Amahast nic na to nie odrzekł. Szanował Ogatyra za wszystko, co wiedział stary człowiek: jak właściwie wykonywać narzędzia, jak wynajdywać czarodziejskie zioła. Starzec znał zarówno obrzędy konieczne do rozpoczęcia łowów, jak i zaklęcia, których moc odganiała duchy zmarłych. Tkwiła w nim cała mądrość życia, tak jego jak i przodków, rzeczy opowiadanych mu i zapamiętanych. Mógłby mówić o nich od wschodu słońca do zapadnięcia nocy i nie wypowiedzieć wszystkiego. Były jednak rzeczy nowe, o których stary nic nie wiedział, i to właśnie one trapiły Amahasta, domagały się wyjaśnienia.
Zaczęły się od zim, nie kończących się, srogich zim. Dwukrotnie już coraz dłuższe dni, coraz jaśniejsze słońce zapowiadały wiosnę, która jednak nie następowała. Głębokie śniegi nie topniały, lód na strumieniach pozostawał gruby. Potem nadchodził głód. Sarny i jelenie przenosiły się na południe, porzucały znane sobie doliny i górskie hale, trzymane teraz mocno w bezlitosnym uścisku zimy. Amahast wiódł ludzi swego sammadu w ślad za zwierzętami; zeszli z gór na rozciągające się u ich stóp równiny. Musieli to zrobić, by nie umrzeć z głodu. Łowy nie były jednak udane, bo okrutna zima przetrzebiła stada. Ciężkie dni przeżywały i inne sammady. Polowały tam nie tylko te, z którymi łączyli się przez małżeństwa, ale i inne, których nigdy przedtem nie spotkali. Ich mężczyźni dziwnie mówili marbakiem albo wcale nim nie mówili, z gniewem wystawiali włócznie. Ale wszystkie sammady należały do Tanu, a Tanu nigdy ze sobą nie walczyli. Nigdy jeszcze tak się nie zdarzyło. Teraz jednak do tego doszło i na ostrych, kamiennych grotach włóczni pojawiła się krew Tanu. Amahast martwił się tym równie mocno, co nie kończącymi się zimami. Włócznia potrzebna była, by polować, nóż, by obdzierać ze skóry, ogień, by gotować. Tak było zawsze. Tanu nie zabijają Tanu. Żeby samemu nie popełnić tej zbrodni, wyprowadził swój sammad ze wzgórz.
Maszerowali dzień za dniem w stronę wstającego słońca, nie zatrzymując się, nim nie doszli do słonych wód wielkiego morza. Wiedział, że drogę na północ mają zamkniętą, bo lód dochodził tam do brzegu oceanu. Mogli tam żyć tylko Paramutanie, ludzie skórzanych łodzi. Droga na południe stała otworem, lecz tam, w puszczach i dżunglach, których nigdy nie nawiedzał śnieg, żyły murgu. A gdzie one, tam śmierć.
Комментарии к книге «Na zachód od Edenu», Гарри Гаррисон
Всего 0 комментариев