje na sprzeda¿ lekуw na obszarach objкtych epidemi¹. - To wobec tego pan pochodzi z jakiegoœ miejsca w przysz³oœci, gdzie znaj¹ podrу¿e w czasie? - Tak. - To cudowne - powiedzia³a. - Pan obje¿d¿a tereny objкte epidemiami sprzedaj¹c pigu³ki. Prawda mуwi¹c nie wygl¹da pan na kogoœ, kto by zarabia³ na nieszczкœciu innych. - Nie zna³a nawet po³owy prawdy i nie mia³em najmniejszego zamiaru jej wtajemniczaж. - To praca niezbкdna - powiedzia³em. - Tak czy siak przeoczy³ pan fakt, ¿e tu nie ma ¿adnej epidemii. - Musia³a zaistnieж jakaœ pomy³ka. Mam specjalnego cz³owieka, ktуry ma za zadanie zjawiaж siк przede mn¹ i przeprowadzaж rozpoznanie terenu. - Mo¿e zab³¹dzi³ w jakimœ innym strumieniu czasu czy coœ w tym rodzaju? NajwyraŸniej œwietnie siк bawi³a. Dla mnie ca³a ta sytuacja by³a koszmarna. Ta dziewczyna, je¿eli nie bкdzie nale¿a³a do grona nielicznych szczкœciarzy, nie prze¿yje tej epidemii. Ale jednoczeœnie rozmowк z ni¹ uzna³em za fascynuj¹c¹. Po raz pierwszy w ¿yciu mia³em okazje rozmawiaж z ofiar¹ zarazy. - Mi³o by³o z panem porozmawiaж - powiedzia³a. Mуwi¹c miкdzy nami, nie wiem, czy mogк wykorzystaж tк nasz¹ rozmowк. - Wola³bym, ¿eby pani tego nie robi³a. - Wyj¹³em z kieszeni garœж kapsu³ek. - Proszк, niech pani to weŸmie. - Ale naprawdк... - Mуwiк powa¿nie. To dla pani i pani rodziny. Proszк je zatrzymaж. Przydadz¹ siк, zobaczy pani. - No ju¿ dobrze, dziкkujк bardzo. Mi³ych podrу¿y w czasie. Patrzy³em, jak odchodzi. Kiedy skrкca³a za rуg, odnios³em wra¿enie, ¿e wyrzuca kapsu³ki. Ale nie by³em pewien. Usiad³em na ³awce w parku i czeka³em. Zbli¿a³a siк pу³noc, kiedy zjawi³ siк George. Rzuci³em siк na niego z wœciek³oœci¹. - Co siк sta³o? Zrobi³em z siebie cholernego idiotк! Tutaj nie ma ¿adnej epidemii! - Spokojnie - odpar³ George. - Mia³em byж tutaj tydzieс temu, ale dostaliœmy polecenie od w³adz, ¿eby na rok zawiesiж ca³¹ dzia³alnoœж. A potem kazali nam odwo³aж odwo³anie i dzia³aж dalej wed³ug pierwotnego harmonogramu. - Dlaczego nikt mi o tym nie powiedzia³? zapyta³em. - Powinieneœ zostaж zawiadomiony. Ale wszystko siк pomyli³o. Naprawdк bardzo mi przykro. Ale mo¿emy zaczynaж od zaraz. - A czy rzeczywiœcie musimy? - spyta³em. - Czy musimy co? - No wiesz. Wytrzeszczy³ na mnie oczy. - Co siк z tob¹ dzieje? W Londynie zachowywa³eœ siк zupe³nie inaczej. - Ale to by³o w roku 1664. A teraz mamy 1988. Jesteœmy bli¿ej naszych w³asnych czasуw. A ci ludzie wydaj¹ siк bardziej... ludzcy. - Mam nadzieje, ¿e siк nie spoufala³eœ - powiedzia³ George. - Naturalnie, ¿e nie. - No, to w porz¹dku - uspokoi³ siк George. - Wiem, ¿e ta praca z emocjonalnego punktu widzenia mo¿e siк wydawaж obrzydliwa, ale musisz na to patrzeж realistycznie. Rada Statystyczna da³a im wiele szans. Da³a im bombк wodorow¹. - To prawda. - Ale jej nie u¿yli. Rada zapewni³a im te¿ wszelkie mo¿liwe œrodki do prowadzenia wojny bakteriologicznej na du¿¹ skale, ale i tego nie wykorzystali. Tak samo zreszt¹ Rada wyposa¿y³a ich we wszelkie informacje niezbкdne do dobrowolnego zmniejszania wzrostu populacji. I te¿ nie potrafili siк zmusiж, ¿eby po nie Biegn¹ж. Po prostu w dalszym ci¹gu mno¿yli siк na oœlep wypieraj¹c inne gatunki i siebie nawzajem, zatruwaj¹c ziemiк i prowadz¹c jakby nigdy nic gospodarkк rabunkow¹. Wiedzia³em to wszystko, ale dobrze, sie jeszcze raz teraz musia³em tego wys³uchaж. - Nic przecie¿ nie mo¿e rosn¹ж bez koсca - ci¹gn¹³ George. - Wszystko, co ¿yje, musi podlegaж jakiejœ kontroli. U wiкkszoœci gatunkуw rуwnowaga jest utrzymywana automatycznie. Ale istoty ludzkie przekracza³y wszelkie granice. I dlatego same musz¹ siк tym zaj¹ж. A je¿eli nie mog¹ albo nie chc¹, to ktoœ to musi za nich robiж. Nagle George wyda³ mi siк zmкczony i zatroskany. - Ale ludzie nigdy nie dostrzegaj¹ koniecznoœci przerzedzenia swoich szeregуw. Nigdy siк niczego nie ucz¹. St¹d potrzeba naszych epidemii. - No ju¿ dobrze, zaczynajmy. - Te epidemiк prze¿yje oko³o dwudziestu procent oznajmi³ George. Myœlк, ¿e chcia³ dodaж sobie otuchy. Wyj¹³ z kieszeni p³aski srebrny flakon. Odkorkowa³ go. Podszed³ i wla³ jego zawartoœж do œcieku. - No to ju¿. Za jakiœ tydzieс mo¿esz zacz¹ж sprzedawaж swoje pigu³ki. Potem nasz harmonogram przewiduje Londyn, Pary¿, Rzym, Istambu³, Bombaj i tak dalej. Skin¹³em g³ow¹. Trzeba to by³o zrobiж. Ale czasem trudno byж ogrodnikiem ludzi. przek³ad: Zofia Uhrynowska - Hanasz

Zapach myœli Prawdziwy k³opot Leroya Cleevy’ego rozpocz¹³ siк wtedy, gdy przelatywa³ Pocztowcem nr 243 przez nie skolonizowany Rуj Seergona. Dot¹d trapi³y go codzienne problemy gwiezdnego listonosza: stary statek, porysowane dysze, wadliwie dzia³aj¹cy nawigator. Teraz, gdy odczyta³ wskazanie kursu, zauwa¿y³, ¿e w jego kabinie zrobi³o siк nieprzyjemnie gor¹co. Westchn¹³ ciк¿ko, w³¹czy³ klimatyzacjк i po³¹czy³ siк z naczelnikiem w Bazie. Znajdowa³ siк na granicy kontaktu radiowego, g³os naczelnika zanika³ w morzu zak³уceс. - Jakiœ k³opot, Cleevy? - zapyta³ z³owieszczym g³osem cz³owiek, ktуry rozpisuje harmonogramy i sam w nie wierzy. - Nie wiem - pogodnie odpar³ Cleevy - wszystko jest w porz¹dku; poza dyszami, automatycznym nawigatorem i instalacj¹ elektryczn¹ nawalaj¹ tylko izolacje i ch³odzenie. - To ju¿, cholera, skandal - powiedzia³ naczelnik, po czym doda³ z nag³ym wspу³czuciem: - Wiem, co czujesz. Cleevy w³¹czy³ ch³odzenie na pe³n¹ moc, star³ pot z czo³a i stwierdzi³, i¿ naczelnikowi w y d a j e siк tylko, ¿e wie, co on czuje. - Czy¿ nie proszк siк bezustannie Rz¹du o przydzia³ nowych statkуw? - naczelnik zaœmia³ siк ponuro. - Im siк chyba wydaje, ¿e pocztк mo¿na przewoziж byle starym pud³em. W tym czasie Cleevy’ego przesta³y interesowaж wynurzenia naczelnika. Pomimo ¿e ch³odzenie prze³¹czone by³o na pe³n¹ moc, statek grza³ siк dalej. - Przerwк na chwilк - powiedzia³. Poszed³ na rufк, sk¹d zdawa³o siк emanowaж ciep³o. Tam stwierdzi³, ¿e trzy zbiorniki zamiast paliwa zawiera³y rozpalon¹ do bia³oœci bulgoc¹c¹ szlakк. W czwartym gwa³townie zachodzi³a podobna przemiana. Cleevy przygl¹da³ siк temu przez chwilк, odwrуci³ siк i pкdem pobieg³ do radiostacji. - Nie mam paliwa - rzek³ - zasz³a chyba reakcja katalityczna. Mуwi³em ci, ¿e potrzebne s¹ nowe zbiorniki. Siadam na pierwszej planecie z tlenem, jak¹ spotkam. W³¹czy³ rкczne sterowanie awaryjne i spojrza³. na Rуj Seergona. W tym skupisku nie by³o kolonii, lecz skartografowano planety tlenowe z myœl¹ o ich przysz³ym wykorzystaniu. Co by³o na nich poza tlenem - nikt nie wiedzia³. Cleevy mia³ nadziejк to wyjaœniж, jeœli tylko jego statek wystarczaj¹co d³ugo bкdzie siк trzyma³ kupy. - Sprуbujк na 3-M-22! - zawo³a³, przekrzykuj¹c narastaj¹ce zak³уcenia. - Uwa¿aj na pocztк! - zawy³ w odpowiedzi naczelnik. - Natychmiast wysy³am statek! Cleevy odkrzykn¹³ mu, co myœli zrobiж z tymi dwudziestoma funtami poczty, lecz naczelnik wczeœniej siк wy³¹czy³. Cleevy wykona³ œwietne l¹dowanie na 3-M-22, nad zwyczaj œwietne, zwa¿ywszy fakt, i¿ przyrz¹dy by³y zbyt gor¹ce, by je dotkn¹ж, dysze powyginane od ¿aru, a worek z poczt¹, przytroczony do grzbietu, krкpowa³ jego ruchy. Pocztowiec nr 243 nadlecia³ jak ³abкdŸ. Dwadzieœcia stуp nad powierzchni¹ nie wytrzyma³ i run¹³ w dу³ jak kamieс. Cleevy odzyska³ przytomnoœж, lecz nie by³ pewien, czy po tym upadku choж jedna jego kostka pozosta³a ca³a. Roz¿arzone do czerwonoœci burty statku matowia³y. Potykaj¹c siк dotar³ do luku awaryjnego, worek z poczt¹ ciasno przylega³ do plecуw. Z zamkniкtymi oczyma, zataczaj¹c siк, odszed³ ze sto jardуw. Wtem statek eksplodowa³, podmuch rzuci³ Cleevy’ego p³asko, twarz¹ do ziemi. Powsta³, wykona³ dwa nastкpne kroki, po czym pad³ zemdlony. Gdy odzyska³ œwiadomoœж, le¿a³ na zboczu ma³ego pagуrka, twarz¹ w wysokiej trawie. Znajdowa³ siк w stanie cudownego oszo³omienia. Czu³ siк oderwany od w³asnego cia³a, by³ jakby nieska¿onym umys³em faluj¹cym w powietrzu. Wszystkie zmartwienia, odczucia, obawy pozosta³y z cia³em - by³ wolny. Rozejrza³ siк wokу³ i zauwa¿y³ przebiegaj¹ce obok ma³e zwierz¹tko. By³o wielkoœci wiewiуrki, lecz futro mia³o matowozielone. Gdy siк zbli¿y³o, stwierdzi³, ¿e nie ma oczu ani uszu. Wcale go to nie zdziwi³o. Wrкcz przeciwnie, wyda³o mu siк zjawiskiem zupe³nie normalnym. Czemu¿, u diab³a, musi mieж koniecznie oczy i uszy? Lepiej, ¿e nie widz¹ mкki i bуlu œwiata, nie s³ysz¹ pe³nego skargi krzyku. Zbli¿y³o siк inne zwierzк - to przypomina³o wielkoœci¹ i kszta³tem szarego wilka, lecz rуwnie¿ mia³o zielon¹ maœж. Rуwnoleg³a ewolucja? W gruncie rzeczy nie mia³o to znaczenia, zdecydowa³. Ten osobnik tak¿e by³ pozbawiony oczu i uszu, posiada³ natomiast rz¹d wspania³ych k³уw. Cleevy przygl¹da³ siк im z nik³ym zainteresowaniem. Cу¿ obchodz¹ nieska¿ony umys³ jakieœ wilki i wiewiуrki, bez oczu lub jeszcze czegoœ innego? Zauwa¿y³, ¿e wiewiуrka, znalaz³szy siк nieca³e piкж stуp od wilka, nagle zamar³a. Ten wolno siк zbli¿a³. Wtem, nieca³e trzy stopy od niej, jakby straci³ trop. Potrz¹sn¹³ g³ow¹ i zrobi³ ma³e kу³ko. Gdy znуw ruszy³, posuwa³ siк w z³ym kierunku. Goni³ œlepy œlepego, powiedzia³ do siebie Cleevy, co wyda³o mu siк prawd¹ g³кbok¹ i nieœmierteln¹. Gdy patrzy³, wiewiуrka nagle drgnк³a; wilk obrуci³ siк i po¿ar³ j¹ trzema k³apniкciami. Ale¿ wielkie k³y maj¹ wilki, pomyœla³ Cleevy. Bawi³a go myœl, ¿e bкdzie pierwszym cz³owiekiem zjedzonym na tej planecie. Cleevy czu³ tu¿ przy samej twarzy oddech wilka, gdy znуw zemdla³. By³ ju¿ wieczуr, kiedy odzyska³ przytomnoœж. D³ugie cienie k³ad³y siк po ziemi, a s³oсce wisia³o nisko nad horyzontem. Cleevy usiad³, sprуbowa³ zgi¹ж ramiona i nogi. Nie wyczu³ ¿adnego bуlu ani ¿adnych z³amaс. Uklкkn¹³ na jedno kolano, czu³ siк otumaniony, lecz w pe³ni w³ada³ swymi zmys³ami. Co siк sta³o? Wspomnienie o katastrofie zdawa³o siк odleg³e o tysi¹ce lat. Statek sp³on¹³, on oddali³ siк i zemdla³. PуŸniej spotka³ wilka i wiewiуrkк. DŸwign¹³ siк niecierpliwie i rozejrza³ woko³o. Ten ostatni epizod musia³ mu siк przyœniж. Jeœli wilk istnia³ naprawdк, on nie powinien ju¿ ¿yж. Spojrza³ w dу³ - u swych stуp zauwa¿y³ zielony ogon wiewiуrki, nieco dalej le¿a³a jej g³owa. Gor¹czkowo usi³owa³ siк skupiж. Wiкc wilk jednak tutaj by³, i to g³odny. Jeœli chce przetrwaж do przybycia statku ratunkowego, musi znaleŸж odpowiedŸ, co siк tu wydarzy³o i dlaczego. Te zwierzкta nie mia³y oczu ani uszu. W jaki wiкc sposуb wyczuwa³y sw¹ obecnoœж? Po zapachu? Jeœli tak, zatem dlaczego wilk mia³ tyle k³opotуw ze znalezieniem wiewiуrki? Odwrуci³ siк, gdy us³ysza³ basowy pomruk. W oddali, nieca³e piкжdziesi¹t stуp od niego, zauwa¿y³ coœ, co wygl¹dem przypomina³o lamparta. ¯у³tobr¹zowego, bezokiego i pozbawionego uszu lamparta. Cholerna mena¿eria, pomyœla³ Cleevy i przykucn¹³ w wysokiej trawie. Ta planeta zbyt szybko bra³a go w swoje obroty. Potrzebowa³ czasu do namys³u. Czym kieruj¹ siк te zwierzкta? Czy¿by zamiast wzroku posiada³y zmys³ lokacji? Lampart zacz¹³ siк oddalaж. Cleevy odetchn¹³ z wiкksz¹ swobod¹. Byж mo¿e, gdy znajdowa³ siк poza zasiкgiem wzroku zwierzкcia, lampart... Gdy tylko pomyœla³ s³owo”lampart”, bestia obrуci³a siк w jego kierunku. Cу¿ ja takiego zrobi³em? - zada³ sobie pytanie Cleevy, zakopuj¹c siк g³кbiej w trawie. Nie czuje mnie, nie s³yszy ani nie widzi. Pomyœla³ jedynie, ¿e lepiej siк trzymaж z daleka od... Z g³ow¹ uniesion¹ wysoko ku gуrze lampart zacz¹³ kroczyж w jego kierunku. To by³o to. Bez oczu i uszu istnia³ tylko jeden sposуb, aby bestia wykry³a jego obecnoœж. To musi byж telepatia! Aby zbadaж sw¹ teoriк, pomyœla³ s³owo”lampart”, indentyfikuj¹c je odruchowo ze zbli¿aj¹cym siк do niego zwierzкciem. Lampart rykn¹³ dziko i skrуci³ dziel¹cy ich dystans. W u³amku sekundy Cleevy zrozumia³ mnуstwo rzeczy. Wilk tropi³ wiewiуrkк za pomoc¹ telepatii. Wiewiуrka znieruchomia³a - byж mo¿e nawet przesta³a myœleж! I wilk zgubi³ œlad - do czasu, gdy wiewiуrka nie mog³a siк ju¿ d³u¿ej powstrzymaж od myœlenia. W takim razie, dlaczego wilk nie zaatakowa³ jego, gdy by³ nieprzytomny? Byж mo¿e dlatego, ¿e przesta³ myœleж - lub przesta³ myœleж na d³ugoœci fali odbieranej przez wilka. To ostatnie by³o bardziej prawdopodobne. Teraz jednak problem stanowi³ L a m p a r t. Bestia znуw ryknк³a. By³a ju¿ tylko trzydzieœci stуp od niego i odleg³oœж mala³a gwa³townie. Jedyne wyjœcie, stwierdzi³ Cleevy, to nie myœleж o nim - myœleж o czymœ innym. W ten sposуb, byж mo¿e, zgubi œlad. Zacz¹³ przypominaж sobie wszystkie dziewczyny, jakie zna³, z najmniejszymi detalami. Lampart zatrzyma³ siк i zacz¹³ niezdecydowanie skrobaж ³ap¹ ziemiк. Cleevy myœla³ dalej: o dziewczynach, statkach, planetach, znуw o dziewczynach i statkach, o wszystkim, byle nie o lamparcie... Lampart zbli¿y³ siк o nastкpne piкж stуp. Niech to cholera, stwierdzi³, jak mo¿na nie myœleж o czymœ? Myœleж wœciekle o kamieniach, ska³ach, ludziach miejscach i rzeczach, lecz twуj umys³ ci¹gle wraca do - ty jednak ignorujesz to i skupiasz siк na swej œwiкtobliwej babce, zapijaczonym starym ojcu, siniakach na prawej nodze. (Policz je. Osiem. Policz jeszcze raz. Wci¹¿ osiem.) A teraz spуjrz wy¿ej, obojкtnie, widzisz, lecz naprawdк nie rozpoznajesz - mimo to wci¹¿ siк zbli¿a. Cleevy stwierdzi³, ¿e n i e myœleж, to jakby zatrzymaж go³ymi rкkami lawinк. Uzmys³owi³ sobie, ¿e rozum ludzki nie da siк œwiadomie i tak sobie - ot, zatrzymaж. Trzeba na to czasu i жwiczeс. Straci³ oko³o piкtnastu stуp z dziel¹cego ich dystansu, usi³uj¹c zg³кbiж to, jak nie myœleж o... Cу¿, mo¿na jeszcze pomyœleж o grach karcianych, o przyjкciach, o psach, kotach, koniach, myszach, owcach, wilkach (a sio), o siniakach, pancernikach, jaskiniach, kryjуwkach, legowiskach, kociakach (uwaga!),1... limitach, rуwnoznacznikach, ³azikach, krawк¿nikach, robotnikach, szczegуlikach (takich na osiem stуp), posi³kach, ¿ywnoœci, ogniu, lisie, sierœci, kotach, workach, ³odziach i 1... 1... 1... Lampart znajdowa³ siк teraz oko³o piкciu stуp od niego, szykowa³ siк do skoku. Cleevy ju¿ nie mуg³ d³u¿ej utrzymac myœli na wodzy. Wtem, w przyp³ywie nag³ego olœnienia, pomyœla³: Lamparcica! Lampart, wci¹¿ jeszcze przyczajony, uniуs³ podejrzliwie g³owк. Cleevy skoncentrowa³ myœli na lamparcicy. To o n ni¹ by³, cу¿ sobie wyobra¿a ten lampart, strasz¹c j¹ w ten sposуb? Jego (jej, szlag by to trafi³) myœli wraca³y do ma³ych kociakуw, ciep³ej jaskini, rozkoszy polowania na wiewiуrki... Lampart powoli zbli¿y³ siк i otar³ o jego bok. Cleevy myœla³ rozpaczliwie. £adn¹ pogodк dzisiaj mamy, i dalej; z tego lamparta ca³kiem przystojny facet, taki du¿y i silny, a jakie ma potк¿ne k³y. Lampart siк naje¿y³! Cleevy po³o¿y³ siк, zawin¹³ wokу³ siebie wyimaginowany ogon i stwierdzi³, ¿e pora udaж siк spaж. Lampart przystan¹³ obok niezdecydowany. Mia³ przeczucie, ¿e coœ tu jest nie tak. Wydoby³ z gard³a, z samej jego g³кbi, pojedynczy pomruk, po czym odwrуci³ siк i oddali³ susami. S³oсce w³aœnie zasz³o, ca³a okolica tonк³a w g³кbokim granacie. Cleevy uzmys³owi³ sobie, ¿e trzкsie siк od niepohamowanego, niemal histerycznego œmiechu. Gdyby lampart pozosta³ chwilк d³u¿ej... Z trudem zapanowa³ nad sob¹. Najwy¿szy czas pomyœleж powa¿nie. Zapewne ka¿de zwierzк posiada swуj charakterystyczny zapach myœli. Wiewiуrka emitowa³a swуj. Inny wilk, a jeszcze inny cz³owiek. Zasadnicze pytanie brzmia³o: czy mуg³ byж wyœledzony, gdy myœla³ o jakimœ zwierzкciu? Czy te¿ jego jaŸс, jak zapach, by³a wyczuwalna, nawet gdy o niczym konkretnym nie myœla³? Jasne, ¿e lampart wytropi³ go w chwili, gdy myœla³ wy³¹cznie o nim. Mog³o to jednak nast¹piж w wyniku dezorientacji. Jego obcy zapach myœli mуg³ zmyliж lamparta - tym razem. Pozosta³o mu jedynie bierne wyczekiwanie. Lampart zapewne nie jest g³odny. Po raz pierwszy sp³atano mu takiego figla. A ka¿dy figiel udaje siк tylko raz. Cleevy po³o¿y³ siк na plecach i patrzy³ w niebo. By³ zbyt zmкczony, by siк poruszaж, bola³o go posiniaczone cia³o. Co mo¿e siк wydarzyж teraz, w nocy? Czy bestie dalej poluj¹? Czy mo¿e zapanuje coœ w rodzaju zawieszenia broni? St³amsi³ w sobie przekleсstwo. Do diab³a z wiewiуrkami, wilkami, lampartami, lwami, tygrysami i reniferami. Usn¹³. Nastкpnego ranka nie mуg³ siк nadziwiж, ¿e wci¹¿ jeszcze ¿yje. Oby tak dalej. Poza tym dzieс zapowiada³ siк piкknie. Pokrzepiony tym uda³ siк w stronк statku. Wszystko, co pozosta³o z Pocztowca nr 243, to kupa powyginanego ¿elastwa rozsianego na wypalonej ziemi. Cleevy wyszuka³ metalowy ³om, zwa¿y³ go w d³oni, po czym wsun¹³ za pas, poni¿ej worka z poczt¹. Nie by³a to zbyt pewna broс, lecz dodawa³a mu nieco pewnoœci siebie. Statek uleg³ kompletnej zag³adzie. Oddali³ siк wiкc w poszukiwaniu ¿ywnoœci. W okolicy ros³o kilkanaœcie krzewуw z owocami. Ostro¿nie sprуbowa³ jednego z nich i stwierdzi³, ¿e smak maj¹ cierpki, lecz przyjemny. Pospiesznie prze³yka³ owoce - popijaj¹c wod¹ z pobliskiego strumienia. Jak dot¹d nie dostrzeg³ ¿adnych zwierz¹t. Mog³y one oczywiœcie - wiedzia³ to ju¿ z doœwiadczenia - zbli¿aж siк w³aœnie teraz. Skasowa³ tк myœl i rozpocz¹³ poszukiwania kryjуwki. Najlepiej trzymaж siк od nich z dala do czasu nadejœcia statku ratunkowego. Wкdrowa³ wœrуd wdziкcznie pofalowanych pagуrkуw w poszukiwaniu czubka drzewa lub jaskini. Jednak ten sielski krajobraz nie ofiarowa³ mu nic wiкkszego poza szeœciostopowym krzewem. Minк³o po³udnie, a zmкczony i rozdra¿niony Cleevy wci¹¿ przepatrywa³ niespokojnie niebosk³on. Dlaczego nie ma statku? Szybkiemu statkowi ratowniczemu podrу¿ do niego powinna zaj¹ж nie wiкcej ni¿ jeden lub dwa dni - obliczy³. Jeœli naczelnik szuka w³aœciwej planety! Coœ poruszy³o siк na niebie. Uniуs³ g³owк, serce ³omota³o mu gwa³townie. Tam coœ jest! To by³ ptak. Szybowa³ wolno nad nim, bez wysi³ku ko³ysz¹c potк¿nymi skrzyd³ami. Raz tylko zanurkowa³, pуŸniej odlecia³. Ptak zadziwiaj¹co przypomina³ sкpa. Cleevy kontynuowa³ wкdrуwkк. W nastкpnej chwili znalaz³ siк twarz¹ w twarz z czterema œlepymi wilkami. Za³atwi³o to jedno pytanie. M у g ³ byж wytropiony po swym charakterystycznym zapachu myœli. Bestie z tej planety wyraŸnie zadecydowa³y, i¿ nie jest na tyle obcy, by go nie mo¿na by³o zjeœж. Wilki ostro¿nie zbli¿a³y siк do niego. Cleevy sprуbowa³ sztuczki, ktуrej u¿y³ wczorajszego dnia. Wysuwaj¹c zza pasa metalowy ³om, wyobrazi³ sobie, ¿e jest wilczyc¹ poszukuj¹c¹ swoich szczeni¹t. Czy ktуryœ z panуw pomo¿e mi je znaleŸж? Jeszcze przed chwil¹ tu by³y. Jedno by³o zielone, drugie cкtkowane, pozosta³e... Te wilki chyba nie maj¹ cкtkowanych szczeni¹t. Jeden z nich skoczy³. Cleevy wyr¿n¹³ go ³omem, gdy by³ w pу³ drogi. Wilk chwiejnie siк wycofa³. Id¹c ramiк w ramiк, zbli¿y³a siк ca³a czwуrka. Cleevy gor¹czkowo usi³owa³ wyobraziж sobie, ¿e nie ¿yje. Nic z tego. Wilki wci¹¿ siк zbli¿a³y. Cleevy pomyœla³ o lamparcie. On nim by³, wielk¹ besti¹, no i nadarza siк okazja schwytania wilka. To je powstrzyma³o. Nerwowo œmiga³y ogonami, lecz nie ust¹pi³y. Cleevy warkn¹³, rozora³ ³ap¹ ziemiк i chy³kiem ruszy³ naprzуd. Wilki wycofa³y siк, lecz jeden z nich wymkn¹³ siк, by zajœж go od ty³u. Cleevy porusza³ siк zakosami, aby uniemo¿liwiж okr¹¿enie. Wygl¹da³o na to, ¿e one naprawdк mu nie dowierzaj¹. Chyba niezbyt dobrze udawa³ lamparta. Przesta³y siк wycofywaж. Jednego mia³ z ty³u, reszta sta³a nieugiкcie, z jкzorami wywieszonymi z mokrych, rozwartych pyskуw. Cleevy warkn¹³ dziko i wywin¹³ maczug¹. Wilk odskoczy³, lecz ten z ty³u odbi³ siк, wyl¹dowa³ na worku z poczt¹ cios zwali³ Cleevy’ego z nуg. W trakcie kot³owaniny Cleevy’emu nasun¹³ siк inny pomys³. Wyobrazi³ sobie, ¿e jest bardzo zimnym, jadowitym wк¿em, jego k³y zawiera³y truciznк zdoln¹ w jednej chwili uœmierciж wilka. Wilki natychmiast odpad³y od niego. Cleevy sycza³ i wygina³ swуj giкtki grzbiet. Wilki zawy³y, lecz nie wykazywa³y ochoty do ataku. Wtedy Cleevy pope³ni³ b³¹d. Chocia¿ wiedzia³, ¿e powinien twardo stawiж im czo³o i nadrabiaж bezczelnoœci¹, jednak jego cia³em rz¹dzi³y inne si³y. Wbrew woli odwrуci³ siк i zacz¹³ pкdem uciekaж. Wilki susami pogna³y za nim. Cleevy spojrza³ w gуrк, zauwa¿y³ sкpy, zlatuj¹ce siк w nadziei na resztki. Zapanowa³ nad sob¹ i sprуbowa³ ponownie zamieniж siк w wк¿a, jednak wilki nie zrezygnowa³y z pogoni. Kr¹¿¹ce nad g³ow¹ sкpy nasunк³y mu pewien pomys³. Jako pilot wiedzia³, jak wygl¹da ziemia z wysokoœci. Cleevy postanowi³ zamieniж siк w ptaka. W wyobraŸni wzbi³ siк ponad ziemiк, lekko ¿eglowa³ na unosz¹cej go ku gуrze fali powietrza, spogl¹da³ z gуry na pokryty zieleni¹, pofa³dowany teren. Wilki straci³y orientacjк, biega³y w kу³ko, podskakiwa³y w gуrк. Cleevy w dalszym ci¹gu siк wzbija³, coraz wy¿ej, wy¿ej, rуwnoczeœnie powoli siк wycofuj¹c. W koсcu znik³y mu z oczu i nasta³ wieczуr. By³ wyczerpany. Prze¿y³ jeszcze jeden dzieс. Stwierdzi³ jednak, ¿e jego posuniкcia obronne udaj¹ siк tylko raz. Co wymyœli jutro, jeœli nie nadejdzie statek ratunkowy? Po nastaniu ciemnoœci d³ugo le¿a³ bezsennie, wpatruj¹c siк w niebo. Widaж by³o tylko gwiazdy. Raz po raz dochodzi³o do niego wycie wilka i ryk lamparta œni¹cego o œniadaniu. Wkrуtce nadszed³ ranek. Cleevy przebudzi³ siк, by³ zmкczony i niewypoczкty. Po³o¿y³ siк na wznak i czeka³ na dalszy rozwуj wydarzeс. Gdzie jest statek ratunkowy? Mieli mnуstwo czasu, argumentowa³ sobie. Dlaczego ich nie ma? Jeœli bкd¹ siк zbyt d³ugo oci¹gaж, wtedy lampart... Nie powinien by³ o tym myœleж. W odpowiedzi us³ysza³ z prawej strony ryk. Powsta³ i oddali³ siк w kierunku odwrotnym do Ÿrуd³a dŸwiкku. Pomyœla³, ¿e z dwojga z³ego woli spotkanie z wilkami... Tej myœli powinien tak¿e unikn¹ж, bowiem do ryku lamparta do³¹czy³ siк teraz zew wilczej zgrai. Cleevy napotka³ zwierzкta rуwnoczeœnie. Z boku rozrу¿nia³ sylwetki kilkunastu wilkуw. Przez moment przemknк³a mu myœl, ¿e mog³yby siк o niego, pobiж. Gdyby wilki obskoczy³y lamparta, on mуg³by w tym czasie uciec... Ich zainteresowanie skupi³o siк jednak na nim. Po cу¿ biж siк miкdzy sob¹, uzmys³owi³ sobie, jeœli maj¹ jego, emituj¹cego wszem i wobec swoj¹ bezradnoœж i trwogк? Lampart zbli¿y³ siк w jego kierunku. Wilki pozosta³y w tyle, wyraŸnie sk³onne zadowoliж siк resztkami. Cleevy sprуbowa³ starej sztuczki z ptakiem, lecz lampart, po chwili wahania, nieugiкcie siк zbli¿a³. Cleevy wycofa³ siк w stronк wilkуw, marzy³ o czymœ, na co mуg³by siк wspi¹ж. Wstarczy³aby ska³a lub chocia¿ roz³o¿yste drzewo... Tam s¹ przecie¿ krzaki! W przyp³ywie inwencji zrodzonej z rozpaczy Cleevy zamieni³ siк w szeœciostopowy krzak. Nie mia³ najmniejszego pojкcia, co czuje krzak, lecz z wszystkich si³ wysila³ fantazjк. Teraz w³aœnie kwitn¹³. A jeden z jego korzeni trzyma³ nieco niepewnie - wynik ostatniej burzy. Zwa¿ywszy jednak wszystko, by³ sobie ca³kiem zgrabnym krzakiem. Spoza ga³кzi zauwa¿y³, ¿e wilki znieruchomia³y. Lampart okr¹¿y³ go, pow¹cha³ i w os³upieniu przechyli³ ³eb na bok. Prawdк powiedziawszy, pomyœla³ Cleevy, ktу¿ by chcia³ gryŸж krzak? Mo¿e siк tobie zdawa³o, ¿e jestem czymœ innym, lecz obecnie jestem tylko i wy³¹cznie krzakiem. Nie masz chyba ochoty na ³yk liœci, nieprawda? Mo¿esz przypadkiem wy³amaж sobie z¹b na moich konarach. Kto s³ysza³ o lampartach jedz¹cych liœcie? A ja jestem krzakiem. Spytaj mojej matki. Ona te¿ by³a krzakiem. Wszyscy byliœmy krzakami, pocz¹wszy od okresu karboсskiego. Lampart nie wykazywa³ ochoty do ataku. Z drugiej zaœ strony, nic nie wskazywa³o, ¿e zamierza odejœж. Cleevy zastanawia³ siк, czy wytrzyma. O czym z kolei powinien myœleж? O urokach wiosny? O gnieŸdzie drozdуw w jego koronie? Niewielki ptaszek wyl¹dowa³ na jego ramieniu. Czy to nie urocze, zastanawia³ siк Cleevy. On tak¿e myœli, ¿e jestem krzakiem. Uwij sobie gniazdo wœrуd moich ga³кzi. To naprawdк cudowne. Wszystkie inne krzaki bкd¹ mi zazdroœciж. Ptaszek delikatnie dziobn¹³ Cleevy’ego w szyjк. Uspokуj siк, myœla³ Cleevy. Nie chcesz chyba zniszczyж swego ¿ywiciela... Ptaszek znуw dziobn¹³ dla prуby, po czym mocno zapar³ siк b³oniastymi palcami i zacz¹³ stukaж w szyjк Cleevy’ego z czкstotliwoœci¹ pneumatycznego m³ota. Przeklкty dziкcio³, pomyœla³ Cleevy, usi³uj¹c zachowaж pozycjк krzewu. Zauwa¿y³ nag³y niepokуj lamparta. Gdy ptak po raz piкtnasty nak³u³ jego szyjк, Cleevy nie wytrzyma³. Pochwyci³ ptaszysko i cisn¹³ nim w lamparta. Bestia k³apnк³a zкbami, lecz zbyt pуŸno. Rozwœcieczony ptak badawczo okr¹¿y³ g³owк Cleevy’ego. PуŸniej pomkn¹³ w poszukiwaniu bardziej spokojnych krzakуw. W jednej chwili Cleevy znуw by³ krzakiem, ale zabawa siк skoсczy³a. Lampart zacz¹³ go tarmosiж. Cleevy usi³owa³ zbiec, lecz potkn¹³ siк o wilka i upad³. S³ysz¹c warczenie lamparta tu¿ przy samej twarzy, uœwiadomi³ sobie, ¿e jest ju¿ trupem. Lampart zawaha³ siк. Cleevy zmieni³ siк, a¿ po rozp³ywaj¹ce siк koniuszki palcуw, w trupa. Nie ¿y³ ju¿ od wielu dni, tygodni. Jego krew dawno wyciek³a. Cia³o cuchnк³o. Pozosta³a jedynie rozpadaj¹ca siк zgnilizna. ¯adne zwierzк przy zdrowych zmys³ach nie tknк³oby go, bez wzglкdu na stopieс g³odu. Lampart jakby podziela³ jego zdanie. Wycofa³ siк. Wilki zawy³y krwio¿erczo, lecz tak¿e siк oddali³y. Cleevy przyœpieszy³ swуj rozk³ad o dalsze kilka dni. Myœli skoncentrowa³ na tym, jak bardzo by³ niejadalny, jak niek³amanie niesmaczny. W g³кbi jednak zakrad³o siк podejrzenie. Nie wierzy³ szczerze w sw¹ niejadalnoœж. Lampart wci¹¿ siк oddala³, za nim pod¹¿a³y wilki. By³ uratowany! Jeœli bкdzie trzeba, do koсca ¿ycia pozostanie trupem. Wtem poczu³ ko³o siebie woс p r a w d z i w e j padliny. Gdy siк obejrza³, zauwa¿y³, ¿e tu¿ obok wyl¹dowa³o ogromne ptaszysko. Na Ziemi nazywa³oby siк sкpem. W tym momencie Cleevy mia³ ochotк zap³akaж. Czy ju¿ nic nie poskutkuje? Sкp ko³ysz¹cym siк chodem zbli¿y³ siк w jego kierunku. Cleevy poderwa³ siк na rуwne nogi i przegoni³ go kopniakiem. Jeœli ma byж po¿arty, niech to przynajmniej nie bкdzie sкp. Lampart powrуci³ lotem b³yskawicy, na jego puszystym, œlepym pysku malowa³y siк z³oœж i frustracja. Cleevy uniуs³ metalowy ³om, marz¹c o drzewie, na ktуre mуg³by siк wspi¹ж, o strzelbie, by z niej wypaliж, lub chocia¿ o pochodni, by siк ni¹ oganiaж... Pochodnia! Natychmiast zrozumia³, ¿e znalaz³ odpowiedŸ. Buchn¹³ p³omieniem prosto w lamparci pysk, zwierzк odskoczy³o ze skowytem. Cleevy zacz¹³ paliж wszystko wokу³. Ogieс ogarn¹³ wysuszon¹ trawк, przeniуs³ siк na krzaki. Lampart i wilki rzuci³y siк do ucieczki. Teraz przysz³a kolej na niego. Powinien by³ pamiкtaж, ¿e zwierzкta posiadaj¹ g³кboko zakorzeniony, instynktowny strach przed ogniem. Rany boskie, zrobi najwiкksz¹ po¿ogк, jaka kiedykolwiek nawiedzi³a to miejsce! Zerwa³ siк lekki wietrzyk, ktуry przeniуs³ jego ogieс na pofa³dowan¹ okolicк. Z poszycia czmycha³y wiewiуrki, ratuj¹c siк ucieczk¹, stada ptakуw podrywa³y siк do lotu, pierœ w pierœ bieg³y lamparty, wilki i inne zwierzкta, nikt nie myœla³ o jedzeniu, jedynym ich pragnieniem by³a ucieczka przed ogniem - ucieczka przed nim! Cleevy niejasno uzmys³owi³ sobie, ¿e sta³ siк teraz prawdziwym telepat¹. Zamkn¹wszy oczy widzia³ i wyczuwa³, co siк wokу³ dzieje. Par³ naprzуd jako hucz¹cy po¿ar, pal¹c wszystko wokу³. Czu³ w sobie trwogк po¿eraj¹c¹ dusze cwa³uj¹cej przed nim gromady. Tak powinno byж. Czy¿ cz³owiek nie by³ zawsze panem, dziкki swej zdolnoœci adaptacyjnej i wy¿szej inteligencji? To samo osi¹gn¹³ tak¿e tutaj. Pe³en dumy przeskoczy³ w¹ski strumyk trzy mile dalej, podpali³ kкpkк krzewуw, bucha³ p³omieniami, tryska³ ogniem. Wtem poczu³ pierwsz¹ kroplк deszczu. Opali³ j¹, wnet jednak z jednej zrobi³o siк piкж, pуŸniej piкtnaœcie, a za chwilк by³o ju¿ ich piкжset. Przemуk³, a jego paliwo - trawa i krzaki - wkrуtce ocieka³y wod¹. Zgaszono go. To nie fair, pomyœla³ Cleevy. Wed³ug wszelkich regu³ powinien wygraж. Walczy³ zgodnie z narzuconymi mu przez tк planetк warunkami i zwyciк¿y³by - gdyby wszystkiego nie zrujnowa³o zwyk³e zjawisko przyrody. Ostro¿nie zaczк³y powracaж zwierzкta. Deszcz lun¹³ na dobre. Zgas³ ostatni z p³omieni. Cleevy westchn¹³ i zemdla³. - ...cholernie dobr¹ robotк. Nie zostawi³eœ poczty, a to wskazuje, ¿e jesteœ œwietnym listonoszem. Mo¿e uda siк nam za³atwiж jakiœ model. Cleevy otworzy³ oczy. Nad nim sta³ promieniej¹cy dum¹ naczelnik. Le¿a³ na koi, nad sob¹ widzia³ krzywiznк metalowych burt. By³ na statku ratowniczym. - Co siк sta³o? - wykrztusi³ chrapliwie. - ZnaleŸliœmy ciк w ostatniej chwili - odpar³ naczelnik. - Lepiej jeszcze nie wstawaj. Jeszcze chwila, a pomoc okaza³aby siк zbкdna. Cleevy poczu³ przyspieszenie podrywaj¹ce statek i zrozumia³, ¿e opuszczaj¹ powierzchniк planety 3-M-22. S³aniaj¹c siк dotar³ do okienka i spojrza³ na œciel¹cy siк poni¿ej, pokryty zieleni¹ krajobraz. - Ogieс by³ blisko - rzek³ naczelnik, ktуry przystan¹³ obok i spogl¹da³ wraz z nim w dу³. - W sam¹ porк uruchomiliœmy pok³adowy system dzia³ek wodnych. Znajdowa³eœ siк w samym centrum najpaskudniejszego po¿aru stepu, jaki kiedykolwiek widzia³em. Spogl¹daj¹c na nie zabliŸnion¹ zieleс, naczelnik jakby przez moment siк zawaha³. Spojrza³ niepewnie, wyraz jego twarzy przypomnia³ Cleevy’emu wyprowadzonego w pole lamparta. - S³uchaj no - jakim cudem ty ¿eœ siк nie spali³? przek³ad: Janusz Wуjciak

Zezwolenie przestкpcze By³ ranek. Wielkie czerwone s³oсce ledwie wzesz³o nad horyzontem pod¹¿aj¹c za swym mniejszym ¿у³tym towarzyszem. Wioska, niewielka i czyœciutka, pojedynczy bia³y punkcik na zielonej powierzchni planety, skrzy³a siк w dwуch letnich s³oсcach. Tom Rybak, ktуry dopiero siк zbudzi³, nie mia³ pojкcia, ¿e w³aœnie zbli¿a siк pocz¹tek jego przestкpczej kariery. Tom by³ wysokim, opalonym na br¹z m³odzieсcem. Po ojcu odziedziczy³ owalne oczy, po matce niefrasobliwy stosunek do pracy. Nie œpieszy³o mu siк. a¿ do okresu deszczуw nie bкdzie ¿adnych po³owуw, a wiкc i ¿adnego zajкcia dla rybaka. Do tego czasu mia³ zamiar prу¿nowaж i naprawiaж swoje wкdki. - Powinien mieж czerwony dach! - us³ysza³ z zewn¹trz krzyk Billy’ego Malarza. - Koœcio³y n i g d y nie maj¹ czerwonych dachуw! - upiera³ siк g³oœno Ed Tkacz. Tom zmarszczy³ brwi. Nie bra³ udzia³u w pracach, zapomnia³ wiкc o zmianach, ktуre przez ostatnie dwa tygodnie zasz³y w wiosce. Naci¹gn¹³ spodnie i ruszy³ spacerkiem na rynek. Pierwsz¹ rzecz¹, jak¹ tam zauwa¿y³, by³a nowa, du¿a tablica z napisem: OBCYM ZABRANIA SIК PRZEBYWANIA NA TERENIE MIASTA. Na ca³ej planecie Nowego Delaware nie by³o ¿adnych obcych. Nie by³o niczego prуcz lasu i tej jednej wioski. Tablica by³a wy³¹cznie deklaracj¹ polityki mieszkaсcуw. Przy rynku sta³ koœciу³, wiкzienie i poczta, wszystko skonstruowane w ci¹gu dwуch ostatnich, gor¹czkowych tygodni, ustawione rуwnym rzкdem frontami do placu targowego. Nikt w³aœciwie nie wiedzia³, co robiж z tymi budynkami. Przez ponad dwieœcie lat wioska radzi³a sobie bez nich zupe³nie dobrze. Ale teraz, oczywiœcie, trzeba je by³o wybudowaж. Ed Tkacz sta³ przed nowym koœcio³em i spogl¹da³ w gуrк, na Billy’ego Malarza, ktуry balansowa³ ryzykownie na stromym dachu, strosz¹c w oburzeniu swe jasne w¹sy. Wokу³ nich zgromadzi³ siк niewielki t³umek. - Do diab³a, ch³opie - mуwi³ Billy. - Mуwiк ci, czyta³em o tym w zesz³ym tygodniu. Bia³y dach mo¿e byж. Czerwony, nigdy. - Pomyli³eœ to z czymœ innym - upiera³ siк Tkacz. - Co o tym s¹dzisz, Tom? Tom nie mia³ nic do powiedzenia w tej sprawie, wzruszy³ wiкc tylko ramionami. W tym momencie na rynku pojawi³ siк zaaferowany burmistrz. Poci³ siк mocno, a rozpiкta koszula ods³ania³a jego du¿y brzuch. - Z³aŸ! - zawo³a³ do Billa. - W³aœnie sprawdzi³em. To by³a Ma³a Czerwona S z k у ³ k a, a nie Ma³y Czerwony Koœciу³ek. Billy wygl¹da³ na rozz³oszczonego. Zawsze by³ nerwowy, jak wszyscy Malarze. Ale odk¹d burmistrz zrobi³ go szefem policji, sta³ siк po prostu nie do wytrzymania. - Nie mamy ¿adnej ma³ej szkу³ki - upiera³ siк, schodz¹c po drabinie. - No, to musimy zbudowaж - odpar³ burmistrz. - I pospieszyж siк te¿ musimy - doda³, spogl¹daj¹c w niebo. Ca³y t³um mimo woli tak¿e podniуs³ wzrok. Ale nic jeszcze nie by³o widaж. - Gdzie s¹ ch³opcy Cieœlуw? - spyta³ burmistrz. - Sid, Sam, Marv, jest tu ktуry? Miкdzy ramionami ludzi pojawi³a siк g³owa Sida Cieœli. Ci¹gle jeszcze chodzi³ o kulach, odk¹d w zesz³ym miesi¹cu wybra³ siк na jaja trestli i spad³ z drzewa. W ³a¿eniu po drzewach ¿aden z Cieœlуw nie by³ zbyt dobry. - Ch³opaki s¹ w Tawernie Eda Piwiarza - oœwiadczy³. - A gdzie¿ mogliby byж - odezwa³a siк z ty³u Mary PrzewoŸnikowa. - No dobra. Zawo³aj ich - poleci³ burmistrz. - Musz¹ postawiж ma³¹ szkу³kк i to szybko. Tu¿ obok wiкzienia. A ty, Billy doda³ ogl¹daj¹c siк na Billy’ego Malarza, ktуry zszed³ ju¿ na ziemiк - pomalujesz tк szko³к ³adn¹, jasnoczerwon¹ farb¹, w œrodku i na zewn¹trz. To bardzo wa¿ne. - Kiedy dostanк odznakк szefa policji? - chcia³ siк dowiedzieж Billy. - Czyta³em, ¿e szefowie policji zawsze dostawali odznaki. - Zrуb sobie jak¹œ - odpar³ burmistrz ocieraj¹c twarz po³¹ koszuli. - Ale¿ gor¹co. Nie rozumiem, czemu ten inspektor nie mуg³ przylecieж zim¹... Tom! Tom Rybak! Mam dla ciebie wa¿ne zadanie. ChodŸ, wyt³umaczк ci, o co chodzi. Po³o¿y³ d³oс na jego ramieniu i razem ruszyli wzd³u¿ jedynej w wiosce brukowanej drogi, w stronк domku burmistrza za pustym placem targowym. Za dawnych czasуw drogк tк pokrywa³a ubita ziemia, ale dawne czasy skoсczy³y siк dwa tygodnie temu i teraz drogк wysypano t³uczonym kamieniem. Chodzenie po niej boso by³o tak nieprzyjemne, ¿e mieszkaсcy po. prostu przechodzili przez trawniki s¹siadуw. Burmistrz jednak chodzi³ drog¹ dla zasady. - Proszк pos³uchaж, panie burmistrzu, mam teraz wakacje... - Nie mo¿emy sobie pozwoliж na wakacje - przerwa³ mu burmistrz. - Nie t e r a z. On ma przybyж lada dzieс. Wprowadzi³ Toma do wnкtrza i usiad³ w wielkim fotelu, przysuniкtym jak najbli¿ej miкdzygwiezdnego radia. - Tom - zapyta³ wprost - co byœ powiedzia³ na pracк przestкpcy? - Nie wiem - odpar³ Tom. - A co to jest przestкpca? Wierc¹c siк nerwowo w fotelu burmistrz po³o¿y³ d³oс na radiu, ¿eby dodaж sobie powagi. - To jest tak - powiedzia³ i zacz¹³ wyjaœniaж. Tom s³ucha³, ale im wiкcej wiedzia³, tym mniej mu siк to wszystko podoba³o. To przez to miкdzygwiezdne radio, zdecydowa³. Dlaczego siк naprawdк nie popsu³o? Nikt nie wierzy³, ¿e bкdzie dzia³aж. Przez ca³e pokolenia zbiera³ siк na nim kurz, gdy sta³o w gabinetach kolejnych burmistrzуw - ostatnie, milcz¹ce ogniwo ³¹cz¹ce ich z Matk¹ Ziemi¹. Dwieœcie lat temu Ziemia kontaktowa³a siк z Nowym Delaware, a takie z Ford IV, z Alfa Centauri, Nueva Espana i pozosta³ymi koloniami, tworz¹cymi Zjednoczone Demokracje Ziemi. A potem wszystkie rozmowy urwa³y siк. Zdaje siк, ¿e wybuch³a tam wojna. Nowe Delaware ze swoj¹ jedyn¹ wiosk¹ by³o zbyt ma³e i zbyt dalekie, by wzi¹ж w niej udzia³. Czekali na wieœci, ktуre jednak nie nadchodzi³y. A potem wybuch³a zaraza i wybi³a trzy czwarte mieszkaсcуw. Wioska z wolna dochodzi³a do siebie. Ludzie nauczyli siк w³asnych metod za³atwiania spraw. Zapomnieli o Ziemi. Minк³o dwieœcie lat. I nagle, dwa tygodnie temu, staro¿ytne radio zakaszla³o i o¿y³o. Przez ca³e godziny warcza³o i trzeszcza³o, a mieszkaсcy wioski czekali, zebrani ko³o domku burmistrza. Wreszcie dobieg³y s³owa: - ...mnie s³yszycie, Nowe Delaware? Czy mnie s³yszycie? - Tak, tak, s³yszymy - odpowiedzia³ burmistrz. - Czy kolonia nadal istnieje? - Oczywiœcie - zapewni³ burmistrz z dum¹. G³os sta³ siк suchy i oficjalny. - Przez pewien czas nie utrzymywaliœmy kontaktu z Koloniami Zewnкtrznymi, ze wzglкdu na niewyjaœnion¹ sytuacjк lokaln¹. Ale to ju¿ za nami. Pozosta³y tylko drobne porz¹dki. Wy, z Nowego Delaware, pozostajecie koloni¹ Imperium Ziemi i podlegacie jej prawom. Czy uznajecie taki stan rzeczy? Burmistrz zawaha³ siк. Wszystkie ksi¹¿ki mуwi³y o Ziemi jako o Zjednoczonych Demokracjach. No cу¿, w ci¹gu dwуch wiekуw nazwy mog³y siк zmieniж. - Nadal jesteœmy lojalni wobec Ziemi - oœwiadczy³ z godnoœci¹. - Znakomicie. To oszczкdza nam k³opotu wysy³ania korpusu ekspedycyjnego. Z najbli¿szej bazy przybкdzie do was inspektor. Ustali, czy przestrzegacie ziemskich praw, tradycji i obyczajуw. - Co? - zapyta³ zmartwiony nagle burmistrz. Suchy g³os wzniуs³ siк o ton wy¿ej. - Naturalnie zdajecie sobie sprawк, ¿e we Wszechœwiecie jest miejsce tylko dla jednego obdarzonego inteligencj¹ gatunku: Cz³owieka! Wszystkie inne musz¹ zostaж zmia¿d¿one, starte, unicestwione. Nie mo¿emy tolerowaж ¿adnych krкc¹cych siк dooko³a obcych. Jestem pewien, ¿e pan to rozumie, generale. - Nie jestem genera³em. Jestem burmistrzem. - Pan tam rz¹dzi, prawda? - Tak, ale... - A wiкc jest pan genera³em. Pozwoli pan, ¿e bкdк kontynuowa³. W tej galaktyce nie ma miejsca dla obcych. ¯adnych! Ani dla zboczonych kultur ludzkich, ktуre z definicji te¿ s¹ obce. Nie mo¿na rz¹dziж imperium, gdy ka¿dy robi to, na co ma ochotк. Musimy zaprowadziж porz¹dek, b e z w z g 1 к d u n a c e n к. Wpatrzony w radio burmistrz g³oœno prze³kn¹³ œlinк. - Mam nadziejк, ¿e zarz¹dza pan ziemsk¹ koloni¹, generale, bez ¿adnych radykalnych odchyleс od normy w rodzaju wolnej woli, wolnej mi³oœci, wolnych wyborуw czy innych tego typu pomys³уw z listy pogl¹dуw zakazanych. To s¹ obce idee, a dla obcych potrafimy byж brutalni. Proszк uporz¹dkowaж swoj¹ koloniк, generale. Inspektor pojawi siк mniej wiкcej za dwa tygodnie. Natychmiast zwo³ano zebranie wszystkich mieszkaсcуw wioski, aby ustaliж, jak najlepiej potwierdziж swoj¹ ziemskoœж. Jedyne, co mogli zrobiж, to pospiesznie dostosowaж siк do wzorca Ziemi, opisanego w dawnych ksi¹¿kach. - Nie rozumiem, dlaczego musi byж jakiœ przestкpca oœwiadczy³ Tom. - Przestкpca jest niezwykle wa¿n¹ czкœci¹ ziemskiego spo³eczeсstwa - wyjaœni³ burmistrz. - Wszystkie ksi¹¿ki s¹ co do tego zgodne. Jest rуwnie wa¿ny jak, powiedzmy, listonosz albo szef policji. Rу¿ni siк od nich tym, ¿e zajmuje siк dzia³alnoœci¹ aspo³eczn¹. Pracuje p r z e c i w k o spo³eczeсstwu. Gdyby nie by³o ludzi pracuj¹cych p r z e c i w k o spo³eczeсstwu, jak mogliby istnieж ludzie pracuj¹cy d l a niego? Nie mieliby nic do roboty. - Nie rozumiem - pokrкci³ g³ow¹ Tom. - B¹dŸ rozs¹dny. Musimy mieж tu wszystkie ziemskie rzeczy. Choжby brukowane drogi. I koœcio³y, i szko³y, i wiкzienia. Wszystkie ksi¹¿ki o tym mуwi¹. O przestкpstwach te¿. - Nie chcк - oœwiadczy³ Tom. - Postaw siк w moim po³o¿eniu - b³aga³ burmistrz. - Przylatuje ten inspektor i spotyka Billy’ego Malarza, naszego szefa policji. Prosi, ¿eby mu pokazaж wiкzienie. A potem pyta:”¯adnych wiкŸniуw?” A ja odpowiadam:”Oczywiœcie. Nie pope³niamy ¿adnych przestкpstw”.”¯adnych przestкpstw? - dziwi siк.”Przecie¿ w ziemskich koloniach zawsze zdarzaj¹ siк przestкpstwa. Wie pan o tym”.”U nas nie”, t³umaczк.”Nie wiedzia³em nawet, co to znaczy przestкpstwo, dopуki w zesz³ym tygodniu nie sprawdzi³em w s³owniku”.”No wiкc po co zbudowaliœcie wiкzienie?” - on mnie pyta.”Po co pan zaanga¿owa³ szefa policji. Burmistrz przerwa³ dla nabrania oddechu. - Rozumiesz? Wszystko siк zawali. On od razu pozna, ¿e nie jesteœmy naprawdк ziemscy. Ze udajemy. ¯e jesteœmy obcy! - Hmm - stwierdzi³ Tom, na ktуrym zrobi³o to du¿e wra¿enie. - A tak - podj¹³ pospiesznie burmistrz - bкdк mуg³ powiedzieж:”Naturalnie, mamy tu przestкpstwa, zupe³nie jak na Ziemi. Jest taki z³odziej i morderca. Biedny ch³opak, mia³ ciк¿kie dzieciсstwo i jest nieprzystosowany. Nasz szef policji ma parк œladуw i spodziewa siк aresztowania w ci¹gu najbli¿szych dwudziestu czterech godzin. Zamkniemy go w wiкzieniu i zresocjalizujemy”. - Co to znaczy zresocjalizowaж? - spyta³ Tom. - Nie jestem pewien. Bкdк siк martwi³, kiedy ju¿ do tego dojdzie. Ale rozumiesz, dlaczego przestкpstwa s¹ konieczne? - Chyba rozumiem. Ale dlaczego ja? - Nie ma nikogo wolnego. A ty masz w¹skie oczy. Przestкpcy zawsze maj¹ w¹skie oczy. - Nie s¹ a¿ t a k w¹skie. Nie wк¿sze ni¿ Eda Tkacza... - Proszк ciк, Tom - przerwa³ burmistrz. - Ka¿dy robi, co mo¿e. Chcesz przecie¿ pomуc, prawda? - Chyba tak - przyzna³ zmкczonym g³osem Tom: - Œwietnie. Jesteœ wiкc naszym przestкpc¹. A tu jest urzкdowe zaœwiadczenie. Poda³ Tomowi dokument. G³osi³ on: ZEZWOLENIE PRZESTКPCZE Informuje siк Mieszkaсcуw, ¿e okaziciel Niniejszego, Tom Rybak, jest Oficjalnym Z³odziejem i Morderc¹. Tym samym jest zobowi¹zany do Czajenia siк w Ciemnych Zau³kach, Odwiedzania Miejsc o Z³ej Reputacji i £amania Prawa. Tom przeczyta³ dwa razy, po czym zapyta³: - Jakiego prawa? - Dam ci znaж, jak tylko je wymyœlк - wyjaœni³ burmistrz. Wszystkie ziemskie kolonie maj¹ prawa. - Ale co ja mam r o b i ж? - Kraœж. I zabijaж. To nie powinno byж zbyt trudne - burmistrz podszed³ do swojej biblioteczki i wyj¹³ staro¿ytne ksiкgi o tytu³ach:”Przestкpca i jego œrodowisko”,”Psychologia zabуjcy” i”Studium motywacji kradzie¿y”. - Tu jest wszystko, co powinieneœ wiedzieж. Kradnij ile chcesz, ale jedno morderstwo powinno wystarczyж. Nie ma sensu przesadzaж. - Dobra - kiwn¹³ g³ow¹ Tom. - Chyba siк w tym po³apiк. Z ksi¹¿kami pod pach¹ wrуci³ do siebie. By³o gor¹co, a ca³a ta rozmowa o przestкpstwach rozstroi³a go i zmкczy³a. Po³o¿y³ siк na ³у¿ku i zabra³ do czytania. Ktoœ zapuka³ do drzwi. - Proszк - zawo³a³ Tom przecieraj¹c zmкczone oczy. Wszed³ Marv, najstarszy i najwy¿szy z rudow³osych ch³opakуw Cieœlуw, a za nim Jed Farmer. Nieœli niewielki worek. - To ty jesteœ naszym przestкpc¹, Tom? - upewni³ siк Marv. - Na to wygl¹da. - No wiкc to wszystko jest dla ciebie. Z³o¿yli worek na pod³odze i wyjкli z niego topуr, dwa no¿e, krуtk¹ w³уczniк, maczugк i pa³kк. - Co to jest? - zapyta³ Tom siadaj¹c na ³у¿ku. - Broс, oczywiœcie - wyjaœni³ rozdra¿nionym tonem Jed Farmer. - Nie mo¿esz byж prawdziwym przestкpc¹ bez broni. - Naprawdк? - Tom podrapa³ siк po g³owie. - Lepiej sam rusz trochк g³ow¹ - odpar³ niecierpliwie Jed. Nie spodziewasz siк chyba, ¿e wszystko za ciebie zrobimy. Marv Cieœla mrugn¹³ do Toma porozumiewawczo. - Jed jest z³y, bo burmistrz zrobi³ go listonoszem. - Zrobiк, co do mnie nale¿y - oœwiadczy³ Jed. - Po prostu nie podoba mi siк pisanie tych wszystkich listуw. - To chyba nie jest a¿ takie trudne - Marv wyszczerzy³ zкby. - Listonosze na Ziemi to robi¹, a tam jest o wiele wiкcej ludzi. Powodzenia, Tom. I wyszli. Tom schyli³ siк i obejrza³ broс. Wiedzia³, co to jest; stare ksi¹¿ki czкsto o niej wspomina³y. Ale nikt jeszcze nie u¿y³ broni na Nowym Delaware. Miejscowe zwierzкta by³y ma³e, kud³ate i ¿ywi³y siк wy³¹cznie traw¹. A ¿eby u¿yж broni przeciw innemu mieszkaсcowi wioski... dlaczego ktokolwiek mia³by to zrobiж? Podniуs³ jeden z no¿y. By³ zimny. Dotkn¹³ ostrego czubka. Zacz¹³ spacerowaж po pokoju, spogl¹daj¹c na stos broni. Widok ten wzbudzi³ jakieœ dziwnie nieprzyjemne odczucia w okolicy ¿o³¹dka. Pomyœla³, ¿e chyba zbyt szybko zgodzi³ siк na przyjкcie tej funkcji. Na razie jednak nie warto by³o siк martwiж. Przeczyta ksi¹¿ki, a potem mo¿e po³apie siк, o co w tym wszystkim chodzi. Czyta³ przez kilka godzin, przerywaj¹c tylko raz, ¿eby zjeœж lekki obiad. Ksi¹¿ki by³y zrozumia³e; jasno t³umaczy³y rozmaite metody przestкpstwa, czкsto przy pomocy schematуw. Ale ca³a sprawa wydawa³a siк bezsensowna. Jaki by³ cel przestкpstwa? Komu przynosi³o korzyœж? Co ludzie z niego mieli? Tego ksi¹¿ki nie wyjaœnia³y. Przerzuca³ kartki, przygl¹daj¹c siк fotografiom przestкpcуw. Wszyscy wygl¹dali na powa¿nych i oddanych swej pracy, wysoce œwiadomych jej spo³ecznego znaczenia. Tom pragn¹³ zrozumieж, na czym to znaczenie polega³o. To u³atwi³oby zapewne wiele spraw. - Tom! - us³ysza³ wo³anie zza okna. - Tu jestem - odkrzykn¹³. Drzwi uchyli³y siк i do pokoju zajrza³ burmistrz. Za nim sta³y Jane Farmerowa, Mary PrzewoŸnikowa i Alice Kucharzowa. - Wiкc kiedy, Tom? - zapyta³ burmistrz: - Kiedy co? - Kiedy siк weŸmiesz do roboty? - Mia³em zamiar - Tom uœmiechn¹³ siк nieœmia³o. - W³aœnie czyta³em te ksi¹¿ki i prуbowa³em znaleŸж... Trzy damy w œrednim wieku obrzuci³y go gniewnymi spojrzeniami i Tom przerwa³ zak³opotany. - Marnujesz czas na czytanie - oœwiadczy³a Alice Kucharzowa. - Wszyscy inni pracuj¹ - stwierdzi³a Jane Farmerowa. - Cу¿ jest takiego trudnego w kradzie¿y? - zaatakowa³a Mary PrzewoŸnikowa. - To fakt - wtr¹ci³ burmistrz. - Ten inspektor mo¿e tu byж lada dzieс, a my ci¹gle nie mamy ¿adnego przestкpstwa. - Dobrze, ju¿ idк - podda³ siк Tom. Wsadzi³ za pasek nу¿ i pa³kк, wsun¹³ do kieszeni worek na ³upy - i wyszed³ na dwуr. Ale dok¹d mуg³by pуjœж? By³o wczesne popo³udnie. Targ, logicznie rzecz bior¹c najodpowiedniejsze miejsce do pope³nienia kradzie¿y, bкdzie pusty a¿ do wieczora. Zreszt¹ nie chcia³ rabowaж w bia³y dzieс. Jakoœ nie wydawa³o siк to godne profesjonalisty. Wyj¹³ swoje zezwolenie przestкpcze i przeczyta³: Zobowi¹zany do Odwiedzania Miejsc o Z³ej Reputacji... To by³o to. Odwiedzi miejsce o z³ej reputacji. Bкdzie mуg³ u³o¿yж jakieœ plany i wczuж siк w przestкpczy nastrуj. Tyle ¿e nie mia³ niestety zbyt wielkiego wyboru. By³a tylko Maleсka Restauracyjka, prowadzona przez wdowy Ames, Klubowa Œwietlica Jeffa Herna, i wreszcie Tawerna Eda Piwiarza. Lokal Eda musia³ wystarczyж. Tawerna by³a domkiem bardzo podobnym do innych. Mia³a du¿y pokуj dla goœci, kuchniк i sypialniк gospodarzy. ¯ona Eda zajmowa³a siк gotowaniem i utrzymywaniem lokalu w czystoœci - na tyle, na ile mog³a, bior¹c pod uwagк bol¹cy krкgos³up. Ed podawa³ drinki. By³ bladym mк¿czyzn¹ o zaspanych oczach i sk³onnoœciach do zamartwiania siк. - Czeœж, Tom - powiedzia³. - S³ysza³em, ¿e jesteœ naszym przestкpc¹. - Zgadza siк - przyzna³ Tom. - Wezmк pericolк. Ed Piwiarz nala³ mu bezalkoholowego ekstraktu z korzeni i stan¹³ zatroskany przy stoliku. - Dlaczego nie kradniesz, Tom? - Planujк - wyjaœni³ Tom. - Moje zezwolenie mуwi, ¿e mam odwiedzaж miejsca o z³ej reputacji. Dlatego przyszed³em. - Czy to ³adnie? - Ed Piwiarz by³ ura¿ony. - To nie jest miejsce o z³ej reputacji. - Podajesz najgorsze jedzenie - zauwa¿y³ Tom. - Wiem. ¯ona nie umie gotowaж. Ale za to mamy mi³¹ atmosferк. Ludzie lubi¹ tu przychodziж. - To siк zmieni³o, Ed. Od dziœ ta tawerna bкdzie moj¹ baz¹. Ed Piwiarz przygarbi³ siк. - Stara³em siк, ¿eby by³o mi³o - mrukn¹³. - I takie dostajк podziкkowanie. Odszed³, by stan¹ж za barem. Tom myœla³. Stwierdzi³ przy tym, ¿e jest to zajкcie niezwyk³e mкcz¹ce. Im bardziej siк stara³, tym gorsze osi¹ga³ rezultaty. Ale nie za³amywa³ siк. Minк³a godzina. Richie Farmer, najm³odszy syn Jeda, wetkn¹³ g³owк przez drzwi. - Ukrad³eœ ju¿ coœ? - Jeszcze nie - odpar³ ponuro pochylony nad sto³em Tom. Ci¹gle myœla³. Upalne popo³udnie przemija³o z wolna. Przez niewielkie, niezbyt czyste okna tawerny widaж ju¿ by³o ciemne plamy wieczornego nieba. Z dworu dobieg³o granie œwierszcza, a pierwsze podmuchy wieczornej bryzy zbudzi³y drzemi¹cy las. Potк¿ny George PrzewoŸnik i Max Tkacz wpadli na szklaneczkк glawy. Usiedli przy stoliku Toma. - Jak ci idzie? - zainteresowa³ siк George. - Nie najlepiej - przyzna³ Tom. - Jakoœ nie mogк siк po³apaж o co chodzi z t¹ ca³¹ kradzie¿¹. - Poradzisz sobie - pocieszy³ go PrzewoŸnik z przekonaniem, wolno, z zastanowieniem dobieraj¹c s³уw. - Jeœli ktokolwiek mo¿e siк tego nauczyж, to ty na pewno. - Wierzymy w ciebie, Tom - zapewni³ go Tkacz. Tom podziкkowa³, Obaj wypili i wyszli, a on nadal myœla³, wpatrzony w pust¹ szklankк po pericoli. Godzinк pуŸniej Ed Piwiarz chrz¹kn¹³ przepraszaj¹co. - To nie moja sprawa, Tom, ale k i e d y masz zamiar coœ ukraœж? - Natychmiast - odpar³ Tom. Wsta³, sprawdzi³, czy broс jest na miejscu i ruszy³ do drzwi. Na rynku zacz¹³ siк ju¿ wieczorny handel. Wszystkie rzeczy le¿a³y pouk³adane niedbale w stosy na straganach lub na s³omianych plecionkach, na trawie. Nie obowi¹zywa³a tu ¿adna waluta ani kurs wymiany. Dziesiкж rкcznie kutych gwoŸdzi warte by³o skopka mleka albo dwуch ryb; zale¿nie od tego, co kto mia³ na wymianк i czego akurat potrzebowa³. Nikt siк nie przejmowa³ prowadzeniem rachunkуw - by³ to jeden z tych ziemskich zwyczajуw, ktуre burmistrzowi trudno by³o wprowadziж. Wszyscy pozdrawiali Toma Rybaka, ktуry zjawi³ siк na rynku. - Masz zamiar coœ teraz ukraœж, Tom? - Trzymaj siк, ch³opcze! - Dasz sobie radк! Nikt w wiosce nie by³ nigdy œwiadkiem prawdziwej kradzie¿y. Uwa¿ali j¹ za egzotyczny zwyczaj dalekiej Ziemi i chcieli zobaczyж, jak siк odbywa. Pozostawiwszy swoje rzeczy ruszyli za Tomem, wpatruj¹c siк w niego chciwie. Tomowi dr¿a³y rкce. Nie podoba³o mu siк, ¿e tyle osуb bкdzie obserwowaж, jak kradnie. Postanowi³ za³atwiж sprawк szybko, pуki jeszcze by³ w nastroju. Zatrzyma³ siк przed straganem pani M³ynarzowej, uginaj¹cym siк pod ciк¿arem owocуw. - £adne gifery - rzuci³ niedbale. - Œwie¿uteсkie - zapewni³a go M³ynarzowa, niewysoka, jasnooka kobieta. Tom pamiкta³ d³ug¹ rozmowк, jak¹ odby³a z jego matk¹ dawno temu, kiedy rodzice jeszcze ¿yli. - Wygl¹daj¹ na smaczne - powiedzia³ ¿a³uj¹c w duchu, ¿e przysz³o mu do g³owy zatrzymaж siк akurat tutaj. - S¹ smaczne - oœwiadczy³a M³ynarzowa. - Dziœ rano je zrywa³am. - Czy on coœ teraz ukradnie? - upewni³ siк szeptem ktoœ w t³umie. - Pewno. Patrz tylko - odszepn¹³ ktoœ inny. Tom wzi¹³ do rкki jasnozielonego gifera i przyjrza³ mu siк. T³um zamar³. - Faktycznie, wygl¹da na bardzo smaczny - stwierdzi³ Tom i starannie od³o¿y³ gifera na miejsce. T³um westchn¹³. Przy nastкpnym straganie sta³ Max Tkacz, jego ¿ona i ich piкcioro dzieci. Dzisiaj wystawili dwa koce i koszulк. Uœmiechnкli siк z zak³opotaniem, gdy podszed³ do nich Tom, a za nim ca³y t³um gapiуw. - Ta koszula jest mniej wiкcej twojego rozmiaru - poinformowa³ Tkacz marz¹c, by ludzie odeszli i pozwolili Tomowi pracowaж. - Hmm... - Tom wzi¹³ j¹ do rкki. T³um zadr¿a³ w oczekiwaniu. Jakaœ dziewczyna zachichota³a nerwowo. Tom mocniej œcisn¹³ w d³oni koszulк i otworzy³ swуj worek na ³upy. - Chwileczkк! - do przodu przepchn¹³ siк Billy Malarz. Mia³ ju¿ odznakк - star¹, ziemsk¹ monetк, ktуr¹ oczyœci³ i przypi¹³ do pasa. Wygl¹da³ bardzo urzкdowo. - Co robisz z t¹ koszul¹, Tom? - zapyta³. - No... ogl¹dam j¹. - Ogl¹dasz, co? - Billy obejrza³ siк zak³adaj¹c rкce do ty³u. Nagle odwrуci³ siк do Toma i wystawi³ w jego stronк palec wskazuj¹cy. - Nic wydaje mi siк, ¿ebyœ j¹ ogl¹da³, Tom. Moim zdaniem masz zamiar j¹ u k r a œ ж! Tom milcza³. W jednej rкce trzyma³ wiele mуwi¹cy worek, w drugiej koszulк. - Jako szef policji - mуwi³ dalej Billy - mam obowi¹zek chroniж tych ludzi. Jesteœ mocno podejrzanym typem, Tom. Chyba ciк przymknк do wyjaœnienia. Tom spuœci³ g³owк. Nie spodziewa³ siк tego, ale w sumie by³ zadowolony. Kiedy ju¿ znajdzie siк, w wiкzieniu, jego problemy siк skoсcz¹. A kiedy Billy go wypuœci, bкdzie mуg³ wrуciж do ³owienia ryb. Nagle przez t³um przepchn¹³ siк burmistrz, powiewaj¹cy po³ami rozpiкtej na piersi koszuli. - Billy, co ty wyprawiasz? - Spe³niam swуj obowi¹zek, panie burmistrzu. Tom zachowywa³ siк bardzo podejrzanie. Wed³ug ksi¹¿ki... - Wiem, co jest w ksi¹¿ce - przerwa³ mu burmistrz. - Sam ci j¹ da³em. Nie mo¿esz aresztowaж Toma. Jeszcze nie. - Ale w wiosce nie ma innego przestкpcy - zaprotestowa³ Billy. - Nic na to nie poradzк - odpar³ burmistrz. Billy zacisn¹³ wargi. - Ksi¹¿ka mуwi o prewencyjnym dzia³aniu policji. Powinienem zapobiegaж przestкpstwom, zanim zostan¹ pope³nione. Burmistrz podniуs³ rкce i opuœci³ je zniechкcony. - Billy, czy tego nie rozumiesz? W tej wiosce musi zostaж pope³nione jakieœ przestкpstwo. Ty te¿ powinieneœ pomуc. - W porz¹dku, panie burrnistrzu - Billy wzruszy³ ramionami. - Stara³em siк tylko wykonywaж swoje obowi¹zki. - Odwrуci³ siк, lecz odchodz¹c obejrza³ siк jeszcze raz: - Jeszcze ciк z³apiк - powiedzia³ do Toma. - Pamiкtaj: Zbrodnia Nie Pop³aca. I odszed³. - Jest trochк nadgorliwy - stwierdzi³ burmistrz. - Nie przejmuj siк. No dalej, ukradnij coœ i miejmy to ju¿ za sob¹. Tom ruszy³ w stronк rozci¹gaj¹cego siк za wiosk¹ lasu. - Co siк sta³o, ch³opcze? - spyta³ zmartwiony burmistrz. - Straci³em nastrуj - wyjaœni³ Tom. - Mo¿e jutro... - Nie. Zaraz - nalega³ burmistrz. - Nie mo¿esz ci¹gle odk³adaж tego na potem. No ju¿, wszyscy ci pomo¿emy. - Pewnie, ¿e tak - wtr¹ci³ siк Max Tkacz. - Ukradnij tк koszulк, Tom. Akurat na ciebie pasuje. - Co powiesz na piкkny dzban na wodк? - Spуjrz tylko na te orzeszki skigowe. Tom rozgl¹da³ siк po straganach. Kiedy siкga³ po koszulк Tkacza zza pasa wypad³ mu nу¿. T³um zacmoka³ z zachwytu. Tom podniуs³ nу¿ i schowa³ go czuj¹c siк jak niezdara. Wyci¹gn¹³ rкkк, chwyci³ koszulк i wsadzi³ j¹ do worka na ³upy. W t³umie rozleg³y siк oklaski. Tom uœmiechn¹³ siк s³abo. Poczu³ siк trochк lepiej: - Chyba zaczynam ³apaж, o co w tym chodzi. - Jasne, ¿e tak. - Wiedzieliœmy, ¿e dasz radк. - WeŸ coœ jeszcze, ch³opcze. Id¹c przez targ Tom zabra³ kawa³ liny, garœж skigowych orzeszkуw i s³omkowy kapelusz. - To chyba wystarczy - spojrza³ na burmistrza. - Na razie tak - zgodzi³ siк tamten. - Zreszt¹ wiesz, to siк naprawdк nie liczy. To by³o tak, jakby ludzie sami ci wszystko dawali. Dla praktyki, mo¿na powiedzieж. - Aha - Tom by³ rozczarowany. - Ale ju¿ wiesz, na czym to polega. Nastкpnym razem pуjdzie ci ³atwo. - Chyba tak. - I nie zapominaj o morderstwie. - Czy to naprawdк konieczne? - Chcia³bym, ¿eby nie by³o - westchn¹³ burmistrz. - Ale ta kolonia istnieje ju¿ dwieœcie lat i nie mieliœmy ¿adnego morderstwa. Ani jednego! Wed³ug zapisуw inne kolonie maj¹ ich masк. - No tak, chyba powinniœmy mieж chocia¿ jedno - przyzna³ Tom. - Zajmк siк tym. Ruszy³ w stronк w³asnego domku. T³um wiwatowa³ na jego czeœж. W domu Tom zapali³ kaganek i przygotowa³ sobie kolacjк. Zjad³, a potem d³ugo siedzia³ w wielkim fotelu. Nie by³ z siebie zadowolony. W³aœciwie kradzie¿ nie by³a udana. Praktycznie rzecz bior¹c, ludzie musieli sami pchaж mu wszystko w rкce. £adny by³ z niego z³odziej! Nie mia³ nic na swoje usprawiedliwienie. Kradzie¿ i mordowanie by³o niezbкdne, jak ka¿da inna praca. A to, ¿e nigdy przedtem siк nimi nie zajmowa³, ¿e nie widzia³ w nich ¿adnego sensu, to jeszcze nie powуd, ¿eby je wykonywaж po partacku. Podszed³ do drzwi. Noc by³a piкkna, rozœwietlona tuzinem pobliskich gwiezdnych gigantуw. Rynek opustosza³ i œwiat³a w oknach gas³y powoli. Oto w³aœciwa pora na z³odziejskie wyprawy! Poczu³ dreszcz emocji. By³ z siebie dumny. Tak w³aœnie pracowali przestкpcy i tak powinna siк odbywaж kradzie¿ - w ciszy, pуŸn¹ noc¹. Pospiesznie sprawdzi³ swуj sprzкt, oprу¿ni³ worek z ³upуw i wyszed³. Ostatnie kaganki pogas³y. Tom sun¹³ bezszelestnie przez wioskк. Znalaz³ siк przy domu Rogera PrzewoŸnika. Roger zostawi³ opart¹ o mur swoj¹ ³opatк. Tom zabra³ j¹. Kawa³ek dalej, na swoim zwyk³ym miejscu ko³o drzwi, sta³ dzban na wodк pani Tkaczowej. Tom wzi¹³ go. Wracaj¹c do domu znalaz³ drewnianego konia, zapomnianego przez jakieœ dziecko. Konik te¿ powкdrowa³ do worka. Kiedy ³upy dotar³y bezpiecznie do domu, Tom czu³ przyjemne podniecenie. Postanowi³ zrobiж jeszcze jeden kurs. Tym razem wrуci³ z mosiк¿n¹ tabliczk¹ z domu burmistrza, najlepsz¹ pi³к Marva Cieœli i sierpem Jeda Farmera. - NieŸle - mrukn¹³ do siebie. Wyrabia³ siк. Jeszcze jeden ³adunek, a nocna praca przyniesie nale¿yte efekty. Uda³o mu siк znaleŸж m³ot i d³uto w szopie Rona Kamieniarza i wiklinowy koszyk ko³o domku Alice Kucharzowej. Mia³ w³aœnie zabraж grabie Jeffa Herna, gdy dos³ysza³ jakiœ szmer. Przycisn¹³ siк do œciany. Bil³y Malarz skrada³ siк ulic¹, a jego odznaka lœni³a w œwietle gwiazd. W jednej rкce niуs³ krуtk¹, ciк¿k¹ pa³kк, w drugiej parк kajdankуw w³asnej roboty. W mroku jego twarz wygl¹da³a z³owieszczo. By³a to twarz cz³owieka, ktуry poœwiкci³ siк walce z przestкpstwem, nawet jeœli nie by³ do koсca pewien, czym ono by³o. Tom wstrzyma³ oddech gdy Billy Malarz przeszed³ nie dalej ni¿ dziesiкж stуp od niego. Potem powoli zacz¹³ siк cofaж. Coœ brzкknк³o w worku z ³upem. - Kto tam jest? - wrzasn¹³ Billy. Gdy nikt nie odpowiada³ rozejrza³ siк dooko³a, prуbuj¹c przebiж wzrokiem ciemnoœж. Tom znуw przycisn¹³ siк do œciany. By³ prawie pewien, ¿e Billy go nie zauwa¿y. Billy mia³ oczy s³abe od oparуw farb, ktуre miesza³. Wszyscy malarze mieli s³abe oczy. Miкdzy innymi dlatego byli tacy nerwowi. - Czy to ty, Tom? - zapyta³ przyjaŸnie Billy. Tom ju¿ mia³ odpowiedzieж gdy zauwa¿y³, ¿e tamten uniуs³ pa³kк do ciosu. Nie odezwa³ siк. - Jeszcze ciк z³apiк! - krzykn¹³ Billy. - To z³ap go rano! - hukn¹³ Jeff Hern z okna sypialni. - S¹ tacy, co chcieliby siк przespaж. Billy ruszy³ dalej. Gdy tylko siк oddali³, Tom pogna³ do domu i wysypa³ ³up na stos. Ogl¹da³ sw¹ zdobycz z dum¹ i poczuciem dobrze spe³nionego obowi¹zku. £ykn¹³ jeszcze ch³odnej glawy i poszed³ do ³у¿ka, gdzie od razu zapad³ w spokojny sen bez marzeс. Nastкpnego ranka Tom wybra³ siк popatrzeж, jak postкpuj¹ prace przy ma³ej czerwonej szkу³ce. Ch³opcy Cieœlуw pracowali ile si³. Pomaga³o im kilku innych mieszkaсcуw wioski. - Jak leci? - zapyta³ Tom uprzejmie. - NieŸle - odpowiedzia³ Marv Cieœla. - By³oby lepiej, gdybym mia³ swoj¹ pi³к. - Swoj¹ pi³к? - powtуrzy³ tкpo Tom. Przypomnia³ sobie, ¿e to on ukrad³ j¹ ostatniej nocy. Wtedy jakoœ nie wydawa³o mu siк, by nale¿a³a do kogokolwiek. Pi³a i ca³a reszta by³y po prostu obiektami kradzie¿y. Nie pomyœla³ nawet, ¿e ktoœ mo¿e ich u¿ywaж albo potrzebowaж. - Jak myœlisz - spyta³ Marv Cieœla - czy mуg³bym zabraж tк pi³к? Tylko na godzinkк. - Nie jestem pewien - Tom zmarszczy³ brwi.. - Wiesz, zosta³a legalnie ukradziona. - Naturalnie. Ale gdybym mуg³ j¹ sobie po¿yczyж... - Bкdziesz musia³ oddaж. - Jasne, ¿e oddam - Marv by³ ura¿ony. - Nie zatrzyma³bym czegoœ, co zosta³o legalnie ukradzione. - Jest w domu, razem z reszt¹ ³upu. Marv podziкkowa³ i pobieg³ w stronк domku Toma. Tom szed³ dalej, a¿ dotar³ do domu burmistrza. Burmistrz sta³ przed drzwiami i patrzy³ w niebo. - Tom, czy zabra³eœ moj¹ mosiк¿n¹ tabliczkк? - zapyta³. - Oczywiœcie, ¿e zabra³em - odpowiedzia³ zaczepnie Tom. - Aha. Zastanawia³em siк tylko. Widzisz to? - burmistrz wyci¹gn¹³ rкkк w gуrк. Tom podniуs³ g³owк. - Co? - Tк czarn¹ kropkк ko³o krawкdzi mniejszego s³oсca. - Tak. Co to jest? - Za³o¿к siк, ¿e to statek inspektora. Jak ci idzie robota? - Œwietnie - Tom nie by³ zbyt pewny siebie. - Zaplanowa³eœ ju¿ morderstwo? - Mia³em z tym trochк k³opotуw - wyzna³ Tom. - ¯eby byж szczerym, panie burmistrzu, to w tej sprawie nie poczyni³em ¿adnych postкpуw. - WejdŸ do œrodka. Chcк z tob¹ porozmawiaж. Wewn¹trz, v ch³odzie zas³oniкtego okiennicami salonu burmistrz nala³ dwie szklaneczki glawy i wskaza³ Tomowi krzes³o. - Mamy coraz mniej czasu - stwierdzi³ ponuro. - Inspektor mo¿e wyl¹dowaж lada godzina. A ja mam pe³ne rкce roboty. To - wskaza³ miкdzygwiezdne radio - znowu siк odezwa³o. Mуwi³o coœ o rebelii na Deng IV i ¿e wszystkie lojalne kolonie Ziemi powinny przygotowaж siк do poboru - wszystko jedno, co to s³owo oznacza. Nigdy nawet nie s³ysza³em o Deng IV, a teraz muszк, na dodatek do ca³ej reszty, martwiж siк jeszcze rebeli¹. Spojrza³ na Toma z powag¹. - Przestкpcy na Ziemi pope³niaj¹ codziennie dziesi¹tki morderstw i nie sprawia im to ¿adnych problemуw. A twoja wioska oczekuje od ciebie jednego, ma³ego zabуjstwa. Czy to a¿ tak wiele? Tom roz³o¿y³ rкce. - Czy naprawdк pan s¹dzi, ¿e to konieczne? - Wiesz - ¿e tak. Jeœli ma tu byж po ziemsku, to do koсca. Tylko tem drobiazg nas hamuje. Ca³a reszta idzie zgodnie z planem. Wszed³ Billy Malarz W nowej, urzкdowo b³кkitnej koszuli z b³yszcz¹cymi metalowymi guzikami. - Zabi³eœ ju¿ kogoœ, Tom? - spyta³ siadaj¹c na krzeœle. - On pyta, czy to k o n i e c z n e - odezwa³ siк burmistrz. - Oczywiœcie - stwierdzi³ szef policji. - Przeczytaj ktуr¹kolwiek ksi¹¿kк. ¯aden z ciebie przestкpca, dopуki nie pope³nisz morderstwa. - Kto to bкdzie, Tom? - zainteresowa³ siк burmistrz. Tom poruszy³ siк i nerwowo zatar³ rкce. - No? - No wiкc zabijк Jeffa Herna - wypali³. - Dlaczego? - zapyta³ szybko Billy pochylaj¹c siк do przodu. - Co dlaczego? A dlaczego nie? - Jaki masz motyw? - Myœla³em, ¿e zale¿y wam na morderstwie - zdziwi³ siк Tom. - Nikt nie wspomina³ o motywie. - Nie chcemy fa³szywego morderstwa - wyjaœni³ szef policji. - Trzeba to zrobiж porz¹dnie. A to oznacza, ¿e musisz mieж odpowiedni motyw. Tom zastanawia³ siк przez chwilк: - No wiкc, nie znam go za dobrze. Czy to wystarczy? - Nie, Tom, to na nic - pokrкci³ g³ow¹ burmistrz. - Lepiej wybierz kogoœ innego. - Zaraz - zastanowi³ siк Tom. - A mo¿e George PrzewoŸnik? - A motyw? - zainteresowa³ siк natychmiast Billy: - Ee... hm... No wiкc, nie podoba mi siк, jak on chodzi. Nigdy mi siк nie podoba³o. I czasem za bardzo ha³asuje. - Moim zdaniem to brzmi ca³kiem nieŸle - burmistrz z aprobat¹ pokiwa³ g³ow¹. - Co ty na to, Billy? - Niby jak mam wydedukowaж taki motyw? - spyta³ rozdra¿niony Billy. - Nie, to mo¿e byж dobre na przestкpstwo w afekcie. Ale ty; Tom, jesteœ naszym oficjalnym przestкpc¹. Z definicji musisz byж bezlitosny, chytry i pozbawiony skrupu³уw. Nie mo¿esz zamordowaж kogoœ tylko dlatego, ¿e nie odpowiada ci jego sposуb chodzenia. To g ³ u p i e. - Lepiej chyba przemyœlк wszystko od pocz¹tku - oœwiadczy³ Tom wstaj¹c z krzes³a. - Ale œpiesz siк - przypomnia³ mu burmistrz. - Im szybciej to zrobisz tym lepiej. Tom kiwn¹³ g³ow¹ i podszed³ do drzwi. - Jeszcze jedno, Tom! - zawo³a³ za nim Billy Malarz. Nie zapomnij zostawiж œladуw. To bardzo wa¿ne. - Dobra - rzuci³ Tom i wyszed³. Na zewn¹trz wiкkszoœж mieszkaсcуw wioski obserwowa³a niebo. Czarny punkt urуs³ niepomiernie i przes³ania³ ju¿ niemal ca³e mniejsze s³oсce. Tom ruszy³ do swego miejsca o z³ej reputacji, ¿eby tam wszystko przemyœleж. Ed Piwiarz najwyraŸniej zmieni³ zdanie na temat obecnoœci elementуw przestкpczych w lokalu, gdy¿ ca³kowicie zmieni³ wystrуj wnкtrza. Nad drzwiami wisia³ wielki szyld z napisem PRZESTКPCZA KRYJУWKA. W oknach pojawi³y siк nowe, starannie zabrudzone zas³ony, blokuj¹ce dostкp dziennego œwiat³a tak, ¿e tawerna sprawia³a wra¿enie prawdziwej jaskini zbуjcуw. Na jednej ze œcian zawieszono broс, pospiesznie wyrzeŸbion¹ z miкkkiego drzewa. Na innej widnia³a wielka czerwona plama. Wygl¹da³a z³owieszczo nawet jeœli siк wiedzia³o, ¿e to tylko czerwona jagodowa farba Billy’ego Malarza. - WchodŸ, Tom - zawo³a³ Ed Piwiarz i poprowadzi³ go do najciemniejszego k¹ta. Tom zauwa¿y³, ¿e jak na tк porк dnia w tawernie by³o niezwykle du¿o goœci. Widaж ludzie chкtnie odwiedzali oryginaln¹ przestкpcz¹ kryjуwkк. Tom ³ykn¹³ pericoli i zamyœli³ siк. Mia³ pope³niж morderstwo. Wyj¹³ swoje zezwolenie przestкpcze i przeczyta³ go. Rzecz by³a nieprzyjemna, niemi³a i normalnie nigdy by niczego takiego nie zrobi³. Teraz jednak by³ zmuszony przez prawo. Dopi³ pericolк i skoncentrowa³ siк na morderstwie. Ma kogoœ z a b i ж, mуwi³ sobie. Musi o d e b r a ж ¿ y c i e. Ma sprawiж, by ktoœ przesta³ istnieж. Lecz s³owa nie mуwi³y niczego o istocie czynu. By³y tylko s³owami. ¯eby mu siк ³atwiej myœla³o, wzi¹³ jako przyk³ad du¿ego, rudow³osego Marva Cieœlк. Dzisiaj Marv pracowa³ po¿yczon¹ pi³¹ przy budowie szkу³ki. Jeœli Tom go zabije:.. no cу¿, wtedy Marv nie bкdzie wiкcej pracowa³. Zniechкcony pokrкci³ g³ow¹. Ci¹gle nie chwyta³ sedna sprawy. No dobrze, oto Marv Cieœla, najstarszy i, zdaniem wiкkszoœci, najsympatyczniejszy z ch³opcуw Cieœlуw. Wyg³adza kawa³ek drewna mocno trzymaj¹c hebel w swych du¿ych, trochк piegowatych d³oniach, spogl¹daj¹c wzd³u¿ wyrysowanej przed chwil¹ linii. Z pewnoœci¹ spragniony, czuje lekki bуl w lewym ramieniu, ktуre Jan Aptekarz bez wiкkszych sukcesуw prуbowa³ wyleczyж. To by³ Marv Ciкœla. Potem... Marv Cieœla rozci¹gniкty na ziemi, otwarte zaszklone oczy, zesztywnia³e rкce, wykrzywione usta, nozdrza nie wci¹gaj¹ i nie wypuszczaj¹ powietrza, serce nie bije. Nigdy ju¿ nie poczuje lekkiego i tak naprawdк nie bardzo przeszkadzaj¹cego bуlu w ramieniu, ktуre Jan Aptekarz... Na jedn¹ chwilк Tom dostrzeg³ prawdк o morderstwie. Wizja odp³ynк³a, lecz zapamiкta³, by poczuж md³oœci. Mo¿e prze¿yж jako z³odziej. Ale morderstwo; nawet w interesie wioski... Co pomyœl¹ ludzie, kiedy zobacz¹ to, co w³aœnie sobie wyobrazi³? Jak bкdzie mуg³ ¿yж wœrуd nich? Jak wytrzyma potem sam ze sob¹? A przecie¿ musia³ zabiж. Ka¿dy w wiosce mia³ swoje obowi¹zki, a ten powierzono w³aœnie jemu. Ale k o g o zamorduje? Prawdziwe zamieszanie zaczк³o siк pуŸniej, kiedy w miкdzygwiezdnym radio odezwa³y siк podra¿nione. g³osy. - I to nazywacie koloni¹? Gdzie jest stolica? - W³aœnie tutaj - odpowiedzia³ burmistrz. - A wasze l¹dowisko? - Zdaje siк, ¿e teraz jest tam pastwisko - wyjaœni³ burmistrz. - Mogк siк dowiedzieж, gdzie by³o. ¯aden statek tu nie l¹dowa³ od... - W takim razie statek zostanie w gуrze. Proszк zebraж urzкdnikуw. Schodzк na dу³ natychmiast. Ca³a wioska zebra³a siк wokу³ pola, ktуre wyznaczy³ inspektor. Tom zatkn¹³ broс za pas i obserwowa³; przyczajony za drzewem. Ma³y stateczek od³¹czy³ siк od wielkiego. i szybko zacz¹³ siк zni¿aж. Opada³ na pole i wszyscy wstrzymali oddechy pewni, ¿e siк rozbije. W ostatniej chwili b³ysnк³y dysze wypalaj¹c trawк i stateczek miкkko osiad³ na ziemi. Burmistrz wyst¹pi³ naprzуd; tu¿ za nim szed³ Billy Malarz. W stateczku otworzy³y siк drzwi, przez ktуre wymaszerowa³o czterech ludzi. Trzymali jakieœ metalowe przyrz¹dy i Tom wiedzia³, ¿e to broс. Za nimi wyszed³ potк¿ny, czerwony na twarzy mк¿czyzna w czerni, nosz¹cy na piersi cztery b³yszcz¹ce medale. Potem jeszcze jeden, niski i pomarszczony, te¿ ubrany na czarno, w koсcu nastкpna czwуrka w mundurach. - Witamy w Nowym Delaware - odezwa³ siк burmistrz. - Mi³o mi, generale - potк¿ny mк¿czyzna mocno uœcisn¹³ mu d³oс. - Jestem inspektor Delumaine. A to pan Grent, mуj doradca polityczny. Grent skin¹³ g³ow¹ ignoruj¹c wyci¹gniкt¹ d³oс burmistrza. Z pewnym niesmakiem przygl¹da³ siк mieszkaсcom wioski. - Obejrzymy sobie osadк - oœwiadczy³ inspektor k¹tem oka spogl¹daj¹c na Grenta. Ten kiwn¹³ g³ow¹. Umundurowani stra¿nicy zajкli pozycje wokу³ nich. Tom szed³ za nimi w bezpiecznej odleg³oœci, skradaj¹c siк jak prawdziwy przestкpca. W wiosce ukry³ siк za domem, ¿eby mуc obserwowaж przebieg inspekcji. Ze zrozumia³¹ dum¹ burmistrz pokaza³ przybyszom wiкzienie, pocztк, koœciу³ i ma³¹ czerwon¹ szkу³kк. Inspektor wydawa³ siк byж oszo³omiony. Grent uœmiechn¹³ siк nieprzyjemnie i pociera³ d³oni¹ szczкkк. - Tak jak myœla³em - mrukn¹³ do inspektora. - Strata czasu, paliwa i kr¹¿ownika. Nie ma tu nic wartoœciowego. - Nie by³bym taki pewny - odpar³ tamten, po czym zwrуci³ siк do burmistrza: - Ale po co je wybudowaliœcie, generale? - Jak to? - zdziwi³ siк burmistrz. - ¯eby by³o po ziemsku. Robimy co mo¿emy, jak pan widzi. Grent szepn¹³ coœ inspektorowi do ucha. - Niech pan powie - zapyta³ inspektor - ilu jest w wiosce m³odych mк¿czyzn? - Co proszк? - zdziwi³ siк uprzejmie burmistrz. - M³odych mк¿czyzn, w wieku od piкtnastu do szeœжdziesiкciu lat - wyjaœni³ Grent. - Widzi pan, generale, Imperium Matki Ziemi toczy wojnк. Mieszkaсcy Deng IV i kilku innych kolonii podnieœli rкkк na sw¹ ojczyznк. Zbuntowali siк przeciwko absolutnej w³adzy Matki Ziemi. - Przykro mi to s³yszeж - rzek³ wspу³czuj¹co burmistrz. - Potrzebujemy ludzi do floty kosmicznej - oœwiadczy³ inspektor. - Dobrych, zdrowych, walecznych mк¿czyzn. Nasze rezerwy s¹ wyczerpane... - Chcielibyœmy - wtr¹ci³ g³adko Grent - daж wszystkim lojalnym kolonistom szansк walki o Imperium Matki Ziemi. Jestem pewien, ¿e pan nie odmуwi. - Och, nie - zapewni³ burmistrz. - Nigdy w ¿yciu. Jestem przekonany, ¿e nasi m³odzi ludzie bкd¹ zachwyceni... to znaczy, oni nie bardzo siк w tym wszystkim orientuj¹, ale to zdolni ch³opcy. Na pewno siк naucz¹. - Widzi pan? - zwrуci³ siк do Grenta inspektor. - Szeœжdziesiкciu, siedemdziesiкciu; mo¿e nawet setka rekrutуw. Wcale nie taka zmarnowana podrу¿. Grent wygl¹da³, jakby nadal mia³ w¹tpliwoœci. Inspektor i jego doradca udali siк do domu burmistrza na ma³¹ przek¹skк. Towarzyszy³o im czterech ¿o³nierzy. Pozosta³a czwуrka spacerowa³a po wiosce czкstuj¹c siк swobodnie wszystkim, co znaleŸli. Tom ukry³ siк w lesie, by wszystko przemyœleж. PуŸnym popo³udniem pani Piwiarzowa wykrad³a siк ze wsi. By³a to chuda, starsza kobieta o szaroblond w³osach. Sz³a szybko, mimo chorego kolana. Mia³a ze sob¹ koszyk przykryty serwetk¹ w czerwon¹ kratк. - Tu masz kolacjк - powiedzia³a, gdy znalaz³a Toma. - Ee... dziкkujк - Tom by³ zaskoczony. - Nie musia³a pani tu przychodziж. - Ale¿ musia³am. Nasza tawerna jest twoim miejscem o z³ej reputacji, prawda? Jesteœmy za ciebie odpowiedzialni. A burmistrz przesy³a ci wiadomoœж. Tom podniуs³ g³owк. - O co chodzi? - zapyta³ z pe³nymi ustami. - Kaza³ ci siк pospieszyж z tym morderstwem. Na razie jakoœ mu siк udaje z inspektorem i tym ma³ym, paskudnym Grentem. Ale w koсcu go zapytaj¹. Jest tego pewny. Tom pokiwa³ g³ow¹. - Kiedy masz zamiar to za³atwiж? - spyta³a pani Piwiarzowa z zaciekawieniem. - Nie mogк pani powiedzieж. - Nawet musisz. Jestem wspуlniczk¹ przestкpcy - przysunк³a siк bli¿ej. - To fakt - przyzna³ Tom. - No wiкc zrobiк to dziœ wieczуr. Po zmroku. Proszк powiedzieж Billy’emu Malarzowi, ¿e zostawiк tyle odciskуw palcуw ile zdo³am i wszystkie inne œlady; jakie uda mi siк wymyœliж. - Doskonale, Tom - stwierdzi³a Piwiarzowa. - Powodzenia. Tom czeka³ na nadejœcie nocy, a tymczasem obserwowa³, co siк dzieje we wsi. Zauwa¿y³, ¿e wiкkszoœж ¿o³nierzy pi³a. Zataczali siк po ulicach i zachowywali tak, jakby nikogo prуcz nich nie by³o. Ktуryœ wystrzeli³ w powietrze i œmiertelnie przerazi³ wszystkie ma³e, kud³ate trawojady w promieniu paru mil. Inspektor i Grent nadal siedzieli u burmistrza. Zapad³a noc. Tom wœlizn¹³ siк do wioski i zaczai³ w przejœciu miкdzy dwoma domami. Przygotowa³ nу¿ i czeka³. Ktoœ nadchodzi³! Prуbowa³ przypomnieж sobie wszystkie przestкpcze sposoby, alb nic nie przychodzi³o mu do g³owy. Wiedzia³ tylko, ¿e musi pope³niж morderstwo mo¿liwie szybko i najlepiej jak potrafi. Przechodzieс by³ ju¿ ca³kiem blisko, nierozpoznawalny w ciemnoœci. - To ty, Tom? - przechodniem by³ burmistrz. Spojrza³ na wzniesiony nу¿. - Co ty wyprawiasz? - Mуwi³ pan, ¿e musi byж morderstwo, wiкc... - Ale nie mia³em na myœli s i e b i e - zaprotestowa³ burmistrz i cofn¹³ siк o krok. - To nie mogк byж ja. - Dlaczego? - spyta³ Tom. - No, przede wszystkim ktoœ musi rozmawiaж z inspektorem. On czeka na mnie. Ktoœ musi mu pokazaж... - Billy Malarz sobie z tym poradzi - przerwa³ Tom, chwyci³ burmistrza za koszulк i uniуs³ nу¿, mierz¹c w krtaс. - Wie pan naturalnie, ¿e nie mam ¿adnych osobistych pretensji - doda³. - Chwileczkк! - zawo³a³ burmistrz. - Jeœli nie masz osobistych pretensji, to nie masz motywu! Tom opuœci³ nу¿, lecz nadal trzyma³ mocno koszulк ofiary. - Jakiœ wymyœlк. Mia³em du¿y ¿al do pana za wyznaczenie mnie przestкpc¹. - To burmistrz ciк wyznaczy³, prawda? - No tak... Burmistrz wyci¹gn¹³ Toma z cienia w œwiat³o gwiazd. - Patrz! Tom otworzy³ usta ze zdumienia. Burmistrz mia³ na sobie d³ugie, idealnie zaprasowane w kant spodnie i obwieszon¹ medalami tunikк z podwуjnym rzкdem dziesiкciu gwiazdek na ka¿dym ramieniu. Jego kapelusz zdobi³ szeroki z³oty otok w kszta³cie splecionych komet. - Widzisz, Tom? Nie jestem ju¿ burmistrzem. Jestem genera³em! - Co to ma do rzeczy? Jest pan t¹ sam¹ osob¹ czy nie? - Urzкdowo nie. Nie by³eœ na uroczystoœci po po³udniu. Inspektor powiedzia³, ¿e skoro jestem genera³em, to powinienem nosiж generalski mundur. Bardzo mi³a ceremonia. Wszyscy Ziemianie uœmiechali siк i mrugali do mnie i do siebie nawzajem. Tom znowu uniуs³ nу¿ i trzyma³ go tak, jakby chcia³ wypatroszyж rybк. - Moje gratulacje - powiedzia³ szczerze. - Ale by³ pan burmistrzem, kiedy da³ mi pan to zadanie, wiкc motyw jest nadal aktualny. - Ale ty nie zabijesz burmistrza! Zabijesz genera³a, a to nie jest morderstwo! - Nie? - zdmiiia³ siк Tom. - A co? - Zabicie genera³a to bunt! - Och - Tom odsun¹³ nу¿ i puœci³ burmistrza. - Przepraszam. Drobiazg. Naturalna pomy³ka. Czyta³em o tym, a ty nie. Oczywiœcie, nie by³o potrzeby - odetchn¹³ g³кboko. - Lepiej wrуcк. Inspektor chce spisaж mк¿czyzn, ktуrych mo¿e zaci¹gn¹ж. - Czy to morderstwo - zawo³a³ za nim Tom - jest nadal niezbкdne? - Tak. Absolutnie - stwierdzi³ burmistrz oddalaj¹c siк pospiesznie. - Po prostu to nie mam byж ja. Tom wsun¹³ nу¿ za pas. N i e j a, n i e j a. Ka¿dy bкdzie tak mуwi³. A przecie¿ ktoœ musia³ zostaж zamordowany. Ale kto? Nie mуg³ zabiж sam siebie. To by by³o samobуjstwo, wiкc nie liczy³oby siк. Zadr¿a³. Stara³ siк nie myœleж o tej chwili, gdy na moment ujrza³, czym naprawdк jest morderstwo. Praca musia³a byж wykonana. Znуw ktoœ nadchodzi³! Gdy podszed³ bli¿ej Tom przykucn¹³, napinaj¹c miкœnie do skoku. To by³a pani M³ynarzowa, wracaj¹ca do domu z torb¹ jarzyn. Tom prуbowa³ przekonaж sam siebie, ¿e nie mia³o znaczenia, czy to ona czy ktokolwiek inny. Lecz nie mуg³ zapomnieж o rozmowach, jakie toczy³a z jego matk¹. Nie mia³ ¿adnego motywu. Nie mуg³ zabiж pani M³ynarzowej. Czeka³ kolejne pу³ godziny. Nastкpna osoba wesz³a w ciemne przejœcie. Rozpozna³ Maxa Tkacza. Tom zawsze go lubi³. Ale to nie znaczy, ¿e nie mуg³ istnieж jakiœ motyw. Niestety, potrafi³ myœleж jedynie o tym, ¿e Max ma ¿onк i piкcioro dzieci, ktуre bкd¹ za nim tкskni³y. Nie chcia³by, ¿eby Billy Malarz mia³ potem jakieœ obiekcje. Cofn¹³ siк g³кbiej w cieс i przepuœci³ Maxa bezpiecznie: Potem przesz³a trуjka Cieœlуw. Tom mia³ ju¿ za sob¹ bolesne przemyœlenia na ten temat. Przepuœci³ ich. PуŸniej zbli¿y³ siк Roger PrzewoŸnik: Tom nie mia³ rozs¹dnego motywu, by go zabiж, ale nigdy siк z nim specjalnie nie przyjaŸni³. Poza tym Roger nie mia³ dzieci, a ¿ona go nie lubi³a. Czy takie morderstwo zadowoli Billy’ego Malarza? Wiedzia³, ¿e nie... ale tak samo by³o ze wszystkimi innymi. Wyrуs³ wœrуd tych ludzi, dzieli³ z nimi jedzenie i pracк, radoœж i smutek. Jak mia³ znaleŸж motyw, by zabiж kogoœ z nich? A przecie¿ musia³ pope³niж morderstwo. Zobowi¹za³o go do tego jego przestкpcze zezwolenie. Nie mуg³ zawieœж swej wioski. Ale nie mуg³ te¿ zabijaж ludzi, ktуrych zna³ przez ca³e ¿ycie: Chwileczkк, powiedzia³ sobie, nagle podniecony. Mo¿e przecie¿ zabiж inspektora! Motyw? To bкdzie jeszcze ohydniejsze przestкpstwo ni¿ zamordowanie burmistrza - tyle ¿e burmistrz by³ teraz genera³em i zabicie go by³oby tylko buntem. Ale nawet gdyby burmistrz by³ ci¹gle burmistrzem, inspektor i tak jest o wiele lepsz¹ ofiar¹. Tom zabije go dla chwa³y, s³awy, rozg³osu... A morderstwo udowodni Ziemi, jak ziemska jest ich kolonia. Bкd¹ mуwiж:”Na Nowym Delaware kwitnie taka przestкpczoœж, ¿e niebezpiecznie jest nawet tam l¹dowaж: Przestкpca zabi³ naszego inspektora ju¿ pierwszego dnia! Najgorszy przestкpca, na jakiego trafiliœmy w ca³ym kosmosie”. To bкdzie najefektowniejsze z przestкpstw,. jakie mуg³by pope³niж. Takie, jakiego nie powstydzi³by siк ¿aden przestкpczy mistrz. Tom po raz pierwszy od d³ugiego czasu by³ z siebie dumny. Szybkim krokiem dotar³ do domu burmistrza. Przyczajony pod œcian¹ s³ucha³ dobiegaj¹cej z wnкtrza rozmowy. - ... populacjк wystarczaj¹co biern¹ - mуwi³ Grent. - S¹ jak stado owiec. - To doœж nudne - odpowiedzia³ inspektor. - Zw³aszcza dla ¿o³nierzy. - A czego oczekiwa³eœ po tych zacofanych rolnikach? Przynajmniej œci¹gniemy st¹d paru rekrutуw - Grent ziewn¹³ g³oœno. - Stra¿! Wstawaж. Wracamy na statek. S t r a ¿! Tom zupe³nie o nich zapomnia³. Z pow¹tpiewaniem przyjrza³ siк swojemu no¿owi. Nawet gdyby skoczy³ na inspektora, stra¿nicy powstrzymaj¹ go, zanim zdo³a pope³niж morderstwo. Na pewno s¹ wyszkoleni w takich sprawach. Ale gdyby zdoby³ ich broс... Ze œrodka dobieg³o go szuranie stуp. Odwrуci³ siк i pobieg³ do wioski. - Niedaleko rynku zauwa¿y³ ¿o³nierza. Siedzia³ na progu i œpiewa³ pijackim g³osem. Przy jego nogach le¿a³y dwie puste butelki, a broс zwisa³a luŸno z ramienia. Tom podkrad³ siк bli¿ej, wyj¹³ pa³kк i zamachn¹³ siк. ¯o³nierz musia³ zauwa¿yж jakiœ cieс, bo poderwa³ siк na nogi i uchyli³ przed ciosem. Tym samym p³ynnym ruchem pchn¹³ sw¹ broni¹, trafiaj¹c Toma w ¿ebra. Potem zerwa³ j¹ z ramienia i wycelowa³. Tom zamkn¹³ oczy i wyrzuci³ przed siebie obie nogi. Kopniкty w kolano ¿o³nierz przewrуci³ siк, a zanim zd¹¿y³ wstaж, Tom zakrкci³ pa³k¹. Sprawdzi³ mu puls - nie chcia³ zabijaж niew³aœciwej ofiary, a gdy stwierdzi³, ¿e bije dostatecznie mocno, podniуs³ broс. Sprawdzi³ jeszcze, czy na pewno wie, ktуry guzik przycisn¹ж i pospieszy³ za inspektorem. Dogoni³ ca³¹ grupк w po³owie drogi na statek. Inspektor i Grent szli przodem, ¿o³nierze wlekli siк z ty³u. Skrкci³ w krzaki. Bieg³ cichutko, a¿ znalaz³ siк naprzeciw inspektora. Wymierzy³, jego palec zacisn¹³ siк na spuœcie... Ale przecie¿ nie chcia³ zabijaж Grenta. Mia³ pope³niж tylko jedno morderstwo. Pobieg³ naprzуd, wyprzedzi³ ca³¹ grupк i wyszed³ na drogк: Broс trzyma³ w pogotowiu. - O co chodzi? - spyta³ inspektor. - Nie ruszaж siк - rozkaza³ Tom. - Rzuжcie broс i cofnijcie siк. ¯o³nierze poruszali siк jak w szoku. Jeden po drugim odk³adali broс i odchodzili pod krzaki. Grent zosta³ na miejscu. - Co ty wyprawiasz, ch³opcze? - zapyta³. - Jestem tutejszym przestкpc¹ - odpar³ dumnie Tom. Mam zamiar zabiж inspektora. Proszк siк odsun¹ж. - Przestкpc¹? - Grent przygl¹da³ mu siк zdumiony. - Wiкc to o tym plуt³ burmistrz. - Wiem, ¿e od dwustu lat nie pope³niono tu morderstwa wyjaœni³ Tom. - Ale zaraz to zmieniк. Z d r o g i! Grent odskoczy³ z linii ognia. Inspektor pozosta³ sam. Sta³, ko³ysz¹c siк lekko. Tom wymierzy³, staraj¹c siк skupiж na tym, jak spektakularne bкdzie to przestкpstwo i jakie przyniesie spo³eczne korzyœci. Wci¹¿ jednak mia³ przed oczami rozci¹gniкtego na ziemi inspektora, jego otwarte zaszklone oczy, zesztywnia³e rкce, wykrzywione usta, nozdrza nie wci¹gaj¹ce i nie wypuszczaj¹ce powietrza, serce, ktуre nie bije. Prуbowa³ zmusiж swуj palec, by nacisn¹³ spust. Lecz choж mуzg by³ w pe³ni œwiadom koniecznoœci przestкpstwa, to rкka mia³a swoje zdanie. - Nie potrafiк! - krzykn¹³. Cisn¹³ karabin i pogna³ w las. Inspektor chcia³ wys³aж grupк poszukiwawcz¹ i powiesiж Toma na miejscu, lecz Grent by³ innego zdania. Nowe Delaware by³o ca³e pokryte lasem. Dziesiкж tysiкcy ludzi nie zdo³a³oby schwytaж zbiega, gdyby nie chcia³ zostaж schwytany. Zbli¿y³ siк burmistrz i kilku mieszkaсcуw wioski, ciekawych przyczyn zamieszania. ¯o³nierze otoczyli inspektora i Grenta. Stali z broni¹ w pogotowiu, a ich twarze by³y powa¿ne i groŸne. Burmistrz wszystko wyt³umaczy³. Brak przestкpstw w wiosce, œwiadcz¹cy o odejœciu od cywilizacji. Zadanie powierzono Tomowi. I jak im by³o wstyd, ¿e nie potrafi³ go wype³niж. - A dlaczego wyznaczyliœcie akurat tego cz³owieka? - zdziwi³ siк Grent. - Pomyœla³em sobie - wyjaœni³ burmistrz - ¿e jeœli ktokolwiek sobie z tym poradzi, to na pewno Tom. Wie pan, on jest rybakiem. To krwawa robota. - A wiкc nikt inny nie potrafi³by zabiж? - ¯aden z nas nie doszed³by nawet tak daleko, jak Tom przyzna³ smutnie burmistrz. Grent i inspektor popatrzyli na siebie, potem na ¿o³nierzy. Ci spogl¹dali, na mieszkaсcуw wioski ¿ podziwem i szacunkiem. Zaczкli szeptaж coœ miкdzy sob¹. - Bacznoœж! - rykn¹³ inspektor. - Lepiej siк st¹d zabierajmy - doda³ cicho, zwracaj¹c siк do Grenta. - Ludzie w naszej armii, ktуrzy nie potrafi¹ zabijaж... - Morale - mrukn¹³ Grent i zadr¿a³. - Mo¿liwoœж zara¿enia. Jeden cz³owiek na kluczowej pozycji zagra¿a statkowi, mo¿e nawet ca³ej flocie, bo nie potrafi wystrzeliж. Nie warto ryzykowaж. Nakazali powrуt na statek. ¯o³nierze maszerowali jakby wolniej ni¿ normalnie. Ogl¹dali siк na wioskк i szeptali miкdzy sob¹, mimo ¿e inspektor wykrzykiwa³ rozkazy. Ma³y, stateczek wystartowa³ w ogniu dysz. Po chwili znikn¹³ we wnкtrzu wielkiego statku. A potem wielki statek odlecia³. KrawкdŸ ogromnego, wodniœcie czerwonego s³oсca zni¿y³a siк tu¿ nad horyzont. - Mo¿esz ju¿ wyjœж - zawo³a³ burmistrz. Tom wynurzy³ siк z krzakуw, gdzie siк kry³, obserwuj¹c wszystko. - Zawali³em - powiedzia³ ¿a³oœnie. - Nie miej do siebie ¿alu - pocieszy³ go Billy Malarz. To by³o nie do zrobienia. - Chyba nie - przyzna³ burmistrz, kiedy wracali ju¿ do wioski. - Mia³em nadziejк, ¿e mo¿e ci siк uda. Nie mo¿na mieж do ciebie pretensji. Nie ma tu nikogo, kto potrafi³by wykonaж tк pracк przynajmniej rуwnie dobrze. - Co zrobimy z tymi budynkami? - zainteresowa³ siк Billy Malarz wskazuj¹c na wiкzienie, pocztк, koœciу³ i ma³¹ czerwon¹ szkу³kк. Burmistrz na chwilк zamyœli³ siк g³кboko. - Ju¿ wiem - oœwiadczy³. - Zbudujemy plac zabaw dla dzieci. Huœtawki, zje¿d¿alnie, piaskownice i wszystko inne. - J e s z c z e j e d e n plac zabaw? - zdziwi³ siк Tom. - Pewno. Dlaczego nie? Oczywiœcie, nie by³o ¿adnych powodуw. - Chyba nie bкdzie mi ju¿ potrzebne - rzek³ Tom, podaj¹c burmistrzowi zezwolenie przestкpcze. - Nie, chyba nie - zgodzi³ siк burmistrz. Patrzyli z gorycz¹, jak dar³ dokument na strzкpki. - No cу¿, zrobiliœmy wszystko, co mogliœmy. Po prostu to nie wystarczy³o. - Mia³em szansк - mrukn¹³ Tom. - I zawiod³em was wszystkich. - To nie twoja wina, Tom - Billy Malarz po³o¿y³ mu d³oс na ramieniu. - Zreszt¹, to nie jest niczyja wina. To efekt tego, ¿e przez dwieœcie lat pozostawaliœmy z dala od cywilizacji. Pomyœlcie, ile czasu potrzebowa³a Ziemia, ¿eby siк ucywilizowaж. Tysi¹ce lat. A my prуbowaliœmy to za³atwiж w dwa tygodnie. - Trudno, musimy dalej byж nieucywilizowani - stwierdzi³ burmistrz tonem, ktуry mia³ byж ¿artobliwy. Tom ziewn¹³, pomacha³ im i poszed³ do domu, by odespaж zaleg³oœci. Przed wejœciem spojrza³ jeszcze w nocne niebo. Gкste, ciк¿kie chmury o czarnych obrze¿ach zbiera³y siк nad wiosk¹. Pora deszczуw by³a coraz bli¿ej. Nied³ugo znowu bкdzie mуg³ ³owiж. W³aœciwie dlaczego nie wyobrazi³ sobie inspektora jako ryby? By³ zbyt zmкczony, by zastanowiж siк, czy by³by to rozs¹dny motyw. Zreszt¹, i tak ju¿ by³o za pуŸno. Ziemia, a wraz z ni¹ cywilizacja oddali³a siк i uciek³a na kto wie, ile jeszcze stuleci. Tej nocy spa³ niespokojnie. przek³ad: Piotr W. Cholewa

Z³a kuracja Drugiego maja 2193 roku Elwood Caswell szed³ szybko Broadwayem z na³adowanym rewolwerem, ukrytym w kieszeni p³aszcza. Nie chcia³ u¿yж broni, obawia³ siк jednak, ¿e mimo wszystko jej u¿yje. Przypuszczenie to by³o o tyle uzasadnione, ¿e Caswell cierpia³ na maniк zabijania. By³ ³agodny, mglisty, wiosenny dzieс, powietrze pach_ ma³o deszczem i kwitn¹cym dereniem. Caswell œcisn¹³ rewolwer spocon¹ d³oni¹ i usi³owa³ wynaleŸж choж jeden wa¿ny powуd, dla ktуrego mia³by nie zabiж cz³owieka nazwiskiem Magnessen, ktуry poprzedniego dnia wyg³asza³ komentarz na temat powierzchownoœci Caswella. Co Magnessena obchodzi jego wygl¹d? Przeklкci z³oœliwcy zawsze musz¹ wszystkim w³aziж w drogк... Caswell by³ cholerycznym, niskim mк¿czyzn¹ o zaczerwienionych, wœciek³ych oczach, o szczкkach buldoga i w³osach w odcieniu imbirowej czerwieni; typem, ktуry ³atwo sobie wyobraziж, gdy szczerz¹c zкby z pude³ka proszku do prania, wo³a do dostojnych biznesmanуw i rozbawionych studentуw:”Mars dla Marsjan, Wenus dla Wenusjan!” Jednak, prawdк mуwi¹c, Caswella nie obchodzi³y godne po¿a³owania warunki socjalne gatunku pozaziemskiego. By³ kierowc¹ odrzutowego autobusu Nowojorskiego Towarzystwa Szybkiego Transportu. Poch³ania³y go w³asne sprawy. A by³ on po prostu szalony. Na szczкœcie uœwiadamia³ sobie ten fakt, przynajmniej od czasu do czasu i przynajmniej po³ow¹ swego umys³u. Poc¹c siк obficie, Caswell dalej kroczy³ Broadwayem w kierunku 43 Ulicy, gdzie mieœci³ siк sklep Towarzystwa Aparatуw Terapii Domowej. Jego przyjaciel Magnessen nied³ugo koсczy pracк i powrуci do swego ma³ego mieszkanka, po³o¿onego niedaleko domu Caswella. Jak ³atwo by³oby, jak przyjemnie - wejœж, zamieniж parк s³уw i... Nie! Caswell zaczerpn¹³ powietrza i uprzytomni³ sobie, ¿e w gruncie rzeczy nie pragnie nikogo zabiж. Ludzi nie wolno zabijaж. Policja zamknк³aby go, przyjaciele nie zrozumieliby, a matka nigdy by tego nie zaaprobowa³a. Argumenty te jednak wydawa³y siк blade, wyrozumowane i pozbawione jakiejkolwiek si³y: - Pozostawa³ nagi fakt on chcia³ zabiж Magnessena. Czy tak silne pragnienie mo¿e byж z³e? Czy chocia¿by niezdrowe? Owszem, mo¿e! Z rozpaczliwym jкkiem Caswell przebieg³ ostatnie parк krokуw dziel¹cych go od sklepu Aparatуw Terapii Domowej. Ju¿ sam fakt znalezienia siк w tym lokalu przyniуs³ mu uczucie natychmiastowej ulgi. Oœwietlenie by³o tu ³agodne, draperie naturalne, ekspozycja b³yszcz¹cych maszyn terapeutycznych ani zbyt dyskretna, ani zbyt krzykliwa. By³o to miejsce, gdzie cz³owiek mуg³ po³o¿yж siк na dywanie, w cieniu maszyn terapeutycznych, czuj¹c siк bezpieczny w œwiadomoœci, ¿e pomoc na wszelkie k³opoty znajduje siк w zasiкgu rкki. Jasnow³osy sprzedawca z d³ugim i wydatnym nosem przysun¹³ siк miкkko, choж niezbyt miкkko i szepn¹³: - Czym mo¿na s³u¿yж? - Terapia - powiedzia³ Caswell. - Oczywiœcie, sir - odpar³ sprzedawca, g³adz¹c klapy swojej marynarki, i uœmiechn¹³ siк ujmuj¹co. - Po to tu jesteœmy. - Obrzuci³ Caswella badawczym spojrzeniem, dokona³ w myœli b³yskawicznej diagnozy i stukn¹³ w lœni¹c¹ bia³o-miedzian¹ maszynк. - Oto - powiedzia³ - nowy Pomocnik Antyalkoholowy produkcji IBM, reklamowany w najpowa¿niejszych periodykach. Przyzna pan, ¿e mebelek ³adny i na miejscu w ka¿dym domu. W œrodku znajduje siк odbiornik telewizyjny. Œmign¹wszy w¹sk¹ d³oni¹, otworzy³ drzwiczki Pomocnika Antyalkoholowego, ukazuj¹c 52-calowy ekran. - Ja potrzebujк... - zacz¹³ Caswell. - Terapii - dokoсczy³ za niego sprzedawca. - To siк rozumie. Chcia³em jedynie podkreœliж, ¿e ten model nie sprawi nigdy k³opotu ani panu samemu, ani paсskim przyjacio³om i bliskim. Proszк zwrуciж uwagк na tк wg³кbion¹ tarczк. Za jej pomoc¹ mogк regulowaж stopieс spo¿ycia alkoholu. Jeœli nie ¿yczy pan sobie ca³kowitej abstynencji, mo¿e pan nastawiж na iloœж du¿¹, œredni¹ lub ma³¹. To jest nowa, dotychczas unikatowa cecha maszyny terapeutycznej. - Nie jestem alkoholikiem - stwierdzi³ z godnoœci¹ Caswell. - Towarzystwo Szybkiego Transportu nie zatrudnia alkoholikуw. - Hm... - Sprzedawca zerkn¹³ z niedowierzaniem na nabieg³e krwi¹ oczy Caswella. - Pan, zdaje siк, trochк nerwowy! Mo¿e przenoœny Uspokajacz”Bendix”? - Te¿ nie dla mnie. Co macie na maniк zabijania? Sprzedawca œci¹gn¹³ usta. - Pochodzenia schizofrenicznego czy maniakalno-depresyjnego? - Nie wiem - przyzna³ lekko zaskoczony Caswell. - W³aœciwie to nie ma znaczenia - powiedzia³ sprzedawca. - Po prostu prywatna teoria. Z mojego doœwiadczenia w tym sklepie wynika, ¿e rudzi i blondyni s¹ podatni na schizofreniк, podczas gdy bruneci sk³aniaj¹ siк ku psychozie maniakalne-depresyjnej. - Ciekawe. Od dawna pan tu pracuje? - Od tygodnia. A oto rzecz, ktуrej pan potrzebuje. Pieszczotliwie po³o¿y³ rкkк na przysadzistej czarnej maszynie, wykoсczonej chromem. - Co to? - To jest, proszк pana, Regenerator”Rex” produkcji General Motors. Czy¿ nie ³adny? Pasuje do ka¿dego wnкtrza, a w œrodku ma dobrze zaopatrzony bar. Paсska rodzina, przyjaciele, bliscy nie musz¹ w ogуle wiedzieж... - Czy to wyleczy z potrzeby pope³nienia zabуjstwa? spyta³ Caswell. - Z silnej potrzeby? - Absolutnie. Proszк nie myliж z ma³ym, dziesiкcioamperowym modelem antynerwicowym. To jest dwudziestopiкcioamperowa maszyna o wielkiej sile i wytrzyma³oœci, lecz¹ca naprawdк g³кboko zakorzenione powa¿ne stany. - W³aœnie ja to mam - stwierdzi³ nie bez dumy Caswell. - Ta zabawka wszystko z pana wytrzкsie. Du¿e, silne ³o¿yska oporowe! Ogromne absorbatory ciep³a! Kompletnie izolowane! Czu³oœж rzкdu ponad... - Biorк j¹ - przerwa³ Caswell. - Od razu. P³acк gotуwk¹. - Œwietnie. Zatelefonujк do magazynu i... - Sam sobie poradzк - powiedzia³ Caswell, wyci¹gaj¹c z³o¿one banknoty. - Muszк jak najprкdzej z niej skorzystaж. Wie pan, chcк zabiж mojego przyjaciela, Magnessena. Sprzedawca zagada³ wspу³czuj¹co. - Przejdzie panu ta ochota... Plus piкж procent podatku od sprzeda¿y. Dziкkujк panu. Pe³na instrukcja znajduje siк w œrodku. Caswell podziкkowa³, obiema rкkoma dŸwign¹³ Regenerator i szybko wyszed³ Po obliczeniu swojej prowizji sprzedawca uœmiechn¹³ siк do siebie i zapali³ papierosa. Jego radoœж zosta³a zak³уcona w momencie, kiedy kierownik, okaza³y mк¿czyzna wyposa¿ony w imponuj¹ce pince-nez, wypad³ ze swojego gabinetu. - Haskins! - zawo³a³. - O ile siк nie mylк, prosi³em pana o uwolnienie siк od tego plugawego na³ogu. - Tak, panie Follansby, przepraszam - sumitowa³ siк Haskins, gasz¹c papierosa. - Natychmiast u¿yjк Denikotynizatora. Dokona³em raczej korzystnej transakcji, panie Follansby. Jeden z tych du¿ych Regeneratorуw”Rex”. Na kierowniku zrobi³o to pewne wra¿enie. - Czy¿by? - spyta³. - Nieczкsto zdarza siк - chwileczkк! Nie sprzeda³ pan chyba modelu, ktуry sta³ na pod³odze. - Obawiam siк, ¿e tak, panie Follansby. Klientowi bardzo siк spieszy³o. Czy¿by istnia³ jakiœ powуd... Pan Follansby pochwyci³ w obie d³onie swoje wypuk³e, bia³e czo³o, tak jakby chcia³ je oderwaж: - Haskins, ja panu mуwi³em, ja musia³em panu mуwiж. Wystawiony tu Regenerator by³ modelem marsjaсskim do maszynoterapii Marsjan. - Och - westchn¹³ Haskins. Zamyœli³ siк na chwilк. Och. Pan Follansby w ponurym milczeniu wpatrywa³ siк w swojego pomocnika. - Czy to ma jakieœ znaczenie? - spyta³ gor¹czkowo Haskins. - Maszyna z pewnoœci¹ nie rozrу¿nia. S¹dzк, ¿e leczy maniк zabijania nawet wуwczas, jeœli pacjent nie jest Marsjaninem? - Marsjaсska rasa nigdy nie przejawia³a najmniejszych tendencji do zabijania. Marsjaсski Regenerator nie ma nawet zaprogramowanego takiego pojкcia. Oczywiœcie, Regenerator bкdzie go leczy³. Ale co on bкdzie leczy³? - Och - westchn¹³ Haskins. - Tego nieszczкœnika nale¿y powstrzymaж, nim... Mуwi pan, ¿e by³ to zabуjca? Nie wiem, co mo¿e siк zdarzyж? Prкdko, jaki jest jego adres? - Panie Follansby, on tak bardzo siк spieszy³... Kierownik obrzuci³ go przeci¹g³ym, niedowierzaj¹cym spojrzeniem. - Proszк natychmiast zawo³aж policjк i zawiadomiж Departament Bezpieczeсstwa General Motors. Haskins rzuci³ siк do drzwi. - Proszк poczekaж! - zawo³a³ kierownik, walcz¹c ze swoim p³aszczem nieprzemakalnym. - Idк z panem. Elwood Caswell wrуci³ do domu taxikopterem. Zataszczy³ Regenerator do bawialni, postawi³ ko³o tapczanu i przyjrza³ mu siк uwa¿nie. Sprzedawca mia³ racjк - orzek³ po chwili. - Pasuje do tego pokoju. Z estetycznego punktu widzenia Regenerator by³ bez sprzecznie udany. Caswell podziwia³ go jeszcze chwilк, po czym poszed³ do kuchni i przygotowa³ sobie kanapkк. Jad³ powoli, uporczywie wpatruj¹c siк w jeden punkt na œcianie - z lewej strony i trochк poni¿ej kuchennego zegara. - Niech ciк diabli porw¹, Magnessen! Ty parszywy ³garzu z rozbieganymi oczami! Ty wrogu wszystkiego, co na œwiecie przyzwoite i uczciwe... Wyj¹³ z kieszeni rewolwer i po³o¿y³ go na stole. Popychaj¹c go sztywnym palcem wskazuj¹cym, parokrotnie zmienia³ jego po³o¿enie. Czas zacz¹ж terapiк. Chocia¿... Caswell skonstatowa³ z niepokojem, ¿e w³aœciwie nie mia³ ochoty wyzbyж siк ¿¹dzy zabicia Magnessena. Co by siк z nim sta³o, gdyby straci³ ten popкd? Jego ¿ycie zosta³oby ogo³ocone z wszelkiego sensu, wszelkiego smaku i pikanterii. By³oby po prostu nudne. Ponadto mia³ prawdziwy i g³кboki ¿al do Magnessena, nawet myœleж o tym nie lubi³. Irena! Jego biedna siostra, uwiedziona przez pod³ego i podstкpnego Magnessena, zniszczona przez niego, a potem porzucona. Czy¿ mк¿czyzna mo¿e mieж wiкkszy powуd do chwytania za broс...? Caswell po chwili uprzytomni³ sobie, ¿e nigdy nie mia³ siostry. Teraz ju¿ naprawdк najwy¿szy czas na terapiк. Wrуci³ do bawialni i odszuka³ instrukcjк obs³ugi wetkniкt¹ w otwуr wentylacyjny maszyny. Roz³o¿y³ j¹ i zacz¹³ czytaж. W celu skorzystania ze wszystkich Regeneratorуw typu”Rex” nale¿y: 1.Ustawiж Regenerator w pobli¿u wygodnego tapczanu - (wygodny tapczan mo¿na nabyж jako dodatkowe akcesorium we wszystkich sklepach firmy General Motors). 2. W³¹czyж maszynк do sieci. 3. W³o¿yж na g³owк obrкcz i dopasowaж j¹ do obwodu. I to ju¿ wszystko! Ca³ej reszty dokona twуj Regenerator. Nie przeszkodzi Ci bariera jкzykowa ani kwestia doboru odpowiedniego dialektu, bowiem Regenerator porozumiewa siк z Tob¹ za Pomoc¹ Bezpoœredniego Kontaktu Zmys³owego (patent Pendinga). Jedynym Twoim zadaniem jest wspу³dzia³aж. Nie poddawaj siк uczuciu skrкpowania czy wstydu. Wszyscy ludzie maj¹ swoje problemy, czкsto znacznie powa¿niejsze od Twoich. Regenerator nie interesuje siк Twoimi zasadami etycznymi. Nie wyobra¿aj sobie wiкc, ¿e on Ciк”s¹dzi”. Regenerator chce ci jedynie pomуc, pragnie, abyœ czu³ siк dobrze i by³ szczкœliwy. Twуj Regenerator z chwil¹, gdy tylko zgromadzi i przetworzy dostateczn¹ liczbк informacji, bezzw³ocznie zacznie leczenie. Mo¿esz dowolnie przed³u¿yж lub skrуciж seans. To Ty jesteœ szefem! Oczywiœcie, mo¿esz rуwnie¿ w ka¿dej chwili przerwaж seans. I to ju¿ wszystko! Proste, prawda? A teraz w³¹cz swуj Regenerator produkcji General Motors i wyzdrowiej! - Nic trudnego - powiedzia³ do siebie Caswell. Przysun¹³ Regenerator jeszcze bli¿ej tapczanu i w³¹czy³ go. Podniуs³ obrкcz i zacz¹³ nasuwaж j¹ na g³owк. Zatrzyma³ siк na moment. - G³upio siк czujк - zachichota³. Nagle spowa¿nia³ i wlepi³ wojowniczy wzrok w czarno chromowan¹ maszynк. „A wiкc s¹dzisz, ¿e potrafisz mnie wyleczyж?” Regenerator nic nie odpowiedzia³. „No dalej, sprуbuj!” - nasun¹³ obrкcz na czo³o, skrzy¿owa³ ramiona na piersiach i przechyli³ siк do ty³u. Nic siк nie wydarzy³o. Caswell u³o¿y³ siк wygodnie na tapczanie. Podrapa³ siк w ramiк i przesun¹³ obrкcz pod w³aœciwym k¹tem. Nadal nic. Jego myœli zaczк³y b³¹dziж. „Magnessen, ty krzykliwy, zarozumia³y ba³wanie, ty odra¿aj¹cy...” „Dzieс dobry - szepn¹³ mu w g³owie g³os. - Jestem twoim maszynoterapeut¹”. Za¿enowany Caswell poruszy³ siк niespokojnie.”Czeœж. Ja w³aœnie - no wiesz, w³aœnie tak...”„Oczywiœcie - powiedzia³a koj¹cym g³osem maszyna. Przecie¿ my wszyscy... W tej chwili badam zawartoœж twojej podœwiadomoœci w celu dokonania syntezy, diagnozy, prognozy i ustalenia terapii. Znajdujк tu...” „Tak?” „Chwileczkк. - Regenerator zamilk³ na kilka minut. Po czym powiedzia³ z wahaniem: - Jest to bezsprzecznie absolutnie niezwyk³y przypadek”. „Naprawdк?” - ucieszy³ siк Caswell. „Tak. Wspу³czynniki wydaj¹ siк... nie jestem pewien...” - Mechaniczny g³os maszyny os³ab³. Œwiat³o kontrolne zaczк³o migotaж i przygasaж. „Hej, co siк sta³o?” „Chwilowe rozproszenie - stwierdzi³a maszyna. - Oczywiœcie - ci¹gnк³a mocniejszym g³osem - niezwyk³y charakter symptomуw nie mo¿e stanowiж przeszkody dla kompetentnej maszyny terapeutycznej. Symptom, jakkolwiek by³by dziwaczny, jest jedynie drogowskazem, oznak¹ wewnкtrznych trudnoœci. Wszystkie symptomy mo¿na podporz¹dkowaж szerokiemu, g³уwnemu nurtowi doœwiadczalnej teorii. Skoro teoria jest skuteczna, symptomy musz¹ byж z ni¹ zgodne. Bкdк dzia³aж opieraj¹c siк na tym za³o¿eniu”. „Czy jesteœ pewien, ¿e wiesz, co masz robiж?” - pomyœla³ oszo³omiony Caswell. Maszyna jak gdyby otrz¹snк³a siк, jej œwiat³o kontrolne rozb³ys³o. „Maszynoterapia jest dziœ nauk¹ œcis³¹, nie dopuszczaj¹c¹ istotnych b³кdуw. Przeprowadzimy test na skojarzeniach s³ownych”. „Strzelaj!” „Budynek?” „Dom”. „Pies?” „Kot”. „Flifl?” Caswell zawaha³ siк, usi³uj¹c sklasyfikowaж to s³owo. DŸwiкcza³o raczej po marsjaсsku, chocia¿ mog³o byж rуwnie¿ wenusjaсskie, a nawet... „Flifl?” - powtуrzy³ Regenerator. „Marfusz” - pomyœla³ Caswell, wymyœliwszy z miejsca nowe s³owo. „G³oœny?” „S³odko”. „Zielono?” „Matka”. „Tanagojes?” „Patamtonga”. „Arrides?” „Neksotezmodrastika”. „Czisnohelnoptekes?” „Rigamaru latasentikpropatria” - odpali³ Caswell. Z tego zestawu dŸwiкkуw by³ szczegуlnie dumny. Przeciкtny cz³owiek nie by³by w stanu ich wymуwiж. „Hm - powiedzia³ Regenerator. - Schemat pasuje. On zawsze pasuje”. „Jaki schemat?” „Cierpisz na klasyczny przypadek popкdu fomowego poinformowa³a go maszyna. - Z komplikacj¹ silnych pragnieс dwarkowych”. „Czy¿by? A ja myœla³em, ¿e jestem zabуjc¹!” „Ten termin nic nie znaczy - stwierdzi³a maszyna. Musi byж zatem odrzucony jako bezsensowny zestaw sylab. Natomiast popкd fomowy jest ca³kowicie normalny. „Nigdy o tym nie zapominaj. Na ogу³ jednak w m³odym wieku zostaje zast¹piony instynktem howendyjskim. Osobnicy pozbawieni tej elementarnej reakcji œrodowiskowej..” „Nie jestem ca³kowicie pewien, czy rozumiem, co mуwisz” - wyzna³ Caswell. „Pos³uchaj. Musimy z gуry uzgodniж pewn¹ sprawк. Ty jesteœ pacjentem. Ja jestem maszynoterapeut¹. Przyszed³eœ do mnie ze swoimi k³opotami po to, abym ciк wyleczy³. Jeœli jednak nie bкdziesz ze mn¹ wspу³pracowa³, nie masz co liczyж na moj¹ pomoc”. „Dobrze - zgodzi³ siк Caswell. - Sprуbujк”. Dotychczas napawa³ siк poczuciem w³asnej wy¿szoœci. Wszystko, co mуwi³a maszyna, wydawa³o mu siк nieco humorystyczne. Prawdк mуwi¹c uwa¿a³, ¿e potrafi wyliczyж co najmniej kilka defektуw maszynoterapeuty. Teraz jednak, jak to zwykle u niego bywa³o, dobre samopoczucie ulotni³o siк i Caswell by³ sam, zupe³nie sam; impulsywne stworzenie, ³akn¹ce odrobiny spokoju i radoœci. Zrobi³by wszystko, aby je osi¹gn¹ж. Upomnia³ surowo sam siebie, ¿e nie wolno krytykowaж maszynoterapeuty. Przecie¿ te maszyny wiedz¹, co robi¹, i robi¹ to ju¿ od dawna. Musi wiкc wspу³pracowaж z maszyn¹ bez wzglкdu na to, jak dziwna mo¿e siк wydawaж terapia z jego, laickiego, punktu widzenia. Jest jednak oczywiste, pomyœla³ ze smutkiem Caswell, moszcz¹c siк na tapczanie, ¿e maszynoterapia okaza³a siк spraw¹ o wiele trudniejsz¹, ni¿ to sobie wyobra¿a³. Poszukiwania zaginionego klienta by³y krуtkie i bezskuteczne. Nie uda³o siк go znaleŸж na zat³oczonych ulicach Nowego Jorku i nikt nie przypomnia³ sobie rudego, czerwonookiego cz³owieczka, nios¹cego czarn¹ maszynк terapeutyczn¹. By³ to widok zbyt pospolity. W odpowiedzi na pilny telefon b³yskawicznie pojawi³o siк czterech policjantуw. Przewodzi³ im zafrasowany m³ody detektyw w randze porucznika, nazwiskiem Smith. Smith zaledwie zd¹¿y³ zapytaж: - Ej, ludzie, czemu wy nie przyczepiacie etykietek do waszych towarуw? - kiedy mu przerwano. Przepychaj¹c siк obok stoj¹cego w drzwiach policjanta, do sklepu wszed³ mк¿czyzna. By³ wysoki, koœcisty i brzydki. Mia³ g³кboko osadzone, mкtnob³кkitne oczy. Niechlujne, zmiкte ubranie zwisa³o wokу³ niego niczym falista blacha. - Czego pan sobie ¿yczy? - spyta³ porucznik Smith. Brzydal odchyli³ klapк, pokazuj¹c ma³y srebrny znaczek. - Jestem John Rath. Departament Bezpieczeсstwa General Motors. - Przepraszam, sir! - zawo³a³ salutuj¹c porucznik Smith. - Nie s¹dzi³em, ¿e a¿ tak siк pospieszycie. Rath wyda³ nieokreœlony odg³os. - Czy sprawdzi³ pan odciski palcуw? Klient mуg³ dotkn¹ж rуwnie¿ innych maszyn terapeutycznych. - Zaraz to zrobiк, sir - odpowiedzia³ Smith. Nieczкsto zdarza siк, ¿eby detektyw GM, GE albo IBM osobiœcie przyby³ z pomoc¹. Jeœli miejscowy gliniarz wyka¿e siк odpowiednio, mo¿e otworzyж siк przed nim perspektywa przejœcia do s³u¿by w przemyœle. Rath, obrуciwszy siк w stronк Follansby’ego i Haskinsa, utkwi³ w nich wzrok rуwnie bezosobowy i przenikliwy jak wi¹zka radaru. - Proszк mi opowiedzieж ca³¹ historiк - za¿¹da³ wyci¹gaj¹c z bezkszta³tnej kieszeni o³уwek i notes. S³ucha³ w z³owieszczym milczeniu. W koсcu zamkn¹³ notes i powiedzia³: - Powierzenie komuœ maszyny terapeutycznej jest dowodem najwiкkszego zaufania. Sprzedanie klientowi niew³aœciwej maszyny jest zdrad¹ tego zaufania, pogwa³ceniem interesu publicznego i znies³awieniem dobrego imienia Towarzystwa. Kierownik przytakn¹³, piorunuj¹c wzrokim swojego nieszczкsnego pomocnika. - Marsjaсski model - ci¹gn¹³ Rath - po pierwsze nie powinien by³ staж na pod³odze. - Mogк to wyjaœniж - wtr¹ci³ pospiesznie Follansby. Potrzebowaliœmy modelu okazowego i napisaliœmy do Towarzystwa, ¿eby... Nieub³agany Rath przerwa³: - Mo¿e byж to uznane za karalny przypadek jaskrawego zaniedbania. Kierownik i sprzedawca wymienili przera¿one spojrzenia. Obaj pomyœleli o domu poprawczym General Motors ko³o Detroit, gdzie ludzie winni wykroczeс przeciw Towarzystwu spкdzaj¹ dni w posкpnym milczeniu, sprzedaj¹c mikroobwody do odbiornikуw telewizyjnych. - Niemniej le¿y to poza zakresem moich kompetencji doda³ Rath. Skierowa³ z³owrogie spojrzenie prosto na Haskinsa. - Czy jest pan pewien, ¿e klient nie wymieni³ swojego nazwiska? - Nie, proszк pana. To znaczy tak, jestem pewien wyrzuci³ Haskins. - W ogуle nie wymieni³ ¿adnego nazwiska? Haskins ukry³ na chwilк twarz w d³oniach, po czym podniуs³ oczy w gуrк i zawo³a³: - Tak! On chcia³ kogoœ zabiж! Swojego przyjaciela! - Kogo? - zapyta³ Rath ze straszliw¹ cierpliwoœci¹. - Nazwisko przyjaciela brzmia³o - niech pomyœlк Magneton! Oczywiœcie! Magneton! A mo¿e Merrison? O Bo¿e... Kamienn¹ twarz pana Ratha wykrzywi³ wyraz obrzydzenia. Ludzie jako œwiadkowie s¹ bezu¿yteczni. Gorzej ni¿ bezu¿yteczni - czкsto wrкcz wprowadzaj¹ w b³¹d. Polegaж mo¿na tylko na robotach. - Czy nie powiedzia³ niczego, co mog³oby stanowiж wskazуwkк? - Pomyœlк - odpar³ Haskins, a jego twarz skurczy³a siк w przyp³ywie skupienia. Rath czeka³. Pan Follansby chrz¹ka³. - Myœla³em w³aœnie, panie Rath, o marsjaсskiej maszynie. Ona chyba nie wyleczy Ziemianina z manii zabijania? - Oczywiœcie, ¿e nie wyleczy. Zabуjstwo jest na Marsie nieznane. - Tak. Co wiкc maszyna zrobi? Czy mo¿e odrzuciж ca³y przypadek jako niezrozumia³y? Wуwczas klient zwrуci³by nam po prostu Regenerator z reklamacj¹, a my... Pan Rath potrz¹sn¹³ g³ow¹. Regenerator, jeœli stwierdzi psychozк, musi j¹ leczyж. Zgodnie z pojкciem Marsjan, klient jest bardzo chorym cz³owiekiem bez wzglкdu na to, co mu jest. Follansby zdj¹³ pince-nez i wytar³ je pospiesznie. - Co zatem zrobi maszyna? - Bкdzie leczy³a go na chorobк marsjaсsk¹ najbardziej zbli¿on¹ do jego przypadku. Popкd fomowy, jak s¹dzк, z licznymi komplikacjami. Natomiast co mo¿e nast¹piж po rozpoczкciu terapii - tego nie wiem. I w¹tpiк, czy ktokolwiek wie, jako ¿e dotychczas nic podobnego siк nigdy nie zdarzy³o. Zaryzykowa³bym przypuszczenie, ¿e s¹ to dwie g³уwne mo¿liwoœci. Albo pacjent mo¿e z miejsca odrzuciж terapiк, co oznacza, ¿e jego mania zabijania pozosta³aby nienaruszona. Albo te¿ mo¿e zaakceptowaж terapiк marsjaсsk¹ i wyleczyж siк. Oblicze pana Follansby’ego rozpromieni³o siк nagle. - Ach, wiкc kuracja jest jednak mo¿liwa? - Pan nie rozumie - powiedzia³ Rath. - On mo¿e zostaж wyleczony ze swojej nie istniej¹cej marsjaсskiej psychozy. Ale leczenie czegoœ, co nie istnieje, jest rуwnoznaczne z tworzeniem niczym nie uzasadnionego, urojonego systemu. Mo¿na za³o¿yж, ¿e maszyna zacznie pracowaж w odwrotnym kierunku, produkuj¹c psychozк zamiast j¹ usun¹ж. Pan Follansby jкkn¹³ i opar³ siк o Maszynк Psychosomatyczn¹ produkcji Bella. - Koсcowym skutkiem tego procesu - podsumowa³ Rath - by³oby przekonanie klienta, ¿e jest Marsjaninem. Zdrowym Marsjaninem, oczywiœcie. Haskins wrzasn¹³ nagle. - Przypomnia³em sobie! Ju¿ sobie przypomnia³em! Powiedzia³, ¿e pracuje w Nowojorskim Towarzystwie Szybkiego Transportu! Przypominam sobie dok³adnie! - To ju¿ jest jakaœ szansa - stwierdzi³ Rath, siкgaj¹c po telefon. Haskins z ulg¹ obtar³ spocon¹ twarz. - Przypomnia³em sobie jeszcze coœ, co mo¿e u³atwiж ca³¹ sprawк. - Co? - Klient powiedzia³ mi, ¿e by³ kiedyœ alkoholikiem. Jestem o tym przekonany. Z pocz¹tku, pуki go nie odci¹gn¹³em, interesowa³ siк Pomocnikiem Antyalkoholowym produkcji IBM. Ma rude w³osy, a wie pan, ja od pewnego czasu mam tak¹ teoriк na temat rudow³osych i alkoholizmu. Wydaje mi siк... - Doskonale - stwierdzi³ Rath. - Alkoholizm bкdzie figurowa³ w jego ewidencji. To wydatnie zawкzi pole poszukiwaс. Gdy ³¹czy³ siк z Towarzystwem Szybkiego Transportu, wyraz jego kamiennej dotychczas twarzy sta³ siк niemal mi³y. Jak dobrze jest odkryж dla odmiany, ¿e cz³owiek mimo wszystko potrafi zapamiкtaж fakty. „Jestem przekonany, ¿e pamiкtasz swoj¹ gorykк?” mуwi³ Regenerator. „Nie” - odpowiedzia³ znu¿onym g³osem Caswell.”Mm. Zablokowanie - szepnк³a maszyna. - Uraz. St³uczenie. Czy jesteœ pewien, ¿e nie pamiкtasz swojej goryki ani tego, czym ona dla ciebie by³a? Jest to przecie¿ doœwiadczenie uniwersalne”. „Nie dla mnie” - odpowiedzia³ Caswell, t³umi¹c ziewanie. Od blisko czterech godzin poddawa³ siк maszynoterapii i odnosi³ wra¿enie, ¿e robi to na prу¿no. Przez chwilк chкtnie opowiada³ o swoim dzieciсstwie, o matce i ojcu, o starszym bracie. Lecz Regenerator upomnia³ go, aby przesta³ fantazjowaж. Stosunek pacjenta od urojonych rodzicуw i rodzeсstwa niczego nie wnosi i z psychologicznego punktu widzenia jest nieistotny. Najwa¿niejsze s¹ uczucia pacjenta, zarуwno uœwiadomione, jak i nieuœwiadomione, wzglкdem jego goryki. „Zrozum - po¿ali³ siк Caswell - przecie¿ ja nawet nie wiem, co to jest goryka”. „Wiesz, tylko nie dopuszczasz tego do siebie”.”Nie wiem. Powiedz mi”. „By³oby lepiej, gdybyœ ty mi to powiedzia³”. „Jakim cudem? - rozz³oœci³ siк Caswell. - Ja nie wiem”.”A jak ci siк wydaje - co to mo¿e byж goryka?”„Po¿ar lasu - powiedzia³ Caswell. - Tabletka soli. S³oik denaturatu. Ma³y œrubokrкt. Cieplej? Notes. Rewolwer...”„Te skojarzenia nie maj¹ sensu. Twoje sk³onnoœci do mуwienia na chybi³ trafi³ wskazuj¹ wyraŸnie na pewien ukryty mechanizm. Czy nie dostrzegasz go?” „Co to jest, do diab³a, Goryka?!!” - rykn¹³ Caswell. „Drzewo, ktуre ¿ywi³o ciк w niemowlкctwie i ¿ywi³o ciк jeszcze d³ugo po osi¹gniкciu dojrza³oœci, jeœli moja teoria jest s³uszna. Przez nieuwagк Goryka nie dopuœci³a u ciebie do niezbкdnego odrzucenia popкdu fomowego. To z kolei przyczyni³o siк do powstania potrzeby dwarkowania kogoœ metod¹ wlendyjsk¹”. „¯adne drzewo mnie nie karmi³o”.”Nie pamiкtasz tego po prostu”. „Oczywiœcie, ¿e nie. Bo to nigdy nie mia³o miejsca”.”Czy jesteœ tego pewien?” „Absolutnie”.”Nie masz nawet cienia w¹tpliwoœci?” „Nie. ¯adna goryka nigdy mnie nie karmi³a. S³uchaj, ja przecie¿ mogк przerwaж seans w ka¿dym momencie. Prawda?” „Naturalnie - odpowiedzia³ Regenerator. - Nie radzi³bym jednak robiж tego teraz. Przejawiasz w tej chwili gniew, urazк, strach. Dziкki twojej upartej i ca³kowitej negacji...” „Brednie” - orzek³ Caswell i œci¹gn¹³ obrкcz z g³owy. Cisza by³a rzecz¹ cudown¹. Caswell wsta³, ziewn¹³, przeci¹gn¹³ siк i rozmasowa³ sobie kark. Stan¹³ naprzeciw bucz¹cej maszyny i rzuci³ jej z³oœliwe spojrzenie. - Nie wyleczy³abyœ mnie ze zwyk³ego kataru - powiedzia³. Sztywnym krokiem przemierzy³ pokуj i wrуci³ do Regeneratora. - Parszywa bujda! - krzykn¹³. Przeszed³ do kuchni i otworzy³ butelkк piwa. Jego rewolwer wci¹¿ le¿a³ na stole, pob³yskuj¹c matowo.”Magnessen! Ty niewiarygodnie plugawy oszuœcie! Ty wcielony diable! Ty nieludzki, nienawistny potworze! Ktoœ musi ciк zniszczyж, Magnessen! Ktoœ...” Ktoœ? On sam bкdzie musia³ to zrobiж. Tylko bowiem on jeden zna bezdenn¹ g³кbiк jego zepsucia, jego ohydn¹ ¿¹dzк w³adzy. „Tak, to mуj obowi¹zek” - pomyœla³ Caswell. O dziwo, jednak ta œwiadomoœж nie sprawi³a mu przyjemnoœci. W koсcu Magnessen by³ jego przyjacielem. Wsta³, gotowy do dzia³ania. Wetkn¹³ rewolwer do prawej kieszeni p³aszcza i spojrza³ na kuchenny zegar. Dochodzi³a szуsta trzydzieœci. Magnessen siedzi teraz w domu, ¿ar³ocznie po³yka kolacjк i uœmiecha siк do swoich planуw. Jest najlepsza pora, aby go dopaœж. Caswell podszed³ do drzwi, otworzy³ je, wyjrza³ na zewn¹trz i - zamar³. Umys³ jego przeszy³a myœl, myœl tak piorunuj¹ca, tak istotna i tak brzemienna w konsekwencje, ¿e poruszy³a go do g³кbi. Caswell rozpaczliwie usi³owa³ usun¹ж j¹ ze swojej œwiadomoœci, ale myœl nie chcia³a odejœж, uparcie tkwi³a w jego pamiкci. W tych okolicznoœciach mуg³ zrobiж tylko jedn¹ rzecz. Wrуci³ do bawialni, usiad³ na tapczanie i nasun¹³ obrкcz na g³owк. „Tak?” - spyta³ Regenerator. „Wiesz co, to jest cholerna sprawa - powiedzia³ Caswell - ale wydaje mi siк, ¿e ja pamiкtam swoj¹ gorykк”. Jo hn Rath za pomoc¹ telewideofonu skontaktowa³ siк z Nowojorskim Towarzystwem Szybkiego Transportu. Zosta³ natychmiast po³¹czony z panem Bemisem, pulchnym, opalonym mк¿czyzn¹ o czujnym spojrzeniu. - Alkoholizm? - powtуrzy³ pan Bemis po wys³uchaniu ca³ej sprawy. Zwrуci³ siк jakby od niechcenia w stronк swojej aparatury. - Pomiкdzy naszymi pracownikami? Przyciskaj¹c znajduj¹cy siк pod jego stop¹ guzik, zaalarmowa³ S³u¿bк Bezpieczeсstwa, Departament Transportu, Reklamк, Wydzia³ Wspу³pracy Mкdzyzak³adowej oraz Departament Transportu Psychoanalitycznego. Zrobiwszy to, popatrzy³ szczerze na Ratha. - Nie ma o tym mowy, drogi panie. A tak, miкdzy nami, co w³aœciwie General Motors chce wiedzieж? Rath uœmiechn¹³ siк gorzko. Powinien by³ przewidzieж. NYST i GM dzieli³y niegdyœ pewne rу¿nice zdaс. Oficjalnie oba potк¿ne Towarzystwa wspу³pracowa³y ze sob¹. Ale w praktyce... - Sprawa dotyczy dobra publicznego - powiedzia³ Rath. - Och, nie w¹tpiк - odpar³ z przebieg³ym uœmiechem pan Bemis. Spojrzawszy na tarczк telewideofonu stwierdzi³, ¿e kilku cz³onkуw zarz¹du Towarzystwa w³¹czy³o siк na jego liniк. Jeœli odpowiednio rzecz potraktowaж, mo¿e to oznaczaж awans. - Dobro publiczne z punktu widzenia GM - doda³ pan Bemis ze zgryŸliw¹ uprzejmoœci¹. - Insynuuje pan, jak przypuszczam, ¿e nasze odrzutowe oraz heliautobusy s¹ prowadzone przez pijanych kierowcуw? - Sk¹d¿e znowu. Poszukujк pojedynczego przypadku sk³onnoœci alkoholowych, indywidualnej utajonej osoby. - To jest wykluczone. My nie zatrudniamy w Szybkim Transporcie ludzi o najmniejszej nawet inklinacji w tym kierunku. I pozwolк sobie poradziж, abyœcie wyczyœcili w³asne podwуrko, nim zaczniecie mieszaж siк w cudze sprawy. Z tymi s³owami pan Bemis przerwa³ po³¹czenie. r Nikt nie bкdzie z niego kpi³. - Koniec - orzek³ ponuro Rath. Odwrуci³ siк i zawo³a³: - Smith, znalaz³ pan jakieœ odciski palcуw?! Porucznik Smith, bez kurtki i z zawiniкtymi rкkawami koszuli, odpowiedzia³: - Nic, co mog³oby mieж znaczenie. Rath zacisn¹³ w¹skie wargi. Up³ynк³o ju¿ prawie siedem godzin, odk¹d klient wyniуs³ marsjaсsk¹ maszynк. Trudno przewidzieж, ile z³a mog³o siк w tym czasie wydarzyж. Gdyby klient wszcz¹³ proces poszlakowy Towarzystwu, by³by niew¹tpliwie usprawiedliwiony. Nie chodzi tu nawet o pieni¹dze, ale z³ej reklamy za wszelk¹ cenк nale¿y unikaж. - Przepraszam, sir - powiedzia³ Haskins. Rath zignorowa³ go. Co dalej? Na Szybki Transport nie ma co liczyж. Mo¿e wojsko udostкpni swoje archiwa, rejestry sklasyfikowane pod k¹tem typu somatycznego i kolorytu? - Sir - powtуrzy³ Haskins. - O co chodzi? - W³aœnie sobie przypomnia³em nazwisko przyjaciela klienta - Magnessen. - Czy jest pan pewien? - Najzupe³niej - powiedzia³ Haskins, po raz pierwszy od kilku godzin okazuj¹c œmia³oœж. - Pozwoli³em sobie sprawdziж w ksi¹¿ce telefonicznej. Na Manhattanie jest jeden cz³owiek o tym nazwisku. Rath rzuci³ groŸne spojrzenie spod krzaczastych brwi. - Haskins, mam nadziejк, ¿e pan siк nie myli. Mam szczer¹ nadziejк... Bo jeœli... to ja wtedy... niewa¿ne. ChodŸmy! W ci¹gu piкtnastu minut przybyli wraz z eskort¹ policji na miejsce. By³ to stary dom o fasadzie z br¹zowego piaskowca. Nazwisko Magnessena figurowa³o na drzwiach pierwszego piкtra. Zapukali. Drzwi otworzy³y siк i stan¹³ przed nimi trzydziestoparoletni mкŸczyzna, krкpy i krуtko ostrzy¿ony. By³ w samej koszuli. Przyblad³ trochк na widok tylu mundurуw, ale siк opanowa³. - Magnessen - szczekn¹³ porucznik Smith. - Tak. A co siк nie podoba? Jeœli to mуj samograj za g³oœno gra, to powiem, ¿e ta stara wiedŸma z do³u... - Czy mo¿emy wejœж? - przerwa³ Rath. - Sprawa jest wa¿na. Magnessen wygl¹da³, jakby chcia³ odmуwiж. Tote¿ Rath przepchn¹³ siк obok niego, a za nim Smith, Follansby, Haskins i ma³a armia policjantуw. Magnessen obrуci³ siк w ich stronк, zdumiony, nieufny i wyraŸnie przestraszony. - Panie Magnessen - odezwa³ siк Rath najprzyjemniejszym tonem, na jaki by³o go staж. - Proszк nam wybaczyж to najœcie. Zapewniam pana jednak, ¿e chodzi o dobro publiczne, jak te¿ i pana w³asne. Czy zna pan ma³ego wœciek³ego cz³owieczka o rudych w³osach i zaczerwienionych oczach? - Tak - powiedzia³ Magnessen powoli i niepewnie. - Czy poda pan jego nazwisko i adres? - spyta³ Rath. - S¹dzк, ¿e myœlicie o... chwileczkк. A co zrobi³? - Nic. - Wiкc po co go szukacie? - Nie mamy czasu na wyjaœnienia - powiedzia³ Rath. - Proszк mi jednak wierzyж, ¿e le¿y to rуwnie¿ w jego interesie. Jak on siк nazywa? Magnessen wpatrywa³ siк badawczo w brzydk¹, uczciw¹ twarz Ratha, waha³ siк. - No, Magnessen - ponagli³ porucznik Smith - gadaj, jeœli dbasz o swoj¹ skуrк. Chcemy znaж nazwisko, i to zaraz. By³o to niew³aœciwe podejœcie. Magnessen zapali³ papierosa, dmuchn¹³ dymem w kierunku Smitha i zapyta³: - Koleœ, a nakaz aresztowania masz? - A za³у¿ siк, ¿e mam - warkn¹³ Smith, zbli¿aj¹c siк do niego - ale dla ciebie, m¹dralo! - Dosyж - rozkaza³ Rath. - Dziкkujк panu za pomoc, poruczniku Smith. Nie bкdк ju¿ pana potrzebowa³. Wœciek³y Smith musia³ opuœciж lokal, a za nim jego policjanci. - Przepraszam za nadgorliwoœж Smitha - powiedzia³ Rath. - Lepiej bкdzie, jeœli pozna pan ca³¹ prawdк. Krуtko, ale niczego nie pomijaj¹c, opowiedzia³ historiк klienta i marsjaсskiej maszyny, terapeutycznej. Kiedy skoсczy³, Magnessen wydawa³ siк jeszcze bardziej podejrzliwy. - Mуwi pan, ¿e on chce mnie zabiж? - Stanowczo. - To k³amstwo! Nie wiem, co pan kombinuje, ale nigdy mi pan tego nie wmуwi. Elwood jest moim najlepszym przyjacielem. Od dzieciсstwa jesteœmy najlepszymi przyjaciу³mi. Razem byliœmy w wojsku. Elwood da³by sobie za mnie rкkк uci¹ж. I ja zrobi³bym to samo dla niego. - Tak, tak - powiedzia³ niecierpliwie Rath - z pewnoœci¹ tak by post¹pi³, gdyby by³ zdrуw na umyœle. Ale paсski przyjaciel Elwood - czy to jest imiк, czy nazwisko? - Imiк - mrukn¹³ niechкtnie Magnessen. - Paсski przyjaciel Elwood jest chory psychicznie. - Pan go nie zna. Ten ch³opak kocha mnie jak brata. Panie, co on w³aœciwie zrobi³? Mo¿e nie zap³aci³ jakiegoœ rachunku czy coœ w tym rodzaju? Ja mogк uregulowaж. - Ty tкpy imbecylu! - wrzasn¹³ Rath. - Staram siк uratowaж twoje ¿ycie oraz ¿ycie i zdrowie twojego przyjaciela. - A sk¹d ja mam o tym wiedzieж? - po¿ali³ siк Magnessen. - Wdarliœcie siк tu tak, ch³opcy... - Pan musi mi uwierzyж - powiedzia³ Rath. Magnessen wlepi³ badawczy wzrok w twarz Ratha, w koсcu przytakn¹³ kwaœno. - Nazywa siк Elwood Caswell. Mieszka blisko st¹d. Pod numerem 341. Mк ¿czyzna, ktуry otworzy³ drzwi, by³ niski, rudow³osy i mia³ czerwone obwуdki wokу³ oczu. Praw¹ rкkк trzyma³ w kieszeni p³aszcza. Wydawa³ siк bardzo spokojny. - Czy pan Elwood Caswell?- spyta³ Rath. - Elwood Caswell, ktуry dzisiaj wczesnym popo³udniem kupi³ Regenerator w sklepie Aparatуw Terapii Domowej? - Tak - potwierdzi³ Caswell. - Czy panowie zechc¹ wejœж? W ma³ej bawialni Caswella, obok tapczanu, dostrzegli b³yszcz¹cy czerni¹ i chromem Regenerator. By³ w³¹czony. - Czy u¿ywa³ go pan? - zapyta³ z niepokojem Rath. - Tak. Follansby wysun¹³ siк do przodu. - Panie Caswell, nie bardzo wiem, jak to wyt³umaczyж, ale pope³niliœmy okropn¹ pomy³kк. Regenerator, ktуry pan wzi¹³, jest modelem marsjaсskim - do leczenia Marsjan. - Wiem - powiedzia³ Caswell. - Wie pan? - Naturalnie. Ju¿ po krуtkim czasie by³o to oczywiste. - Sytuacja by³a niebezpieczna - powiedzia³ Rath szczegуlnie dla cz³owieka, hmm, z pana k³opotami. Spojrza³ ukradkowo na Caswella. Mк¿czyzna wygl¹da³ normalnie, ale pozory myl¹, zw³aszcza w przypadkach psychozy. Caswell by³ potencjalnym zabуjc¹ i nie istnia³ na dobr¹ sprawк powуd, dla ktуrego mia³by przestaж nim byж. Rath zacz¹³ ¿a³owaж, ¿e tak wczeœnie odprawi³ Smitha i jego policjantуw. Obecnoœж uzbrojonego patrolu podnosi³a czasami na duchu. Caswell podszed³ do maszyny terapeutycznej. Praw¹ rкkк trzyma³ nadal w kieszeni p³aszcza, lew¹ po³o¿y³ z czu³oœci¹ na Regeneratorze. - Biedactwo, stara³o siк jak mog³o - powiedzia³ - no, ale Regenerator nie mуg³ przecie¿ wyleczyж tego, co nie istnia³o. - Rozeœmia³ siк. - Choж by³ w³aœciwie bliski sukcesu. Rath zlustrowa³ badawczo Caswella i odezwa³ siк wystudiowanym, obojкtnym tonem: - Cieszк siк, ¿e nie sta³o siк nic z³ego. Towarzystwo wynagrodzi panu oczywiœcie stracony czas i krzywdк moraln¹. - Oczywiœcie - powiedzia³ Caswell. - I dostarczy panu natychmiast odpowiedni ziemski Regenerator. - Nie widzк potrzeby. - Nie? - Nie. G³os Caswella by³ zdecydowany: - Terapeutyczne zabiegi maszyny zmusi³y mnie do wejrzenia we w³asn¹ psychikк. Prze¿y³em chwilк absolutnej samokrytyki. Sta³em siк wуwczas zdolny do przeanalizowania i pozbycia siк moich zbrodniczych intencji wobec biednego Magnessena. Rath pokrкci³ g³ow¹ z pow¹tpiewaniem: - Nie odczuwa pan tej potrzeby? - W najmniejszym stopniu. Rath zmarszczy³ brwi, zacz¹³ coœ mуwiж, lecz przerwa³. Zwrуci³ siк do Follansby’ego i Haskinsa: - WeŸcie st¹d tк maszynк. Bкdк mia³ z wami kilka spraw do omуwienia w sklepie. Kierownik i sprzedawca podnieœli maszynк i wyszli. Rath westchn¹³ g³кboko: - Panie Caswell, z ca³ym przekonaniem radzi³bym panu przyj¹ж od Towarzystwa nowy Regenerator. Je¿eli kuracja nie zosta³a przeprowadzona we w³aœciwy maszynoterapeutyczny sposуb, zawsze bкdzie istnia³o niebezpieczeсstwo nawrotu choroby. - Co do mnie, nie ma obawy - stwierdzi³ Caswell cicho, lecz z g³кbokim przekonaniem. - Dziкkujк panu za troskк. I dobranoc. Rath wzruszy³ ramionami i podszed³ do drzwi. - Chwileczkк! - zawo³a³ Caswell. Rath odwrуci³ siк. Caswell wyj¹³ rкkк z kieszeni. Trzyma³ w niej rewolwer. Rath poczu³ krople potu sp³ywaj¹ce wzd³u¿ ramion. Przeliczy³ odleg³oœж dziel¹c¹ go od Caswella. Za daleko. - Proszк - powiedzia³ Caswell, podaj¹c mu rewolwer kolb¹ naprzуd. - Nie bкdк ju¿ tego potrzebowa³. Rath, usi³uj¹c utrzymaж spokуj na twarzy, wzi¹³ rewolwer i schowa³ go do swojej bezkszta³tnej kieszeni. - Dobranoc - powiedzia³ Caswell. Zamkn¹³ drzwi za Rathem i zaryglowa³ je. Nareszcie by³ sam. Poszed³ do kuchni. Otworzy³ butelkк piwa, poci¹gn¹³ potк¿ny ³yk i przysiad³ na kuchennym stole. Zacz¹³ uporczywie wpatrywaж siк w jeden punkt - na lewo i poni¿ej zegara. Musia³ teraz przemyœleж swoje plany. Nie by³o czasu do stracenia. Magnessen! Ten nieludzki potwуr, ktуry wyci¹³ gorykк Caswella! Cz³owiek, ktуry do tej pory nosi siк z ukrytym zamiarem zara¿enia ca³ego Nowego Jorku ohydnym popкdem fomowym. Och, Magnessen, ¿yczк ci d³ugiego, d³ugiego ¿ycia, wype³nionego torturami, ktуre ci bкdк zadawa³. A na pocz¹tek... Caswell uœmiechn¹³ siк do siebie na myœl, jak bкdzie dwarkowa³ Magnessena metod¹ wlendyjsk¹. przek³ad: Teresa Markowska

¯ona model Ultra Deluxe Edward Flaswell kupi³ swoj¹ planetoidк na œlepo w Miкdzyplanetarnym Biurze Sprzeda¿y Nieruchomoœci na Ziemi. Wybra³ j¹ na podstawie fotografii, na ktуrej poza malowniczym pasmem gуrskim niewiele by³o widaж. Ale Flaswell kocha³ gуry i widocznie pok³ada³ w nich pewne nadzieje, skoro zwrуci³ siк do sekretarza z zapytaniem: - W tych tam, gуrach, mo¿e byж z³oto, co, kolego? - Na pewno, bracie, na pewno - odpar³ sekretarz, zastanawiaj¹c siк, czy jakiœ cz³owiek o zdrowych zmys³ach oddali³by siк dobrowolnie na odleg³oœж kilkunastu lat œwietlnych od najbli¿ej znajduj¹cej siк kobiety. Uznawszy, ¿e ¿aden normalny cz³owiek nie zrobi³by tego, sekretarz obrzuci³ Flaswella badawczym spojrzeniem. Flaswell by³ jednak ca³kowicie normalny. Po prostu nie przysz³o mu to do g³owy. Wp³aci³ niewielk¹ sumк na poczet nale¿noœci i przyrzek³ co roku podnosiж wydajnoœж swojej ziemi. Zaledwie atrament wysech³ na spisanej umowie, Flaswell zakupi³ miejsce na zdalnie sterowanym transportowcu II klasy, za³adowa³ naс rу¿noraki sprzкt zakupiony z drugiej rкki i wyruszy³ ku swoim posiad³oœciom. Wielu pionierуw-nowicjuszy przekonuje siк na miejscu, ¿e kupili bry³к go³ej ska³y. Ale Flaswell mia³ szczкœcie. Planetoida, nazwana przez niego Losem Szczкœcia, mia³a sztucznie wytworzon¹ atmosferк, ktуr¹ mуg³ doprowadziж do stanu umo¿liwiaj¹cego oddychanie. Za pomoc¹ sprzкtu do wiercenia studzien - przy dwudziestej trzeciej prуbie wykry³ wodк. W tych swoich gуrach Flaswell nie znalaz³, co prawda, z³ota, ale by³y tam z³o¿a toru nadaj¹cego siк na eksport. A co najwa¿niejsze, du¿e przestrzenie ziemi nadawa³y siк na uprawк dyrуw, ilg, kisуw i innych luksusowych owocуw. Flaswell ci¹gle powtarza³ swemu robotowi-nadzorcy: - Ta planetoida przyniesie mi bogactwo! - Z pewnoœci¹, szefie, z pewnoœci¹ - niezmiennie odpowiada³ robot. Planetoida bezsprzecznie kry³a w sobie wiele bogactw. Praca nad jej rozwojem by³a zamierzeniem przekraczaj¹cym si³y jednego cz³owieka, ale Flaswll mia³ dwadzieœcia siedem lat, by³ mocno zbudowany i odznacza³ siк silnym charakterem. Dziкki jego wysi³kom planetoida rozkwita³a. Miesi¹ce mija³y, a Flaswell obsiewa³ pola, wydobywa³ tor ze swoich malowniczych gуr i wysy³a³ towary zdalnie sterowanym transportowcem, ktуry od czasu do czasu kursowa³ t¹ tras¹. Pewnego dnia robot-nadzorca zwrуci³ siк do Flaswella: - Panie szefie, Cz³owieku, pan nie wygl¹da zbyt dobrze, szanowny panie Flaswell. Flaswell zmarszczy³ siк, s³ysz¹c te s³owa. Producent, od ktуrego kupi³ roboty, by³ zaciek³ym wyznawc¹ teorii wy¿szoœci rasy ludzkiej, tote¿ u³o¿y³ ich odpowiedzi zgodnie ze swymi pojкciami o szacunku nale¿nym Cz³owiekowi. Denerwowa³o to Flaswella, ale nie staж go by³o na kupno nowych taœm z odpowiedziami. A gdzie¿ indziej dosta³by roboty po tak niskiej cenie? - Nic mi nie jest, Gunga-Sam - odpar³ Flaswell. - Przepraszam bardzo, ale oœmielam siк mieж inne zdanie, panie Flaswell, szefie. Pan mуwi³ do siebie bкd¹c na polu, proszк mi wybaczyж, ¿e o tym wspominam. - E tam, to nic takiego. - Ale pan ma pocz¹tki tiku w lewym oku, sahibie. I rкce siк panu trzкs¹. I pije pan za du¿o. L.. - Dosyж, Gunga-Sam! Robot winien znaж swoje miejsce - skarci³ go Flaswell. Zauwa¿y³ jednak, ¿e robot jest ura¿ony, co w jakiœ swoisty sposуb odbi³o siк na jego metalowej twarzy. Westchn¹wszy doda³: - Oczywiœcie, masz racjк. Ty zawsze masz racjк, stary przyjacielu. Powiedz, co mi jest. - DŸwiga pan na sobie zbyt wielkie brzemiк Cz³owieka - Istoty Ludzkiej. - Wiem o tym a¿ za dobrze! - Flaswell przesun¹³ rкkк po swojej czarnej, rozwichrzonej czuprynie. - Czasem zazdroszczк wam, robotom. Zawsze rozeœmiani, beztroscy, szczкœliwi... - To dlatego, ¿e nie mamy duszy. - Niestety, ja j¹ posiadam. Co mi radzisz? - Niech pan weŸmie urlop, panie Flaswell, szefie doradzi³ Gunga-Sam i kieruj¹c siк rozs¹dkiem odszed³, aby jego pan mуg³ siк nad tym zastanowiж. Flaswell docenia³ ¿yczliw¹ radк swego s³ugi, ale wyjazd na urlop napotyka³ wiele trudnoœci. Planetoida Los Szczкœcia znajdowa³a siк w trocyjskim uk³adzie gwiezdnym, w owych czasach jednym z najbardziej odosobnionych. Co prawda zaledwie piкtnastodniowy lot dzieli³ Flaswella od niewybrednych rozrywek Cytery III, a niewiele d³u¿szy od Nagondikonu, gdzie ludzie o mocnych ¿o³¹dkach mogli siк dobrze zabawiж. Ale odleg³oœж to pieni¹dze, a przecie¿ w³aœnie nic innego jak pieni¹dze stara³ siк zdobyж Flaswell na Losie Szczкœcia. Tote¿ Flaswell w dalszym ci¹gu powiкksza³ swoje plantacje, wydobywa³ wiкcej toru i zapuszcza³ brodк. Niektуre z prostych, wiejskich robotуw wpada³y w pop³och, gdy Flaswell mija³ je, zatacza³y siк i wznosi³y mod³y do boga spalinowego, ktуrego kult od dawna by³ zakazany. Jednak¿e wierny Gunga-Sam wkrуtce po³o¿y³ kres tym niebezpiecznym praktykom. - Co z was za ciemne mechaniczne stwory - poucza³ nadzorca robotуw. Szef, Cz³owiek jest w porz¹dku. On silny, on dobry! Wierzcie mi, bracia, ¿e mуwiк prawdк. Ale roboty nie przestawa³y szemraж, gdy¿ ich zdaniem Istoty Ludzkie powinny œwieciж przyk³adem. Sytuacji zapewne nie zdo³ano by opanowaж, gdyby Flaswell nie otrzyma³ wraz z nastкpnym ³adunkiem ¿ywnoœci nowego b³yszcz¹cego katalogu firmy Roebuck. Flaswell pieczo³owicie roz³o¿y³ katalog na prymitywnym plastikowym stole i przy œwietle. zwyk³ej zimnoœwietlnej ¿arуwki pogr¹¿y³ siк w lekturze. Co za cuda tam by³y dla samotnego pioniera! Domowe destylatornie i wytwуrnie ksiк¿ycуw, i przenoœne solidowizje, i... Flaswell odwrуci³ stronк, przeczyta³, prze³kn¹³ œlinк i przeczyta³ po raz drugi. Oto co tam by³o wydrukowane: ¯ONY ZA ZAMУWIENIEM POCZTOWYM! Pionierzy, po co macie znosiж mкkк samotnoœci? Po co macie dŸwigaж samotnie brzemiк Istoty Ludzkiej? Firma Roebuck oferuje obecnie po raz pierwszy ograniczony wybуr ¿on dla Ludzi ¿yj¹cych samotnie na rubie¿ach cywilizacji! Model ¿ony pioniera z firmy Roebuck jest starannie wyselekcjonowany pod wzglкdem wytrzyma³oœci, umiejкtnoœci przy stosowania siк, zrкcznoœci, wytrzyma³oœci, kwalifikacji pionierskich i oczywiœcie pewnej dozy urody. Dziewczкta nadaj¹ siк na wszystkie planety, poniewa¿ maj¹ stosunkowo nisko umieszczony œrodek ciк¿koœci, skуrк o odpowiednim pigmencie na wszelkie klimaty oraz krуtkie silne palce i paznokcie. S¹ dobrze zbudowane, choж kszta³ty ich nie s¹ zbyt poci¹gaj¹ce. Cechк tк ciк¿ko pracuj¹cy pionier powinien doceniж. Model pionierski firmy Roebuck dostarczany jest w trzech wymiarach wed³ug specyfikacji (patrz ni¿ej), w zale¿noœci od wymagaс. Po otrzymaniu zamуwienia firma Roebuck zamrozi w sposуb szybki wybrany modeli wyœle go zdalnie sterowanym transportowcem III klasy. W ten sposуb obni¿amy koszty przesy³ki ekspresowej do absolutnego minimum. Dlaczego nie mia³by pan zamуwiж modelu ¿ony pioniera jeszcze DZISIAJ? Flaswell zawo³a³ Gunga-Sama i pokaza³ mu og³oszenie. Robot przeczyta³ w milczeniu, a potem spojrza³ swemu panu prosto w oczy. - Tego nam w³aœnie potrzeba, effendi - powiedzia³. - Tak myœlisz? - Flaswell wsta³ z krzes³a i zacz¹³ kr¹¿yж nerwowo po pokoju. - Ale ja nie mia³em zamiaru ¿eniж siк ju¿ teraz. Czy¿ mo¿na w ten sposуb siк ¿eniж? Sk¹d ja mogк wiedzieж, czy ona mi siк spodoba? - Jest rzecz¹ w³aœciw¹, aby Cz³owiek Mк¿czyzna mia³ Cz³owieka Kobietк. - Tak, ale... - Zreszt¹, czy oni zamra¿aj¹ w ten sam sposуb duchownego i wysy³aj¹ go rуwnie¿? Zastanawiaj¹c siк nad wnikliwym pytaniem robota, Flaswell uœmiechn¹³ siк. - Gunga-Sam, jak zwykle trafi³eœ w sedno sprawy. Mam wra¿enie, ¿e ceremonia œlubna nie jest przewidziana, dopуki mк¿czyzna siк na ni¹ nie zdecyduje. Zamro¿enie duchownego jest zbyt kosztowne. A swoj¹ drog¹ przyjemnie by³oby przebywaж w towarzystwie dziewczyny, ktуra krz¹ta³aby siк przy swoich zajкciach. Gunga-Samowi uda³o siк przywo³aж tajemniczy uœmiech na metalowe oblicze. Flaswell usiad³ i wypisa³ zamуwienie na model pionierski, ¿¹daj¹c ma³ego wymiaru, ktуry i tak, jego zdaniem, sprawi mu wiele k³opotu. Nastкpnie poleci³ Gunga-Samowi przekazaж zamуwienie drog¹ radiow¹. Kilka nastкpnych tygodni Flaswell prze¿y³ w podnieceniu, wpatruj¹c siк niecierpliwie w niebo. Nastrуj oczekiwania udzieli³ siк tak¿e robotom. Ich beztroskie œpiewy i taсce wieczorne przeplatane by³y szeptami i cichym chichotem. Roboty bezustannie zamкcza³y Gunga-Sama pytaniami: - Hej, nadzorco! Ta nowa Cz³owiek Kobieta, jak ona bкdzie wygl¹daж? - To nie wasza rzecz - odpowiada³ Gunga-Sam. - To sprawa Cz³owieka Mк¿czyzny, a wam, robotom, nic do tego! Wreszcie jednak on rуwnie¿ zacz¹³ obserwowaж niebo z takim samym przejкciem jak i inni. W ci¹gu tych tygodni Flaswell medytowa³ nad zaletami Kobiety Pionierki. Im d³u¿ej siк nad tym zastanawia³, tym bardziej podoba³a mu siк ta myœl. Nie dla niego jakaœ ³adna, bezu¿yteczna, niezaradna, wymalowana kobietka! Jakby to by³o przyjemnie mieж u swego boku pogodn¹, rozs¹dn¹, praktyczn¹ dziewczynк, ktуra umia³aby gotowaж, praж, ozdabiaж mieszkanie, pilnowaж domowych robotуw, szyж suknie, robiж galaretki owocowe... Tak oto marzy³, zabijaj¹c czas i obgryzaj¹c paznokcie a¿ do krwi. Wreszcie zdalnie sterowany transportowiec b³yskawicznie przeci¹³ horyzont, wyl¹dowa³, wyrzuci³ za burtк du¿¹ pakк i pomkn¹³ dalej w kierunku Amyry IV. Roboty przynios³y przesy³kк Flaswellowi. - Oto narzeczona, panie! - zawo³a³y tryumfalnie, podrzucaj¹c w gуrк oliwiarki. Flaswell natychmiast og³osi³ pу³ dnia wolnego od pracy i wkrуtce znalaz³ siк w saloniku sam na sam z du¿¹ zimn¹ skrzyni¹ opatrzon¹ napisem:”Ostro¿nie! Kobieta wewn¹trz!” Nacisn¹³ guziki odmra¿aj¹ce, odczeka³ przepisan¹ godzinк i otworzy³ skrzyniк. Wewn¹trz znajdowa³o siк jeszcze jedno pud³o, ktуre nale¿a³o odmra¿aж przez dalsze dwie godziny. Czeka³ niecierpliwie, chodz¹c tam i z powrotem po pokoju i gryz¹c resztki paznokci. W koсcu nadszed³ upragniony moment. Dr¿¹cymi rкkami Flaswell otworzy³ pokrywк i ujrza³... - Hej, co to?! - krzykn¹³ zaskoczony. Dziewczyna le¿¹ca w skrzyni mrugnк³a powiekami, ziewnк³a jak kotek, otworzy³a oczy i usiad³a. Wpatrywali siк w siebie w zdumieniu, a¿ wreszcie Flaswell zrozumia³, ¿e zasz³a jakaœ straszliwa pomy³ka. Dziewczyna mia³a na sobie piкkn¹, ale niepraktyczn¹ bia³¹ sukniк, na ktуrej imiк Sheila wyhaftowane by³o z³ot¹ nici¹. Po chwili uwagк Flaswella zwrуci³a jej smuk³a postaж, co bynajmniej nie œwiadczy³o o jej przydatnoœci do ciк¿kiej pracy w warunkach panuj¹cych na odleg³ych planetach. Skуrк mia³a mlecznej bia³oœci, ktуra na pewno pokryje siк pкcherzami pod ostrymi promieniami letniego s³oсca planetoidy. Palce u r¹k mia³a d³ugie, wypielкgnowane, paznokcie czerwone - czyli wszystko ca³kowicie sprzeczne z tym, co obiecywa³a firma Roebuck. Natomiast nogi i inne czкœci cia³a by³yby, zdaniem Flaswella, mile widziane na Ziemi, ale nie tu, gdzie mк¿czyzna nie mo¿e odrywaж siк od swojej pracy. Nawet nie mo¿na by o tej dziewczynie powiedzieж, ¿e ma nisko umieszczony œrodek ciк¿koœci. Wprost przeciwnie. Flaswell uzna³ wiкc, nie bez podstaw, ¿e go oszukano, wystrychniкto na dudka. Sheila wysz³a ze skrzyni, zbli¿y³a siк do okna i ogarnк³a wzrokiem kwitn¹ce zielone pola Flaswella oraz malownicze pasmo gуrskie widniej¹ce w oddali. - Ale gdzie s¹ palmy? - spyta³a. - Palmy? - No tak. Mуwiono mi, ¿e na Trinigarze V s¹ palmy. - To nie jest Trinigar V - odpar³ Flaswell. - Czy¿ nie jest pan pasz¹ na Trae? - wyj¹ka³a Sheila. - Sk¹d¿e! Jestem pionierem. A czy pani jest modelem ¿ony pioniera? - Czy ja wygl¹dam na model ¿ony pioniera? - rzuci³a Sheila, a oczy jej zab³ys³y gniewem. - Jestem modelem Ultra Deluxe i mia³am siк udaж na subtropikaln¹ planetк Trinigar V. - Zostaliœmy oboje oszukani. W dziale ekspedycji musia³a zajœж pomy³ka - ponuro stwierdzi³ Flaswell. Dziewczyna rozejrza³a siк po surowo urz¹dzonym pokoju i grymas niezadowolenia ukaza³ siк na jej ³adnej twarzyczce. - No cу¿, przypuszczam, ¿e pan mo¿e za³atwiж dla mnie transport na Trinigar V. - Nie mogк sobie pozwoliж na przelot na Nagondikon - odpowiedzia³ Flaswell. - Zawiadomiк firmк Roebuck o pomy³ce. Na pewno za³atwi¹ przewiezienie pani wtedy, gdy wyœl¹ mi model ¿ony pioniera. Sheila wzruszy³a ramionami i powiedzia³a: - Podrу¿e kszta³c¹. Flaswell skin¹³ g³ow¹, rozmyœlaj¹c intensywnie. Dziewczyna nie posiada³a ¿adnych kwalifikacji pionierskich, to by³o oczywiste, odznacza³a siк za to niezwyk³¹ urod¹. Doszed³ wiкc do wniosku, ¿e pobyt jej mуg³by okazaж siк przyjemny dla nich obojga. - Ze wzglкdu na okolicznoœci - odezwa³ siк z przymilnym uœmiechem - powinniœmy zawrzeж przyjaŸс. - Ze wzglкdu na jakie okolicznoœci? - Jesteœmy jedynymi Istotami Ludzkimi na tej planecie. - Flaswell lekko dotkn¹³ rкk¹ jej ramienia. - Napijmy siк czegoœ. Proszк mi opowiedzieж wszystko o sobie. Czy pani... W tym momencie us³ysza³ jakiœ g³oœny stukot za swoimi plecami. Odwrуci³ siк i ujrza³ ma³ego, przysadzistego robota wy³a¿¹cego z ciasnej przegrуdki skrzyni, w ktуrej przyby³a Sheila. - Czego chcesz? - zapyta³ Flaswell. - Jestem robotem udzielaj¹cym œlubуw - oznajmi³ mechanicznie przybysz - uprawnionym przez rz¹d do legalizowania zwi¹zkуw ma³¿eсskich zawieranych w przestrzeni kosmicznej. Ponadto firma Roebuck wyznaczy³a mnie, abym dzia³a³ jako opiekun i przyzwoitka m³odej damy, pуki nie nadejdzie czas spe³nienia mej zasadniczej funkcji, czas dokonania ceremonii œlubnej. - Przeklкty wa¿niak! - mrukn¹³ Flaswell. - Czego siк pan spodziewa³? - spyta³a Sheila. Zamro¿onego duchownego Cz³owieka? - Pewno, ¿e nie. Ale robot-przyzwoitka... - Najlepszego gatunku - zapewni³a Sheila. - Zdziwi³oby pana zachowanie niektуrych mк¿czyzn, z chwil¹ gdy znajd¹ siк w odleg³oœci kilku lat œwietlnych od Ziemi. - Czy¿by? - wyrazi³ pow¹tpiewanie g³кboko rozczarowany Flaswell. - Tak mi mуwiono - odpowiedzia³a Sheila, wstydliwie odwracaj¹c wzrok. - A zreszt¹ przysz³a ¿ona paszy na Trae powinna mieж jakiegoœ opiekuna. - Najmilsi bracia - zaintonowa³ robot - zebraliœmy siк tutaj, aby po³¹czyж... - Nie teraz - przerwa³a mu wynioœle Sheila - to nie o niego chodzi. - Ka¿к robotom przygotowaж pokуj dla pani - burkn¹³ Flaswell i wyszed³ z pokoju mamrocz¹c o brzemieniu Cz³owieka - Istoty Ludzkiej. Po chwili nawi¹za³ ³¹cznoœж radiow¹ z firm¹ Roebuck i dowiedzia³ siк, ¿e w³aœciwy model ¿ony zostanie natychmiast wys³any, a intruz przetransportowany bкdzie gdzie indziej. Po czym powrуci³ do zajкж gospodarskich, powzi¹wszy mocne postanowienie ignorowania Sheili i jej robota-przyzwoitki. Prace na Losie Szczкœcia ruszy³y dawnym trybem. Tor czeka³ na wydobycie, nowe studnie na wykopanie. Zbli¿a³a siк pora ¿niw i roboty pracowa³y przez d³ugie godziny na kwitn¹cych, zielonych polach, a ich uczciwe metalowe twarze lœni³y smarem. Powietrze nasycone by³o zapachem kwitn¹cych dyrуw. Obecnoœж Sheili na planetoidzie dawa³a siк na ka¿dym kroku odczuж. Wkrуtce pojawi³y siк plastikowe aba¿ury na zimnoœwietlnych ¿arуwkach, kotary na oknach i dywaniki na pod³odze. Nast¹pi³o rуwnie¿ wiele innych zmian w domu, ktуre Flaswell raczej wyczu³ ni¿ zauwa¿y³. Jedzenie tak¿e siк zmieni³o. Taœma pamiкciowa robota-kucharza wytar³a siк ju¿ w tak wielu miejscach, ¿e biedny mechaniczny stwуr pamiкta³ tyko, jak siк robi”Boeuf Strogonoff”, mizeriк, budyс ry¿owy i kakao. Flaswell wykazywa³ du¿o samozaparcia, jedz¹c te dania od chwili przyjazdu na Los Szczкœcia i tylko urozmaicaj¹c je od czasu do czasu ¿elaznymi racjami. Sheila wziк³a w obroty robota-kucharza. Cierpliwie nagrywa³a na jego taœmк pamiкciow¹ przepisy na duszon¹ wo³owinк, przyprawian¹ sa³atк, szarlotkк i wiele innych przysmakуw. Sytuacja jedzeniowa na Losie Szczкœcia wyraŸnie zaczк³a siк poprawiaж. Ale gdy Sheila zrobi³a galaretkк z kisуw i w³o¿y³a j¹ do s³oikуw, Flaswella zaczк³y ogarniaж powa¿ne w¹tpliwoœci. Mimo wszystko by³a to nadzwyczaj praktyczna m³oda kobieta, wbrew swemu luksusowemu wygl¹dowi. Umia³a robiж to wszystko, co powinna umieж ¿ona pioniera. Mia³a te¿ i inne zalety. Po co mu potrzebny przepisowy model ¿ony pioniera firmy Roebuck? Po d³u¿szym zastanowieniu Flaswell wyzna³ swemu nadzorcy: - Gunga-Sam, jestem w rozterce. - S³ucham? - powiedzia³ robot, a jego metalowa twarz pozosta³a obojкtna. - Myœlк, ¿e intuicja robota mo¿e mi pomуc. Ona sobie doskonale daje radк, prawda, Gunga-Sam? - Cz³owiek Kobieta pomaga dŸwigaж brzemiк Osobie Ludzkiej. - Z ca³¹ pewnoœci¹. Ale czy to tak mo¿e trwaж? Ona robi tyle, co zrobi³aby ¿ona pioniera. Gotuje, robi konserwy... - Robotnicy kochaj¹ j¹ - powiedzia³ Gunga-Sam z godnoœci¹. - Pan nie wiedzia³ o tym, panie szefie, ale gdy w ubieg³ym tygodniu wybuch³a ta epidemia rdzy, Cz³owiek Kobieta pracowa³a niestrudzenie dzieс i noc, przynosz¹c ulgк chorym i pocieszaj¹c przestraszone m³ode roboty. - Ona to wszystko robi³a? - wykrztusi³ przejкty Flaswell. - Dziewczyna z takiego otoczenia, model luksusowy... - To nie ma znaczenia. Model Ultra Deluxe jest Cz³owiekiem, posiada wiкc si³к i szlachetnoœж, aby wzi¹ж na swoje barki brzemiк Istoty Ludzkiej. - Wiesz - powoli zacz¹³ Flaswell - to mnie przekona³o. Uwa¿am, ¿e da sobie radк. To nie jej wina, ¿e nie jest modelem pionierskim. Jest to kwestia selekcji i przystosowania do warunkуw, a tego nie da siк zmieniж. Powiem jej, ¿e mo¿e pozostaж. A potem odwo³am to drugie zamуwienie. W oczach robota pojawi³ siк dziwny wyraz, by³ to niemal wyraz rozbawienia. Uk³oni³ siк nisko i powiedzia³: - Bкdzie tak, jak sobie mуj pan ¿yczy. Flaswell poœpiesznie ruszy³ na poszukiwanie Sheili. Sheila przebywa³a w izbie chorych przerobionej ze starego sk³adu na narzкdzia. Przy pomocy robota naprawia³a uszkodzenia, jakie przytrafiaj¹ siк stworom o metalowej pow³oce. - Sheila - powiedzia³ Flaswell - chcк z tob¹ pomуwiж. - Dobrze - odpar³a z roztargnieniem - jak tylko przykrкcк tк œrubк. Zrкcznie przykrкci³a j¹ i poklepa³a robota kluczem. - W porz¹dku, Pedro - powiedzia³a - sprуbuj stan¹ж teraz na tej nodze. Robot wsta³ ostro¿nie, przeniуs³ ciк¿ar cia³a na naprawion¹ nogк i przekona³ siк, ¿e jest dobrze przymocowana. W œmiesznych podskokach zacz¹³ biegaж doko³a Cz³owieka Kobiety mуwi¹c: - Jak œwietnie mnie pani naprawi³a, szefowo! Gracias, jaœnie pani. Flaswell i Sheila przygl¹dali siк robotowi ubawieni, podczas gdy on pod¹¿y³ tanecznym krokiem na zalane s³oсcem podwуrze. - Zachowuj¹ siк jak dzieci - zauwa¿y³ Flaswell. - Nie mo¿na ich nie kochaж - powiedzia³a Sheila. S¹ tacy szczкœliwi, beztroscy... - Ale nie maj¹ duszy - przypomnia³ jej Flaswell. - Rzeczywiœcie - potwierdzi³a Sheila. - Co mia³eœ mi do powiedzenia? - Chcia³em ci powiedzieж... - Flaswell przerwa³ rozgl¹daj¹c siк dooko³a. Izba chorych by³a pomieszczeniem antyseptycznym, wype³nionym kluczami, œrubokrкtami, pi³ami do metali, m³otami i innymi medycznymi narzкdziami. Nie tworzy³o to w³aœciwej atmosfery do zamierzonych oœwiadczyn. - ChodŸ ze mn¹ - powiedzia³. Opuœcili szpitalik i szli przez kwitn¹ce zielone pola, a¿ znaleŸli siк u stуp malowniczych gуr. W cieniu urwistych ska³ kry³o siк mroczne jezioro, nad ktуrym splot³y siк konary olbrzymich drzew wyhodowanych przez Flaswella. Tu siк zatrzymali. - Chcia³em ci powiedzieж - zacz¹³ Flaswell - ¿eœ mnie ca³kowicie zaskoczy³a, Sheilo. Myœla³em, ¿e bкdziesz paso¿ytem, bezu¿yteczn¹ osob¹. Twoje pochodzenie, twoje wychowanie, twуj wygl¹d, wszystko to potwierdza³o moje przypuszczenia. Ale by³em w b³кdzie. Stawi³aœ czo³o pionierskiemu otoczeniu, podbi³aœ je i zdoby³aœ serca wszystkich. - Wszystkich? - cicho spyta³a Sheila. - S¹dzк, ¿e mogк mуwiж za wszystkie roboty na tej planetoidzie. One ciк ubуstwiaj¹. Myœlк, ¿e twoje miejsce jest tutaj, Sheilo. Dziewczyna przez d³u¿szy czas milcza³a, a wiatr szumia³ wœrуd ga³кzi olbrzymich drzew i marszczy³ czarn¹ taflк jeziora. Wreszcie odezwa³a siк: - S¹dzisz, ¿e moje miejsce jest tutaj? Flaswell poczu³, ¿e osza³amia go jej niezwyk³a uroda, ¿e gubi siк w topazowych toniach jej oczu. Oddech jego sta³ siк przyœpieszony, dotkn¹³ rкki Sheili, a jej d³oс odwzajemni³a uœcisk. - Sheila... - Tak, Edwardzie... - Najmilsi bracia - rozleg³ siк nagle piskliwy g³os - zebraliœmy siк tutaj... - Nie teraz, ty idioto! - krzyknк³a Sheila. Robot udzielaj¹cy œlubуw zbli¿y³ siк i powiedzia³ obra¿onym tonem: - Chocia¿ bardzo nie lubiк wtr¹caж siк do spraw Istot Ludzkich, nagrane na taœmie instrukcje zmuszaj¹ mnie do tego. W moim pojкciu kontakt fizyczny nie ma ¿adnego znaczenia. Kiedyœ, tytu³em prуby, chwyci³em w objкcia robota-szwaczkк. Jedynym doznaniem, jakie z tego wynios³em, by³o uszkodzenie cia³a. Pewnego razu wydawa³o mi siк, ¿e odczuwam coœ, jakby elektryczny pr¹d, ktуry przeszywa mnie na wskroœ i ka¿e myœleж o powoli zmieniaj¹cych siк geometrycznych figurach. Ale po zbadaniu siebie zobaczy³em, ¿e rozizolowa³ siк jeden z oœrodkуw dyspozycyjnych. Dlatego te¿ emocja ta by³a nieistotna. - Przeklкty wa¿niak - mrukn¹³ Flaswell. - Proszк wybaczyж, ¿e nasunк³o mi siк takie przypuszczenie. Stara³em siк jedynie wyt³umaczyж, ¿e dla mnie instrukcje te s¹ niezrozumia³e, gdy¿ ka¿¹ mi zapobiegaж wszelkim kontaktom fizycznym, dopуki nie odbкdzie siк ceremonia œlubna. Ale tak siк to przedstawia i takie s¹ moje rozkazy. Czy mogк teraz rozpocz¹ж ceremoniк? - Nie - powiedzia³a Sheila. Robot wzruszy³ ramionami daj¹c za wygran¹ i skry³ siк w zaroœlach. - Nie znoszк robotуw, ktуre sobie za wiele pozwalaj¹ odezwa³ siк Flaswell. - Ale zgadzam siк. - Na co? - Tak - stanowczo powiedzia³ Flaswell. - Nie ustкpujesz w niczym modelowi pionierskiemu, a jesteœ o wiele ³adniejsza. Sheila, czy wyjdziesz za mnie? Robot, ktуry krкci³ siк w pobliskich zaroœlach, ¿wawo ruszy³ w stronк rozmawiaj¹cej pary. - Nie - odpowiedzia³a Sheila. - Nie? - powtуrzy³ niedowierzaj¹co Flaswell. - S³ysza³eœ! Nie! Stanowczo nie! - Ale dlaczego? Pasujesz tu doskonale, Sheilo. Roboty ciк ubуstwiaj¹. Nigdy tak dobrze nie pracowa³y... - Twoje roboty nic mnie nie obchodz¹ - odpar³a prostuj¹c siк. W³osy mia³a zwichrzone, oczy miota³y b³yskawice. - Twoja planetoida te¿ nic mnie nie obchodzi. I ty mnie nic nie obchodzisz. Polecк na Trinigar V, gdzie bкdк rozpieszczan¹ ¿on¹ paszy na Trae! Wpatrywali siк w siebie, Sheila blada z gniewu, Flaswell czerwony ze wstydu. - Czy mogк rozpocz¹ж ceremoniк? - nagle odezwa³ siк robot. - Najmilsi bracia... Sheila odwrуci³a siк na piкcie i pobieg³a w stronк domu. - Nic nie rozumiem - ¿a³oœnie powiedzia³ robot. - To wszystko jest takie zadziwiaj¹ce. Kiedy wreszcie odbкdzie siк ceremonia? - Wcale - odpar³ Flaswell i ruszy³ ku domowi kipi¹c ze wœciek³oœci. Po chwili wahania robot westchn¹³ metalicznie i poœpieszy³ za modelem ¿ony Ultra Deluxe. Ca³¹ noc Flaswell przesiedzia³ w swoim pokoju, pij¹c na umуr i mamrocz¹c do siebie. O brzasku wierny Gunga-Sam zastuka³ do drzwi i wœlizn¹³ siк do pokoju. - Kobiety! - warkn¹³ Flaswell. - S³ucham? - powiedzia³ Gunga-Sam. - Nigdy ich nie zrozumiem. Ona mnie zwodzi³a. Myœla³em, ¿e chce tu zostaж. Myœla³em... - Umys³ Cz³owieka Mк¿czyzny jest mroczny i tajemniczy - orzek³ Gunga-Sam - ale w porуwnaniu z umys³em Cz³owieka Kobiety jest przejrzysty jak kryszta³. - Sk¹d to wzi¹³eœ? - To stare przys³owie robotуw. - Ach, wy roboty! Czasami zastanawiam siк, czy wy aby nie macie duszy? - O nie, panie Flaswell, szefie. Na naszych schematach konstrukcyjnych wyraŸnie jest zaznaczone, ¿e roboty maj¹ byж zmontowane bez duszy, aby oszczкdziж nam udrкki. - Bardzo m¹dra klauzula - powiedzia³ Flaswell. Nale¿a³oby j¹ rozszerzyж rуwnie¿ i na Istoty Ludzkie. Trudno, niech Sheilк diabli wezm¹! Czego chcesz? - Przyszed³em powiedzieж, ¿e l¹duje transportowiec. Flaswell zblad³. - Tak prкdko! A wiкc przywozi mi moj¹ nowк ¿onк. - Niew¹tpliwie. - I zabierze Sheilк na Trinigar V? Flaswell jкkn¹³ i chwyci³ siк za g³owк. Po chwili wyprostowa³ siк i rzek³: - Dobrze, dobrze. Zobaczк, czy jest gotowa. Znalaz³ Sheilк w saloniku przygl¹daj¹c¹ siк spiralnemu lotowi transportowca. - ¯yczк ci du¿o szczкœcia, Edwardzie - odezwa³a siк. - Mam nadziejк, ¿e twoja nowa ¿ona spe³ni wszystkie twoje oczekiwania. Transportowiec wyl¹dowa³. Roboty zaczк³y wy³adowywaж wielk¹ skrzyniк. - Ju¿ muszк iœж - powiedzia³a Sheila. - Oni nie bкd¹ czekaж. Wyci¹gnк³a rкkк na po¿egnanie. Flaswell uj¹³ jej d³oс, uœcisn¹³, a po chwili ju¿ trzyma³ Sheilк za ramiк. Dziewczyna nie - stawia³a oporu ani te¿ robot udzielaj¹cy œlubуw nie wtargn¹³ do pokoju. Nagle Sheila znalaz³a siк w objкciach Flaswella. Poca³owa³ j¹ i poczu³ siк podobnie, jak jakieœ ma³e s³oсce przechodz¹ce przez fazк gwiazdy Nowa. - Ha! - powiedzia³a wreszcie Sheila niezbyt pewnym g³osem. Flaswell chrz¹kn¹³ dwukrotnie. - Kocham ciк, Sheilo. Nie mogк ci ofiarowaж tu luksusowego ¿ycia, ale gdybyœ zechcia³a zostaж... - Najwy¿szy czas, abyœ przekona³ siк, ¿e mnie kochasz, g³uptasie! Oczywiœcie, ¿e zostajк! Kilka nastкpnych minut minк³o w osza³amiaj¹cym upojeniu. Nastrуj ten zak³уci³y w koсcu g³oœne okrzyki robotуw rozlegaj¹ce siк na podwуrzu. Nagle otworzy³y siк drzwi i do pokoju wpad³ robot udzielaj¹cy œlubуw, a za nim Gunga-Sam i dwуch mechanicznych parobkуw. - Doprawdy! - powiedzia³ robot udzielaj¹cy œlubуw. - To nie do wiary! ¯e te¿ do¿y³em dnia, w ktуrym robot powsta³ przeciwko robotowi! - Co siк sta³o? - zapyta³ Flaswell. - Ten paсski nadzorca siedzia³ na mnie - powiedzia³ oburzony robot - podczas gdy jego kumple trzymali mnie za rкce i nogi. Ja tylko chcia³em wejœж do tego pokoju i spe³niж mуj obowi¹zek zlecony mi przez rz¹d i firmк Roebuck. - Ale¿, Gunga-Sam! - powiedzia³, uœmiechaj¹c siк, Flaswell. Robot udzielaj¹cy œlubуw podszed³ do Sheili i zapyta³: - Czy pani aby nie jest uszkodzona? Jakieœ wrкby? Jakieœ krуtkie spiкcia? - Nie wydaje mi siк - odpar³a zadyszana Sheila. - To wy³¹cznie moja wina, panie szefie - odezwa³ siк Gunga-Sam. - Ale wszyscy wiedz¹, ¿e Cz³owiek Mк¿czyzna i Cz³owiek Kobieta potrzebuj¹ samotnoœci w czasie zalotуw. Zrobi³em jedynie to, co uwa¿a³em za swуj obowi¹zek wobec Rasy Ludzkiej w tym wzglкdzie, panie Flaswell, szefie, sahibie. - Doskonale siк spisa³eœ, Gunga-Sam - powiedzia³ Flaswell. - Jestem ci bardzo wdziкczny i... o Bo¿e! - O co chodzi? - spyta³a zaniepokojona Sheila. Flaswell wpatrywa³ siк w okno. Roboty-parobki nios³y wielk¹ skrzyniк w stronк domu. - Model pionierski! - powiedzia³ Flaswell. - Co my zrobimy, kochanie? Odwo³a³em ciebie, a zamуwi³em tк drug¹. Czy s¹dzisz, ¿e mo¿emy zerwaж kontrakt? Sheila rozeœmia³a siк. - Nie martw siк. W tej skrzyni nie ma modelu pionierskiego. Twoje zamуwienie zosta³o uniewa¿nione zaraz po nadejœciu. - Uniewa¿nione? - Tak. - Sheila spuœci³a oczy zawstydzona. - Znienawidzisz mnie za to... - Na pewno nie - przyrzek³ Flaswell. - Co to wszystko znaczy? - Wiкc s³uchaj, w rejestrze firmy Roebuck znajduj¹ siк fotografie pionierуw i kandydatki na ¿ony mog¹ zobaczyж, kogo dostaj¹ za mк¿a. Dziewczкta maj¹ prawo wyboru, a ja tak d³ugo obija³am siк w tej firmie nie mog¹c uzyskaж obni¿enia mojej Ultra Deluxe kategorii, ¿e... ¿e zawar³am porozumienie z kierownikiem dzia³u zamуwieс. I zosta³am tu przys³ana - szybko wyrzuci³a z siebie. - A pasza na Trae? - Zmyœli³am go. - Ale dlaczego? - zapyta³ zdziwiony Flaswell. - Jesteœ taka ³adna... - ...¿e ka¿dy uwa¿a mnie za zabawkк dla jakiegoœ zepsutego, opas³ego g³upca - dokoсczy³a wzburzona. - Ja nie chcк byж zabawk¹. Chcк byж ¿on¹! Jestem rуwnie dobr¹ gospodyni¹ jak jakaœ krкpa; brzydka baba. - O wiele lepsz¹. - Umiem gotowaж i leczyж roboty i jestem praktyczna, prawda? Czy¿ tego nie dowiod³am? - Oczywiœcie, moja droga. Sheila zaczк³a p³akaж. - Ale nikt w to nie wierzy³, wiкc musia³am podstкpnie pozostaж tu tak d³ugo... dopуki mnie nie pokocha³eœ. - I tak siк w³aœnie sta³o - powiedzia³ Flaswell ocieraj¹c jej ³zy. - Wszystko u³o¿y³o siк jak najlepiej. To by³ szczкœliwy przypadek. Metalowa twarz Gunga-Sama pokry³a siк czymœ podobnym do rumieсca. - Czy¿ to nie by³ przypadek?! - wykrzykn¹³ Flaswell. - Efendi, panie szefie, przecie¿ wiadomo, ¿e Cz³owiek Mк¿czyzna potrzebuje ³adnej Cz³owieka Kobiety. Model pionierski opisany by³ doœж surowo, a memsahib Sheila jest cуrk¹ przyjaciela mego poprzedniego pana. Wiкc pozwoli³em sobie przes³aж zamуwienie wprost do niej. Memsahib poprosi³a swego znajomego w dziale zamуwieс, aby pokaza³ jej paсsk¹ fotografiк, a potem wys³a³ tutaj. Mam nadziejк, ¿e pan nie gniewa siк na pokornego s³ugк za niepos³uszeсstwo. - No niech mnie diabli wezm¹ - wreszcie zdo³a³ wydobyж g³os Flaswell. - Zawsze mуwi³em, ¿e wy, roboty, lepiej rozumiecie Istoty Ludzkie ni¿ ktokolwiek inny. Ale co zawiera ta skrzynia? - Moje suknie, klejnoty, pantofle, kosmetyki, przyrz¹d do uk³adania w³osуw... - Ale¿... - Chyba zale¿y ci na tym, abym ³adnie wygl¹da³a, kiedy bкdziemy jeŸdziж w goœci - powiedzia³a Sheila. - Przecie¿ Cytera III znajduje siк zaledwie w odleg³oœci piкtnastu dni. Sprawdzi³am to, zanim tu przyjecha³am. Flaswell skin¹³ g³ow¹ zrezygnowany. Nale¿a³o siк czegoœ podobnego spodziewaж po modelu Ultra Deluxe. - Zaczynaj - zwrуci³a siк Sheila do robota udzielaj¹cego œlubуw. Robot milcza³. - Jazda! - krzykn¹³ Flaswell. - Czy aby na pewno? - zapyta³ robot obra¿onym tonem. - Tak. Zaczynaj! - Nic nie rozumiem. Dlaczego teraz? Dlaczego nie w ubieg³ym tygodniu? Czy ja jestem jedyn¹ normaln¹ istot¹ tutaj? Mniejsza o to. Najmilsi bracia... I ceremonia œlubna wreszcie siк odby³a. Flaswell og³osi³ trzy dni wolne od pracy, a roboty œpiewa³y, taсczy³y i œwiкtowa³y na swуj beztroski sposуb. Od tej pory ¿ycie zmieni³o siк na Losie Szczкœcia. Flaswellowie nawi¹zali stosunki towarzyskie, jeŸdzili z wizytami i przyjmowali u siebie inne pary ma³¿eсskie mieszkaj¹ce w odleg³oœci piкtnastu czy dwudziestu dni na Cyterze III, Thamie i Randiko I. Ale przez pozosta³y czas Sheila spe³nia³a bez zarzutu obowi¹zki ¿ony pioniera, ubуstwiana przez mк¿a i kochana przez roboty. Zgodnie ze swymi instrukcjami robot udzielaj¹cy œlubуw pozosta³ u nich w charakterze rachmistrza i ksiкgowego, do ktуrych to zajкж mia³ wyj¹tkowo nadaj¹c¹ siк umys³owoœж. Czкsto mawia³, ¿e tylko dziкki niemu na Losie Szczкœcia nie panowa³ ba³agan. A roboty nadal wydobywa³y tor z ziemi. Dyry, ilgi i kisy kwit³y zapowiadaj¹c bogaty plon owocуw. Flaswell i Sheila wspуlnie dŸwigali na swoich barkach brzemiк Cz³owieka Istoty Ludzkiej. Flaswell zawsze g³oœno wychwala³ korzyœci kupowania w firmie Roebuck, ale Sheila zdawa³a sobie sprawк, ¿e prawdziw¹ korzyœci¹ by³o posiadanie takiego nadzorcy jak wierny, pozbawiony duszy Gunga-Sam. przek³ad: Eleonora Romanowicz

  • Реклама на сайте

    Комментарии к книге «Zbiór opowiadań», Роберт Шекли

    Всего 0 комментариев

    Комментариев к этой книге пока нет, будьте первым!

    РЕКОМЕНДУЕМ К ПРОЧТЕНИЮ

    Популярные и начинающие авторы, крупнейшие и нишевые издательства